Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
Tuż po wejściu do mieszkania, trafia się do niedużej kuchni. Pomieszczenie nosi ślady czasu i widać, że kiedyś musiał mieszkać tu mężczyzna. Z naciskiem na kiedyś. proste meble, bez zbędnych ozdób, zostały w niektórych miejscach obrobione, a to dodatkowym nakryciem, a to niedużym dzbankiem. W kilku miejscach, na szaflach widnieją wyraźne ślady zadrapań, których przyczyną jest buszujący wszędzie kocur - Julius.
Kuchnia urządzona jest w barwach bieli, z meblami, które prawdopodobnie niejedno widziały. Z małym, bielonym stolikiem, trzema krzesłami i kanapą, która prawdopodobnie trafiła tam z przypadku. Przy oknie, na jednej z półek stoi bardzo często używany samowar, a całym mieszkaniu, tak i tu, unosi się zapach jaśminowej herbaty.
Kuchnia urządzona jest w barwach bieli, z meblami, które prawdopodobnie niejedno widziały. Z małym, bielonym stolikiem, trzema krzesłami i kanapą, która prawdopodobnie trafiła tam z przypadku. Przy oknie, na jednej z półek stoi bardzo często używany samowar, a całym mieszkaniu, tak i tu, unosi się zapach jaśminowej herbaty.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 6 maja, późne popołudnie?
Para unosiła się w górę, tworząc wokół naczynia ciepłą, mieniącą się bladą bielą aureolę. Zupełnie różną od zawartości filiżanki. Na dnie wciąż pływały zanurzone we wrzątku płatki jaśminu, przez co w całej kuchni pachniało naparem. Mia od dłuższego czasu wpatrywała się w powierzchnię herbaty, oplatając palcami swoją zdobyć. Stara, zdecydowanie pochodzenia rosyjskiego - filiżanka, z wyraźną szczerbą w białym uszku. Czarny, malowany wzór na brzegach nie zatarł się - zapewne - mimo długiego czasu bytności. Antykwariaty potrafiły kryć prawdziwe perełki dla innych, prawdopodobnie stanowiąc zwykły śmieć - Julius, drapiesz - głos miała odległy, cichy, pozbawiony irytacji, a słowa kierowała do wiercącego się pod jej nogami burego kocura, który wyraźnie domagał się uwagi. Ostre pazury naznaczyły prosty, pobielony jak większość mebli - stołek. Mia podciągnęła nogi wyżej, krzyżując je na ledwie mieszącym ją meblu - Nikt nie przyjdzie - skwitowała w podobnym tonie, by najpierw podnieść wzrok na nieruchome do tej pory drzwi, potem przechylić się na bok, wypatrując łaszącego się zwierzaka - Tobie to pasuje, prawda, zbóju? - kącik ust drgnął, znacząc się krzywym uśmiechem. Czarnowłosa rozluźniła zaciśnięte do tej pory palce, czując jak gorąco rozchodzi się od opuszków, na całą rękę, która opuściła w dół, natrafiając na miękka fakturę kociego futra. Odwróciła głowę, spoglądając na mruczącą istotę. Natrafiła na wpatrzone w nią ślepia. Jedno zielone, intensywnością przypominając jeziorne tonie i drugie, ciemna, poszarpana na brzegach wklęsłość zagojonego już braku oka. Nie musiała przypominać sobie, by przywołać obraz zburzonego kominka i zniszczeń, które zastała, gdy w końcu wróciła do mieszkania po..pamiętnym wieczorze. Dzień, w którym straciła serce. Bolesna rana szarpnęła, wykrzywiając kobiece wargi w grymasie bólu - Masz otwarte okno, możesz wyjść, czego jeszcze chcesz? - tylko kocur mógł słyszeć drgającą w głosie Mii gniewną iskrę, a może także wymieszany, chociaż skrywany smutek? Ostre tony, które widniały jeszcze dzisiejszego ranka - umknęły pod naporem oczekiwania. A Julius znowu był jedynym jej słuchaczem.
Ogłoszenie było krótkie, ale treściwe. Tuż po kursie, w pospiechu trafiła w progi starej kamienicy, ale nikt nie czekał pod drzwiami. Nikt tez nie zapukał, znacząc powietrze dźwiękiem obecności innej niż jej własna i ta kocia, tuż obok, która nic nie robiła sobie z płynącej od Mii złości. Dziewczyna upiła w końcu herbaty, czując na języku przyjemną, gorzkawą nutę, ale nawet znajomy smak nie rozproszył myśli, które niby ciemna, burzowa chmura zdobiły jej umysł. Miała serdecznie dosyć...wszystkiego. A pustka, która ja otaczała, jeszcze bardziej dręczyła. Może było w tym coś głupiego, ale przyzwyczaiła się do obecności za ścianą. Nie musiała nikogo widzieć, nie potrzebowała rozmawiać, ale sam fakt znajdowania się podobnej jej istoty - działał jak eliksir przeciwbólowy. Krótkotrwały i częściej nieznośny, ale chwile, gdy budziła się ze zduszonym krzykiem, zrywana targającym nocą koszmarem - szybciej przychodziło jej uspokoić się i w końcu zasnąć.
Wróciła do poprzedniej pozycji, najpierw prostując nogi i odchylając się niebezpiecznie w tył. Szare tęczówki zatrzymała na suficie, wypatrując tam ciemnych śladów sadzy od podręcznego kominka, a właściwie prowizorycznej kuchenki. Poruszyła nogami, dźwięcząc skrzypieniem, gdy odpychała się lekko od podłogi. Plan był, by zakołysać się na chwiejnych nóżkach stolika, ale zamiast tego, w kuchni łomotnęło. Najpierw, gdy - cóż za naturalna kolej rzeczy - stołek przewrócił się razem z Mią, która łomotnęła plecami o drewnianą podłogę. I prawdopodobnie w tym samym momencie zaklęłaby szpetnie, w miękkim, rodzimym języku, ale pukanie, które rozległo się tak nagle - wytrąciło z ust jakiekolwiek słowa. Mulciber zerwała się gwałtownie, dostrzegając tylko, jak pięknie rozorała sobie rękę, razem z rękawem białej koszuli, na której zakwitł już szkarłat - Już! - zawołała na wydechu, zbierając się do pionu i w końcu dopadając drzwi.
Nie, wcale nie spodziewała się, kogo zastanie po drugiej stronie. I tylko chwilę poświęciła zaskoczeniu, które momentalnie zmieniło się w niezidentyfikowaną kawalkadę uczuć - ...Ty tu robisz? - zmarszczyła brwi, lustrując tak znajomą, tak irytującą i tak bardzo...obecną sylwetkę. I mimo niezidentyfikowanej złości?. Maleńka część chciała się uśmiechnąć.
Para unosiła się w górę, tworząc wokół naczynia ciepłą, mieniącą się bladą bielą aureolę. Zupełnie różną od zawartości filiżanki. Na dnie wciąż pływały zanurzone we wrzątku płatki jaśminu, przez co w całej kuchni pachniało naparem. Mia od dłuższego czasu wpatrywała się w powierzchnię herbaty, oplatając palcami swoją zdobyć. Stara, zdecydowanie pochodzenia rosyjskiego - filiżanka, z wyraźną szczerbą w białym uszku. Czarny, malowany wzór na brzegach nie zatarł się - zapewne - mimo długiego czasu bytności. Antykwariaty potrafiły kryć prawdziwe perełki dla innych, prawdopodobnie stanowiąc zwykły śmieć - Julius, drapiesz - głos miała odległy, cichy, pozbawiony irytacji, a słowa kierowała do wiercącego się pod jej nogami burego kocura, który wyraźnie domagał się uwagi. Ostre pazury naznaczyły prosty, pobielony jak większość mebli - stołek. Mia podciągnęła nogi wyżej, krzyżując je na ledwie mieszącym ją meblu - Nikt nie przyjdzie - skwitowała w podobnym tonie, by najpierw podnieść wzrok na nieruchome do tej pory drzwi, potem przechylić się na bok, wypatrując łaszącego się zwierzaka - Tobie to pasuje, prawda, zbóju? - kącik ust drgnął, znacząc się krzywym uśmiechem. Czarnowłosa rozluźniła zaciśnięte do tej pory palce, czując jak gorąco rozchodzi się od opuszków, na całą rękę, która opuściła w dół, natrafiając na miękka fakturę kociego futra. Odwróciła głowę, spoglądając na mruczącą istotę. Natrafiła na wpatrzone w nią ślepia. Jedno zielone, intensywnością przypominając jeziorne tonie i drugie, ciemna, poszarpana na brzegach wklęsłość zagojonego już braku oka. Nie musiała przypominać sobie, by przywołać obraz zburzonego kominka i zniszczeń, które zastała, gdy w końcu wróciła do mieszkania po..pamiętnym wieczorze. Dzień, w którym straciła serce. Bolesna rana szarpnęła, wykrzywiając kobiece wargi w grymasie bólu - Masz otwarte okno, możesz wyjść, czego jeszcze chcesz? - tylko kocur mógł słyszeć drgającą w głosie Mii gniewną iskrę, a może także wymieszany, chociaż skrywany smutek? Ostre tony, które widniały jeszcze dzisiejszego ranka - umknęły pod naporem oczekiwania. A Julius znowu był jedynym jej słuchaczem.
Ogłoszenie było krótkie, ale treściwe. Tuż po kursie, w pospiechu trafiła w progi starej kamienicy, ale nikt nie czekał pod drzwiami. Nikt tez nie zapukał, znacząc powietrze dźwiękiem obecności innej niż jej własna i ta kocia, tuż obok, która nic nie robiła sobie z płynącej od Mii złości. Dziewczyna upiła w końcu herbaty, czując na języku przyjemną, gorzkawą nutę, ale nawet znajomy smak nie rozproszył myśli, które niby ciemna, burzowa chmura zdobiły jej umysł. Miała serdecznie dosyć...wszystkiego. A pustka, która ja otaczała, jeszcze bardziej dręczyła. Może było w tym coś głupiego, ale przyzwyczaiła się do obecności za ścianą. Nie musiała nikogo widzieć, nie potrzebowała rozmawiać, ale sam fakt znajdowania się podobnej jej istoty - działał jak eliksir przeciwbólowy. Krótkotrwały i częściej nieznośny, ale chwile, gdy budziła się ze zduszonym krzykiem, zrywana targającym nocą koszmarem - szybciej przychodziło jej uspokoić się i w końcu zasnąć.
Wróciła do poprzedniej pozycji, najpierw prostując nogi i odchylając się niebezpiecznie w tył. Szare tęczówki zatrzymała na suficie, wypatrując tam ciemnych śladów sadzy od podręcznego kominka, a właściwie prowizorycznej kuchenki. Poruszyła nogami, dźwięcząc skrzypieniem, gdy odpychała się lekko od podłogi. Plan był, by zakołysać się na chwiejnych nóżkach stolika, ale zamiast tego, w kuchni łomotnęło. Najpierw, gdy - cóż za naturalna kolej rzeczy - stołek przewrócił się razem z Mią, która łomotnęła plecami o drewnianą podłogę. I prawdopodobnie w tym samym momencie zaklęłaby szpetnie, w miękkim, rodzimym języku, ale pukanie, które rozległo się tak nagle - wytrąciło z ust jakiekolwiek słowa. Mulciber zerwała się gwałtownie, dostrzegając tylko, jak pięknie rozorała sobie rękę, razem z rękawem białej koszuli, na której zakwitł już szkarłat - Już! - zawołała na wydechu, zbierając się do pionu i w końcu dopadając drzwi.
Nie, wcale nie spodziewała się, kogo zastanie po drugiej stronie. I tylko chwilę poświęciła zaskoczeniu, które momentalnie zmieniło się w niezidentyfikowaną kawalkadę uczuć - ...Ty tu robisz? - zmarszczyła brwi, lustrując tak znajomą, tak irytującą i tak bardzo...obecną sylwetkę. I mimo niezidentyfikowanej złości?. Maleńka część chciała się uśmiechnąć.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
mi pasuje! <3
Tego poranka przekroczył próg domu przy Pokątnej po raz ostatni.
Nie lubił się żegnać. Pożegnania wydawały mu się ostateczne, obce, sztywne- jak przerwanie wciąż toczącej się opowieści nagle, w połowie słowa, albo jak metaliczny zgrzyt akordu przerywającego wciąż grającą słodką melodię. A jednak żegnał się. Żegnał jagodowe ściany łuszczące się płatkami źle położonej farby. Żegnał sosnowy stół o kulawej nodze, który posiadał nieprzyjemny nawyk składania się wpół średnio dwa razy w miesiącu. Żegnał bielony parapet okna, na którym przesiadywały głodne jego uwagi gołębie. Żegnał wytartą wycieraczkę wyszytą skomplikowanym, arabskim wzorem, który sprawiał, że lubił myśleć o niej jako o magicznym dywanie, na którym w każdym momencie mógł odlecieć hen, hen daleko od Londynu. Żegnał wyszczerbione grabie i lukę w podłodze, w której na czas zimy kryła się mysia rodzina, i łóżko o surowej ramie pijącej go w ramiona, i chyboczący się nieustannie z melodyjnym skrzypieniem żyrandol. Na to wszystko nie było go już stać.
Nie było go stać od dawna- z trudem mógł zliczyć miesiące, kiedy opłatę za najem stanowił jego przepraszający uśmiech albo bukiet fioletowych krokusów. Jego kieszenie niemalże nieustannie świeciły pustkami, gubiąc resztki marnych knutów w wiecznie niezacerowanych dziurach. Pani Weatherby miała wielkie serce i dobrą, współczującą duszę- miała też jednak ograniczone środki, dlatego nie winił jej, kiedy wreszcie zapukała do jego drzwi i drżącym głosem poprosiła, aby zabrał swoje rzeczy. Nie było ich wiele; dobytek życia zmieścił w dwóch wytartych, skórzanych torbach. Potrzebował wszakże niewielu rzeczy, kilku kompletów ubrań i kilku wciąż bajecznie żywych wspomnień śmiechu i zapachu herbaty, które ogrzewały mieszkanie nędzarza, w jego głowie czyniąc go pałacem króla.
W tej bajce król jednak finalnie skończył tak, jak wielu królów przed nim- na bruku.
Być może ślepy los, a być może kapryśne szczęście podsunęło mu zamieszczone wcześniej ogłoszenie w chwili, kiedy potrzebował go najbardziej. Nie zastanawiał się dłużej, niż było to absolutnie konieczne; najbardziej kochał wszakże przygody, dlatego nie wahał się, raźnym krokiem zmierzając w stronę Grimmauld Place.
Teleportację uważał za zbędny przeżytek- zwłaszcza, odkąd ostatnim razem rozszczepił się, próbując teleportować w stanie beztroskiej nieuwagi, i pozostawiając mały palec na leśnej polanie na obrzeżach Londynu. Magomedycy szczęśliwie zdążyli złożyć go ponownie w jego durny całokształt, zanim wiszący na wysokości krzewów jeżyn palec wystraszył wszystkie leśne nimfy i rusałki. Niepokój jednak pozostał- dlatego na miejsce przedostał się, raźnie maszerując, i kiedy zapukał do drzwi, piegowata twarz wciąż przypominała kolorem dorodną truskawkę, a on sam próbował nadać płucom właściwy rytm.
Kiedy otworzyła mu drzwi, była drobna, jak zawsze, i gniewna, jak zawsze- dlatego uśmiechnął się szeroko i zupełnie idiotycznie.
-Będę parzył Ci herbatę- Zaoferował jeszcze w progu, przekrzywiając głowę w bok.- Umiem też całkiem przyzwoicie odkurzać podłogę, nie zdarza mi się lunatykować, od miesiąca jestem przykładnym abstynentem, no i niezrównanie dobrze piorę skarpety.
Uśmiechnął się raz jeszcze, jednak uśmiech szybko zgasł mu na ustach, kiedy odszukał wzrokiem ranę na jej ramieniu.
-Krwawisz, Mia- Dodał już ciszej, łagodniej i znacznie poważniej, wyciągając przed siebie dłoń.- Pozwolisz..?
Być może jego umiejętności zakładania opatrunków były mniej dopracowane od umiejętności prania skarpet, jednak i tak pragnął jej pomóc. Dokładnie tak, jak pragnął tego zawsze.
Być może musiał pożegnać dawne mieszkanie, by móc powitać coś znacznie lepszego.
Tego poranka przekroczył próg domu przy Pokątnej po raz ostatni.
Nie lubił się żegnać. Pożegnania wydawały mu się ostateczne, obce, sztywne- jak przerwanie wciąż toczącej się opowieści nagle, w połowie słowa, albo jak metaliczny zgrzyt akordu przerywającego wciąż grającą słodką melodię. A jednak żegnał się. Żegnał jagodowe ściany łuszczące się płatkami źle położonej farby. Żegnał sosnowy stół o kulawej nodze, który posiadał nieprzyjemny nawyk składania się wpół średnio dwa razy w miesiącu. Żegnał bielony parapet okna, na którym przesiadywały głodne jego uwagi gołębie. Żegnał wytartą wycieraczkę wyszytą skomplikowanym, arabskim wzorem, który sprawiał, że lubił myśleć o niej jako o magicznym dywanie, na którym w każdym momencie mógł odlecieć hen, hen daleko od Londynu. Żegnał wyszczerbione grabie i lukę w podłodze, w której na czas zimy kryła się mysia rodzina, i łóżko o surowej ramie pijącej go w ramiona, i chyboczący się nieustannie z melodyjnym skrzypieniem żyrandol. Na to wszystko nie było go już stać.
Nie było go stać od dawna- z trudem mógł zliczyć miesiące, kiedy opłatę za najem stanowił jego przepraszający uśmiech albo bukiet fioletowych krokusów. Jego kieszenie niemalże nieustannie świeciły pustkami, gubiąc resztki marnych knutów w wiecznie niezacerowanych dziurach. Pani Weatherby miała wielkie serce i dobrą, współczującą duszę- miała też jednak ograniczone środki, dlatego nie winił jej, kiedy wreszcie zapukała do jego drzwi i drżącym głosem poprosiła, aby zabrał swoje rzeczy. Nie było ich wiele; dobytek życia zmieścił w dwóch wytartych, skórzanych torbach. Potrzebował wszakże niewielu rzeczy, kilku kompletów ubrań i kilku wciąż bajecznie żywych wspomnień śmiechu i zapachu herbaty, które ogrzewały mieszkanie nędzarza, w jego głowie czyniąc go pałacem króla.
W tej bajce król jednak finalnie skończył tak, jak wielu królów przed nim- na bruku.
Być może ślepy los, a być może kapryśne szczęście podsunęło mu zamieszczone wcześniej ogłoszenie w chwili, kiedy potrzebował go najbardziej. Nie zastanawiał się dłużej, niż było to absolutnie konieczne; najbardziej kochał wszakże przygody, dlatego nie wahał się, raźnym krokiem zmierzając w stronę Grimmauld Place.
Teleportację uważał za zbędny przeżytek- zwłaszcza, odkąd ostatnim razem rozszczepił się, próbując teleportować w stanie beztroskiej nieuwagi, i pozostawiając mały palec na leśnej polanie na obrzeżach Londynu. Magomedycy szczęśliwie zdążyli złożyć go ponownie w jego durny całokształt, zanim wiszący na wysokości krzewów jeżyn palec wystraszył wszystkie leśne nimfy i rusałki. Niepokój jednak pozostał- dlatego na miejsce przedostał się, raźnie maszerując, i kiedy zapukał do drzwi, piegowata twarz wciąż przypominała kolorem dorodną truskawkę, a on sam próbował nadać płucom właściwy rytm.
Kiedy otworzyła mu drzwi, była drobna, jak zawsze, i gniewna, jak zawsze- dlatego uśmiechnął się szeroko i zupełnie idiotycznie.
-Będę parzył Ci herbatę- Zaoferował jeszcze w progu, przekrzywiając głowę w bok.- Umiem też całkiem przyzwoicie odkurzać podłogę, nie zdarza mi się lunatykować, od miesiąca jestem przykładnym abstynentem, no i niezrównanie dobrze piorę skarpety.
Uśmiechnął się raz jeszcze, jednak uśmiech szybko zgasł mu na ustach, kiedy odszukał wzrokiem ranę na jej ramieniu.
-Krwawisz, Mia- Dodał już ciszej, łagodniej i znacznie poważniej, wyciągając przed siebie dłoń.- Pozwolisz..?
Być może jego umiejętności zakładania opatrunków były mniej dopracowane od umiejętności prania skarpet, jednak i tak pragnął jej pomóc. Dokładnie tak, jak pragnął tego zawsze.
Być może musiał pożegnać dawne mieszkanie, by móc powitać coś znacznie lepszego.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie potrafiła pogodzić się, ani też zrozumieć dziwnych, losowych decyzji, które rzucały w stronę Mulciber te wszystkie wydarzenia. Czy była w tym idiotyczna wizja istnienia jakieś wielkiej, nieznanej siły, która zrobiła sobie z czarodziejskiej rzeczywistości pole bitewne, szachowych rozgrywek, czy też byli tylko świadkami absolutnie losowych wyborów. Ich własnych i wszystkich obcych, pozbawieni jakiejkolwiek ochrony "losu". Niby istniały przepowiednie i koncepcje o przeznaczeniu, ale widocznie Mia znajdowała się poza granicą szczęśliwego zainteresowania fortuny.
Rdzeń różdżki im w oko.
Mia mogłaby burczeć na niesprawiedliwość losów, ale bez własnej woli i decyzji, nic nie miało się odwrócić. Tak miało być, gdy otrzymała list od Deirdre. Tak też pchnęła wydarzenia, gdy wrzuciła ogłoszenie o poszukiwanym współlokatorze. Ci prawda, nie wierzyła w passę trafienia tak cichej obecności, jaką była ciemnowłosa kobieta, ale...co innego miała uczynić? Pierwotna chęć wylania łez w zostawioną przez Dei poduszkę stanowiła tylko krótkie i złudne ukojenie. Wszystko, co do tej pory znała i kochała - znikało, rozsypywało się i zatrzymywało gdzieś po drugiej stronie lodowych granic, które wokół niej piętrzyło życie.
Zapach herbaty i mieszanka jaśminu tak łatwo nie wyrwały jej z objęć odrętwienia. Cisza, przerywana gardłowym miauknięciem, rozgoniona całkowicie banalnym - jak pozornie się wydawało - odgłosem pukania do drzwi. To co wydawało sie tak bardzo odległe, w jednej sekundzie wywróciło się i stanęło na nogi. Chude i długie, spoglądając na Mię parą zielonych źrenic z jasnością, od której kiedyś mogłaby chcieć się ukryć. To samo spojrzenie, zaglądało zbyt daleko przez taflę szarych zwierciadeł, za którymi kryła się Mia.
Usta poruszyły się i zwarły, niemal zapominając o tęsknocie za obecnością, którą odrzuciła. On miał zrobić to samo. Wszyscy to robili. Czemu tym razem miało być inaczej? Ten, który bez gniewu spotykał się z murów złości, które Mulciber tak skrupulatnie wokół siebie stawiała? - Robię lepszą - burknięcie, które wydobyło się z jej zaciśniętych warg, wcale nie było złośliwe, chociaż bardzo próbowała - Lunatykuj do woli, byle z dala ode mnie - kolejne słowa , a kobiece dłonie luźno opadły wzdłuż ciała, gubiąc napięcie, które toczyło się pod skórą. Wpatrywała się znajome oblicze, szczere do bólu i do tego samego bólu - doprowadzające, gdy próbowała przypomnieć sobie te wszystkie momenty, w której - wprost proporcjonalnie do jej gniewnej buty - był dobry. Jakim cudem istnieli jeszcze ludzie, których nie tknęła ciemność? I choćby nie wiadomo jak długo próbowała przejrzeć się w tęczówkach duncanowego spojrzenia, nie umiała znaleźć fałszu.
Zmarszczyła w niezrozumieniu brwi, gdy uśmiech rozjaśnił oblicze gościa i podążyła za opadającym wzrokiem, razem z właścicielem zielonych oczu. Początkowo nawet nie zrozumiała zdania, orientując się dopiero, gdy męska dłoń wysunęła się ku jej własnej, a Mia, jak oparzona odskoczyła do tyłu. Ciało spięło się natychmiastowo, rzucając ją w stan gotowości...do ataku?. - Po co? - jedno pytanie głupsze od drugiego, ale swoim gestem, pozwoliła Beckettowi wejść do środka, robiąc nieświadome przejście - Nic mi nie jest - czuła się dziwnie z faktem, ze ktoś inny niż Cassandra, miał dotykać jakichkolwiek jej ran. teraz już jej nie było. I miało już nie być więcej. Z uporem osła wsunęła zranioną rękę za sobą, czując dopiero po chwili, jak po skórze przetacza się ciepła kropla, by opaść wprost na kocie ucho Juliusa, który zatrzymał się pod jej nogami. I byłaby potknęła się o stworzenie, które zignorowało swoją właścicielkę i powędrowało wprost pod stopy stojącego w progu mężczyzny - On mieszka z nami - wskazała ruchem brody kocura, który na swój sposób obserwował przybyłego - Zamknij za sobą drzwi - odetchnęła urwanym westchnieniem, zaciskając obie dłonie zbyt mocno. Czy ona własnie wpuściła do swojego mieszkania, Becketta? Przechyliła się w bok, w końcu łapiąc drugą ręką zranione miejsce, zaciskając wokół jasną koszulę, która i tak była starsza od niej. Po matce.
Rdzeń różdżki im w oko.
Mia mogłaby burczeć na niesprawiedliwość losów, ale bez własnej woli i decyzji, nic nie miało się odwrócić. Tak miało być, gdy otrzymała list od Deirdre. Tak też pchnęła wydarzenia, gdy wrzuciła ogłoszenie o poszukiwanym współlokatorze. Ci prawda, nie wierzyła w passę trafienia tak cichej obecności, jaką była ciemnowłosa kobieta, ale...co innego miała uczynić? Pierwotna chęć wylania łez w zostawioną przez Dei poduszkę stanowiła tylko krótkie i złudne ukojenie. Wszystko, co do tej pory znała i kochała - znikało, rozsypywało się i zatrzymywało gdzieś po drugiej stronie lodowych granic, które wokół niej piętrzyło życie.
Zapach herbaty i mieszanka jaśminu tak łatwo nie wyrwały jej z objęć odrętwienia. Cisza, przerywana gardłowym miauknięciem, rozgoniona całkowicie banalnym - jak pozornie się wydawało - odgłosem pukania do drzwi. To co wydawało sie tak bardzo odległe, w jednej sekundzie wywróciło się i stanęło na nogi. Chude i długie, spoglądając na Mię parą zielonych źrenic z jasnością, od której kiedyś mogłaby chcieć się ukryć. To samo spojrzenie, zaglądało zbyt daleko przez taflę szarych zwierciadeł, za którymi kryła się Mia.
Usta poruszyły się i zwarły, niemal zapominając o tęsknocie za obecnością, którą odrzuciła. On miał zrobić to samo. Wszyscy to robili. Czemu tym razem miało być inaczej? Ten, który bez gniewu spotykał się z murów złości, które Mulciber tak skrupulatnie wokół siebie stawiała? - Robię lepszą - burknięcie, które wydobyło się z jej zaciśniętych warg, wcale nie było złośliwe, chociaż bardzo próbowała - Lunatykuj do woli, byle z dala ode mnie - kolejne słowa , a kobiece dłonie luźno opadły wzdłuż ciała, gubiąc napięcie, które toczyło się pod skórą. Wpatrywała się znajome oblicze, szczere do bólu i do tego samego bólu - doprowadzające, gdy próbowała przypomnieć sobie te wszystkie momenty, w której - wprost proporcjonalnie do jej gniewnej buty - był dobry. Jakim cudem istnieli jeszcze ludzie, których nie tknęła ciemność? I choćby nie wiadomo jak długo próbowała przejrzeć się w tęczówkach duncanowego spojrzenia, nie umiała znaleźć fałszu.
Zmarszczyła w niezrozumieniu brwi, gdy uśmiech rozjaśnił oblicze gościa i podążyła za opadającym wzrokiem, razem z właścicielem zielonych oczu. Początkowo nawet nie zrozumiała zdania, orientując się dopiero, gdy męska dłoń wysunęła się ku jej własnej, a Mia, jak oparzona odskoczyła do tyłu. Ciało spięło się natychmiastowo, rzucając ją w stan gotowości...do ataku?. - Po co? - jedno pytanie głupsze od drugiego, ale swoim gestem, pozwoliła Beckettowi wejść do środka, robiąc nieświadome przejście - Nic mi nie jest - czuła się dziwnie z faktem, ze ktoś inny niż Cassandra, miał dotykać jakichkolwiek jej ran. teraz już jej nie było. I miało już nie być więcej. Z uporem osła wsunęła zranioną rękę za sobą, czując dopiero po chwili, jak po skórze przetacza się ciepła kropla, by opaść wprost na kocie ucho Juliusa, który zatrzymał się pod jej nogami. I byłaby potknęła się o stworzenie, które zignorowało swoją właścicielkę i powędrowało wprost pod stopy stojącego w progu mężczyzny - On mieszka z nami - wskazała ruchem brody kocura, który na swój sposób obserwował przybyłego - Zamknij za sobą drzwi - odetchnęła urwanym westchnieniem, zaciskając obie dłonie zbyt mocno. Czy ona własnie wpuściła do swojego mieszkania, Becketta? Przechyliła się w bok, w końcu łapiąc drugą ręką zranione miejsce, zaciskając wokół jasną koszulę, która i tak była starsza od niej. Po matce.
Ostatnio zmieniony przez Mia Mulciber dnia 08.11.17 11:14, w całości zmieniany 1 raz
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie widział jej od tak dawna, że szczegóły niemalże zatarły się już w jego wyobraźni; prawie zapomniał, w jaki sposób potrafiła spoglądać, gniewnie, prowokująco, rzucając mu wyzwanie, które zawsze miał ochotę przyjąć- nawet, kiedy wiedział, że przegra. Z trudem mógł wydobyć z pamięci obraz opadających na ramię włosów i sprężystego kroku, stawianego jakby z rozmysłem, zawsze czujnego, w napięciu, w oczekiwaniu- a jednocześnie wciąż pełnego gracji. Stąpała jak kot; i może dlatego, kiedy gwałtownie odsunęła się, umykając od jego dotyku, przykucnął i wyciągnął rękę w stronę burego kocura.
-Cześć, bracie- Mruknął cicho, nie kryjąc wpełzającego mu na usta uśmiechu.- Na Ciebie też lubi krzyczeć?
Tuż po tym podniósł głowę, szukając jej wzroku i mimowolnie posyłając jej szeroki uśmiech, rozciągający wąskie usta od ucha do ucha. Posłusznie podniósł się i zamknął drzwi, czując rozlewające się gdzieś w piersi ciepło. To było takie proste; zamknij za sobą drzwi, ale w końcu to były już jego drzwi, już ich drzwi. Drzwi do miejsca, do którego mógł wracać po ciężkim dniu pracy, nasłuchując krzątającej się gdzieś w kuchni Mii. Drzwi, za którymi toczyło się życie, gotowała się herbata, skrzypiała drewniana podłoga, paliły się świeczki, pachniała świeżo wyprana pościel. Drzwi, za którymi ktoś mieszkał. Drzwi jego nowego domu.
Być może zupełnie dziecinnie nie przejmował się detalami, zaciekle uciekając przed odpowiedzialnością- ale wierzył, że wszystko miało się ułożyć. Tak po prostu. Dlatego nie martwił się, z zachwytem obserwując ściany mieszkania i przesuwając palcami po framugach drzwi. Przez chwilę wszystko było nowe, nowe i cudowne- oprócz jedynej rzeczy, która uwierała go boleśnie, nie pozwalając o sobie zapomnieć.
-Czy mógłbym jednak zobaczyć to nic?- Zapytał nagle, odwracając się na pięcie i łagodnym, ale zdecydowanym ruchem podbródka wskazując na zakrwawiony rękaw jej koszuli.- Niegrzecznie jest zachlapać krwią dywan w pokoju swojego nowego współlokatora. Wiem, co mówię.
Miała prawo mu nie ufać. Być może nie ufała mu nigdy; nawet, jeśli uparcie chciał wierzyć, że było inaczej, i że zdołał niegdyś przypadkiem zauważyć w szarych oczach łagodny błysk zrozumienia. Miała prawo nie ufać światu, który nigdy nie był dla niej łaskawy- i być może Duncan nigdy nie miał zrozumieć, dlaczego kapryśna fortuna wolała obdarzyć życiowym szczęściem rudego podrzutka z mugolskiego sierocińca, a nie ją, nie piękną, waleczną młodą Mię. Gdyby mógł, oddałby jej to, co dziwnym trafem zostało podarowane jemu; chociażby po to, żeby zobaczyć, jak jasna twarz rozjaśnia się nagle i usłyszeć, jak Mia brzmi, gdy się śmieje.
Dlatego spróbował. Spróbował po raz kolejny, wygodnie puszczając w niepamięć poprzednie odrzucenie.
-Proszę- Dodał cicho, łagodnie, ponownie wyciągając w jej stronę dłoń. Tym razem wolniej, pytająco, nie chcąc ponownie sparzyć się, nieumyślnie dotykając granicy, którą wyznaczyła wokół siebie. Zrobił więc to, co potrafił robić najlepiej- kurczowo uchwycił się nadziei. I czekał.
-Cześć, bracie- Mruknął cicho, nie kryjąc wpełzającego mu na usta uśmiechu.- Na Ciebie też lubi krzyczeć?
Tuż po tym podniósł głowę, szukając jej wzroku i mimowolnie posyłając jej szeroki uśmiech, rozciągający wąskie usta od ucha do ucha. Posłusznie podniósł się i zamknął drzwi, czując rozlewające się gdzieś w piersi ciepło. To było takie proste; zamknij za sobą drzwi, ale w końcu to były już jego drzwi, już ich drzwi. Drzwi do miejsca, do którego mógł wracać po ciężkim dniu pracy, nasłuchując krzątającej się gdzieś w kuchni Mii. Drzwi, za którymi toczyło się życie, gotowała się herbata, skrzypiała drewniana podłoga, paliły się świeczki, pachniała świeżo wyprana pościel. Drzwi, za którymi ktoś mieszkał. Drzwi jego nowego domu.
Być może zupełnie dziecinnie nie przejmował się detalami, zaciekle uciekając przed odpowiedzialnością- ale wierzył, że wszystko miało się ułożyć. Tak po prostu. Dlatego nie martwił się, z zachwytem obserwując ściany mieszkania i przesuwając palcami po framugach drzwi. Przez chwilę wszystko było nowe, nowe i cudowne- oprócz jedynej rzeczy, która uwierała go boleśnie, nie pozwalając o sobie zapomnieć.
-Czy mógłbym jednak zobaczyć to nic?- Zapytał nagle, odwracając się na pięcie i łagodnym, ale zdecydowanym ruchem podbródka wskazując na zakrwawiony rękaw jej koszuli.- Niegrzecznie jest zachlapać krwią dywan w pokoju swojego nowego współlokatora. Wiem, co mówię.
Miała prawo mu nie ufać. Być może nie ufała mu nigdy; nawet, jeśli uparcie chciał wierzyć, że było inaczej, i że zdołał niegdyś przypadkiem zauważyć w szarych oczach łagodny błysk zrozumienia. Miała prawo nie ufać światu, który nigdy nie był dla niej łaskawy- i być może Duncan nigdy nie miał zrozumieć, dlaczego kapryśna fortuna wolała obdarzyć życiowym szczęściem rudego podrzutka z mugolskiego sierocińca, a nie ją, nie piękną, waleczną młodą Mię. Gdyby mógł, oddałby jej to, co dziwnym trafem zostało podarowane jemu; chociażby po to, żeby zobaczyć, jak jasna twarz rozjaśnia się nagle i usłyszeć, jak Mia brzmi, gdy się śmieje.
Dlatego spróbował. Spróbował po raz kolejny, wygodnie puszczając w niepamięć poprzednie odrzucenie.
-Proszę- Dodał cicho, łagodnie, ponownie wyciągając w jej stronę dłoń. Tym razem wolniej, pytająco, nie chcąc ponownie sparzyć się, nieumyślnie dotykając granicy, którą wyznaczyła wokół siebie. Zrobił więc to, co potrafił robić najlepiej- kurczowo uchwycił się nadziei. I czekał.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Różnice. od wiek wieków stanowiły granicę, istotę podziałów na lepszych i gorszych. na władców i poddanych. Na morderców i ich ofiary. Tyle lat żyła w świadomości, że o swoje trzeba zawsze walczyć, wydrapać z cudzych rąk. Nic przecież nie było za darmo, za wszystko płaciła potem, krwią i łzami. Nic co otrzymała nie było tanie. Tak jak jej życie. I chociaż świadomość różnic od zawsze rysowała w niej dziką dumę, nie potrafiła niszczyć czegoś tylko dlatego, że...było słabsze? To, czego uczyła się teraz, to co przyjęła od brata, to co widziała, utwierdzało ja przekonaniu, że jeśli miała stawać do walki, to z przeciwnikiem równym jej, może silniejszym. Była Mulciberem. Ale sile upatrywała w prawdziwej walce, nie okrucieństwie znęcania nad istota słabszą. Zawsze wtedy widziała ojca. Potężna sylwetkę, pobliźnione ramiona, szare źrenice, w których kryła się twardość i siła, którą popychał własnie do walki. czy można było sobie wyobrazić silniejsze stworzenie niż smok? A potem przychodziło zderzenie rzeczywistością. I nie była już pewna, kto tak naprawdę obdarzony był siłą i co nią było.
Mia patrzyła na Duncana z dziwna mieszanką złości, ulgi i niezrozumienia. Kiedyś po prostu uważała go za słabszego. Za kogoś, kto nie umie właściwie żyć, a jednocześnie próbującego...no właśnie. bronić. Opiekować się. Chronić. Czym w takim razie była jego siła? Skąd denerwujące wrażenie ciepła, które wokół siebie roztaczał, akurat gdy ona warczała na niego w gniewnej tyradzie słów?
Oczywiście, że próbowała go do siebie zrazić. Może była w tym nieświadoma decyzja, by udowadniać wszystkim wokół, że potrafi radzić sobie sama, a może już całkiem z pomyślunkiem, szarpała granice, które sprawdzą, w którym momencie skapituluje i się odsunie? Autodestrukcyjna mania zbyt często odzywała się w Mii, by mogła udawać, że jest inaczej. Nie było. Za to ona była pokaleczona emocjonalnie, postrzegając zaufanie, własnie jako słabość. A tego bała się najbardziej.
- Tak, jeszcze się sprzeniewierzycie i obaj mnie wyrzucicie z mieszkania - skrzywiła się, przyglądając krytycznie najpierw kocurowi, który za wiele nie robił sobie ze swej pani, potem na pochylonego mężczyznę. Mulciber zdawało się, że Julius nabył jej właściwości zniechęcających. Potrafił bez ostrzeżenia podrapać, warczeć, gdy miał zły humor i traktować wszystkich, jak potencjalnych wrogów. Tylko nocą, gdy Mia szarpała się z pościelą w koszmarnych wizjach, kocur wciskał się do łóżka i gardłowym mruczeniem uspokajał. Piekielnie łatwo wyczuwał łzy. A Duncana obwąchał, zataczając miarowe kręgi długim ogonem, jakby właśnie przypieczętował niezrozumiały dla Mii pakt.
Zamknięte drzwi przyjęła z urwanym westchnieniem. Zamknięta przestrzeń ścian, które uznawała za swoje. Miejsce, w którym pozwalała sobie na odłożenie wszystkich broni i tarcz, które na co dzień zakładała. Wciąż nie była pewna, jak miała traktować nowego lokatora. Rzeczywistość miała prawdopodobnie w najbliższym czasie sprostować wszystko.
Powędrowała za rudowłosym, bacznie przyglądając się jego plecom i dłoniom, które bardziej przypominały jej ręce artystów. Głupie porwanie, ale nie dzieliła się spostrzeżeniem. Cofnęła się o krok, gdy woalująca chwila milczenia została przerwana pytaniem. Zmarszczyła brwi i bezwiednie zacisnęła usta - Nigdy nie chwaliłeś się zdolnościami do magii leczniczej - początkowo próbowała spleść przed sobą dłonie, ale niefortunne rozcięcie skutecznie zatrzymało gest. Przesiąknięta szkarłatem koszula przykleiła się do skóry. Rana nie była duża, bardziej rozdarcie, ale wystarczająco głęboko, by zaznaczyć coraz większą plamę na bielącym się materiale.
Proszę.
Kto ostatnio w taki sposób do niej mówił? Powoli rozluźniła dłoń i niepewnie wysunęła w stronę Becketta. Wpatrywała się uporczywie w twarz nowego lokatora, gotowa do gwałtownej obrony. Ciemne brwi zmarszczyła w oczekiwaniu. Zachowywała się jak dzika kota, złapana w potrzasku, nie ufając obcemu, który chciał jej pomóc.
Mia patrzyła na Duncana z dziwna mieszanką złości, ulgi i niezrozumienia. Kiedyś po prostu uważała go za słabszego. Za kogoś, kto nie umie właściwie żyć, a jednocześnie próbującego...no właśnie. bronić. Opiekować się. Chronić. Czym w takim razie była jego siła? Skąd denerwujące wrażenie ciepła, które wokół siebie roztaczał, akurat gdy ona warczała na niego w gniewnej tyradzie słów?
Oczywiście, że próbowała go do siebie zrazić. Może była w tym nieświadoma decyzja, by udowadniać wszystkim wokół, że potrafi radzić sobie sama, a może już całkiem z pomyślunkiem, szarpała granice, które sprawdzą, w którym momencie skapituluje i się odsunie? Autodestrukcyjna mania zbyt często odzywała się w Mii, by mogła udawać, że jest inaczej. Nie było. Za to ona była pokaleczona emocjonalnie, postrzegając zaufanie, własnie jako słabość. A tego bała się najbardziej.
- Tak, jeszcze się sprzeniewierzycie i obaj mnie wyrzucicie z mieszkania - skrzywiła się, przyglądając krytycznie najpierw kocurowi, który za wiele nie robił sobie ze swej pani, potem na pochylonego mężczyznę. Mulciber zdawało się, że Julius nabył jej właściwości zniechęcających. Potrafił bez ostrzeżenia podrapać, warczeć, gdy miał zły humor i traktować wszystkich, jak potencjalnych wrogów. Tylko nocą, gdy Mia szarpała się z pościelą w koszmarnych wizjach, kocur wciskał się do łóżka i gardłowym mruczeniem uspokajał. Piekielnie łatwo wyczuwał łzy. A Duncana obwąchał, zataczając miarowe kręgi długim ogonem, jakby właśnie przypieczętował niezrozumiały dla Mii pakt.
Zamknięte drzwi przyjęła z urwanym westchnieniem. Zamknięta przestrzeń ścian, które uznawała za swoje. Miejsce, w którym pozwalała sobie na odłożenie wszystkich broni i tarcz, które na co dzień zakładała. Wciąż nie była pewna, jak miała traktować nowego lokatora. Rzeczywistość miała prawdopodobnie w najbliższym czasie sprostować wszystko.
Powędrowała za rudowłosym, bacznie przyglądając się jego plecom i dłoniom, które bardziej przypominały jej ręce artystów. Głupie porwanie, ale nie dzieliła się spostrzeżeniem. Cofnęła się o krok, gdy woalująca chwila milczenia została przerwana pytaniem. Zmarszczyła brwi i bezwiednie zacisnęła usta - Nigdy nie chwaliłeś się zdolnościami do magii leczniczej - początkowo próbowała spleść przed sobą dłonie, ale niefortunne rozcięcie skutecznie zatrzymało gest. Przesiąknięta szkarłatem koszula przykleiła się do skóry. Rana nie była duża, bardziej rozdarcie, ale wystarczająco głęboko, by zaznaczyć coraz większą plamę na bielącym się materiale.
Proszę.
Kto ostatnio w taki sposób do niej mówił? Powoli rozluźniła dłoń i niepewnie wysunęła w stronę Becketta. Wpatrywała się uporczywie w twarz nowego lokatora, gotowa do gwałtownej obrony. Ciemne brwi zmarszczyła w oczekiwaniu. Zachowywała się jak dzika kota, złapana w potrzasku, nie ufając obcemu, który chciał jej pomóc.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jej słowa przywołały na jego usta tym razem jakby mniej zaczepny uśmiech.
-Bo ich nie mam- Odparł po prostu, z rozbrajającą szczerością, jedynie w duchu kurczowo trzymając się nadziei, że nie skłoni jej to do zabrania ręki.
Miała piękne dłonie.
Nigdy nie był asem wróżbiarstwa; świat magicznych kul i lamp, pachnących sennie fusów na dnie białej porcelany i wiszącej w powietrzu magii, mistycznej, dawnej ulotnej magii nęcił go i fascynował, jednak nigdy nie stał się jego częścią. Po nauce wróżenia zostało mu jedynie kilka wyblakłych wspomnień z przeszłości, w których ich cyrkowa wróżbiarka, Lorelai, pokazywała mu linie na jego własnej dłoni, przepowiadając przyszłość, której dziecięcy umysł nie był w stanie zrozumieć. Potem próbowała nauczyć go czytać losy z wnętrza ludzkich rąk, chętnie wyciąganych w ich stronę za cenę kilku żałosnych pensów, jednakże nigdy nie zdołał w pełni pojąć istoty wróżbiarstwa.
Żałował. Chciałby móc schwycić dłoń Mii i wyczytać coś z łagodnych łuków na jej skórze. Pragnął stworzyć coś dobrego; dać jej dowód, że gdzieś tam, być może już niedługo, nareszcie miało czekać na nią szczęście, które do tej pory uparcie omijało ją wzrokiem. Chciałby móc stworzyć dla niej nowe życie, dobre życie- snuć niegasnące opowieści o wielkiej karierze aurora, o wiernym gronie przyjaciół o dobrych sercach i o czekającym gdzieś mężczyźnie, który wreszcie mógłby przynieść jej utracony gdzieś dawno spokój. Chciałby, aby jej przyszłość była czymś więcej, niż tylko niewielkim mieszkaniem dzielonym ze spotkanym gdzieś jakby przypadkiem rudowłosym błaznem; czymś więcej niż wyczerpującym kursem aurorskim i pogardą w oczach tych ludzi, którzy sami najbardziej zasługiwali na pogardę. Chciałby- ale pomimo tego nie mógł.
Dlatego jedynie ujął ją dłoń ostrożnym, spokojnym ruchem. Zupełnie tak, jakby po raz kolejny wyciągał rękę w stronę nieznajomego kota, nie będąc jeszcze pewnym, czy będzie mu dane go pogłaskać, czy może tylko po raz kolejny zostanie zadrapany.
-Nie znam się na magii leczniczej, ale znam się na wielu innych rzeczach- Dodał, marszcząc lekko brwi w wyrazie skupienia. Ostrożnie ujął w palce brzegi zakrwawionej koszuli i odsunął je na bok, odsłaniając rozdarcie na ramieniu. -To chyba nie Twoja sprawka, prawda, przyjacielu?
Odszukał wzrokiem kocura, który wciąż pałętał się gdzieś pomiędzy ich nogami, stawiając bezszelestne kroki na gładkiej posadzce.
-Wiem, że ta pani potrafi zajść za skórę, ale z pewnością nie zasłużyła na to, co ją spotkało- Dodał jeszcze łagodnie, ponownie odszukując wzrokiem świetliste oczy Mii. Wolną ręką sięgnął do kieszeni, wyciągając stamtąd złożoną w kostkę, czystą płócienną chusteczkę, którą starannie otarł krew, oczyszczając ranę. Materiał szybko nasiąknął krwią, barwiąc się na czerwono; odłożył go więc na pobliski stolik, sięgając ręką do kieszeni w poszukiwaniu drugiej chusteczki, którą starannie obwiązał wokół zranienia. Gładko ułożyła się wokół szczupłego ramienia, tym razem nie przesiąkając już krwią.
-Dziękuję- Odparł więc, delikatnie puszczając jej rękę. W końcu zaufała mu; nie mógł wyobrazić sobie większego kredytu zaufania. Uśmiechnął się jeszcze, po czym wyminął ją zgrabnie, uważnie omijając również kręcącego się nieopodal Juliusa.- Znam się trochę na łataniu ran w dość prowizoryczny i ordynarnie mugolski sposób, i trochę na parzeniu najlepszej kawy na świecie. Chcesz się przekonać?
Miała nadzieję, że to zdoła przywołać na jej usta uśmiech. Nawet, jeśli przed uśmiechnięciem się miała doszczętnie połamać mu nos.
-Bo ich nie mam- Odparł po prostu, z rozbrajającą szczerością, jedynie w duchu kurczowo trzymając się nadziei, że nie skłoni jej to do zabrania ręki.
Miała piękne dłonie.
Nigdy nie był asem wróżbiarstwa; świat magicznych kul i lamp, pachnących sennie fusów na dnie białej porcelany i wiszącej w powietrzu magii, mistycznej, dawnej ulotnej magii nęcił go i fascynował, jednak nigdy nie stał się jego częścią. Po nauce wróżenia zostało mu jedynie kilka wyblakłych wspomnień z przeszłości, w których ich cyrkowa wróżbiarka, Lorelai, pokazywała mu linie na jego własnej dłoni, przepowiadając przyszłość, której dziecięcy umysł nie był w stanie zrozumieć. Potem próbowała nauczyć go czytać losy z wnętrza ludzkich rąk, chętnie wyciąganych w ich stronę za cenę kilku żałosnych pensów, jednakże nigdy nie zdołał w pełni pojąć istoty wróżbiarstwa.
Żałował. Chciałby móc schwycić dłoń Mii i wyczytać coś z łagodnych łuków na jej skórze. Pragnął stworzyć coś dobrego; dać jej dowód, że gdzieś tam, być może już niedługo, nareszcie miało czekać na nią szczęście, które do tej pory uparcie omijało ją wzrokiem. Chciałby móc stworzyć dla niej nowe życie, dobre życie- snuć niegasnące opowieści o wielkiej karierze aurora, o wiernym gronie przyjaciół o dobrych sercach i o czekającym gdzieś mężczyźnie, który wreszcie mógłby przynieść jej utracony gdzieś dawno spokój. Chciałby, aby jej przyszłość była czymś więcej, niż tylko niewielkim mieszkaniem dzielonym ze spotkanym gdzieś jakby przypadkiem rudowłosym błaznem; czymś więcej niż wyczerpującym kursem aurorskim i pogardą w oczach tych ludzi, którzy sami najbardziej zasługiwali na pogardę. Chciałby- ale pomimo tego nie mógł.
Dlatego jedynie ujął ją dłoń ostrożnym, spokojnym ruchem. Zupełnie tak, jakby po raz kolejny wyciągał rękę w stronę nieznajomego kota, nie będąc jeszcze pewnym, czy będzie mu dane go pogłaskać, czy może tylko po raz kolejny zostanie zadrapany.
-Nie znam się na magii leczniczej, ale znam się na wielu innych rzeczach- Dodał, marszcząc lekko brwi w wyrazie skupienia. Ostrożnie ujął w palce brzegi zakrwawionej koszuli i odsunął je na bok, odsłaniając rozdarcie na ramieniu. -To chyba nie Twoja sprawka, prawda, przyjacielu?
Odszukał wzrokiem kocura, który wciąż pałętał się gdzieś pomiędzy ich nogami, stawiając bezszelestne kroki na gładkiej posadzce.
-Wiem, że ta pani potrafi zajść za skórę, ale z pewnością nie zasłużyła na to, co ją spotkało- Dodał jeszcze łagodnie, ponownie odszukując wzrokiem świetliste oczy Mii. Wolną ręką sięgnął do kieszeni, wyciągając stamtąd złożoną w kostkę, czystą płócienną chusteczkę, którą starannie otarł krew, oczyszczając ranę. Materiał szybko nasiąknął krwią, barwiąc się na czerwono; odłożył go więc na pobliski stolik, sięgając ręką do kieszeni w poszukiwaniu drugiej chusteczki, którą starannie obwiązał wokół zranienia. Gładko ułożyła się wokół szczupłego ramienia, tym razem nie przesiąkając już krwią.
-Dziękuję- Odparł więc, delikatnie puszczając jej rękę. W końcu zaufała mu; nie mógł wyobrazić sobie większego kredytu zaufania. Uśmiechnął się jeszcze, po czym wyminął ją zgrabnie, uważnie omijając również kręcącego się nieopodal Juliusa.- Znam się trochę na łataniu ran w dość prowizoryczny i ordynarnie mugolski sposób, i trochę na parzeniu najlepszej kawy na świecie. Chcesz się przekonać?
Miała nadzieję, że to zdoła przywołać na jej usta uśmiech. Nawet, jeśli przed uśmiechnięciem się miała doszczętnie połamać mu nos.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuła się dziwnie. Sprzecznie wręcz. Ta wypracowana przez lata sfera ochronna nie-dotykaj-bo-twarz, zdecydowanie panikowała. Nikt, kto wykraczał poza ścisły krąg osób, którym ufała, nie był w stanie przebić się przez jej obronne mury. A wysoki, może trochę zbyt chudy mężczyzna o piegach znaczących całe połacie skóry, zrobił to. I nie potrzebował do tego ani grama siły.
Nie, nie umiała mu zaufać. Zbyt wiele fałszywej dobroci doświadczyła, by wierzyć, że mogło się to zmienić. Ci, którzy nabierali się na to, kończyli w rynsztoku w najlepszym wypadku bez sakiewki i bez poderzniętego gardła. A zabawniejsze było, że tu po tej normalnej stronie Londynu, obłuda osiągała jeszcze wyższy poziom. Może mniejsze prawdopodobieństwo, że dostaniesz zaklęciem w plecy, ale czarodzieje wydawali się fałszywi inaczej. Obojętni? Ewenementy traktowała z chłodną (złośliwą?) rozerwą, a jej wojowniczy sposób bycia skutecznie potrafił odsunąć ich na dystans. Prawie wszystkich. Duncana nie umiała zakwalifikować do żadnej ze znanych jej zachowań. Nie zrażały go jej agresywne odzywki, ignorował złośliwości, a przede wszystkim, na każdy jej atak reagował wyciągnięciem dłoni, jakby nie widział...nie, jakby widział przez postawione wysoko mury, zaglądając w oczy, przenikając zasłonę rzęs i zwierciadła źrenic, patrząc tam, gdzie większość bała się spojrzeć. Jak?
Był w końcu sam, tak jak ona. Tylko czy był samotny? Wydawało się, że jest po prostu słaby, słabością, która na nokturnie bardzo szybko zostaje wgnieciona w bruk, zdeptana w brudna podłogę i rozmazana krew. A on się uśmiechał, patrzył na nią i się uśmiechał, jakby nie widział wilczej skóry, w jaką się na co dzień oblekała.
To niebezpieczne, Dunny. Wilk może wyszczerzyć kły i rozerwać gardło. Za często darli z niej krew, by dała się znowu złapać w pułapkę. A jednak nie atakowała. Jeżyła się, jak kotka, ale pazury schowała, przyczajona i obserwująca. I gdyby tylko potrafiłaby dostrzec myśli, które sunęły niewidzialna linią w głowie Becketta, odskoczyłaby raz jeszcze. A potem zaśmiała. Gorzko. Nie wierzyła w szczęśliwe zakończenia. To co mogła zrobić, to walczyć i nie pozwolić, by ktokolwiek jeszcze mógł ją skrzywdzić. Tyle, że wiara potrafiła być pierwotna - Jeśli to ma być zachęta, to nie wychodzi ci dobrze - fuknęła jeszcze, ale głos stał się mniej napięty. Zacisnęła wargi, gdy materiał odkleił się od rany, a bolesne mrowienie przemknęło po skórze, jak pędzący owad. Druga dłoń zaciskała się w pięść w napiętym oczekiwaniu na...na co? Zerknęła na kocura, który okazywał zaskakujące - jak na jego standardy - zainteresowanie przybyszem - Zasłużyła. Pani winna jest sobie sama. Mój błąd i moja kara - mówiła i patrzyła na smukłe, męskie dłonie. Trochę z zaskoczeniem, trochę zainteresowaniem, trochę z maskowanym strachem i irytującym zawstydzeniem, za które denerwowała się najmocniej. Zmrużyła oczy gniewniej, tworząc miedzy brwiami wyraźną linię, znacząc czoło w opadającym napięciu. Krew jej nie przerażała. szkarłat kojarzył jej się ze spokojem, z upływającym napięciem. I z nim Ale nawet przed sobą nie mówiła o tym głośno. baśnie, których słuchała, tych kilka nocnych opowieści, które odzierały ją ze strachu. Jedyny, który jej został i tego odrzuciła najboleśniej.
- Za co? - odsunęła rękę, zaciskając place na drugiej, bardziej za sobą - Zdecydowanie ordynarny - wydęła wargi, ale nie poruszyła się w miejscu. Mugolskim wynalazkom i pomysłom nie ufała tym bardziej, ale podstawy pierwszej pomocy poznała jeszcze zanim dostała się na kurs. Nokturn był jej pierwszym nauczycielem, bardziej praktycznym - Nie, nie najlepszej. Nie piłeś nigdy kawy w Magadanie - odwróciła się w miejscu, ale nadal nie podążyła za mężczyzną. Kucnęła, by dłonią natrafić na wiercącego się wokół jej nóg kocura - Ale spróbuję - nie, nie uśmiechnęła się, ten pojawiał się na jej wargach nieczęsto, ale początkowe napięcie opuszczało ciało, nadając jej ruchom swobody. Była przecież u siebie, nawet jeśli - z jeszcze-obcym- lokatorem. Jaśniejszy błysk zaskoczył w źrenicach i zniknął.
Kiedyś się uśmiechnę.
Nie, nie umiała mu zaufać. Zbyt wiele fałszywej dobroci doświadczyła, by wierzyć, że mogło się to zmienić. Ci, którzy nabierali się na to, kończyli w rynsztoku w najlepszym wypadku bez sakiewki i bez poderzniętego gardła. A zabawniejsze było, że tu po tej normalnej stronie Londynu, obłuda osiągała jeszcze wyższy poziom. Może mniejsze prawdopodobieństwo, że dostaniesz zaklęciem w plecy, ale czarodzieje wydawali się fałszywi inaczej. Obojętni? Ewenementy traktowała z chłodną (złośliwą?) rozerwą, a jej wojowniczy sposób bycia skutecznie potrafił odsunąć ich na dystans. Prawie wszystkich. Duncana nie umiała zakwalifikować do żadnej ze znanych jej zachowań. Nie zrażały go jej agresywne odzywki, ignorował złośliwości, a przede wszystkim, na każdy jej atak reagował wyciągnięciem dłoni, jakby nie widział...nie, jakby widział przez postawione wysoko mury, zaglądając w oczy, przenikając zasłonę rzęs i zwierciadła źrenic, patrząc tam, gdzie większość bała się spojrzeć. Jak?
Był w końcu sam, tak jak ona. Tylko czy był samotny? Wydawało się, że jest po prostu słaby, słabością, która na nokturnie bardzo szybko zostaje wgnieciona w bruk, zdeptana w brudna podłogę i rozmazana krew. A on się uśmiechał, patrzył na nią i się uśmiechał, jakby nie widział wilczej skóry, w jaką się na co dzień oblekała.
To niebezpieczne, Dunny. Wilk może wyszczerzyć kły i rozerwać gardło. Za często darli z niej krew, by dała się znowu złapać w pułapkę. A jednak nie atakowała. Jeżyła się, jak kotka, ale pazury schowała, przyczajona i obserwująca. I gdyby tylko potrafiłaby dostrzec myśli, które sunęły niewidzialna linią w głowie Becketta, odskoczyłaby raz jeszcze. A potem zaśmiała. Gorzko. Nie wierzyła w szczęśliwe zakończenia. To co mogła zrobić, to walczyć i nie pozwolić, by ktokolwiek jeszcze mógł ją skrzywdzić. Tyle, że wiara potrafiła być pierwotna - Jeśli to ma być zachęta, to nie wychodzi ci dobrze - fuknęła jeszcze, ale głos stał się mniej napięty. Zacisnęła wargi, gdy materiał odkleił się od rany, a bolesne mrowienie przemknęło po skórze, jak pędzący owad. Druga dłoń zaciskała się w pięść w napiętym oczekiwaniu na...na co? Zerknęła na kocura, który okazywał zaskakujące - jak na jego standardy - zainteresowanie przybyszem - Zasłużyła. Pani winna jest sobie sama. Mój błąd i moja kara - mówiła i patrzyła na smukłe, męskie dłonie. Trochę z zaskoczeniem, trochę zainteresowaniem, trochę z maskowanym strachem i irytującym zawstydzeniem, za które denerwowała się najmocniej. Zmrużyła oczy gniewniej, tworząc miedzy brwiami wyraźną linię, znacząc czoło w opadającym napięciu. Krew jej nie przerażała. szkarłat kojarzył jej się ze spokojem, z upływającym napięciem. I z nim Ale nawet przed sobą nie mówiła o tym głośno. baśnie, których słuchała, tych kilka nocnych opowieści, które odzierały ją ze strachu. Jedyny, który jej został i tego odrzuciła najboleśniej.
- Za co? - odsunęła rękę, zaciskając place na drugiej, bardziej za sobą - Zdecydowanie ordynarny - wydęła wargi, ale nie poruszyła się w miejscu. Mugolskim wynalazkom i pomysłom nie ufała tym bardziej, ale podstawy pierwszej pomocy poznała jeszcze zanim dostała się na kurs. Nokturn był jej pierwszym nauczycielem, bardziej praktycznym - Nie, nie najlepszej. Nie piłeś nigdy kawy w Magadanie - odwróciła się w miejscu, ale nadal nie podążyła za mężczyzną. Kucnęła, by dłonią natrafić na wiercącego się wokół jej nóg kocura - Ale spróbuję - nie, nie uśmiechnęła się, ten pojawiał się na jej wargach nieczęsto, ale początkowe napięcie opuszczało ciało, nadając jej ruchom swobody. Była przecież u siebie, nawet jeśli - z jeszcze-obcym- lokatorem. Jaśniejszy błysk zaskoczył w źrenicach i zniknął.
Kiedyś się uśmiechnę.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
-Nie piłem- zgodził się, ochoczo wymijając ją i ruszając w stronę zauważonego z daleka kuchennego blatu. W końcu i tak zaufała mu bardziej, niż być może na to zasługiwał; przyszła pogromczyni czarnoksiężników pozwoliła załatać swoje rany zwykłemu kuglarzowi z ulicy. I był wdzięczny, wdzięczny za chwilę, w której nie uciekła od dotyku, od którego uciekać przecież przywykła, przyzwyczajona, że niósł on raczej ból, niż ukojenie. I miał nadzieję, że mógł to zmienić- ale to miało dopiero przyjść. Powoli. Stopniowo. Nie zamierzał i nie chciał skłaniać jej do porzucenia dzikości, która czyniła ją tak piękną i silną. Na razie zamierzał być. Po prostu. Nie zakłócając jej przestrzeni mocniej ani dłużej, niż była w stanie to znieść i niż była skłonna mu na to pozwolić. W końcu sam fakt, że zdecydowała się udzielić mu azylu w przytulnym pokoju na Grimmauld Place, był wystarczającym przywilejem, i nie śmiał prosić o więcej, niż tylko o zgodę na jego cichą obecność pod jej dachem. Być może nie miał odmienić jej świata. Być może to wnętrze nie miało zmienić się w jeden z jego kolorowych baśniowych pałaców, do którego mogłaby wracać z uśmiechem, wiedząc, że w nim była bezpieczna od świata, który próbował ją skrzywdzić. Ale być może jedynym, czego potrzebowała, była cicha obecność tuż za ścianą pokoju i kubek ciepłej herbaty czekający na nią po wyjątkowo uciążliwym treningu.
Nie miał nic, ale tyle potrafił jej dać.
Szybko zakrzątnął się w kuchni, z łatwością odnajdując dwa kubki (dla siebie wybrał ten z wyszczerbionym uszkiem), i swobodnym machnięciem różdżki wprawiając w ruch blaszany czajnik.
-W takim ja spróbuję Cię przekonać, że najlepsza kawa na świecie może czekać na Ciebie tam, gdzie najmniej się tego spodziewasz. Nawet we własnej kuchni- Oznajmił radośnie, odwracając się na pięcie i wzrokiem odnajdując jej spojrzenie. Chmurne, burzowe. Ładne.- Czy pani pozwoli?
W parodii szarmanckiego gestu odsunął jedno ze stojących przy stole krzeseł, zamaszystym ruchem piegowatej dłoni zachęcając ją do zajęcia miejsca, w geście gospodarza, którym wszakże jednak nie był.
-Gwoli ścisłości- wiem, że wychodzę teraz na fircyka, i to z gatunków tych, których nie znosisz najbardziej- Wyszczerzył zęby w uśmiechu, nie tracąc entuzjazmu.- I wiem, że gdybyś tylko chciała, rozniosłabyś mnie tym krzesłem za pomocą jednego machnięcia różdżki. Ale czym byłaby najlepsza kawa na świecie bez obsługi dorównującej jej poziomem kultury?
Bulgot wody w czajniku oznajmił mu, że nadeszła najwyższa pora na faktyczne spełnienie obietnicy. Szybko odnalazł obiecująco wyglądającą puszkę, w której faktycznie okazała się znajdować kawa.
-Bingo- Mruknął pod nosem, wsypując odrobinę na dno obu kubków, i ponownie odwracając się do niej na pięcie. Nie mógł powstrzymać łagodnego uśmiechu na widok jej twarzy, jasnej, skupionej, czujnej, kociej. Mimochodem pochylił się też i czubkami palców przesunął po grzbiecie pałętającego się gdzieś pod nogami Juliusa.
-Być może nie sypię galeonami z rękawów, ale będę w stanie zapłacić czynsz, i będę go płacić regularnie. Obiecuję- Rzucił, tym razem poważniejszym tonem niż wcześniej.- Jeśli panuje tu jakiś regulamin, będę go przestrzegał. I będę sprzątał, chociaż ostrzegam, że na zaklęciach sprzątających znam się jeszcze mniej niż na magii leczniczej.
Następnie ponownie odwrócił się na pięcie, zalewając wrzątkiem zawartość obu kubków.
-Naprawdę mam nadzieję, że nie będzie paskudna- Rzucił pod nosem, uśmiechając się lekko, pogodnie, kiedy powietrze wypełnił nagle aromat kawy. Był już prawie pewien, że mógł przyzwyczaić się do nazywania tego miejsca domem.
Nie miał nic, ale tyle potrafił jej dać.
Szybko zakrzątnął się w kuchni, z łatwością odnajdując dwa kubki (dla siebie wybrał ten z wyszczerbionym uszkiem), i swobodnym machnięciem różdżki wprawiając w ruch blaszany czajnik.
-W takim ja spróbuję Cię przekonać, że najlepsza kawa na świecie może czekać na Ciebie tam, gdzie najmniej się tego spodziewasz. Nawet we własnej kuchni- Oznajmił radośnie, odwracając się na pięcie i wzrokiem odnajdując jej spojrzenie. Chmurne, burzowe. Ładne.- Czy pani pozwoli?
W parodii szarmanckiego gestu odsunął jedno ze stojących przy stole krzeseł, zamaszystym ruchem piegowatej dłoni zachęcając ją do zajęcia miejsca, w geście gospodarza, którym wszakże jednak nie był.
-Gwoli ścisłości- wiem, że wychodzę teraz na fircyka, i to z gatunków tych, których nie znosisz najbardziej- Wyszczerzył zęby w uśmiechu, nie tracąc entuzjazmu.- I wiem, że gdybyś tylko chciała, rozniosłabyś mnie tym krzesłem za pomocą jednego machnięcia różdżki. Ale czym byłaby najlepsza kawa na świecie bez obsługi dorównującej jej poziomem kultury?
Bulgot wody w czajniku oznajmił mu, że nadeszła najwyższa pora na faktyczne spełnienie obietnicy. Szybko odnalazł obiecująco wyglądającą puszkę, w której faktycznie okazała się znajdować kawa.
-Bingo- Mruknął pod nosem, wsypując odrobinę na dno obu kubków, i ponownie odwracając się do niej na pięcie. Nie mógł powstrzymać łagodnego uśmiechu na widok jej twarzy, jasnej, skupionej, czujnej, kociej. Mimochodem pochylił się też i czubkami palców przesunął po grzbiecie pałętającego się gdzieś pod nogami Juliusa.
-Być może nie sypię galeonami z rękawów, ale będę w stanie zapłacić czynsz, i będę go płacić regularnie. Obiecuję- Rzucił, tym razem poważniejszym tonem niż wcześniej.- Jeśli panuje tu jakiś regulamin, będę go przestrzegał. I będę sprzątał, chociaż ostrzegam, że na zaklęciach sprzątających znam się jeszcze mniej niż na magii leczniczej.
Następnie ponownie odwrócił się na pięcie, zalewając wrzątkiem zawartość obu kubków.
-Naprawdę mam nadzieję, że nie będzie paskudna- Rzucił pod nosem, uśmiechając się lekko, pogodnie, kiedy powietrze wypełnił nagle aromat kawy. Był już prawie pewien, że mógł przyzwyczaić się do nazywania tego miejsca domem.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powietrze drgało w dziwnym napięciu za każdym razem, gdy ktoś obcy znajdował się w wydzielonej przez nią rzeczywistości mieszkania. Choćby chciała, nie potrafiła nie wyczuwać charakterystycznego zapachu cytryny i słodkich chociaż niemal wywietrzanych woni, które towarzyszyły Dei. Tęskniła za nią i chociaż to egzotyczna przyjaciółka opuściła jej progi, czuła się jak zdrajca, odsłaniając komuś innemu używany wcześniej pokój. Teraz pusty, pustką która wcale nie dotyczyła tylko obecności. Pustka tkwiła dokładnie w piersi Mii, dziurą ciemną i nadal nie chcącą się zagoić.
Za to był on. Nienaturalne, bo nieznane światło, które wciąż raziło i bolało, ale przypominało o czymś z przeszłości. O czymś, co zdążyła zapomnieć, jakby nigdy nie istniało. Nawet jeśli było to kłamstwo.
Mimowolnie drgnęła, gdy przechodził obok, ale nie ruszyła się z miejsca, twardo pozostając w wyznaczonym punkcie, niczym zaklęta, chociaż popękana rzeźba. Tylko czujne spojrzenie śledziło męskie kroki, jakby licząc, że wyznaczona ścieżka doprowadzi ją do skrywanego gdzieś na dnie ślepi kłamstwa. Kłamstwa, którego bezskutecznie próbowała odkryć. Jakby nie było go wcale. A przecież zawsze było, prawda?...
Napływająca gdzieś w koniuszkach świadomości ulga, że dzisiejszej nocy nie będzie sama, próbowała nie zauważać. Mimo prób, liche ciepło drażniło skórę, rozlewając się po ciele, jak kropelki wody - Nie musi być najlepsza - nie do końca zrozumiała przekaz, który oferował jej mężczyzna. Nie rozumiała i nie znała, patrząc na znajomą sylwetkę przez całkiem nowy pryzmat - Słucham? - brwi obniżyły się, marszcząc w kolejnym niezrozumieniu. Nie poruszyła się, gdy wskazał jej miejsce. Co prawda, spotkała się z szarmancją wśród mężczyzn, ale były to przypadki raczej odosobnione. A może chodziło o to, że nie pamiętała kiedy i czy w ogóle, ktoś traktował ją w ten sposób? Przecież damą nigdy nie była. I może to drażniło ją najbardziej. Nie wierzyła, że ktoś z zachowaniem fircyka może traktować ją poważnie.
Zacisnęła wargi nieco bardziej mrużąc oczy, w których zapaliła się ostrzejsza iskra. Zanim jednak gorzkie słowa umknęły poza drganie języka, Beckett odezwał się ponownie, ucinając narastający gniewnie tok - Gwoli ścisłości... - zaczęła powoli krzyżując spojrzenie z tym jasnym, należącym do mężczyzny - ...nie potrzebowałabym różdżki, żeby roznieść cię tym krzesłem - jej burknięcie kontrastowało z ciepłym, chociaż zaczepnym stwierdzeniem Duncana. I już wtedy wiedziała, że riposta, która miała zabrzmieć groźnie, przetopiła się w zdanie o tonacji równie zaczepnej, co jej poprzednika.
Rozluźniła palce, które od czasu do czasu zaciskała i dopiero wtedy poruszyła się, wyrywając ciało z napięcia. Usiadła na krześle, ale ani na moment nie opuściła wzroku z towarzysza. Nim swobodnie ułożyła ciało, na jej kolanach pojawił sie kocur, tym samym przekreślając ewentualność szybkiego wstania. Westchnęła cicho, przez nos, nadal markując gesty.
Dłonie ułożyła na miękkim futrze Juliusa, który tylko przez chwilę obserwował razem z panią poczynania nowego lokatora - To dobrze, nie stać mnie na podwójne opłaty - nie przerywała dalej, odpowiadając jedynie miarowym kiwnięciem głowy - Jest jedna rzecz - głos zrobił sie odrobinę chłodniejszy - W nocy miewam koszmary. Nigdy wtedy nie wchodź do mnie - ostatnie słowa mówiła cicho, nie patrząc na właściciela. Tylko jedna osoba do tej pory mogła to zrobić. I ta sama potrafiła wyrwać ją z objęć przerażania. Ta sama, której miała nigdy więcej nie zobaczyć.
Palce zacisnęły się nerwowo, ale nasuwający się smutek odrzuciła - Nie może być gorsza, niż ta oferowana na kursie - głos wzniósł się w ton lżejszy, w końcu wracając stalowoszarym spojrzeniem go swego gościa - Ale ty pijesz pierwszy.
Za to był on. Nienaturalne, bo nieznane światło, które wciąż raziło i bolało, ale przypominało o czymś z przeszłości. O czymś, co zdążyła zapomnieć, jakby nigdy nie istniało. Nawet jeśli było to kłamstwo.
Mimowolnie drgnęła, gdy przechodził obok, ale nie ruszyła się z miejsca, twardo pozostając w wyznaczonym punkcie, niczym zaklęta, chociaż popękana rzeźba. Tylko czujne spojrzenie śledziło męskie kroki, jakby licząc, że wyznaczona ścieżka doprowadzi ją do skrywanego gdzieś na dnie ślepi kłamstwa. Kłamstwa, którego bezskutecznie próbowała odkryć. Jakby nie było go wcale. A przecież zawsze było, prawda?...
Napływająca gdzieś w koniuszkach świadomości ulga, że dzisiejszej nocy nie będzie sama, próbowała nie zauważać. Mimo prób, liche ciepło drażniło skórę, rozlewając się po ciele, jak kropelki wody - Nie musi być najlepsza - nie do końca zrozumiała przekaz, który oferował jej mężczyzna. Nie rozumiała i nie znała, patrząc na znajomą sylwetkę przez całkiem nowy pryzmat - Słucham? - brwi obniżyły się, marszcząc w kolejnym niezrozumieniu. Nie poruszyła się, gdy wskazał jej miejsce. Co prawda, spotkała się z szarmancją wśród mężczyzn, ale były to przypadki raczej odosobnione. A może chodziło o to, że nie pamiętała kiedy i czy w ogóle, ktoś traktował ją w ten sposób? Przecież damą nigdy nie była. I może to drażniło ją najbardziej. Nie wierzyła, że ktoś z zachowaniem fircyka może traktować ją poważnie.
Zacisnęła wargi nieco bardziej mrużąc oczy, w których zapaliła się ostrzejsza iskra. Zanim jednak gorzkie słowa umknęły poza drganie języka, Beckett odezwał się ponownie, ucinając narastający gniewnie tok - Gwoli ścisłości... - zaczęła powoli krzyżując spojrzenie z tym jasnym, należącym do mężczyzny - ...nie potrzebowałabym różdżki, żeby roznieść cię tym krzesłem - jej burknięcie kontrastowało z ciepłym, chociaż zaczepnym stwierdzeniem Duncana. I już wtedy wiedziała, że riposta, która miała zabrzmieć groźnie, przetopiła się w zdanie o tonacji równie zaczepnej, co jej poprzednika.
Rozluźniła palce, które od czasu do czasu zaciskała i dopiero wtedy poruszyła się, wyrywając ciało z napięcia. Usiadła na krześle, ale ani na moment nie opuściła wzroku z towarzysza. Nim swobodnie ułożyła ciało, na jej kolanach pojawił sie kocur, tym samym przekreślając ewentualność szybkiego wstania. Westchnęła cicho, przez nos, nadal markując gesty.
Dłonie ułożyła na miękkim futrze Juliusa, który tylko przez chwilę obserwował razem z panią poczynania nowego lokatora - To dobrze, nie stać mnie na podwójne opłaty - nie przerywała dalej, odpowiadając jedynie miarowym kiwnięciem głowy - Jest jedna rzecz - głos zrobił sie odrobinę chłodniejszy - W nocy miewam koszmary. Nigdy wtedy nie wchodź do mnie - ostatnie słowa mówiła cicho, nie patrząc na właściciela. Tylko jedna osoba do tej pory mogła to zrobić. I ta sama potrafiła wyrwać ją z objęć przerażania. Ta sama, której miała nigdy więcej nie zobaczyć.
Palce zacisnęły się nerwowo, ale nasuwający się smutek odrzuciła - Nie może być gorsza, niż ta oferowana na kursie - głos wzniósł się w ton lżejszy, w końcu wracając stalowoszarym spojrzeniem go swego gościa - Ale ty pijesz pierwszy.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kuchnia
Szybka odpowiedź