[sen] antyczny dramat w 13 aktach
AutorWiadomość
Trzynaście. Tyle soczystych, pękatych owoców zdobiło kiść winogron, ciążącą w dłoni Deirdre. Lśniły intensywnymi kolorami, żywymi w promieniach ostrego słońca, wpadającego pomiędzy przerwami w poprzetykanym złotymi nićmi baldachimie, rozwieszonym nad szezlongiem - lecz nie tylko owoce zdawały się emanować niespotykanym blaskiem. Wszystko, co wyłapał nagle rozbudzony wzrok kobiety, zdawało się być ilustracją żywcem przeniesioną z starej księgi, z antycznych opowieści, jakie kiedyś z ciekawością przeglądała, kartkując dzieje herosów i bogów, będących tak naprawdę potężnymi czarodziejami, przynoszącymi mugolom radość lub - częściej - zniszczenie. Nigdy wcześniej nie znajdowała się w tak gorącym miejscu, słońce zdawało się wręcz parzyć odsłoniętą, bladą skórę, wypalać na zdobionej terakocie własne wzory, skraplać się potem na mahoniowych ciałach milczących niewolników, raz po raz unoszących umięśnione ramiona, by wprowadzić w ruch pokaźne wachlarze. Ich praca nie przynosiła jednak efektów; dalej oddychała z trudem, a powietrze, przesycone zapachem wina i nieznanych olejków, zdawało się gęste, bez nawet najmniejszego podmuchu wiatru. Świat zatrzymał się w miejscu, zaklęty w parnej, popołudniowej godzinie, pośród wysokich, marmurowych kolumn, okalających taras, na którym się znajdowała. Jedynie magiczne płomienie, buchające z marmurowych postumentów, pięły się do góry, osmalając pokryte płaskorzeźbami ściany.
Ściany tarasu amfiteatru? Kamiennej loży? Podestu hipodromu? Tylko takie rozwiązania architektoniczne przychodziły jej do głowy, lecz racjonalne myśli rozmywały się w sennym przekonaniu, że to nie było istotne. Miała zadanie do wypełnienia, łaskę, za jaką powinna dziękować, błogosławieństwo, które spłynęło na nią decyzją możnego przyjaciela konsulów i pretorów. Fakty drżały niepewnie na krawędzi zdezorientowanego umysłu, ale zanim zdążyła zebrać je w całość, umknęły, zagłuszone potężnym rykiem, wzmocnionym echem, odbijającym się od ścian amfiteatru. Deirdre drgnęła gwałtownie a jedno z przejrzałych gron oderwało się od kiści, spadając w dół jej szaty, na którą dotąd nie zwracała uwagi. Nieskazitelnie biały peplos okrywał jej równie blada skórę a tkaninę, choć nie została zszyta po bokach, spinały na ramionach złote fibule. Była ubrana w tunikę - nie w togę, przeznaczoną dla nierządnic. Długi materiał przysłaniał jej ułożone na szezlongu nogi - szorstki, ciężki, drażniący zgrzaną skórę. Każdy drobny bodziec zdawał się docierać do niej bez filtra, gardło miała zaschnięte a wzrok płatał jej figle. Nie dość, że nie mogła dostrzec przyczyn zwierzęcego ryku - to, co działo się za kamienną balustradą tarasu pozostawało z tego miejsca niewidoczne - to słońce, złośliwie padające przez przerwę w baldachimie, raziło ją w oczy, przesłaniało widok raz tęczową mgłą a raz trudnym do zniesienia blaskiem. Oblizała powoli spierzchnięte usta, powoli przekręcając całe, wsparte o oparcie szezlongu, ciało w bok, by zorientować się, że nie jest w tym antycznym dramacie - komedii? - sama.
Tuż obok niej półleżał mężczyzna. Coś mówił, ale nie była w tym momencie w stanie rozróżnić słów - odwrócił w jej stronę głowę, posyłając jej karcące i ponaglające spojrzenie, a choć brązowe tęczówki zdawały się lśnić ciekłym, czułym złotem, to jego wzrok pozostawał, pomimo widocznego rozluźnienia, surowy. Ponaglający. Pokręciła powoli - przepraszająco? - głową, nieco speszona, z trudem przełykając ślinę - miała wrażenie, że czuje w ustach szorstki popiół a każdy oddech tylko wzmaga toczący ją od wewnątrz ogień. Uniosła dłoń i oderwała kilka winogron z intensywnie zielonej gałązki, dopiero w ruchu zauważając, że jej skóra lśni - w pierwszej chwili była pewna, że jest to wynik nieznośnego upału, lecz przedramion nie zdobił skroplony pot: spływała intensywnie pachnącym olejkami a egzotyczne wonności, wzmocnione temperaturą, zdawały się otaczając ją niemalże namacalną mgiełką. Wzięła głęboki, ochrypły oddech i pochyliła się ku mężczyźnie, wsuwając winogrono do jego ust. - Twój powrót napawa mnie wielką radością - powiedziała usłużnie, nagle przejętym tonem, lecz słowa padały dziwnie mechanicznie; wiedziała, że powinna je wypowiedzieć, że czuła - oprócz potwornego upału - tęsknotę, lecz coraz więcej realnych wątpliwości zaczynało łamać uroczy obrazek, czyniąc ją nieco zdezorientowaną. Przytrzymała palce na jego wargach, zerkając w bok, na jasnobłękitne niebo, kontrastujące z piaskową barwą balustrady. - Co się tam dzieje? - spytała, na razie nie ruszając się z miejsca, dziwnie rozdarta między tym, co powinna robić, a tym, co nakazywało jej zaciekawienie. Gdzieś głębiej odzywała się także rosnąca irytacja: usługiwała mu, powinna to robić, chciała, ale - dlaczego?
Ściany tarasu amfiteatru? Kamiennej loży? Podestu hipodromu? Tylko takie rozwiązania architektoniczne przychodziły jej do głowy, lecz racjonalne myśli rozmywały się w sennym przekonaniu, że to nie było istotne. Miała zadanie do wypełnienia, łaskę, za jaką powinna dziękować, błogosławieństwo, które spłynęło na nią decyzją możnego przyjaciela konsulów i pretorów. Fakty drżały niepewnie na krawędzi zdezorientowanego umysłu, ale zanim zdążyła zebrać je w całość, umknęły, zagłuszone potężnym rykiem, wzmocnionym echem, odbijającym się od ścian amfiteatru. Deirdre drgnęła gwałtownie a jedno z przejrzałych gron oderwało się od kiści, spadając w dół jej szaty, na którą dotąd nie zwracała uwagi. Nieskazitelnie biały peplos okrywał jej równie blada skórę a tkaninę, choć nie została zszyta po bokach, spinały na ramionach złote fibule. Była ubrana w tunikę - nie w togę, przeznaczoną dla nierządnic. Długi materiał przysłaniał jej ułożone na szezlongu nogi - szorstki, ciężki, drażniący zgrzaną skórę. Każdy drobny bodziec zdawał się docierać do niej bez filtra, gardło miała zaschnięte a wzrok płatał jej figle. Nie dość, że nie mogła dostrzec przyczyn zwierzęcego ryku - to, co działo się za kamienną balustradą tarasu pozostawało z tego miejsca niewidoczne - to słońce, złośliwie padające przez przerwę w baldachimie, raziło ją w oczy, przesłaniało widok raz tęczową mgłą a raz trudnym do zniesienia blaskiem. Oblizała powoli spierzchnięte usta, powoli przekręcając całe, wsparte o oparcie szezlongu, ciało w bok, by zorientować się, że nie jest w tym antycznym dramacie - komedii? - sama.
Tuż obok niej półleżał mężczyzna. Coś mówił, ale nie była w tym momencie w stanie rozróżnić słów - odwrócił w jej stronę głowę, posyłając jej karcące i ponaglające spojrzenie, a choć brązowe tęczówki zdawały się lśnić ciekłym, czułym złotem, to jego wzrok pozostawał, pomimo widocznego rozluźnienia, surowy. Ponaglający. Pokręciła powoli - przepraszająco? - głową, nieco speszona, z trudem przełykając ślinę - miała wrażenie, że czuje w ustach szorstki popiół a każdy oddech tylko wzmaga toczący ją od wewnątrz ogień. Uniosła dłoń i oderwała kilka winogron z intensywnie zielonej gałązki, dopiero w ruchu zauważając, że jej skóra lśni - w pierwszej chwili była pewna, że jest to wynik nieznośnego upału, lecz przedramion nie zdobił skroplony pot: spływała intensywnie pachnącym olejkami a egzotyczne wonności, wzmocnione temperaturą, zdawały się otaczając ją niemalże namacalną mgiełką. Wzięła głęboki, ochrypły oddech i pochyliła się ku mężczyźnie, wsuwając winogrono do jego ust. - Twój powrót napawa mnie wielką radością - powiedziała usłużnie, nagle przejętym tonem, lecz słowa padały dziwnie mechanicznie; wiedziała, że powinna je wypowiedzieć, że czuła - oprócz potwornego upału - tęsknotę, lecz coraz więcej realnych wątpliwości zaczynało łamać uroczy obrazek, czyniąc ją nieco zdezorientowaną. Przytrzymała palce na jego wargach, zerkając w bok, na jasnobłękitne niebo, kontrastujące z piaskową barwą balustrady. - Co się tam dzieje? - spytała, na razie nie ruszając się z miejsca, dziwnie rozdarta między tym, co powinna robić, a tym, co nakazywało jej zaciekawienie. Gdzieś głębiej odzywała się także rosnąca irytacja: usługiwała mu, powinna to robić, chciała, ale - dlaczego?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Na jego skroni nie bez powodu lśnił złoty wieniec laurowy, leżał na szezlongu relaksując zmęczone długimi bitwami mięśnie skryte pod przywdzianą togą, białą o złotych haftach z przemyconą szkarłatną nicią, widmem rzeczywistych barw Tristana, z szerokim purpurowym szlakiem: symbolem konsulatu, pod nieobecność cesarza sprawował w Rzymie władzę najwyższą - otrzymał ten tytuł w nagrodę za ostatnie osiągnięcia. Strój był niecodzienny, ale wygodny i przede wszystkim przewiewny, wręcz chłodzący wobec palącego słońca, tak innego, tak silniejszego od mglistej deszczowej Anglii, a zwłaszcza jej nadmorskich brzegów. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu miał na stopach sandały: podobne obuwie nie uchodziło za eleganckie, nawet latem, kiedy w ojczyźnie temperatury wydawały się nieco wyższe, jego klasie nie przystawał but inny niż cały. Nowe doznania wydawały się jednak interesujące i niezbyt niekomfortowe, zwłaszcza, gdy wygodniej wsparł się łokciem na miękkiej poduszce leżącej tuż obok. Wokół roztaczał się przyjemny wiatr, niewątpliwie zasługa niewolników, których uchwycił kątem oka - uprzejmie spojrzał na jedną z ładniejszych niewolnic - oczywiście, że ładniejszych, nie wybrałby innej do bliskiej posługi - która właśnie wypełniała trzymany przez niego kielich czerwonym winem. Znajdowali się w otoczeniu dwunastu liktorów, oczywiście: rózgi ozdobione czerwonymi wstęgami połączone były z toporami, które symbolizowały posiadaną przez Tristana władzę nad życiem i śmiercią poddanych - a więc i nad sceną rozgrywającą się właśnie na arenie przed jego oczami. Brzmiało dobrze.
- Więcej cienia - zażądał bez zawahania, wydawanie rozkazów przychodziło mu z nadzwyczajną łatwością, nawet, jeżeli podobnej władzy w rzeczywistości nigdy - jeszcze - nie posiadał. Niewolnicy szybko unieśli baldachy wyżej, zakrywając boczne dojścia słonecznych promieni rozłożystymi baldachami; nie lubił słońca błękitna krew tego wymagała - opalenizna była właściwa ludziom prostym, robotnikom, pospólstwu. Jego cera musiała pozostawać biała, przeszyta siatką błękitnych linii żył. Niemal odruchowo, bezwiednie, nie do końca rozumiejąc, co robi, obrócił głowę w drugą stronę, napotykając twarz swojej muzy. Trzymana przez nią w ręku kiść winogron z cała pewnością przeznaczona była dla niego, spojrzał więc na nią karcąco i ponaglająco - winogrona wyglądały na dorodne, dojrzałe i słodkie; w Anglii trudno takie dostać. Deirdre, najsłodsza muza, długie miesiące rozłąki zdążyły wywołać tęsknotę; na szczęście, miał ją tutaj - gotową mu służyć. Wspaniałomyślnie nie zareagował niezadowoleniem na jej przepraszające skinienie głową, przyjmując je, prześlizgując się wzrokiem z jej twarzy na błyszczące wonnymi olejkami ciało wynurzające się spod fałd materiału, fragment piersi błyszczącej pachnącą oliwką. Była branką wojenną z dalekich wojaży, wciąż pachniała egzotyką - była niecodzienną rzadką perłą pośród otaczającego ich szlachetnego klasycyzmu. Uwielbiał te zapachy, miał wrażliwy węch i dobrze rozpoznawał pachnidła, jaśmin, opium, pomarańcza, oliwa i dyptam, zamorska egzotyka i tutejsze klejnoty. Przymrużył oczy, smakując włożonego do ust owocu, w istocie, w Anglii trudno dostać owoce tak słodkie, z kocim rozleniwieniem wsłuchując się w słowa tęsknoty. Uchwycił jej nadgarstek uściskiem wolnej ręki, niechętnie i z żalem odsuwając jej palec od swoich warg, inaczej nie mógł wszakże mówić.
- Następnym razem wezmę cię ze sobą - zadecydował, bo następnym razem wyruszy już inaczej - z potężną armią, służbą, niewolnikami, znajdzie się dla niej miejsce w jego sypialni, rozłąka nie będzie musiała ciągnąć się tak długo. - Jak to co - powtórzył za nią z lekkim obruszeniem, znów wykazywała się ignorancją, ale nie powinien za ignorancję winić kobiety. - Walka na moją cześć. Ujrzysz przepięknego smoka, najpierw, póki nie jest zmęczony, zawalczy z gladiatorami uczynionymi z tych aurorów, którzy mieli nieszczęście przeżyć mój najazd - dodał z zadowoleniem, dźwigając się z szezlongu - by stanąć tuż przy barierce, obejmując spojrzeniem rząd prosto ustawionych przed nim pięciu czarodziejów uzbrojonych jedynie w przepaski biodrowe i różdżki. Ryk, który rozległ się spod areny, zatrząsł posadą, położył dłoń na kamiennej barierce, by nie utracić równowagi, nagląco oglądając się na Deirdre. Skinął głową mistrzowi ceremonii, spektakl miał się rozpocząć: zgrzytnęły otwierane kraty, a na arenę z podziemnej jamy wypełzł srebrny smok, większy, niż jakikolwiek, którego dotąd widział; łypnął czarnym okiem w ich kierunku, tylko na chwilę, zaraz wypuszczając w niebo potężny miot szalejącego płomienia, najwyraźniej chciał się wcześniej zabawić jedzeniem. - Ma na imię Myssleine - dodał z podziwem, upijając łyk wina. - Pojmałem ją w drodze do Londinium, gdy ruszyłem na wojnę z brudnokrwistymi plemionami. Pustoszyła bezlitośnie połowę Anglii, pożerając całe wioski. Śladem jej przejścia był płacz i popioły. Natarła na mnie, gdy samotnie przemierzałem drogę i starliśmy się w potężnej walce. Poczułem jej pazury na piersi, poczułem ogień bijący z wnętrza jej gardła, a ona - poczuła potęgę moich czarnoksięskich mocy. Strąciłem ją z nieba, wtedy przelękła się i ukorzyła przede mną, chyląc łeb do samej ziemi. Służy mi wiernie od tamtej pory, zupełnie jak ty dzisiaj. - Zadarł lekko głowę, nikłą uwagą obdarzając walczących o przetrwanie aurorów, z większym zaangażowaniem oczekując winogron.
- Więcej cienia - zażądał bez zawahania, wydawanie rozkazów przychodziło mu z nadzwyczajną łatwością, nawet, jeżeli podobnej władzy w rzeczywistości nigdy - jeszcze - nie posiadał. Niewolnicy szybko unieśli baldachy wyżej, zakrywając boczne dojścia słonecznych promieni rozłożystymi baldachami; nie lubił słońca błękitna krew tego wymagała - opalenizna była właściwa ludziom prostym, robotnikom, pospólstwu. Jego cera musiała pozostawać biała, przeszyta siatką błękitnych linii żył. Niemal odruchowo, bezwiednie, nie do końca rozumiejąc, co robi, obrócił głowę w drugą stronę, napotykając twarz swojej muzy. Trzymana przez nią w ręku kiść winogron z cała pewnością przeznaczona była dla niego, spojrzał więc na nią karcąco i ponaglająco - winogrona wyglądały na dorodne, dojrzałe i słodkie; w Anglii trudno takie dostać. Deirdre, najsłodsza muza, długie miesiące rozłąki zdążyły wywołać tęsknotę; na szczęście, miał ją tutaj - gotową mu służyć. Wspaniałomyślnie nie zareagował niezadowoleniem na jej przepraszające skinienie głową, przyjmując je, prześlizgując się wzrokiem z jej twarzy na błyszczące wonnymi olejkami ciało wynurzające się spod fałd materiału, fragment piersi błyszczącej pachnącą oliwką. Była branką wojenną z dalekich wojaży, wciąż pachniała egzotyką - była niecodzienną rzadką perłą pośród otaczającego ich szlachetnego klasycyzmu. Uwielbiał te zapachy, miał wrażliwy węch i dobrze rozpoznawał pachnidła, jaśmin, opium, pomarańcza, oliwa i dyptam, zamorska egzotyka i tutejsze klejnoty. Przymrużył oczy, smakując włożonego do ust owocu, w istocie, w Anglii trudno dostać owoce tak słodkie, z kocim rozleniwieniem wsłuchując się w słowa tęsknoty. Uchwycił jej nadgarstek uściskiem wolnej ręki, niechętnie i z żalem odsuwając jej palec od swoich warg, inaczej nie mógł wszakże mówić.
- Następnym razem wezmę cię ze sobą - zadecydował, bo następnym razem wyruszy już inaczej - z potężną armią, służbą, niewolnikami, znajdzie się dla niej miejsce w jego sypialni, rozłąka nie będzie musiała ciągnąć się tak długo. - Jak to co - powtórzył za nią z lekkim obruszeniem, znów wykazywała się ignorancją, ale nie powinien za ignorancję winić kobiety. - Walka na moją cześć. Ujrzysz przepięknego smoka, najpierw, póki nie jest zmęczony, zawalczy z gladiatorami uczynionymi z tych aurorów, którzy mieli nieszczęście przeżyć mój najazd - dodał z zadowoleniem, dźwigając się z szezlongu - by stanąć tuż przy barierce, obejmując spojrzeniem rząd prosto ustawionych przed nim pięciu czarodziejów uzbrojonych jedynie w przepaski biodrowe i różdżki. Ryk, który rozległ się spod areny, zatrząsł posadą, położył dłoń na kamiennej barierce, by nie utracić równowagi, nagląco oglądając się na Deirdre. Skinął głową mistrzowi ceremonii, spektakl miał się rozpocząć: zgrzytnęły otwierane kraty, a na arenę z podziemnej jamy wypełzł srebrny smok, większy, niż jakikolwiek, którego dotąd widział; łypnął czarnym okiem w ich kierunku, tylko na chwilę, zaraz wypuszczając w niebo potężny miot szalejącego płomienia, najwyraźniej chciał się wcześniej zabawić jedzeniem. - Ma na imię Myssleine - dodał z podziwem, upijając łyk wina. - Pojmałem ją w drodze do Londinium, gdy ruszyłem na wojnę z brudnokrwistymi plemionami. Pustoszyła bezlitośnie połowę Anglii, pożerając całe wioski. Śladem jej przejścia był płacz i popioły. Natarła na mnie, gdy samotnie przemierzałem drogę i starliśmy się w potężnej walce. Poczułem jej pazury na piersi, poczułem ogień bijący z wnętrza jej gardła, a ona - poczuła potęgę moich czarnoksięskich mocy. Strąciłem ją z nieba, wtedy przelękła się i ukorzyła przede mną, chyląc łeb do samej ziemi. Służy mi wiernie od tamtej pory, zupełnie jak ty dzisiaj. - Zadarł lekko głowę, nikłą uwagą obdarzając walczących o przetrwanie aurorów, z większym zaangażowaniem oczekując winogron.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nieznośny gorąc zdawał się wzmagać z każdą sekundą pędzoną w tym tak znanym i jednocześnie niedorzecznym miejscu, a wraz z następnymi uderzeniami płomienia, smagającego Deirdre od środka, kumulujące się wątpliwości rozpadały się w szarym pyle. Utracone, nieważne, jeszcze pozostawiające po sobie gorzki niesmak i zdezorientowanie, lecz i one zdawały się topić w nieznośnym skwarze, spadającym na nich z nieba pomimo poprawionego baldachimu. Kontakt z realną rzeczywistością urwał się wraz z trzecim, okropnym rykiem, wstrząsającym w posadach całą budowlę - a może to intensywne spojrzenie Tristana całkowicie wyczyściło podszepty na wpół uśpionej logiki, nakazującej jej wyprostowanie się, poprawienie okrywającego ją materiału i lodowate zażądanie wytłumaczenia przyczyn antycznego chaosu. Chaosu, który przecież znała, który był jej domem, jej luksusowym miejscem w świecie, w którym udało się jej zdobyć pozycję wcześniej niemożliwą. Z dalekich, biednych rubieży prosto do stolicy imperium, do wspaniałego miasta, u boku poważanego mężczyzny - i chociaż czasem tęskniła za wolnością, za dzikością i nieskrępowaniem, to słodycz dostatniego życia wynagradzała gorycz nostalgii. Zapominała o rodzinie, o bliskich, o pasjach, które zostawiła za sobą, przestała się także buntować, rozumiejąc, że wykazałaby się skrajną niewdzięcznością gryząc rękę, która tak hojnie karmiła ją szczęściem i dobrobytem. W posłuszeństwie kryła się też iskra rozsądnego rachunku, sprzeciwiając się konsulowi, ściągała na siebie wyrok śmierci i to nie krótkiej, a brutalnie rozciągniętej w czasie, zamkniętej w zaułkach ulic, wśród plebsu, któremu musiałaby usługiwać, sprzedając swoje ciało lub oddając je za darmo spragnionym wojownikom, powracającym z dalekich wojen. Pokora i poświęcenie były więc opłacalne i nie sprawiały Deirdre żadnej przykrości, zdążyła dopasować się do swojej roli i poznać swego pana na tyle dobrze, by przewidywać wybuchy gniewu i irytacji. Powinna dziękować wszystkim bóstwom za tak łaskawego władcę, od innych dziewcząt słyszała często mrożące krew w żyłach historie, a świadomość istnienia innej alternatywy wzmagała wdzięczność kobiety jeszcze mocniej, czyniąc ją muzą idealną. Muzą, nie niewolnicą, stała wyżej od spętanych jarzmem kobiet i mężczyzn, służących w domu Rosiera, zasłużyła na to wyniesienie na piedestał - a teraz odbierała wyjątkowe profity, pozwalające towarzyszyć konsulowi podczas święta, wydanego na jego cześć.
Jakże mogła zapomnieć, wykazać się taką niedbałością i ignorancją. Blade policzki Deirdre zakryły się rumieńcem, podkreślającym tylko ostre kości policzkowe i wyraźnie zarysowaną linię szczęki. Zacisnęła usta, lecz nie mogła wstydzić się długo - nie, kiedy obiecywał jej, że ponownie nie rozstaną się na tak długi czas. Jeszcze zanim powstał z szezlongu, dotknęła dłonią jego żuchwy, delikatnie, pieszczotliwie, chcąc upewnić się w tej wspaniałej łasce. - Naprawdę? - spytała, wyraźnie wzruszona propozycją udania się we wspólną podróż. - Będę mogła ci towarzyszyć? Obiecuję nie sprawiać kłopotów, umilać ci trudy śpiewem i rozmową i sprawiać, by każdy powrót do mnie był dla ciebie najsłodszym zwieńczeniem bitewnych nieprzyjemności - przyrzekła solennie, przesuwając palce niżej, na szyję i pierś mężczyzny, wkrótce umykającego spod jej dotyku. Nie wstała od razu, przejęta perspektywą towarzyszenia mu podczas kolejnych podbojów. Może mogłabym dowodzić centurią, na własne oczy zobaczyć wyrzynanie wiosek barbarzyńców, ludzi, spływających krwią? Ta myśl, szybka niczym strzała, przemknęła przez jej umysł - na szczęście niewypowiedziana. Deirdre uniosła dłoń do ust w wyrazie strachu, przerażona tym, co działo się w jej głowie: czy to wino aż tak na nią wpłynęło czy to po prostu tęsknota wpędzała ją w chorobę? Co za głupie, okropne, niedorzeczne wizje, dekoncentrujące ją na tyle, że zaczęła słuchać Tristana dopiero w połowie chlubnej wypowiedzi, tuż po tym, jak powietrze przeszył potężny ryk a widok na chwile został przesłonięty przez dym i płomienie. - Och, najdroższy - wyszeptała z przejęciem, odrobinę grając na czas, by nie dać po sobie poznać, że część wypowiedzi Tristana umknęła jej uwadze. Powoli wstała z szezlongu, by podejść do balustrady - każdy krok sprawiał jej wyraźną trudność, jeszcze nie przywykła do złotej bransolety zdobiącej nogę, symbol zniewolenia, symbol poddania Rosierowi; każda z jego dziewcząt nosiła podobną biżuterię, lecz to jej została obciążona dodatkowym zaklęciem, uniemożliwiającym oddalenie się od przestronnej willi i samego właściciela. Nie protestowała - już - ze wstydem wspominając swoje wcześniejsze próby ucieczki. Jak mogła być tak głupia, jak mogła uciekać przed kimś, kto dawał jej tyle szczęścia? Przywykła nawet do nieznośnego przechwalania się, ba, zdołała polubić te chlubne opowieści, chociaż przez większość czasu po prostu uśmiechała się lekko, wpatrując się w przystojną twarz, nie przykładając większej wagi do jego słów - chyba, że dotyczyły kwestii politycznych, te interesowały ją ciągle i niezmiernie. - Starłeś się z nią sam? - spytała z niedowierzaniem podszytym dumą, przystając tuż obok niego. Dzikie stworzenia mocno ją niepokoiły, dlatego skupiła się na zerwaniu z kiści ostatnich winogron, dopiero po chwili podnosząc wzrok na lśniącego czystym srebrem smoka, wypełzającego na arenę, doskonale widoczną z podwyższenia. - Twoja odwaga i moc zadziwiają mnie bez końca - westchnęła cicho, unosząc kolejne owoce do jego ust, wpatrzona w jego twarz z oddaniem i zachwytem, przyćmionym jednak dziwnym cieniem. Coś kłuło ją pod sercem, coś szarpało niedorzecznymi myślami, zapędzającymi się w mroczne korytarze; wydawała się odrobinę nieobecna, lecz może to przez strach związany z bezpośrednią bliskością potwora. - Myssleine - powtórzyła dźwięczne imię, w końcu przenosząc wzrok na smoka, właśnie palącego żywcem jednego z barbarzyńskich nieszczęśników; mężczyzna wrzeszczał prawie tak samo głośno, jak ryczący z uciechy tłum. - Łagodne imię jak na tak przerażające stworzenie. Jak nad nią zapanowałeś? - spytała, wsuwając ostatnie słodkie winogrono do jego ust, które chwilę potem obrysowała palcami, robiąc jeszcze jeden krok w jego stronę, by znaleźć się jak najbliżej, skuszona tęsknotą i możliwością ucięcia przechwalań krótkim pocałunkiem. Ten sposób zazwyczaj działał, choć dziś czuła się zbyt nieswojo, by postępować w tak wyrachowany sposób.
Jakże mogła zapomnieć, wykazać się taką niedbałością i ignorancją. Blade policzki Deirdre zakryły się rumieńcem, podkreślającym tylko ostre kości policzkowe i wyraźnie zarysowaną linię szczęki. Zacisnęła usta, lecz nie mogła wstydzić się długo - nie, kiedy obiecywał jej, że ponownie nie rozstaną się na tak długi czas. Jeszcze zanim powstał z szezlongu, dotknęła dłonią jego żuchwy, delikatnie, pieszczotliwie, chcąc upewnić się w tej wspaniałej łasce. - Naprawdę? - spytała, wyraźnie wzruszona propozycją udania się we wspólną podróż. - Będę mogła ci towarzyszyć? Obiecuję nie sprawiać kłopotów, umilać ci trudy śpiewem i rozmową i sprawiać, by każdy powrót do mnie był dla ciebie najsłodszym zwieńczeniem bitewnych nieprzyjemności - przyrzekła solennie, przesuwając palce niżej, na szyję i pierś mężczyzny, wkrótce umykającego spod jej dotyku. Nie wstała od razu, przejęta perspektywą towarzyszenia mu podczas kolejnych podbojów. Może mogłabym dowodzić centurią, na własne oczy zobaczyć wyrzynanie wiosek barbarzyńców, ludzi, spływających krwią? Ta myśl, szybka niczym strzała, przemknęła przez jej umysł - na szczęście niewypowiedziana. Deirdre uniosła dłoń do ust w wyrazie strachu, przerażona tym, co działo się w jej głowie: czy to wino aż tak na nią wpłynęło czy to po prostu tęsknota wpędzała ją w chorobę? Co za głupie, okropne, niedorzeczne wizje, dekoncentrujące ją na tyle, że zaczęła słuchać Tristana dopiero w połowie chlubnej wypowiedzi, tuż po tym, jak powietrze przeszył potężny ryk a widok na chwile został przesłonięty przez dym i płomienie. - Och, najdroższy - wyszeptała z przejęciem, odrobinę grając na czas, by nie dać po sobie poznać, że część wypowiedzi Tristana umknęła jej uwadze. Powoli wstała z szezlongu, by podejść do balustrady - każdy krok sprawiał jej wyraźną trudność, jeszcze nie przywykła do złotej bransolety zdobiącej nogę, symbol zniewolenia, symbol poddania Rosierowi; każda z jego dziewcząt nosiła podobną biżuterię, lecz to jej została obciążona dodatkowym zaklęciem, uniemożliwiającym oddalenie się od przestronnej willi i samego właściciela. Nie protestowała - już - ze wstydem wspominając swoje wcześniejsze próby ucieczki. Jak mogła być tak głupia, jak mogła uciekać przed kimś, kto dawał jej tyle szczęścia? Przywykła nawet do nieznośnego przechwalania się, ba, zdołała polubić te chlubne opowieści, chociaż przez większość czasu po prostu uśmiechała się lekko, wpatrując się w przystojną twarz, nie przykładając większej wagi do jego słów - chyba, że dotyczyły kwestii politycznych, te interesowały ją ciągle i niezmiernie. - Starłeś się z nią sam? - spytała z niedowierzaniem podszytym dumą, przystając tuż obok niego. Dzikie stworzenia mocno ją niepokoiły, dlatego skupiła się na zerwaniu z kiści ostatnich winogron, dopiero po chwili podnosząc wzrok na lśniącego czystym srebrem smoka, wypełzającego na arenę, doskonale widoczną z podwyższenia. - Twoja odwaga i moc zadziwiają mnie bez końca - westchnęła cicho, unosząc kolejne owoce do jego ust, wpatrzona w jego twarz z oddaniem i zachwytem, przyćmionym jednak dziwnym cieniem. Coś kłuło ją pod sercem, coś szarpało niedorzecznymi myślami, zapędzającymi się w mroczne korytarze; wydawała się odrobinę nieobecna, lecz może to przez strach związany z bezpośrednią bliskością potwora. - Myssleine - powtórzyła dźwięczne imię, w końcu przenosząc wzrok na smoka, właśnie palącego żywcem jednego z barbarzyńskich nieszczęśników; mężczyzna wrzeszczał prawie tak samo głośno, jak ryczący z uciechy tłum. - Łagodne imię jak na tak przerażające stworzenie. Jak nad nią zapanowałeś? - spytała, wsuwając ostatnie słodkie winogrono do jego ust, które chwilę potem obrysowała palcami, robiąc jeszcze jeden krok w jego stronę, by znaleźć się jak najbliżej, skuszona tęsknotą i możliwością ucięcia przechwalań krótkim pocałunkiem. Ten sposób zazwyczaj działał, choć dziś czuła się zbyt nieswojo, by postępować w tak wyrachowany sposób.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jego mięśnie wyglądały na rozluźnione, twarz - na zrelaksowaną, spod półprzymkniętych powiek ledwie dostrzegalne wydawało się spojrzenie aroganckich źrenic, a usta ułożone w grymasie kociego zadowolenia, tym wyraźniejszego, kiedy opuszki jej palców przemykały wzdłuż jego żuchwy. Musiał ją wziąć, nikt inny nie potrafił go tak zrelaksować - zabrać do raju - dotykiem i szeptem melodyjnego głosu. Ze swojej wyprawy przywiózł dzban ambrozji, który samodzielnie zniósł na plecach ze zbocza Olimpu, z pewnością o tym słyszała, ale jego smak wydawał się mdły, kiedy miał obok jej spragnione krwawej czułości stęsknione usta, kiedy przegryzał winogrona włożone do ust jej smukłymi palcami.
- Inspirujesz - wyznał, z pewnością, z jaką mógłby stwierdzić, że czuje swąd palonego ciała, krótki rzut oka poza arenę wystarczył, smoczyca zrobiła już spore przepierzenie wśród nieporadnych aurorów. Dogorywali, a ona wyglądała na głodną, nie chcąc jej zanadto męczyć - przeleciała daleką drogę - wyciągnął z balkonu lewą zaciśniętą dłoń, z której wysunął kciuk, powoli ciągnący w dół - wyrok śmierci dla niewolników na arenie został wydany, a fasadą wstrząsnął kolejny niewyobrażalny ryk przerażającej bestii, przeczekał hałas, nim zaczął mówić dalej. Musiał się wytłumaczyć z tej nagłej decyzji, nie wzięła się wszakże znikąd. - Lejąca się z ciał moich wrogów posoka, choć szkarłatna i błyszcząca jak rzeka, nie mieni się w słońcu tak pięknie, kiedy nie mam przy sobie inspiracji. - Była przecież muzą, jej zadaniem było nieść natchnienie poecie. Sprawiać, że odbiór krajobrazu nie tylko będzie prostszy, ale i że przyniesie ze sobą więcej doznań. - Brakowało mi ciebie - dodał, nie z rozrzewnieniem, nie w romantycznym uniesieniu, nie z miłosnym westchnieniem, raczej z niechęcią na wspomnienie trudów podróży, silnie kontrastującą z zadowoleniem na myśl o składanych przez nią obietnicach. Swoją muzę miały pieśni, komedie, dramaty, miłość i różne gałęzie nauk, ona była muzą pominiętą przez karty historii, muzą śmierci i muzą mordu, koncepcja posiadania jej we własnym namiocie przy okazji kolejnych wojaży była na tyle kusząca, że nie potrafił sobie odmówić. Zadarł brodę wyżej, jej zapewnienia jedyni utwierdzały go w przekonaniu, że był to dobry pomysł. - Jestem pewien, że obiecujesz - dodał z ostrzegawczą nutą, Deirdre nigdy nie zawodziła, zawsze była wierna i oddana, posłuszna, gotowa spełniać jego zachcianki, a do tego wdzięczna za wszystko, co jej ofiarował - wcale nie było to mało, mógł ją przecież zostawić w randze przypiętej łańcuchem niewolnicy. Ostrożności jednak nigdy nie za wiele, nie mógł się przemóc, żeby zaufać jej w pełni - nie po tych naiwnych próbach ucieczki.
Skinął głową na jej westchnienie, ani przez chwilę nie pomyślał, że mogłaby go nie słuchać, biorąc je za westchnienie podziwu. Należnego i słusznego, Myssleine była piękną, potężną bestią. Wciąż młodą, jeszcze mogła urosnąć.
- Sam - przytaknął, nie odejmując spojrzenia od bystrego czarnego oka smoka, oczy Deirdre były podobnie niepokojące. Podobnie piękne. Spijając komplementy pod swoim adresem, zjadł kolejne winogrona, w czasie, w którym na arenę wypuszczono kolejnych aurorów. Widział w trakcie swoich podróży wystarczająco dużo, żeby nie musieć się martwić o Myssleine. - Dźwięczne - poprawił ją - dźwięczne jak Deirdre - Być może na przykładzie będzie jej łatwiej zrozumieć. Objął ją w talii, kiedy podeszła bliżej, ale nie łapczywie ani pożądliwie, objął delikatnie, ledwie dotykając krańcami palców nagą na jej bokach skórę, jak poeta chwytający lutnię, nawet nie drgnąwszy, gdy obrysowała kształt jego ust.
- Strąciłem ją z nieba potężną klątwą - nie potrzebował większej zachęty, żeby kontynuować, patrzył jej prosto w oczy, arogancko, chełpliwie - zwichnąłem jej ramię, bez skrzydła nie mogła unosić się w przestworzach. Kiedy spadła, stoczyłem z nią bitwę na spojrzenia - nie chciał jej przecież skrzywdzić - nie wytrzymała, wierzgnęła ogonem i cisnęła ogniem, lecz czując już ciepło płomieni zdążyłem rozpłynąć się w powietrzu i znaleźć się z tyłu jej ciała. Właśnie wtedy sprowadziłem lodową nawałnicę, która całkiem odebrała jej siły. Przemarznięta nie potrafiła już wykrzesać ognia. Błagała mnie o litość, zawodząc na trzaskającym mrozie, na który pozostałem obojętny, chyląc przede mną łeb do samej ziemi. Nie chciałem długo męczyć prehistorycznego stworzenia. - Wspaniałomyślnie. Westchnął, przyjemne wspomnienia. - Towarzysząca mi uzdrowicielka połatała jej rany na tyle szybko i sprawnie, bym mógł dalszą drogę przebyć na jej grzbiecie, aż pod same Londinium, paląc po drodze mugolskie wioski. Mugole zbudowali tam olbrzymie miasto. - Nagle skrzywił się, jakby zamiast winogrona zjadł cytrynę - To było okropne. Gdzie nie spojrzałem, wszędzie do moich butów lepił się szlam. Mugole chodzili ulicami, mugole żebrali na ulicach... na swój sposób to fascynujące, że proste umysły, jak szlamy, mrówki czy pszczoły, potrafią zorganizować poprawnie funkcjonujące społeczeństwo - zamyślił się, obserwując rozdmuchiwane wiatrem wywołanym machnięciem ogona Myssleine prochy, które zostały po jednym z czarodziejów. - W każdym razie - nie rozmawiali przecież o nauce, a o jego podbojach - zanim zburzyłem mury, musiałem stoczyć bój ze strzegącymi ich czarodziejami. Czarodziejami, wyobrażasz to sobie? Zdradzili nas i stanęli po ich stronie. Nie zdołali stawiać mi oporu długo, ale walka nie była łatwa, znów stanąłem sam naprzeciw tuzina. Wysłałem armię do sąsiedniego państewka, chcąc odciąć drogę ucieczki dezerterom. - Uchwycił jej ciało mocniej, pełnymi dłońmi, lekko przesuwając w bok, z powrotem w kierunku szezlongu, obdarzając ją krótkim, ponaglającym spojrzeniem. - Usiądźmy, już sobie beze mnie poradzą - Szezlong był jednak znacznie wygodniejszy, miała lepszy dostęp do jego ciała, a poza tym przecież skończyły się jej winogrona. A jemu wino, więc wręczył jej swój pusty kielich.
- Inspirujesz - wyznał, z pewnością, z jaką mógłby stwierdzić, że czuje swąd palonego ciała, krótki rzut oka poza arenę wystarczył, smoczyca zrobiła już spore przepierzenie wśród nieporadnych aurorów. Dogorywali, a ona wyglądała na głodną, nie chcąc jej zanadto męczyć - przeleciała daleką drogę - wyciągnął z balkonu lewą zaciśniętą dłoń, z której wysunął kciuk, powoli ciągnący w dół - wyrok śmierci dla niewolników na arenie został wydany, a fasadą wstrząsnął kolejny niewyobrażalny ryk przerażającej bestii, przeczekał hałas, nim zaczął mówić dalej. Musiał się wytłumaczyć z tej nagłej decyzji, nie wzięła się wszakże znikąd. - Lejąca się z ciał moich wrogów posoka, choć szkarłatna i błyszcząca jak rzeka, nie mieni się w słońcu tak pięknie, kiedy nie mam przy sobie inspiracji. - Była przecież muzą, jej zadaniem było nieść natchnienie poecie. Sprawiać, że odbiór krajobrazu nie tylko będzie prostszy, ale i że przyniesie ze sobą więcej doznań. - Brakowało mi ciebie - dodał, nie z rozrzewnieniem, nie w romantycznym uniesieniu, nie z miłosnym westchnieniem, raczej z niechęcią na wspomnienie trudów podróży, silnie kontrastującą z zadowoleniem na myśl o składanych przez nią obietnicach. Swoją muzę miały pieśni, komedie, dramaty, miłość i różne gałęzie nauk, ona była muzą pominiętą przez karty historii, muzą śmierci i muzą mordu, koncepcja posiadania jej we własnym namiocie przy okazji kolejnych wojaży była na tyle kusząca, że nie potrafił sobie odmówić. Zadarł brodę wyżej, jej zapewnienia jedyni utwierdzały go w przekonaniu, że był to dobry pomysł. - Jestem pewien, że obiecujesz - dodał z ostrzegawczą nutą, Deirdre nigdy nie zawodziła, zawsze była wierna i oddana, posłuszna, gotowa spełniać jego zachcianki, a do tego wdzięczna za wszystko, co jej ofiarował - wcale nie było to mało, mógł ją przecież zostawić w randze przypiętej łańcuchem niewolnicy. Ostrożności jednak nigdy nie za wiele, nie mógł się przemóc, żeby zaufać jej w pełni - nie po tych naiwnych próbach ucieczki.
Skinął głową na jej westchnienie, ani przez chwilę nie pomyślał, że mogłaby go nie słuchać, biorąc je za westchnienie podziwu. Należnego i słusznego, Myssleine była piękną, potężną bestią. Wciąż młodą, jeszcze mogła urosnąć.
- Sam - przytaknął, nie odejmując spojrzenia od bystrego czarnego oka smoka, oczy Deirdre były podobnie niepokojące. Podobnie piękne. Spijając komplementy pod swoim adresem, zjadł kolejne winogrona, w czasie, w którym na arenę wypuszczono kolejnych aurorów. Widział w trakcie swoich podróży wystarczająco dużo, żeby nie musieć się martwić o Myssleine. - Dźwięczne - poprawił ją - dźwięczne jak Deirdre - Być może na przykładzie będzie jej łatwiej zrozumieć. Objął ją w talii, kiedy podeszła bliżej, ale nie łapczywie ani pożądliwie, objął delikatnie, ledwie dotykając krańcami palców nagą na jej bokach skórę, jak poeta chwytający lutnię, nawet nie drgnąwszy, gdy obrysowała kształt jego ust.
- Strąciłem ją z nieba potężną klątwą - nie potrzebował większej zachęty, żeby kontynuować, patrzył jej prosto w oczy, arogancko, chełpliwie - zwichnąłem jej ramię, bez skrzydła nie mogła unosić się w przestworzach. Kiedy spadła, stoczyłem z nią bitwę na spojrzenia - nie chciał jej przecież skrzywdzić - nie wytrzymała, wierzgnęła ogonem i cisnęła ogniem, lecz czując już ciepło płomieni zdążyłem rozpłynąć się w powietrzu i znaleźć się z tyłu jej ciała. Właśnie wtedy sprowadziłem lodową nawałnicę, która całkiem odebrała jej siły. Przemarznięta nie potrafiła już wykrzesać ognia. Błagała mnie o litość, zawodząc na trzaskającym mrozie, na który pozostałem obojętny, chyląc przede mną łeb do samej ziemi. Nie chciałem długo męczyć prehistorycznego stworzenia. - Wspaniałomyślnie. Westchnął, przyjemne wspomnienia. - Towarzysząca mi uzdrowicielka połatała jej rany na tyle szybko i sprawnie, bym mógł dalszą drogę przebyć na jej grzbiecie, aż pod same Londinium, paląc po drodze mugolskie wioski. Mugole zbudowali tam olbrzymie miasto. - Nagle skrzywił się, jakby zamiast winogrona zjadł cytrynę - To było okropne. Gdzie nie spojrzałem, wszędzie do moich butów lepił się szlam. Mugole chodzili ulicami, mugole żebrali na ulicach... na swój sposób to fascynujące, że proste umysły, jak szlamy, mrówki czy pszczoły, potrafią zorganizować poprawnie funkcjonujące społeczeństwo - zamyślił się, obserwując rozdmuchiwane wiatrem wywołanym machnięciem ogona Myssleine prochy, które zostały po jednym z czarodziejów. - W każdym razie - nie rozmawiali przecież o nauce, a o jego podbojach - zanim zburzyłem mury, musiałem stoczyć bój ze strzegącymi ich czarodziejami. Czarodziejami, wyobrażasz to sobie? Zdradzili nas i stanęli po ich stronie. Nie zdołali stawiać mi oporu długo, ale walka nie była łatwa, znów stanąłem sam naprzeciw tuzina. Wysłałem armię do sąsiedniego państewka, chcąc odciąć drogę ucieczki dezerterom. - Uchwycił jej ciało mocniej, pełnymi dłońmi, lekko przesuwając w bok, z powrotem w kierunku szezlongu, obdarzając ją krótkim, ponaglającym spojrzeniem. - Usiądźmy, już sobie beze mnie poradzą - Szezlong był jednak znacznie wygodniejszy, miała lepszy dostęp do jego ciała, a poza tym przecież skończyły się jej winogrona. A jemu wino, więc wręczył jej swój pusty kielich.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Inspirowała - czyż nie był to najsłodszy komplement, który mógł paść z ust mężczyzny? Nie chwalił jej gibkiego ciała lub egzotycznej urody, nie zbywał pytania wzruszeniem ramion lub ostrą kpiną. Chciał zabrać ją ze sobą, doceniając coś, co wcześniej uznawała za wstydliwą przypadłość, za przekleństwo bogów, czyniącą ją odmienną od innych kobiet. Przeklętą, zepsutą, niegodną; córką Furii, dotkniętą ciężkim brzemieniem, wiecznym głodem krwi i bestialstwa. Wielkie zbrodnie wprowadzały ją w zachwyt, okrucieństwa przysłaniały oczy mgłą estetycznego wzruszenia a zadawanie bólu stało się rozrywką, której nie mogła odmówić, przenosząc ją nawet w ramiona ukochanego mężczyzny. Za zadane mu rany mógł - powinien - ukarać ją śmiercią, połamać grzeszne ręce i wybić zęby, lecz zamiast tego wynosił ją ponad inne dziewczęta, decyzją o wspólnej podróży jeszcze bardziej zwiększając dystans dzielący ją od wdzięczącego się haremu złotowłosych niewolnic.
Czarne oczy Deirdre roziskrzyły się szczęściem, prawie niewinnym, prawie czułym, gdyby nie odsłonięte w uśmiechu kły. Już nie pamiętała, dlaczego uciekała, dlaczego wyrywała się spod jego pieczy; nie pamiętała także o ostrożności, o rzeczywistym chłodzie charakteru, rozpływającego się w coraz silniej palącym ją ogniu. Realność była jedynie cieniem dymu, unoszącego się w skwarnym powietrzu, a logika nie miała znaczenia. - Ruszymy więc razem - powtórzyła cicho, z przejęciem wyraźnie słyszalnym w drżącym głosie. - i w końcu będę mogła ujrzeć twe zwycięstwa na własne oczy - szepnęła, zachwycona tą perspektywą, krwawą wizją, rozciągającą się przed nią równie intensywnie, co brutalne poczynania smoka, dobijającego plugawych aurorów; ginęli w potwornych męczarniach, lecz wzrok Deirdre dalej pozostawał wiernie utkwiony w twarzy mężczyzny, jakby nawet krew i tortury nie mogły równać się temu widokowi. - I stać się ich częścią - dodała ciszej, delikatniej, jakby mimochodem podsuwała swoje niespełnione marzenie; chciała mu towarzyszyć także tam, gdzie krew lała się karmazynowymi wstęgami a niebo przesłaniały czarne chmury; chciała sycić się cierpieniem umierających i znów posmakować wypełniającej ją mrocznej siły. Nie śmiała przedstawić swych żądań jaśniej: nauczona doświadczeniem spokorniała. Umknęła w bok spojrzeniem, gdy powtórzył słowa o obietnicy; powracanie do niechlubnych momentów utraty zdrowych zmysłów - a raczej ich odzyskania? - wpędzało ją w dyskomfort. Zagryzła lekko wargi, lecz ponownie trudno było jednoznacznie określić, czy jest to wynik zawstydzenia czy zachwytu nad tym, co działo się tu i teraz na arenie. Wrzaski przybierały na sile, a gorący podmuch powietrza, unoszący się znad śladu smoczego ognia, dotarł aż na taras, jeszcze mocniej utrudniając oddychanie. Serce Deirdre biło zdecydowanie za szybko, co oczywiście było wynikiem bliskości Tristana i jego łaski - łaski przynajmniej dla niej, barbarzyńcy z dalekich krain w ogóle jej nie obchodzili, choć słuchała kontynuowanej opowieści uważnie. - Och, tylko ty, najdroższy, jesteś w stanie okiełznać bestię samym spojrzeniem i sprawić, by stała się twoją. Tylko ty potrafisz posiąść niezdobyte krainy i zwalczyć tych, którzy są ohydną nieludzką plamą na mapie potężnego imperium, chluby czarodziejskiego świata - westchnęła z przejęciem, pozbawione już winogron dłonie opierając na przodzie męskiej szaty. Przylgnęła do Tristana całym ciałem, odginając głowę, by móc widzieć jego twarz, dumny profil, oczy skrzące się tym samym urokiem, którym z pewnością powalił smoka skuteczniej niż lodowatą nawałnicą. Jej bohater, jej heros, jej obrońca i jej mężczyzna. Zdobywający wielkie twierdze, czyszczący świat ze szlamu, sprowadzający na barbarzyńców prawo i sprawiedliwość. Z ust Dei wydarł się kolejny dźwięk poruszenia, bliski zadowolonemu mruczeniu, mającemu skłonić go do kontynuowania zapierającej dech w piersiach historii.
- Udało im się stworzyć zalążki władzy? W jakim stopniu byli zorganizowani?
Ktoś nimi rządził?- spytała z niedowierzaniem, na sekundę znów trzeźwo i rzeczowo, lecz odurzająca chmura snu natychmiast przejęła kontrolę. - Plugawi barbarzyńcy - wysyczała z oburzeniem i pogardą, zapominając prawie o swoich powinnościach wobec konsula. Machinalnie ujęła pusty kielich wina w dłoń, ale nie wysunęła się z uścisku męskich rąk. - Bogowie powinni ich ukarać, srodze i brutalnie a później spopielić te przeklęte ziemie, by powstrzymać rozprzestrzenianie się plagi - bogowie, czyli my, czyli ty; czyż nie rządził tym światem, sięgając po więcej, stając się bliskim mrocznym siłom, wypełniającym to cudowne miasto czarodziejskimi mocami? Zacisnęła mocniej usta i zachwiała się lekko, gdy kroki Tristana skierowały ją w tył - złota bransoleta zdawała się ciążyć coraz bardziej, ale wytrzymywała ten dyskomfort bez skargi. Tak samo jak upokarzające obowiązki; w czarnych oczach na sekundę błysnęło coś w rodzaju złości - nie zamierzała przynosić mu wina, nie zamierzała korzyć się u jego stóp, dlaczego właściwie to robiła? - lecz i ta niedorzeczność zniknęła, ot nieistotne wspomnienie, niepasujące do poetyki służalczego snu. - Zdrajców powinien czekać gorszy los, powinni cierpieć miesiącami. Nie zasłużyli na to, by ginąć tak szybko, są jedynie zwierzętami, nie potrafiącymi żyć w czystym, uczonym społeczeństwie- kontynuowała wzburzona, niechętnie wyślizgując się z rąk Tristana, by nalać mu wina z nowo otwartego naczynia. Zanim powróciła do szezlongu, wypiła hojny łyk trunku - robiła to kierowana bezwiedną troską, nie obowiązkiem; herosowi nie brakowało wrogów a tchórzliwe otrucie go należało do jedynych możliwości szczurów, bojących się stanąć z nim do otwartego boju. Własna śmierć nie wydawała się straszna, nie, jeśli mogła ochronić mężczyznę, do którego należała. Ścisnęła mocniej kielich, powoli, nieco niezgrabnie krocząc ku ponownie rozłożonemu pod baldachimem Tristanowi. Kolejny ryk wstrząsnął po raz wtóry amfiteatrem, wywołując jej drgnienie - nie potrafiła przyzwyczaić się do umiłowania konsula wobec tych dzikich stworzeń. Ani ponownie hamować swych namiętności, które już nie ciążyły między nimi sekretem. - Błagam, pozwól mi zająć się resztą szlamolubnych psów, które pojmałeś - powiedziała cicho, gdy znalazła się tuż przy nim; przysiadła na krawędzi szezlongu, ciągle ściskając w jednej dłoni kielich wina, którego czerwień zabarwiła jej wargi na zdrowy karmazyn - a więc nie piana, fiolet i bolesny zgon przez uduszenie, nie ohydna trucizna wypełniała ofiarowaną przez przyjaciół butelkę. - Chcę być przyczyną twojej siły, powodem dumy, chcę służyć ci tak, jak żadna inna kobieta nie potrafiła - kontynuowała szeptem a palce wspięły się po jego umięśnionym ramieniu aż do szyi i policzka, szorstkiego od wojennego zarostu. Nie mogła słuchać opowieści o chwalebnych czynach bezczynnie, szaleńcza duma równała się czystej zazdrości, którą właśnie wstydliwie sobie uświadamiała, drętwiejąc w pół ruchu, wewnętrznie przerażona własną śmiałością.
Czarne oczy Deirdre roziskrzyły się szczęściem, prawie niewinnym, prawie czułym, gdyby nie odsłonięte w uśmiechu kły. Już nie pamiętała, dlaczego uciekała, dlaczego wyrywała się spod jego pieczy; nie pamiętała także o ostrożności, o rzeczywistym chłodzie charakteru, rozpływającego się w coraz silniej palącym ją ogniu. Realność była jedynie cieniem dymu, unoszącego się w skwarnym powietrzu, a logika nie miała znaczenia. - Ruszymy więc razem - powtórzyła cicho, z przejęciem wyraźnie słyszalnym w drżącym głosie. - i w końcu będę mogła ujrzeć twe zwycięstwa na własne oczy - szepnęła, zachwycona tą perspektywą, krwawą wizją, rozciągającą się przed nią równie intensywnie, co brutalne poczynania smoka, dobijającego plugawych aurorów; ginęli w potwornych męczarniach, lecz wzrok Deirdre dalej pozostawał wiernie utkwiony w twarzy mężczyzny, jakby nawet krew i tortury nie mogły równać się temu widokowi. - I stać się ich częścią - dodała ciszej, delikatniej, jakby mimochodem podsuwała swoje niespełnione marzenie; chciała mu towarzyszyć także tam, gdzie krew lała się karmazynowymi wstęgami a niebo przesłaniały czarne chmury; chciała sycić się cierpieniem umierających i znów posmakować wypełniającej ją mrocznej siły. Nie śmiała przedstawić swych żądań jaśniej: nauczona doświadczeniem spokorniała. Umknęła w bok spojrzeniem, gdy powtórzył słowa o obietnicy; powracanie do niechlubnych momentów utraty zdrowych zmysłów - a raczej ich odzyskania? - wpędzało ją w dyskomfort. Zagryzła lekko wargi, lecz ponownie trudno było jednoznacznie określić, czy jest to wynik zawstydzenia czy zachwytu nad tym, co działo się tu i teraz na arenie. Wrzaski przybierały na sile, a gorący podmuch powietrza, unoszący się znad śladu smoczego ognia, dotarł aż na taras, jeszcze mocniej utrudniając oddychanie. Serce Deirdre biło zdecydowanie za szybko, co oczywiście było wynikiem bliskości Tristana i jego łaski - łaski przynajmniej dla niej, barbarzyńcy z dalekich krain w ogóle jej nie obchodzili, choć słuchała kontynuowanej opowieści uważnie. - Och, tylko ty, najdroższy, jesteś w stanie okiełznać bestię samym spojrzeniem i sprawić, by stała się twoją. Tylko ty potrafisz posiąść niezdobyte krainy i zwalczyć tych, którzy są ohydną nieludzką plamą na mapie potężnego imperium, chluby czarodziejskiego świata - westchnęła z przejęciem, pozbawione już winogron dłonie opierając na przodzie męskiej szaty. Przylgnęła do Tristana całym ciałem, odginając głowę, by móc widzieć jego twarz, dumny profil, oczy skrzące się tym samym urokiem, którym z pewnością powalił smoka skuteczniej niż lodowatą nawałnicą. Jej bohater, jej heros, jej obrońca i jej mężczyzna. Zdobywający wielkie twierdze, czyszczący świat ze szlamu, sprowadzający na barbarzyńców prawo i sprawiedliwość. Z ust Dei wydarł się kolejny dźwięk poruszenia, bliski zadowolonemu mruczeniu, mającemu skłonić go do kontynuowania zapierającej dech w piersiach historii.
- Udało im się stworzyć zalążki władzy? W jakim stopniu byli zorganizowani?
Ktoś nimi rządził?- spytała z niedowierzaniem, na sekundę znów trzeźwo i rzeczowo, lecz odurzająca chmura snu natychmiast przejęła kontrolę. - Plugawi barbarzyńcy - wysyczała z oburzeniem i pogardą, zapominając prawie o swoich powinnościach wobec konsula. Machinalnie ujęła pusty kielich wina w dłoń, ale nie wysunęła się z uścisku męskich rąk. - Bogowie powinni ich ukarać, srodze i brutalnie a później spopielić te przeklęte ziemie, by powstrzymać rozprzestrzenianie się plagi - bogowie, czyli my, czyli ty; czyż nie rządził tym światem, sięgając po więcej, stając się bliskim mrocznym siłom, wypełniającym to cudowne miasto czarodziejskimi mocami? Zacisnęła mocniej usta i zachwiała się lekko, gdy kroki Tristana skierowały ją w tył - złota bransoleta zdawała się ciążyć coraz bardziej, ale wytrzymywała ten dyskomfort bez skargi. Tak samo jak upokarzające obowiązki; w czarnych oczach na sekundę błysnęło coś w rodzaju złości - nie zamierzała przynosić mu wina, nie zamierzała korzyć się u jego stóp, dlaczego właściwie to robiła? - lecz i ta niedorzeczność zniknęła, ot nieistotne wspomnienie, niepasujące do poetyki służalczego snu. - Zdrajców powinien czekać gorszy los, powinni cierpieć miesiącami. Nie zasłużyli na to, by ginąć tak szybko, są jedynie zwierzętami, nie potrafiącymi żyć w czystym, uczonym społeczeństwie- kontynuowała wzburzona, niechętnie wyślizgując się z rąk Tristana, by nalać mu wina z nowo otwartego naczynia. Zanim powróciła do szezlongu, wypiła hojny łyk trunku - robiła to kierowana bezwiedną troską, nie obowiązkiem; herosowi nie brakowało wrogów a tchórzliwe otrucie go należało do jedynych możliwości szczurów, bojących się stanąć z nim do otwartego boju. Własna śmierć nie wydawała się straszna, nie, jeśli mogła ochronić mężczyznę, do którego należała. Ścisnęła mocniej kielich, powoli, nieco niezgrabnie krocząc ku ponownie rozłożonemu pod baldachimem Tristanowi. Kolejny ryk wstrząsnął po raz wtóry amfiteatrem, wywołując jej drgnienie - nie potrafiła przyzwyczaić się do umiłowania konsula wobec tych dzikich stworzeń. Ani ponownie hamować swych namiętności, które już nie ciążyły między nimi sekretem. - Błagam, pozwól mi zająć się resztą szlamolubnych psów, które pojmałeś - powiedziała cicho, gdy znalazła się tuż przy nim; przysiadła na krawędzi szezlongu, ciągle ściskając w jednej dłoni kielich wina, którego czerwień zabarwiła jej wargi na zdrowy karmazyn - a więc nie piana, fiolet i bolesny zgon przez uduszenie, nie ohydna trucizna wypełniała ofiarowaną przez przyjaciół butelkę. - Chcę być przyczyną twojej siły, powodem dumy, chcę służyć ci tak, jak żadna inna kobieta nie potrafiła - kontynuowała szeptem a palce wspięły się po jego umięśnionym ramieniu aż do szyi i policzka, szorstkiego od wojennego zarostu. Nie mogła słuchać opowieści o chwalebnych czynach bezczynnie, szaleńcza duma równała się czystej zazdrości, którą właśnie wstydliwie sobie uświadamiała, drętwiejąc w pół ruchu, wewnętrznie przerażona własną śmiałością.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ruszymy razem było przyjemnym eufemizmem, który wspaniałomyślnie puścił mimo uszu, nie, nie ruszą razem, wyruszy on, a ona z nim, wierzył jednak, że nie musiał przypominać jej o jej pozycji - ciężka bransoleta robiła to, zdawałoby się, wystarczająco nachalnie, podobnież jak otaczający ich liktorzy, gotowi wszak wychłostać Deirdre za każde nieposłuszeństwo. Miała dzisiaj całkiem jasne, proste zadanie: karmić go winogronami, a nawet to zdawało się ją przerastać. Uwielbiał ją, owszem, kochał jej dzikość i został uwiedziony jej siłą, brutalnością, okrucieństwem, które w nim rozbudzała tak umiejętnie, odkrywając piękno śmierci, piękno nowych, sadystyczno-masochistycznych doznań, a jednak - coś w tym obrazku nieustannie zgrzytało, być może do tej bransolety powinien jednak wrócić ciężki łańcuch. Jej bliskość, dłonie wsparte na torsie i przepełnione podziwem spojrzenie oraz zapach wonnych olejków, sprawiły, że - póki co - oddalił te myśli.
- Staniesz się ich częścią, będąc moją inspiracją - wyjaśnił jej cierpliwie, odnosząc niejasne wrażenie, że wyobrażała sobie coś więcej, nie chciał przecież dzielić się z nią swoją chwałą. Po kolejnej zwycięskiej wyprawie znów zostanie powitany jak heros, nie pozwoli, by ktokolwiek spił za niego tę śmietankę. Deirdre nie opuści namiotu. - Nie możesz mnie rozpraszać - dodał mimochodem, wygodniej układając się na leżance, kątem oka spoglądając na trzęsącą się od podskoków Myssleine arenę, nieludzkie dochodzące stamtąd krzyki pozostały mu obojętne. Nie mogła rozpraszać, ale musiała inspirować - będzie musiał się nad tym zastanowić. - Cieszy mnie, że odczuwasz wstyd na myśl o dawnych przewinieniach - odparł bez zawahania, jednoznacznie interpretując jej reakcję. Zachwyt krwawym arcyspekatklem rozgrywającym się przed ich oczami wydawał się naturalny i oczywisty, ale przygryzione wargi i uciekające spojrzenie nasunęły mu na myśl jedyne właściwe myśli. Ułożył się wygodnie, wspierając głowę na zgiętych rękach i wyciągając przed siebie nogi, zbyt gorące słońce wpędzało go w poczucie rozleniwienia silniejsze znacznie, niż zazwyczaj.
- Tylko ja - przytaknął z zadowoleniem, bo przecież nie istniał drugi taki jak on - był tylko on. - Oczywiście, zrobiłem to. Nie zabiłem jednak wszystkich - mówiąc o bogach, z pewnością mówiła o nim; nieco na wyrost, stał się dopiero herosem, ale heros był już półbogiem, przed nim zostało ledwie kilka schodów na antycznych schodach wysokiej i stromej hierarchii. Nie zwlekając jednak dłużej, podjął się dalej opowieści:
- Panował nad nimi człowiek, którego mieli czelność nazywać królem, choć w jego żyłach nie płynęła krew błękitna jak moja, był on tylko szlamą, czarodziejem zrodzonym z mugolskiej niewolnicy zgwałconej na wojnie przez barbarzyńskie plemiona - westchnął, ten człowiek miał w sobie pewną siłę - mimo żałosnego pochodzenia i jeszcze żałośniejszych umiejętności, zdołał sobie wyrobić wśród mugoli stateczną i na dodatek silną pozycję. Nie szanował go, traktował raczej jak wyjątkowo zdolną fokę, która potrafiła zadziwiać znanymi sztuczkami. - Nasze starcie było piękne - oświadczył w końcu, wracając myślami do wspomnień. - Wyszedłem mu naprzeciw w pustej sali tronowej, a dwoma tunelami naparły na mnie jego straże. Stworzyłem ognistego rumaka ogniem szatańskiej pożogi, którego kopyta zmiażdżyły tych ludzi w przeciągu ledwie kilku krótkich chwil. Na tym nie poprzestałem, uniosłem w górę obie ręce - zademonstrował, wznosząc dłonie ku górze - a oni powstali z martwych jako inferiusy, wszyscy, cała setka, posłuszna tylko mi. Wysłałem ich do miasta, by zabili wszystkich, którzy byli mi wrodzy. Później - wziąłem ich króla za kark i zaciągnąłem do okna, patrz, powiedziałem mu, patrz jak twoja straż wyżyna twoje miasto w pień. Inferiusy pożerały dzieci i matki, a krew spłynęła wartkim nurtem przez kręte ulice, barwiąc fosę wokół zamku na mój rodowy szkarłat. - Oparł się wygodniej na miękkiej poduszce, w rozkoszy jak kocur mrużąc oczy, wciąż miał ten widok przed oczyma. - Ten błazen błagał mnie o litość dla siebie i dla miasta, ale oskórowałem go żywcem i wywiesiłem razem z jego śmieszną złotą koroną na maszcie zamiast dawnego herbu miasta ku przestrodze. Po wszystkim z balkonu zamkowej twierdzy pozdrowiłem ludzi, którzy przetrwali tę wojnę, przysięgając mi swoje posłuszeństwo, bijąc głową aż do ziemi. Ale to byli mugole - skrzywił się z pogardą - rzuciłem najpotężniejszą klątwę cruciatusa, jaką kiedykolwiek widziałaś - snuł dalej, a podły właściwy mu uśmiech wykwitł na jego twarzy pełnią szczęścia - objęła nie jedną osobę, a wszystkich, którzy tam byli. Wili się z bólu i wrzeszczeli w agonalnych cierpieniach, aż w końcu wszyscy potracili rozum. Tak ich zostawiłem. Dziś Londinium jest pustym miastem pełnym opętanych, zaślinionych straceńców, żywym skansenem mugolskich rządów, przestrogą dla wszystkich, którzy zapragną żyć tak jak oni. - Przeniósł wzrok na twarz Deirdre, odnajdując jej czarne jak noc źrenice, przerażające, przerażająco kuszące. - Jest więzieniem, miastem zalanym szlamem, do którego będę zsyłać za najgorsze przewinienia - zadeklarował z nutą, która mogła zabrzmieć... ostrzegawczo? Nie uciekniesz więcej, Deirdre. - Strzeże go bazyliszek, którego oswoiłem po drodze. - Być może zapomniał o tym wspomnieć wcześniej, ale zawsze był skromny. - Nie pozwoli nikomu uciec z miasta. Piękne stworzenie. Zabiłbym, gdyby ktoś go skrzywdził - zupełnie nie rozumiał, czemu w jego głosie znów pojawiła się ostrzegawcza nuta, przepełniona wyrzutem, typowym koszmarom odezwą sumienia. Potrząsnął lekko głową, to z pewnością nie był on, nie miał powodów, by sądzić, że Deirdre kiedykolwiek skrzywdzi takie stworzenie. Odebrał od niej kielich wina nonszalancko, nie zwracając na jej oddane poświęcenie najmniejszej uwagi, doceniał jej wierność, ale przecież ta była mu zwyczajnie należna. Dobrze, że to rozumiała. Przez chwilę błądził spojrzeniem po jej twarzy, tak wielu chciałoby się go pozbyć, nie dostrzegając jednak negatywnych oznak łyku trunku, a jedynie kusząco zroszone winem usta, sam zatopił w naczyniu własne. Przymknął oczy, wsłuchując się w słodki jak nuty fortepianu płynące spod palców najdoskonalszego pianisty zatrważający ryk smoczycy, skupiając się na przyjemnym dotyku jej palców. Wyciszając wszystkie bodźce wokół, maksymalizował przyjemność pomimo tłocznego i gwarnego otoczenia. Nie musiał przejmować się niczym, był herosem i głównym konsulem Rzymu. Jej prośba była śmiała, ale naprawdę lubił, kiedy zaczynała błagać, choć wolał widzieć wtedy jej spojrzenie - uniósł więc, jakby niechętnie, powieki, przenosząc spojrzenie na twarz swojej muzy; upił drugi, większy łyk wina. Wiedział, że tego pragnęła, nie była muzą śpiewu ani pędzla, była muzą mordu. - Wrócimy do tej rozmowy jutro - zadecydował, odchylając lekko głowę do tyłu, znów uciekając wzrokiem, jeden z niewolników przysunął wachlarz bliżej jego głowy. - Jeśli będę z ciebie zadowolony, być może się zgodzę - nic nie obiecywał, nigdy. Dopiero co wrócił, miała wiele pracy do nadrobienia. - Gdzie winogrona?
- Staniesz się ich częścią, będąc moją inspiracją - wyjaśnił jej cierpliwie, odnosząc niejasne wrażenie, że wyobrażała sobie coś więcej, nie chciał przecież dzielić się z nią swoją chwałą. Po kolejnej zwycięskiej wyprawie znów zostanie powitany jak heros, nie pozwoli, by ktokolwiek spił za niego tę śmietankę. Deirdre nie opuści namiotu. - Nie możesz mnie rozpraszać - dodał mimochodem, wygodniej układając się na leżance, kątem oka spoglądając na trzęsącą się od podskoków Myssleine arenę, nieludzkie dochodzące stamtąd krzyki pozostały mu obojętne. Nie mogła rozpraszać, ale musiała inspirować - będzie musiał się nad tym zastanowić. - Cieszy mnie, że odczuwasz wstyd na myśl o dawnych przewinieniach - odparł bez zawahania, jednoznacznie interpretując jej reakcję. Zachwyt krwawym arcyspekatklem rozgrywającym się przed ich oczami wydawał się naturalny i oczywisty, ale przygryzione wargi i uciekające spojrzenie nasunęły mu na myśl jedyne właściwe myśli. Ułożył się wygodnie, wspierając głowę na zgiętych rękach i wyciągając przed siebie nogi, zbyt gorące słońce wpędzało go w poczucie rozleniwienia silniejsze znacznie, niż zazwyczaj.
- Tylko ja - przytaknął z zadowoleniem, bo przecież nie istniał drugi taki jak on - był tylko on. - Oczywiście, zrobiłem to. Nie zabiłem jednak wszystkich - mówiąc o bogach, z pewnością mówiła o nim; nieco na wyrost, stał się dopiero herosem, ale heros był już półbogiem, przed nim zostało ledwie kilka schodów na antycznych schodach wysokiej i stromej hierarchii. Nie zwlekając jednak dłużej, podjął się dalej opowieści:
- Panował nad nimi człowiek, którego mieli czelność nazywać królem, choć w jego żyłach nie płynęła krew błękitna jak moja, był on tylko szlamą, czarodziejem zrodzonym z mugolskiej niewolnicy zgwałconej na wojnie przez barbarzyńskie plemiona - westchnął, ten człowiek miał w sobie pewną siłę - mimo żałosnego pochodzenia i jeszcze żałośniejszych umiejętności, zdołał sobie wyrobić wśród mugoli stateczną i na dodatek silną pozycję. Nie szanował go, traktował raczej jak wyjątkowo zdolną fokę, która potrafiła zadziwiać znanymi sztuczkami. - Nasze starcie było piękne - oświadczył w końcu, wracając myślami do wspomnień. - Wyszedłem mu naprzeciw w pustej sali tronowej, a dwoma tunelami naparły na mnie jego straże. Stworzyłem ognistego rumaka ogniem szatańskiej pożogi, którego kopyta zmiażdżyły tych ludzi w przeciągu ledwie kilku krótkich chwil. Na tym nie poprzestałem, uniosłem w górę obie ręce - zademonstrował, wznosząc dłonie ku górze - a oni powstali z martwych jako inferiusy, wszyscy, cała setka, posłuszna tylko mi. Wysłałem ich do miasta, by zabili wszystkich, którzy byli mi wrodzy. Później - wziąłem ich króla za kark i zaciągnąłem do okna, patrz, powiedziałem mu, patrz jak twoja straż wyżyna twoje miasto w pień. Inferiusy pożerały dzieci i matki, a krew spłynęła wartkim nurtem przez kręte ulice, barwiąc fosę wokół zamku na mój rodowy szkarłat. - Oparł się wygodniej na miękkiej poduszce, w rozkoszy jak kocur mrużąc oczy, wciąż miał ten widok przed oczyma. - Ten błazen błagał mnie o litość dla siebie i dla miasta, ale oskórowałem go żywcem i wywiesiłem razem z jego śmieszną złotą koroną na maszcie zamiast dawnego herbu miasta ku przestrodze. Po wszystkim z balkonu zamkowej twierdzy pozdrowiłem ludzi, którzy przetrwali tę wojnę, przysięgając mi swoje posłuszeństwo, bijąc głową aż do ziemi. Ale to byli mugole - skrzywił się z pogardą - rzuciłem najpotężniejszą klątwę cruciatusa, jaką kiedykolwiek widziałaś - snuł dalej, a podły właściwy mu uśmiech wykwitł na jego twarzy pełnią szczęścia - objęła nie jedną osobę, a wszystkich, którzy tam byli. Wili się z bólu i wrzeszczeli w agonalnych cierpieniach, aż w końcu wszyscy potracili rozum. Tak ich zostawiłem. Dziś Londinium jest pustym miastem pełnym opętanych, zaślinionych straceńców, żywym skansenem mugolskich rządów, przestrogą dla wszystkich, którzy zapragną żyć tak jak oni. - Przeniósł wzrok na twarz Deirdre, odnajdując jej czarne jak noc źrenice, przerażające, przerażająco kuszące. - Jest więzieniem, miastem zalanym szlamem, do którego będę zsyłać za najgorsze przewinienia - zadeklarował z nutą, która mogła zabrzmieć... ostrzegawczo? Nie uciekniesz więcej, Deirdre. - Strzeże go bazyliszek, którego oswoiłem po drodze. - Być może zapomniał o tym wspomnieć wcześniej, ale zawsze był skromny. - Nie pozwoli nikomu uciec z miasta. Piękne stworzenie. Zabiłbym, gdyby ktoś go skrzywdził - zupełnie nie rozumiał, czemu w jego głosie znów pojawiła się ostrzegawcza nuta, przepełniona wyrzutem, typowym koszmarom odezwą sumienia. Potrząsnął lekko głową, to z pewnością nie był on, nie miał powodów, by sądzić, że Deirdre kiedykolwiek skrzywdzi takie stworzenie. Odebrał od niej kielich wina nonszalancko, nie zwracając na jej oddane poświęcenie najmniejszej uwagi, doceniał jej wierność, ale przecież ta była mu zwyczajnie należna. Dobrze, że to rozumiała. Przez chwilę błądził spojrzeniem po jej twarzy, tak wielu chciałoby się go pozbyć, nie dostrzegając jednak negatywnych oznak łyku trunku, a jedynie kusząco zroszone winem usta, sam zatopił w naczyniu własne. Przymknął oczy, wsłuchując się w słodki jak nuty fortepianu płynące spod palców najdoskonalszego pianisty zatrważający ryk smoczycy, skupiając się na przyjemnym dotyku jej palców. Wyciszając wszystkie bodźce wokół, maksymalizował przyjemność pomimo tłocznego i gwarnego otoczenia. Nie musiał przejmować się niczym, był herosem i głównym konsulem Rzymu. Jej prośba była śmiała, ale naprawdę lubił, kiedy zaczynała błagać, choć wolał widzieć wtedy jej spojrzenie - uniósł więc, jakby niechętnie, powieki, przenosząc spojrzenie na twarz swojej muzy; upił drugi, większy łyk wina. Wiedział, że tego pragnęła, nie była muzą śpiewu ani pędzla, była muzą mordu. - Wrócimy do tej rozmowy jutro - zadecydował, odchylając lekko głowę do tyłu, znów uciekając wzrokiem, jeden z niewolników przysunął wachlarz bliżej jego głowy. - Jeśli będę z ciebie zadowolony, być może się zgodzę - nic nie obiecywał, nigdy. Dopiero co wrócił, miała wiele pracy do nadrobienia. - Gdzie winogrona?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nadzieja na kontynuowanie tematu wspólnej podróży zginęła szybko, pozostawiając po sobie niedosyt. Deirdre wzięła płytki oddech, wstrzymując powietrze, które jednak po chwili wypuściła - przesadzała, zdecydowanie, powinna odbierać słowa Tristana tak, jak dyktowało jej rozdygotane serce, a więc z miłością i wdzięcznością. Miała być inspiracją i takową będzie, tuż przy jego boku, gotowa stawiać bose stopy w kałużach krwi i wnętrzności. Potrafiła zadbać o siebie i jak nikt - potrafiła zadbać o jego pragnienia. Ewentualny szept drobnego sprzeciwu i prośby o doprecyzowanie rozpościerającej się przed jej oczami zachwycającej wizji wspólnych podbojów został zduszony w zarodku kolejnym zdaniem, słodkim niczym miód. Rozpraszała go, ach, kolejny niewybaczalnie trafny komplement, napełniający ją pulsującym zadowoleniem. Potrafiła rozkołysać myśli zdecydowanego, skupionego i potężnego czarodzieja; napełniało ją to irracjonalną dumą, nie robiła przecież tego ani słowem ani czynem a wyglądem, wysmukłym a zarazem pełnym krągłości ciałem: jedynym cennym dla kobiet przymiotem. Łagodny uśmiech nieco zadrżał - kilka sekund później ponownie została sprowadzona na ziemię, tracąc nawet wyimaginowaną sprawczość. Nie lubiła wypominania błędów a krytykę przyjmowała z wielkim emocjonalnym bólem: nawet tak subtelne zwrócenie uwagi paliło ją żywym ogniem uderzeń, być może wspomnieniem kar za ucieczkę, być może tylko koszmarną wizją, umacniającą sztucznie wykreowaną pokorę. - Haniebne występki przeciwko twej łasce, panie, napawają mnie wielkim smutkiem i zrobię wszystko, by zatrzeć ich istnienie - powiedziała prawie bezgłośnie, ciągle patrząc w bok - przy jednoczesnym zdziwieniu rosnącą wewnątrz irytacją. Nie była przecież taka, czuła wewnętrzny sprzeciw, stłumiony przez senną rzeczywistość. Nie odezwała się już ani słowem, woląc nie ciągnąć tematu, który mógłby doprowadzić konsula do niezadowolenia - to zawsze kończyło się wybuchem gniewu, a nie chciała być obok, gdy kapryśny charakter herosa obciąży szalę z samczą, bezpodstawną wściekłością. Wiedziała już jak z nim postępować, co może go ukoić, co - zrazić, słuchała go więc z dobrze odgrywaną uwagą, spoglądając na jaśniejącą samozadowoleniem twarz znad napełnianego kielicha wina. Snuta przez Tristana opowieść zachwycała ją: prawie rozchyliła usta w niedowierzaniu, zakrywając je szybko dłonią, z przestrachem, gdy wspomniał o samodzielnym starciu z przeważającymi siłami plugawego króla. Serce zabiło jeszcze szybciej, prawie dosłownie boleśnie, gdy wspomniał o potężnym cruciatusie - nie zauważyła, kiedy zmniejszyła dzielącą ich odległość prawie do minimum, by znów siedzieć tuż przy jego boku, niemalże spijając z wąskich warg opis następnych okrucieństw. Rozbudzały jej wyobraźnię, pieściły zmysły, karmiły skute powrozami pragnienia - i wzmagały zazdrość, pragnienie znalezienia się tam, udowodnienia swej siły, udowodnienia, że nie jest tylko zabawką. Czarne oczy zalśniły dziwnie i odrobinę obco, ale wygięcie pełnych, czerwonych warg w grymasie diablego zachwytu powinno złagodzić niepokojący błysk. Ciągle mówił, chwalił się, chełpił; Deirdre zamrugała, dotknięta zdradziecką myślą, formująca się w jej głowie - żałowała, że w winie nie było jednak trucizny, śmierć uratowałaby ją od okrutnego monologu, monologu, który zdawał ciągnąć się latami, który spadał na jej barki po każdym powrocie z udanych bitew, wojen i wyzwań, będących dla herosa zwykłą igraszką. Czy to dlatego uciekła? A może z powodu tego groźnego spojrzenia, za którym mógł czaić się los równie okrutny jak ten, spadający - słusznie - krwawą rzeźnią na szlamy i zdrajców?
Drgnęła nerwowo, orientując się, że choć podała mu wino, jedna z dłoni pozostaje wyciągnięta w kierunku jego szyi, druga zaś dotyka w zamyśleniu - przestrachu? przejęciu? - własnych ust. Bazyliszek zabrzmiał w jej głowie przerażającym echem, serce wznowiło rytm do niezdrowego biegu a Deirdre zrobiło się na chwilę słabo: to przez ten upał, skwar, przez zmęczenie, przez tęsknotę, nie było przecież innego powodu, nie mogło być: skąd więc ta z trudem tłumiona panika? Skąd potrzeba wytłumaczenia się? - Panie, ja... - zaczęła chwiejnie, byleby nie dać po sobie poznać chwilowej słabości: kolejna strzała przerażenia przeszyła jej pierś: co, jeśli powoli opanowujące ją szaleństwo i fizyczne niedomaganie były oznaką czegoś więcej, czegoś, rosnącego pod jej sercem? Nie, to nie było możliwe. - Nie mogę zebrać myśli, moja wyobraźnia przejęta jest najwspanialszymi wizjami. Twa opowieść jest mi najsłodszym oszołomieniem, najpiękniejszą pieśnią o zwycięstwie i twej sile. Nie ma nikogo ponad tobą, nawet bogowie zdają się karłami przy twej chwale, umiejętnościach i odwadze - wychrypiała natychmiast ukrywając nagłą bladość twarzy za przemową, której się spodziewał, i która mu się należała. Był potężnym czarodziejem, najpotężniejszym, jakiego widziało imperium, nie miała co do tego wątpliwości, nie służyłaby pokornie komuś słabemu. Dłonie opadły, zacisnęła je na krawędzi szezlongu, przejęta kolejną nadzieją na zmianę tematu, na osłodzenie ciężaru uwięzienia, na zaspokojenie rosnącego pragnienia. Wewnętrzne sprzeczności narastały wraz z rykiem smoczycy; kilka kamieni odpadło z otaczających ich murów, ale żaden ze sług ani otaczających ich ludzi zdawał się niczego nie zauważać. - Przecież wiesz, najdroższy, że zawsze przynoszę ci błogość i zadowolenie - dodała miękko, potrzebowała zapewnienia dzisiaj, w tym potwornie rozedrganym, upalnym popołudniu, wpędzającym ją w niedorzeczny dyskomfort. Stała ponad innymi kochankami i oblubienicami, lecz pewność niezachwianej pozycji zdawała się maleć z każdą sekundą parnej dezorientacji. Posłusznie sięgnęła po następną kiść winogron, odrzucając od siebie poczucie ulgi - zajęty jedzeniem nie będzie mógł kontynuować chwalebnych oracji na swój temat. - Tęsknota za tobą wpędza mnie w chorobę, tylko ty potrafisz ją uleczyć - kontynuowała słodko, podając mu następne grona, prosto do ust, pieszczotliwie i pokornie, wsuwając się jednocześnie bliżej niego, na szezlong, na półleżącego mężczyznę, obejmując jego biodra udami. Pochyliła się nad nim, a jeden z czarnych kosmyków wymknął się z mizernie uplecionej fryzury, ozdobionej złotymi grzebieniami.- I tylko ty potrafisz zaspokoić mój głód - głód ciebie, głód krwi; w tej chwili czerwona posoka zdawała się tak samo kusząca jak atletycznie wyrzeźbione ciało herosa. - Nie będę czekać do jutra, nie torturuj mnie tak - chciała poprosić, naprawdę chciała, z jej ust miał ulecieć słodki dźwięk, zamiast tego: ton zabrzmiał ostro, lodowato i prawie groźnie, z czego sennie nie zdawała sobie sprawy: zaciśnięte w pięści winogrona pękły, uniosła dłoń do ust prawie niewinnie, oblizując palce i nadgarstek ze słodkiego nektaru, z trudem skupiając wzrok na twarzy mężczyzny. - O koszmarze, który spadł na to przeklęte miasto z twej ręki, już powstają najbardziej poruszające pieśni - będę więcej niż rada mogąc osłodzić ci nimi jutrzejszy odpoczynek, najdroższy i niezwyciężony - kontynuowała z przejęciem, jakby sekundę wcześniej z jej ust nie wydobył się zdecydowany syk. Jutro, dziś mogli nacieszyć się sobą inaczej, w chłodzie lochów, przeglądając się w krwi skapującej z ciał zdrajców. Uśmiechała się łagodnie, sunąc jeszcze wilgotnymi opuszkami po jego szyi w dół i w bok, w stronę broszy spinającej jego szatę. Zatrzymała się tuż przed nią, wpatrując się w twarz mężczyzny bez mrugnięcia, wsłuchana w niezdrowo szybkie bicie swego serca.
Drgnęła nerwowo, orientując się, że choć podała mu wino, jedna z dłoni pozostaje wyciągnięta w kierunku jego szyi, druga zaś dotyka w zamyśleniu - przestrachu? przejęciu? - własnych ust. Bazyliszek zabrzmiał w jej głowie przerażającym echem, serce wznowiło rytm do niezdrowego biegu a Deirdre zrobiło się na chwilę słabo: to przez ten upał, skwar, przez zmęczenie, przez tęsknotę, nie było przecież innego powodu, nie mogło być: skąd więc ta z trudem tłumiona panika? Skąd potrzeba wytłumaczenia się? - Panie, ja... - zaczęła chwiejnie, byleby nie dać po sobie poznać chwilowej słabości: kolejna strzała przerażenia przeszyła jej pierś: co, jeśli powoli opanowujące ją szaleństwo i fizyczne niedomaganie były oznaką czegoś więcej, czegoś, rosnącego pod jej sercem? Nie, to nie było możliwe. - Nie mogę zebrać myśli, moja wyobraźnia przejęta jest najwspanialszymi wizjami. Twa opowieść jest mi najsłodszym oszołomieniem, najpiękniejszą pieśnią o zwycięstwie i twej sile. Nie ma nikogo ponad tobą, nawet bogowie zdają się karłami przy twej chwale, umiejętnościach i odwadze - wychrypiała natychmiast ukrywając nagłą bladość twarzy za przemową, której się spodziewał, i która mu się należała. Był potężnym czarodziejem, najpotężniejszym, jakiego widziało imperium, nie miała co do tego wątpliwości, nie służyłaby pokornie komuś słabemu. Dłonie opadły, zacisnęła je na krawędzi szezlongu, przejęta kolejną nadzieją na zmianę tematu, na osłodzenie ciężaru uwięzienia, na zaspokojenie rosnącego pragnienia. Wewnętrzne sprzeczności narastały wraz z rykiem smoczycy; kilka kamieni odpadło z otaczających ich murów, ale żaden ze sług ani otaczających ich ludzi zdawał się niczego nie zauważać. - Przecież wiesz, najdroższy, że zawsze przynoszę ci błogość i zadowolenie - dodała miękko, potrzebowała zapewnienia dzisiaj, w tym potwornie rozedrganym, upalnym popołudniu, wpędzającym ją w niedorzeczny dyskomfort. Stała ponad innymi kochankami i oblubienicami, lecz pewność niezachwianej pozycji zdawała się maleć z każdą sekundą parnej dezorientacji. Posłusznie sięgnęła po następną kiść winogron, odrzucając od siebie poczucie ulgi - zajęty jedzeniem nie będzie mógł kontynuować chwalebnych oracji na swój temat. - Tęsknota za tobą wpędza mnie w chorobę, tylko ty potrafisz ją uleczyć - kontynuowała słodko, podając mu następne grona, prosto do ust, pieszczotliwie i pokornie, wsuwając się jednocześnie bliżej niego, na szezlong, na półleżącego mężczyznę, obejmując jego biodra udami. Pochyliła się nad nim, a jeden z czarnych kosmyków wymknął się z mizernie uplecionej fryzury, ozdobionej złotymi grzebieniami.- I tylko ty potrafisz zaspokoić mój głód - głód ciebie, głód krwi; w tej chwili czerwona posoka zdawała się tak samo kusząca jak atletycznie wyrzeźbione ciało herosa. - Nie będę czekać do jutra, nie torturuj mnie tak - chciała poprosić, naprawdę chciała, z jej ust miał ulecieć słodki dźwięk, zamiast tego: ton zabrzmiał ostro, lodowato i prawie groźnie, z czego sennie nie zdawała sobie sprawy: zaciśnięte w pięści winogrona pękły, uniosła dłoń do ust prawie niewinnie, oblizując palce i nadgarstek ze słodkiego nektaru, z trudem skupiając wzrok na twarzy mężczyzny. - O koszmarze, który spadł na to przeklęte miasto z twej ręki, już powstają najbardziej poruszające pieśni - będę więcej niż rada mogąc osłodzić ci nimi jutrzejszy odpoczynek, najdroższy i niezwyciężony - kontynuowała z przejęciem, jakby sekundę wcześniej z jej ust nie wydobył się zdecydowany syk. Jutro, dziś mogli nacieszyć się sobą inaczej, w chłodzie lochów, przeglądając się w krwi skapującej z ciał zdrajców. Uśmiechała się łagodnie, sunąc jeszcze wilgotnymi opuszkami po jego szyi w dół i w bok, w stronę broszy spinającej jego szatę. Zatrzymała się tuż przed nią, wpatrując się w twarz mężczyzny bez mrugnięcia, wsłuchana w niezdrowo szybkie bicie swego serca.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Drżenie jej ust wydawało mu się prawidłową reakcją na subtelne upomnienie, Deirdre nie mogła zapomnieć o popełnionych przez siebie błędach - po to za młodu uczono go historii, by na porażkach wielkich na przestrzeni dziejów wysnuł odpowiednie wnioski i szedł śladami wielkich przegranych. Deirdre wciąż była trochę dzika, udomowienie jej całkowite - przynajmniej tak sądził - byłoby możliwe, wystarczyłoby wybić jej zęby jak lwu, do obręczy przykuć krótszy łańcuch, smagnąć batem kilka razy więcej, niż wtedy, tak, każdego dało się złamać, ale on tego wcale nie chciał: półdzika, nieokiełznana, pozornie wolna jak Myssleine była najpiękniejsza, najbardziej niebezpieczna i niosąca największe zniszczenie. Pieśnią, słowem, dotykiem, wszak jedynie popychała do działania jego, towarzysząc mu jako muza i natchnienie wobec wszechobecnego cierpienia. Była nieoceniona i potrzebna, bez niej nie miałby ochoty tego robić, bez podziwu w jej oczach wyczyny traciły sens, bez błysku w źrenicy - nie otrzymywał nagrody za trudny i niebezpieczny bój. Była jego kobietą, branką, niewolnicą, była wszystkim jednocześnie i należała do niego. A on - był wymagającym panem i nie mogła o tym zapominać, wspaniałomyślnie wybaczył jej jeden błąd, zamiast wybaczyć drugi, znalazłby sobie zastępstwo, a ją - zniszczył. Ze zdruzgotanym i przeciętym na pół sercem, ale człowiek o jego pozycji nie mógł sobie pozwolić na powszechną kpinę: konsul oszukany przez niewolnicę, brzmiało jak parodia komedii zbyt kiepskiej, by ktokolwiek odważył się wystawiać ją na tym pięknym antycznym trzęsącym się w posadach od kolejnych ryków, tupnięć i machnięciem ogona mieniącej się srebrem smoczycy amfiteatrze. Upił większy łyk wina, nonszalancko przystawiając kielich do twarzy, smakując jego bukietu w zastanowieniu, doskonały smak. Kpiący uśmiech przepełniony aroganckim chełpliwym zadowoleniem ukazał się na jego twarzy wyraźniej, gdy jego słodka mordercza muza przytknęła dłoń do twarzy w niedowierzaniu - w przestrachu? obserwując jej przysuwające się w jego stronę ciało, cal po calu, aż znalazła się tak blisko, że niemal słyszał jej szybko bijące serce, że czuł zapach jej ciała, przesuwając głowę wzdłuż jej ramienia, delektując się tą niepowtarzalną wonią krwi i śmierci zmieszanej z wonią orientalnych pachnideł z silną nutą opium, która wyróżniała te olejki spośród olejków, którymi smarowano jego pozostałe kochanki. Przy niej wszystkie - jak ten zapach na tyle intensywności azjatyckiej nuty - wydawały się mdłe i nudne. Wygiął głowę do tyłu, rozleniwiony i uraczony dotykiem jej dłoni na swojej szyi, dziś był zmęczony po trudach podróży, dziś - potrzebował jej posłusznej.
Ostrzegawczo otworzył oczy, słysząc zagubione wołanie, jednocześnie zadowolony z tytułu, jakim go uraczyła, panie, wreszcie się nauczyła - być może branie jej gdziekolwiek jednak wcale nie było takim dobrym pomysłem, być może tęsknota działała na nią lepiej. Jego chełpliwy uśmiech nie zmieniał się ani o cal, kiedy słyszał pochwały i wysłuchiwał na swój temat komplementów, mógłby ich słuchać bez końca. Nie przerywaj sobie, Deirdre. Dopiero obietnice rozkoszy wykrzywiły ten podły uśmiech mocniej, zasiewając ziarno kiełkującego pożądania. Była absolutnie wyjątkowa.
- Zawsze - powtórzył za nią mrukliwie i być może już zbierał się do kontynuacji opowieści, kiedy podała mu kolejne winogrona, rozgryzł słodki owoc między zębami, rozkoszując się gęstym miąższem drobnego owocu, z rosnącym zadowoleniem obserwując jej z wolna przenoszoną nad nim nogę, wyczuwając silny uścisk jej bioder, wino wypadło z jego ręki, metalowy kielich opadł na materiał szezlongu, a krwista plama alkoholu zrosiła jej udo i jego bielejącą szatę, jego dłonie momentalnie zacisnęły się na jej udach. Jego głowa się nie poruszyła, z jego ust wymknął się krótki pomruk, kiedy dotarł do niego zapach nachylonej nad nim głowy Deirdre, kiedy kosmyk jej włosów, który wymknął się z upięcia, połaskotał jego szyję. Otaczający ich niewolnicy i liktorzy, a także cała zgromadzona wokół spektaklu widownia, zdawała się nie zwracać na to uwagi. Rozkazujący ton jej głosu jednocześnie budził ekscytujące pożądanie wzmagające go do pokazania jej jej miejsca z oburzeniem właściwym herosowi posiadającemu zbyt wielką moc sprawczą, wobec którego bunt - był niedopuszczalny. Był wszak herosem, konsulem, tyranem, wszechmocną legendą, czyż nie powinna wysłuchiwać jego rozkazów z opuszczonym spojrzeniem? Kątem oka dostrzegł pęknięte winogrona, a kpiący uśmiech zmienił się momentalnie w bliżej nieodgadniony wyraz, kiedy wsunął prawą dłoń pod materiał jej togi, subtelnie klepiąc jej udo dla zaakcentowania własnej pozycji. - Osłodzisz mi nimi dzisiaj, piękna - zadecydował, intensywnie wpatrując się w jej ciemniejące źrenice własnymi, spojrzenie Tristana pozostawało srogie i nieugięte. - Śpiewaj - rozkazał, nie odejmując spojrzenia, ani nie poruszając ustami ni w to mniej ni to w bardziej zadowolonym grymasie. - Śpiewaj pieśni, które słyszałaś - musiały być piękne, krwawe i przepełnione heroizmem, nie zdążył usłyszeć żadnej - ale wiedział, że z ust Deirdre zabrzmią najsłodziej. Wiedział, że nie musiał powtarzać swoich słów: przystanie na jej prośbę, jeśli będzie z niej zadowolony. Przesunął dłońmi wzdłuż jej skóry, dziwki i branki, które odwiedzał w trakcie długiej podróży, nie miały tak delikatnej skóry; regularne kąpiele w krwi młodych dziewic niewątpliwie pozostawały ją aksamitną, pachnącą i jędrną. Ostrzegawcze spojrzenie zapewniało, że powinna ostrożnie dobierać słowa, był pewien, że brudna tłuszcza utkała również pieśni niepochlebne - lub zbyt mało pochlebne, pomijające najistotniejsze aspekty jego niewątpliwych tryumfów. - Czy może powinienem o to poprosić inną? - wolał się upewnić, bez wątpienia stęsknione złotowłose nimfy w jego haremie z ochotą przystaną na tę propozycje, a Deirdre zawsze mogła trafić do celi pośrodku przeklętego miasta, na wieki gwałcona przez oszalałe inferiusy. W jego spojrzeniu czaiła się groźba, niewypowiedziana, ale intuicyjna, w sennej dwuznacznej i intuicyjnej rzeczywistości musiała zostać zrozumiana. Była piękna i wyjątkowa, ale on przecież nie przebaczał. Gdzieś obok nich, pod szezlong, z plaskiem spadła odrąbana zakrwawiona i nadpalona ręka lecąca od strony afery, Myssleine dopiero zaczynała zabawę. Lekko przymrużone oczy zdradzały zadowolenie, gdy palce Deirdre zbliżały się do jego broszy, dalej, piękna, wykaż się; wykaż się, a jutro wrócimy do rozmowy. - W drodze powrotnej uwięziłem erynię - kontynuował ostrzeżenie, jeszcze nie wiedział, co zamierza z nią zrobić; erynia, słodka boginka zemsty sprzeciwiająca się niesprawiedliwości. Szlachetna, lecz przecież odpowiednie nakierowanie jej nie będzie niczym trudnym, nie dla niego. - Stawiała silny opór i zostawiła mi na piersi bliznę - wciąż jej nie widziała, jeszcze nie, jej dłonie wszak wciąż znajdowały się tuż przy jego broszy. - Lecz trzy smagnięcia potężnym biczem Insinuato kazały jej przede mną uklęknąć.
Ostrzegawczo otworzył oczy, słysząc zagubione wołanie, jednocześnie zadowolony z tytułu, jakim go uraczyła, panie, wreszcie się nauczyła - być może branie jej gdziekolwiek jednak wcale nie było takim dobrym pomysłem, być może tęsknota działała na nią lepiej. Jego chełpliwy uśmiech nie zmieniał się ani o cal, kiedy słyszał pochwały i wysłuchiwał na swój temat komplementów, mógłby ich słuchać bez końca. Nie przerywaj sobie, Deirdre. Dopiero obietnice rozkoszy wykrzywiły ten podły uśmiech mocniej, zasiewając ziarno kiełkującego pożądania. Była absolutnie wyjątkowa.
- Zawsze - powtórzył za nią mrukliwie i być może już zbierał się do kontynuacji opowieści, kiedy podała mu kolejne winogrona, rozgryzł słodki owoc między zębami, rozkoszując się gęstym miąższem drobnego owocu, z rosnącym zadowoleniem obserwując jej z wolna przenoszoną nad nim nogę, wyczuwając silny uścisk jej bioder, wino wypadło z jego ręki, metalowy kielich opadł na materiał szezlongu, a krwista plama alkoholu zrosiła jej udo i jego bielejącą szatę, jego dłonie momentalnie zacisnęły się na jej udach. Jego głowa się nie poruszyła, z jego ust wymknął się krótki pomruk, kiedy dotarł do niego zapach nachylonej nad nim głowy Deirdre, kiedy kosmyk jej włosów, który wymknął się z upięcia, połaskotał jego szyję. Otaczający ich niewolnicy i liktorzy, a także cała zgromadzona wokół spektaklu widownia, zdawała się nie zwracać na to uwagi. Rozkazujący ton jej głosu jednocześnie budził ekscytujące pożądanie wzmagające go do pokazania jej jej miejsca z oburzeniem właściwym herosowi posiadającemu zbyt wielką moc sprawczą, wobec którego bunt - był niedopuszczalny. Był wszak herosem, konsulem, tyranem, wszechmocną legendą, czyż nie powinna wysłuchiwać jego rozkazów z opuszczonym spojrzeniem? Kątem oka dostrzegł pęknięte winogrona, a kpiący uśmiech zmienił się momentalnie w bliżej nieodgadniony wyraz, kiedy wsunął prawą dłoń pod materiał jej togi, subtelnie klepiąc jej udo dla zaakcentowania własnej pozycji. - Osłodzisz mi nimi dzisiaj, piękna - zadecydował, intensywnie wpatrując się w jej ciemniejące źrenice własnymi, spojrzenie Tristana pozostawało srogie i nieugięte. - Śpiewaj - rozkazał, nie odejmując spojrzenia, ani nie poruszając ustami ni w to mniej ni to w bardziej zadowolonym grymasie. - Śpiewaj pieśni, które słyszałaś - musiały być piękne, krwawe i przepełnione heroizmem, nie zdążył usłyszeć żadnej - ale wiedział, że z ust Deirdre zabrzmią najsłodziej. Wiedział, że nie musiał powtarzać swoich słów: przystanie na jej prośbę, jeśli będzie z niej zadowolony. Przesunął dłońmi wzdłuż jej skóry, dziwki i branki, które odwiedzał w trakcie długiej podróży, nie miały tak delikatnej skóry; regularne kąpiele w krwi młodych dziewic niewątpliwie pozostawały ją aksamitną, pachnącą i jędrną. Ostrzegawcze spojrzenie zapewniało, że powinna ostrożnie dobierać słowa, był pewien, że brudna tłuszcza utkała również pieśni niepochlebne - lub zbyt mało pochlebne, pomijające najistotniejsze aspekty jego niewątpliwych tryumfów. - Czy może powinienem o to poprosić inną? - wolał się upewnić, bez wątpienia stęsknione złotowłose nimfy w jego haremie z ochotą przystaną na tę propozycje, a Deirdre zawsze mogła trafić do celi pośrodku przeklętego miasta, na wieki gwałcona przez oszalałe inferiusy. W jego spojrzeniu czaiła się groźba, niewypowiedziana, ale intuicyjna, w sennej dwuznacznej i intuicyjnej rzeczywistości musiała zostać zrozumiana. Była piękna i wyjątkowa, ale on przecież nie przebaczał. Gdzieś obok nich, pod szezlong, z plaskiem spadła odrąbana zakrwawiona i nadpalona ręka lecąca od strony afery, Myssleine dopiero zaczynała zabawę. Lekko przymrużone oczy zdradzały zadowolenie, gdy palce Deirdre zbliżały się do jego broszy, dalej, piękna, wykaż się; wykaż się, a jutro wrócimy do rozmowy. - W drodze powrotnej uwięziłem erynię - kontynuował ostrzeżenie, jeszcze nie wiedział, co zamierza z nią zrobić; erynia, słodka boginka zemsty sprzeciwiająca się niesprawiedliwości. Szlachetna, lecz przecież odpowiednie nakierowanie jej nie będzie niczym trudnym, nie dla niego. - Stawiała silny opór i zostawiła mi na piersi bliznę - wciąż jej nie widziała, jeszcze nie, jej dłonie wszak wciąż znajdowały się tuż przy jego broszy. - Lecz trzy smagnięcia potężnym biczem Insinuato kazały jej przede mną uklęknąć.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Czuła, że wokół robi się coraz upalniej, a starania niewolników, zarówno tych podtrzymujących baldachim, jak i z trudem unoszących ciężkie wachlarze, spełzają na niczym - gorący wiatr, być może bijący od płomieni, którymi Myssleine zalewała arenę, wcale nie przynosił ukojenia, a wymęczone gorączką serce biło tak, jakby za sekundę miało wyrwać się z piersi. Owszem, zagłuszało część opowieści Tristana, lecz była to niewystarczająca łaska za rosnący dyskomfort, wprawiający ciało Deirdre w drżenie. Z tęsknoty, ze zdenerwowania, z rosnącej frustracji, niewywołanej przecież niczym konkretnym. Powinna przywyknąć do triumfalnych powrotów, uzbrajających herosa w oręże kolejnych dowodów na swoją boską wspaniałość - im wyżej na drodze ku panteonowi niezwyciężonych znajdywał się on, na tym słodszy los mogła liczyć ona, wyniesiona pośród pospólstwa pomimo obcego pochodzenia. Cieszyło ją to a postępy w zgłębianiu mrocznych mocy fascynowały coraz mocniej, dziś jednak nie potrafiła się tym w pełni cieszyć, dziwnie nieswoja, rozdarta, pełna emocjonalności, zazwyczaj bezpiecznie skrytej za spiżową maską opanowania. To na pewno wina rozłąki, tęsknota jej nie służyła, bez obecności podziwianego mężczyzny - a może bez bezpośredniego zagrożenia, jakie ze sobą przynosił - do głowy przychodziły jej irracjonalne myśli, stłumione dopiero intensywną bliskością. Kobiety traciły rozum bez swych panów, była to wieść szeroko znana, akceptowana nawet przez nią samą: więc dlaczego oprócz zachwytu i podniecenia, związanych krwawą opowieścią, coś wibrowało w niej niepodległą niezgodą? Spychała te wątpliwości na dalszy plan, wiedząc, co najskuteczniej może je ukoić - tylko on, i choć gorące męskie ciało było dodatkową torturą, to gdy znalazła się tuż przy nim, obejmując mocno udami jego biodra, odetchnęła nieco swobodniej. Zawsze służyła mu tak, jak tego zapragnął, spełniając zachcianki jeszcze zanim zdołał je sobie uświadomić; znała męskie potrzeby i pragnienia, znała umięśnione latami podróży i walk ciało, znała drapieżny błysk w oku. Odpowiednio wyważona mieszanka niewolniczego posłuszeństwa i pełnej szacunku dla jego dokonań i mocy pokory, musiała wzbogacić się o dodatek niedostępności: wyniósł ją ponad inne, bowiem nie zapanował nad nią tak łatwo i nawet jeśli teraz trwała przy nim bez intensywniejszych wierzgnięć, to częściej wymykała się z męskich dłoni niż się do nich łasiła.
Dziś było jednak inaczej, ona była inna, niecodzienny, nienormalny upał wzmagał tęsknotę i strach. Przed tym, co czaiło się w jej głowie, i przed tym, co instynktownie wyczuwała w niskim tonie męskiego głosu. W aurze, drżącej między nimi falami nieznośnej fatamorgany, skwaru, unoszącego się nad nagrzanymi kamieniami, na których kiedyś klęczała, raniąc sobie nogi do krwi. Brzęk kielicha, ostry zapach wina, rozlana, krwista ciecz - Deirdre wzdrygnęła się gwałtownie, na sekundę opuszczając wzrok w dół, na wsiąkający w materiał trunek. Gdzieś już to widziała, gdzieś już to czuła: złość i tęsknotę, rozpaczliwą i żałosną, wzmaganą tylko surowym tonem następnych prowokacji. Szarpnięć za najwrażliwsze struny: czy znał ją aż tak dobrze? Zacisnęła usta w wąską linię, powracają wzrokiem do jego twarzy z rozleniwionym, lecz groźnym uśmiechem.
Zaschło jej w gardle. Nie była zabawką, ustaliła ramy, które roztrzaskiwały się z hukiem kolejnej subtelnej groźby. Inne. Inne kobiety, dziesiątki najpiękniejszych, eterycznych niewiast o wielkich błękitnych oczach, srebrzystych włosach i różanych ustach; gdyby tylko mogła, wyrżnęłaby je wszystkie, jedna po drugiej, odrąbując zgrabne dłonie, wydobywające słodkie dźwięki z harfy i podrzynając gardła, z których ulatywał słowiczy śpiew. Nienawidziła każdej sekundy, którą Rosier spędzał w ich towarzystwie - czyż nie tym wytłumaczyła ucieczkę, poniekąd błagając o łaskę zgodnie z faktyczną jej przyczyną? - a wspomnienie o reszcie wdzięczącego się haremu, burzyło jej krew mocniej od upału. W czarnych oczach zalśniła stal, a palce, ułożone na męskim barku, wbiły się w ciepłą skórę. - Poprosiłeś o mnie, nie o inne - wycedziła przez zaciśnięte zęby, nawet nie próbując poskramiać widocznej zazdrości. To ją chciał zobaczyć pierwszą po miesiącach tęsknoty, to ją przyprowadził tutaj, to ją nazywał swoją inspiracją, to ona przynosiła mu najsłodszą rozkosz. Dlaczego więc potrzebował innych i dlaczego - tak bardzo ją to bolało? Wspomniał o złotowłosych pięknościach z haremu w ramach groźby, ale nawet tak drobne zahaczenie o drażniący temat doprowadzało Deirdre na krawędź wściekłości i rozgoryczenia. - Gdy krwawy deszcz zrosił ziemię, by z martwych powrócić wrogów i ponownie zetrzeć ich w proch, kielich jego zwycięstwa wypełnił się chwałą - zaczęła lekko, niepewnie, ochryple, bliższa deklamacji niż śpiewu - zaschnięte gardło utrudniało wydobycie z siebie delikatnego głosu, którego doskonałą barwą nigdy nie mogła się pochwalić, woląc szept i jęki od urokliwych zaśpiewów. Ciągnęła jednak liryczną opowieść dalej, w odpowiednich miejscach ubarwiając ją bardziej, niż zasłyszała to w radosnych głosach wielbiącego herosa tłumu. Potyczka ze smokiem, zdobycie Londinium, wskrzeszenie plugawców, by ich cierpienie ciągnęło się w nieskończoność - ujęła wszystko, dźwięcznie i słodko, a każdy wers okraszony był pochlebstwem i apostrofą - ku niemu, jedynemu herosowi, jedynemu obrońcy, jedynemu potężnemu czarodziejowi. W połowie ody wyłączyła umysł, przesuwając wzrok po jego ciele; paznokcie wbite w bark rozluźniły się, teraz gładziła jego skórę wręcz nienaturalnie, jak na siebie, delikatnie, samymi opuszkami palców, sięgając drugą dłonią ku winogronom. - I wtedy szlami władca padł, rażony ogromem jego mocy, a krew ściekała po drzewcu, barwiąc drewno na karmazyn i purpurę, królewską purpurę, w którą jedynie on może być obleczony - kontynuowała, lecz mijający czas i słodkie wersy, wraz z równie słodkimi owocami, nie łagodziły jej gniewu, wręcz przeciwnie, smagający ją płomień upału zdawał się wsiąkać w skórę, pobudzając tylko wewnętrzny ogień. Mógł to poczuć, uda zacisnęły się na nim mocniej, a ton pieśni, biegnącej już ku końcu, opiewającej powrót konsula do Rzymu, diametralnie się zmienił. - ...a Discordia, z błogosławieństwem Lui i Bellony, rozpoczęła czarci sabat, żerując na zwłokach jego złotowłosych oblubienic. Jej boskie usta pełne krwi, twarz niczym pysk wykrzywiony w ekstazie, kły - wbite w miękkie ciała aż do kości, aż do iskier, jak noże, przecinające wdzięczące się ku niemu mięso. A gdy wrócił, pełen triumfu i spragniony, stąpał lekko po posoce, spływającej po marmurach i barwiącej lica pomników wzniesionych na jego cześć. I pozostał wśród kamiennych dowodów swej chwały sam, lecz nie samotny; pozostał z jedyną, której oddał swe czarne serce, z kobietą, którą okiełznał i która okiełznała jego - ostatnie słowa wręcz wyszeptała, patrząc mu prosto w oczy. Mogła być jego Discordią, mogła być Erynią i Furią, mogła wyrwać słodkie ręce jego kochanek z taką łatwością, z jaką czyniła to właśnie Myssleine, ponownie wydająca z siebie potężny ryk, wieńczący słodką pochwalną pieśń o krwawym końcu. Wszystko, co tak dźwięcznie deklamowała, było prawdą - lub mogło się nią stać, sama nie wiedziała, czy była to ostra groźba, czy wizja rychłej przyszłości, w której naprawdę utraci nad sobą kontrolę. Potrzebowała krwi i ofiar, możliwości pozbycia się napięcia, a on igrał z jej pragnieniami, wpychając głębiej w piekielny ogień, jakby bawiło go jej cierpienie. Może tak było. Może i ona powinna się nim bawić, lśniącym od olejków ciałem przynosić mu rozkosz; nawet nie zauważyła, kiedy z łagodności śpiewającej niewolnicy przeszła do wbijania ostrych paznokci w skórę. Odsunęła odrobinę dłoń, z cichym trzaskiem odpinając jego złotą broszę - materiał togi konsula zsunął się z piersi, faktycznie naznaczonej ciętą blizną, śladem kolejnego starcia. - Kobiety groźniejsze od smoków i najdzikszych bestii - stwierdziła krótko, nie kpiąco, raczej groźnie; ochrypły, niepokojący ton ciągle drżał na jej pełnych wargach. - Tylko trzy? - spytała dla odmiany z słodką ironią; ile wytrzymała ona sama, zanim faktycznie się mu pokłoniła? Czy czasu potrzebnego na nałożenie złotych kajdan i ugięcie się, nie mierzył w długich dniach? - Słaba to boginka, zapewne złodziejka nadludzkich mocy - kontynuowała, dotknięta i rozjuszona, wściekle zazdrosna i upokorzona, rozgoryczona i drżąca; igrała z ogniem, lecz przecież już płonęła, sunąc smukłymi palcami wzdłuż jego klatki piersiowej, w dół, ku mięśniom brzucha i materiałowi zwiniętej togi; wystarczył lekki ruch i uniesienie bioder, by został pod nią nagi, gotowy na obdarzenie rozkoszą. Nie chciała się nim dzielić, ciężko znosiła tę świadomość i dlatego karała także siebie, zgrabnie i zwinnie zsuwając się z jego ciała, z ciała, za którym tęskniła do szaleństwa. Widocznego w śmiałych słowach i zachowaniu. Przełożyła zgrabne nogi przez jego biodra, zamierzając wstać z szezlongu, zwiększyć dławiący ją dystans. - Czym zechcesz ukoić pragnienie, panie? Winem czy owocami? - spytała ponownie lekko i służalczo, spoglądając w bok, prosto w jego oczy: śmiało, pomimo drżenia słusznego strachu: przekroczyła granicę buntu, na który jej pozwalał, czy ciągle znajdowała się na ziemi intensywnej namiętności, tłumaczącej utratę zdrowego rozsądku?
Dziś było jednak inaczej, ona była inna, niecodzienny, nienormalny upał wzmagał tęsknotę i strach. Przed tym, co czaiło się w jej głowie, i przed tym, co instynktownie wyczuwała w niskim tonie męskiego głosu. W aurze, drżącej między nimi falami nieznośnej fatamorgany, skwaru, unoszącego się nad nagrzanymi kamieniami, na których kiedyś klęczała, raniąc sobie nogi do krwi. Brzęk kielicha, ostry zapach wina, rozlana, krwista ciecz - Deirdre wzdrygnęła się gwałtownie, na sekundę opuszczając wzrok w dół, na wsiąkający w materiał trunek. Gdzieś już to widziała, gdzieś już to czuła: złość i tęsknotę, rozpaczliwą i żałosną, wzmaganą tylko surowym tonem następnych prowokacji. Szarpnięć za najwrażliwsze struny: czy znał ją aż tak dobrze? Zacisnęła usta w wąską linię, powracają wzrokiem do jego twarzy z rozleniwionym, lecz groźnym uśmiechem.
Zaschło jej w gardle. Nie była zabawką, ustaliła ramy, które roztrzaskiwały się z hukiem kolejnej subtelnej groźby. Inne. Inne kobiety, dziesiątki najpiękniejszych, eterycznych niewiast o wielkich błękitnych oczach, srebrzystych włosach i różanych ustach; gdyby tylko mogła, wyrżnęłaby je wszystkie, jedna po drugiej, odrąbując zgrabne dłonie, wydobywające słodkie dźwięki z harfy i podrzynając gardła, z których ulatywał słowiczy śpiew. Nienawidziła każdej sekundy, którą Rosier spędzał w ich towarzystwie - czyż nie tym wytłumaczyła ucieczkę, poniekąd błagając o łaskę zgodnie z faktyczną jej przyczyną? - a wspomnienie o reszcie wdzięczącego się haremu, burzyło jej krew mocniej od upału. W czarnych oczach zalśniła stal, a palce, ułożone na męskim barku, wbiły się w ciepłą skórę. - Poprosiłeś o mnie, nie o inne - wycedziła przez zaciśnięte zęby, nawet nie próbując poskramiać widocznej zazdrości. To ją chciał zobaczyć pierwszą po miesiącach tęsknoty, to ją przyprowadził tutaj, to ją nazywał swoją inspiracją, to ona przynosiła mu najsłodszą rozkosz. Dlaczego więc potrzebował innych i dlaczego - tak bardzo ją to bolało? Wspomniał o złotowłosych pięknościach z haremu w ramach groźby, ale nawet tak drobne zahaczenie o drażniący temat doprowadzało Deirdre na krawędź wściekłości i rozgoryczenia. - Gdy krwawy deszcz zrosił ziemię, by z martwych powrócić wrogów i ponownie zetrzeć ich w proch, kielich jego zwycięstwa wypełnił się chwałą - zaczęła lekko, niepewnie, ochryple, bliższa deklamacji niż śpiewu - zaschnięte gardło utrudniało wydobycie z siebie delikatnego głosu, którego doskonałą barwą nigdy nie mogła się pochwalić, woląc szept i jęki od urokliwych zaśpiewów. Ciągnęła jednak liryczną opowieść dalej, w odpowiednich miejscach ubarwiając ją bardziej, niż zasłyszała to w radosnych głosach wielbiącego herosa tłumu. Potyczka ze smokiem, zdobycie Londinium, wskrzeszenie plugawców, by ich cierpienie ciągnęło się w nieskończoność - ujęła wszystko, dźwięcznie i słodko, a każdy wers okraszony był pochlebstwem i apostrofą - ku niemu, jedynemu herosowi, jedynemu obrońcy, jedynemu potężnemu czarodziejowi. W połowie ody wyłączyła umysł, przesuwając wzrok po jego ciele; paznokcie wbite w bark rozluźniły się, teraz gładziła jego skórę wręcz nienaturalnie, jak na siebie, delikatnie, samymi opuszkami palców, sięgając drugą dłonią ku winogronom. - I wtedy szlami władca padł, rażony ogromem jego mocy, a krew ściekała po drzewcu, barwiąc drewno na karmazyn i purpurę, królewską purpurę, w którą jedynie on może być obleczony - kontynuowała, lecz mijający czas i słodkie wersy, wraz z równie słodkimi owocami, nie łagodziły jej gniewu, wręcz przeciwnie, smagający ją płomień upału zdawał się wsiąkać w skórę, pobudzając tylko wewnętrzny ogień. Mógł to poczuć, uda zacisnęły się na nim mocniej, a ton pieśni, biegnącej już ku końcu, opiewającej powrót konsula do Rzymu, diametralnie się zmienił. - ...a Discordia, z błogosławieństwem Lui i Bellony, rozpoczęła czarci sabat, żerując na zwłokach jego złotowłosych oblubienic. Jej boskie usta pełne krwi, twarz niczym pysk wykrzywiony w ekstazie, kły - wbite w miękkie ciała aż do kości, aż do iskier, jak noże, przecinające wdzięczące się ku niemu mięso. A gdy wrócił, pełen triumfu i spragniony, stąpał lekko po posoce, spływającej po marmurach i barwiącej lica pomników wzniesionych na jego cześć. I pozostał wśród kamiennych dowodów swej chwały sam, lecz nie samotny; pozostał z jedyną, której oddał swe czarne serce, z kobietą, którą okiełznał i która okiełznała jego - ostatnie słowa wręcz wyszeptała, patrząc mu prosto w oczy. Mogła być jego Discordią, mogła być Erynią i Furią, mogła wyrwać słodkie ręce jego kochanek z taką łatwością, z jaką czyniła to właśnie Myssleine, ponownie wydająca z siebie potężny ryk, wieńczący słodką pochwalną pieśń o krwawym końcu. Wszystko, co tak dźwięcznie deklamowała, było prawdą - lub mogło się nią stać, sama nie wiedziała, czy była to ostra groźba, czy wizja rychłej przyszłości, w której naprawdę utraci nad sobą kontrolę. Potrzebowała krwi i ofiar, możliwości pozbycia się napięcia, a on igrał z jej pragnieniami, wpychając głębiej w piekielny ogień, jakby bawiło go jej cierpienie. Może tak było. Może i ona powinna się nim bawić, lśniącym od olejków ciałem przynosić mu rozkosz; nawet nie zauważyła, kiedy z łagodności śpiewającej niewolnicy przeszła do wbijania ostrych paznokci w skórę. Odsunęła odrobinę dłoń, z cichym trzaskiem odpinając jego złotą broszę - materiał togi konsula zsunął się z piersi, faktycznie naznaczonej ciętą blizną, śladem kolejnego starcia. - Kobiety groźniejsze od smoków i najdzikszych bestii - stwierdziła krótko, nie kpiąco, raczej groźnie; ochrypły, niepokojący ton ciągle drżał na jej pełnych wargach. - Tylko trzy? - spytała dla odmiany z słodką ironią; ile wytrzymała ona sama, zanim faktycznie się mu pokłoniła? Czy czasu potrzebnego na nałożenie złotych kajdan i ugięcie się, nie mierzył w długich dniach? - Słaba to boginka, zapewne złodziejka nadludzkich mocy - kontynuowała, dotknięta i rozjuszona, wściekle zazdrosna i upokorzona, rozgoryczona i drżąca; igrała z ogniem, lecz przecież już płonęła, sunąc smukłymi palcami wzdłuż jego klatki piersiowej, w dół, ku mięśniom brzucha i materiałowi zwiniętej togi; wystarczył lekki ruch i uniesienie bioder, by został pod nią nagi, gotowy na obdarzenie rozkoszą. Nie chciała się nim dzielić, ciężko znosiła tę świadomość i dlatego karała także siebie, zgrabnie i zwinnie zsuwając się z jego ciała, z ciała, za którym tęskniła do szaleństwa. Widocznego w śmiałych słowach i zachowaniu. Przełożyła zgrabne nogi przez jego biodra, zamierzając wstać z szezlongu, zwiększyć dławiący ją dystans. - Czym zechcesz ukoić pragnienie, panie? Winem czy owocami? - spytała ponownie lekko i służalczo, spoglądając w bok, prosto w jego oczy: śmiało, pomimo drżenia słusznego strachu: przekroczyła granicę buntu, na który jej pozwalał, czy ciągle znajdowała się na ziemi intensywnej namiętności, tłumaczącej utratę zdrowego rozsądku?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wyłożony na szezlongu jak leniwy kot uśmiechnął się podle, przez zamknięte oczy przyjmując wzburzenie Deirdre; jej słowa były przesycone bardziej niż oczywistą zazdrością, tak, poprosił o nią, bo pragnął jej, bo choć każda z dziewcząt bielała w sznurze jego pereł równie pięknie i dostojnie, kusząc srebrzystym blaskiem i obezwładniając szlachetnością, to ona jedna była tą wyjątkową, inną, rzadszą czarną perłą. Prosił o nią, oczekując posłuszeństwa, nie zbędnej buty, nieposłusznej arogancji czy niespełniania jego życzeń, wrócił do kraju po długiej i ciężkiej tułaczce: wrócił, żeby odpocząć. Jeśli nie była w stanie podołać tak prostym obowiązkom, to utęsknione wile z całą pewnością chętnie zajmą jej miejsce. Był w końcu herosem: przystojnym, dzielnym, odważnym i zwycięskim, uwielbianym bohaterem, ulubieńcem bogów, półbogiem, głównym konsulem, mógł mieć wszystko i każdego- każdą - jednocześnie. Wściekłość Deirdre jedynie milej i uprzejmiej łechtała jego i tak zbyt wielkie ego, odetchnął więc głębiej, z relaksacją i głębokim odprężeniem, kiedy jęła deklamować słowa pieśni; jej palce przyjemnie wbijały się w jego ciało, czuł igły długich paznokci coraz mocniej kujących ciało. Słowa były mocne - mocne, silne, cóż, patetyczne - dokładnie takie, jakie powinny być. Słowa uwielbienia płynące z jej ust dźwięczały jeszcze piękniej. Śpiewaj, Deirdre, ostrzegawczo mruczał w myślach, choć przesycona emocją deklamacja miała w sobie równie dużo siły. Wsłuchiwał się w jej słowa, każde jedno i każdą głoskę, chwalącą jego - tryumfatora i herosa. Przyjmował każdą apostrofę z równie wyraźnym zadowoleniem, nieprzerwanie sunąc dłońmi wzdłuż nagiej skóry jej rozgrzanego upałem ciała. Bynajmniej nie przeszkadzał mu nagły uścisk jej ud i ostrzejszy ton głosu, snuty przez nią obraz był piękny, romantycznie krwawy i kuszący, wyzwolenie najpotężniejszych, najmniej okiełznanych mocy z Deirdre wydawało się wyzwaniem i marzeniem jednocześnie, pragnął jej takiej - dzikiem, potwornej, zwierzęcej, pragnął jej silnej, przepełnionej tą namiętną czarną pasją, która nieustannie nasycała ich serca. Czy byłby w stanie jej na to pozwolić - na wtargnięcie do haremu i rozniesienie jego ślicznych księżniczek? Oczywiście, że tak - zmarłe wile zastąpiłby świeżymi, młodszymi, a rozbudzona u niej namiętna krwawa pasja bez wątpienia znalazłaby oszałamiający finał. Pragnął jej, ale w jej słowach było zbyt wiele śmiałości i zbyt wiele niepotrzebnej zaborczości; był herosem, nie mogła go zawłaszczyć ani zabrać dla siebie, byłoby to skrajnie niesprawiedliwe. Miał harem, a wobec haremu - obowiązki zbyt przyjemne, by miał zamiar z nich rezygnować. Taniec wilich piękności porywał w trans skuteczniej od hipnozy, ich chciała magicznie kusiły samym istnieniem, a kobieca delikatność sprowadzała spełnienie naturalnie, pozwalając mu dostrzec w jasnobłękitnych tęczówkach pokorną wdzięczność i szczęście ze służby. Deirdre poczyniała sobie zbyt śmiało, snując wizję wymordowania jego kobiet, poczyniała sobie zbyt śmiało, stwierdzając, że go okiełznana - naprawdę? Była tylko branką, branką z egzotycznego kraju, tylko muzą, która inspirowała go polu walki do najokrutniejszych krwawych zbrodni, była tylko zniewoloną, o czym nieustannie przypominał jej uwiązany do kostki łańcuch. On -był jak ocean, nieprzewidywalny. Absolutnie i zupełnie, skąd pomysł, że zdołała go uwiązać? Patrzył w jej oczy, po części skuszony wizją, po części nią rozczarowany, powinna znać - zarówno swoją pozycje, jaki i posiadane przez siebie obowiązki, patrzył z pasją i patrzył namiętnie, choć brew zaszła na powiekę w srogim grymasie, zupełnie jakby ścierały się wewnątrz niego dwie osobowości, senna i koszmarna. Być może nią była, Dyskordią, Furią i Eryną w jednym, ale wciąż nie była nikim, kto mógłby się sprzeciwić jemu. Jeszcze nie otworzył oka, słysząc trzask ściąganej sprzączki, ostrzegawczo utkwiwszy w niej spojrzenie dopiero, gdy z powątpiewaniem podjęła temat razów. Pięknie zaczęła tę pieśń - i mogła ją pięknie skończyć, lecz wolała zamiast tego w trakcie wyśpiewać kilka nut całkowicie fałszywie.
- Mądra - poprawił ją, bo po cóż poznać rozsądek drapieżnika, jeśli nie po tym, że jest w stanie racjonalnie ocenić zagrożenie; Deirdre oszczędziłaby sobie długich dni upokorzeń, gdyby uległa mu wcześniej - zaciekle wierzyła, że miała siły, że była w stanie ustać i nie pokłonić się przed nim, naiwnie, głupio, nierozsądnie, co gorsza, nie przestawała się buntować. Erynia, którą spotkał, pewnie była słabsza od Deirdre - na pewno, wszystkie były - nie zamierzał jednak przyznać tego na głos, zbyt urzeczony jej słodkim cierpieniem. Czuł, że oto przyszła jedyna i ostatnia szansa na pokutę dla niej, kiedy sięgała wreszcie materiału, którym otulony były jego biodra - ostatnia szansa, którą równie głupio zmarnowała, powiódł wzrokiem za jej nogą, smukłą, błyszczącą oliwką, długą, chłonąc jej nagość spojrzeniem, nim zacisnął - co sił - rękę na jej ramieniu, przyciągając ją z powrotem do siebie; naprawdę sądziła, że ma prawo stawiać warunki herosowi? Dobrze wiedziała, czym zamierzał ukoić pragnienie. Zamierzał - odnajdzie ukojenie gdzieś w haremie, skoro wolała zasłaniać się kaprysami. Nie miał ochoty z nią dyskutować, jego racje wydawały mu się zbyt oczywiste - a ona sama zbyt bezczelna, nawet jeśli rysowany przez nią obraz obezwładniał pięknem, kusił podłą melodią, nawet jeśli widział siebie przemierzającego marmury zalane krwią wiedzione prosto ku niej, najwspanialszej nagrodzie po długich tułaczkach. Na jego twarzy obojętność mieszała się ze zniecierpliwieniem, powinna służyć mu bezwzględnie, z oddaniem i radością - zamiast odstawiać kobiece dąsy.
- Wypuścić na arenę ostatnich niewolników - rozkazał, podnosząc głos, najpewniej po to, by czarodzieje poniżej mogli go usłyszeć. Ostatnich: tych, do których próbowała dostać się Deirdre - cierpliwość była cnotą, której musiała się wreszcie nauczyć, cierpliwości i posłuszeństwa. Wolną ręką poprawił togę, ponownie przewieszając ja przez ramię, po czym - niechętnie - powstał, zaciskając drugą rękę na drugim ramieniu Deirdre i bez delikatności pociągnął ją za sobą aż pod kamienną balustradę balkonu. Dopiero tam przeniósł uchwyt na jej włosy, mocno ściskając rękę tuż przy jej skórze i kierunkując jej spojrzenie na buchający płomień ognia Myssleine pochłaniający właśnie wychodzących z okratowanego pomieszczenia więźniów. - Krwią - odparł na jej pytanie dopiero teraz, negując tak owoce i wino, stracił na nie ochotę. Miał dość kapryśnych panienek, nie podobało mu się, że próbowała dołączyć do ich grona. - Zgadnij czyją? - zagaił niby to obojętnie, zupełnie jakby pytał o pogodę lub rzecz całkowicie obcą. Stanął za nią, przygważdżając ją do balustrady własnym ciałem, nachylając się nad areną, by mocniej poczuć swąd palonego mięsa. Był konsulem, panem życia i śmierci mieszkańców Rzymu - i nie tylko Rzymu - jednym ruchem ręki wydawał wyroki i okazywał łaskę. Tym samym gestem - mógł na śmierć skazać Deirdre. - Pysk wykrzywiony w ekstazie - szepnął przy jej uchu - kły wbite w miękkie ciała - nieco drwiąco powtórzył słowa pieśni, wygiął jej ramię do tyłu, chwytając w dłoń jej wątłe przedramiona, oba, w silny uścisk. Pchnął ją, niebezpiecznie, ale - jeszcze - nie przeważająco. Łeb Myssleine obrócił się w ich stronę, smoczyca wygięła szyję, drapieżnie i czujnie, ignorując pełzających wokół niej niedotłuczonych zdrajców. - Masz mi coś do powiedzenia, Deirdre? - choć w jego głosie doskonale wyczuwalne było ostrzeżenie, to nie warczał, nie cedził przez zęby, nie wyrażał złości; subtelnie sugerował prostsze rozwiązanie. Śmierć jest tuż obok, moja krwawa muzo, możesz się nią rozkoszować na wiele sposobów.
- Mądra - poprawił ją, bo po cóż poznać rozsądek drapieżnika, jeśli nie po tym, że jest w stanie racjonalnie ocenić zagrożenie; Deirdre oszczędziłaby sobie długich dni upokorzeń, gdyby uległa mu wcześniej - zaciekle wierzyła, że miała siły, że była w stanie ustać i nie pokłonić się przed nim, naiwnie, głupio, nierozsądnie, co gorsza, nie przestawała się buntować. Erynia, którą spotkał, pewnie była słabsza od Deirdre - na pewno, wszystkie były - nie zamierzał jednak przyznać tego na głos, zbyt urzeczony jej słodkim cierpieniem. Czuł, że oto przyszła jedyna i ostatnia szansa na pokutę dla niej, kiedy sięgała wreszcie materiału, którym otulony były jego biodra - ostatnia szansa, którą równie głupio zmarnowała, powiódł wzrokiem za jej nogą, smukłą, błyszczącą oliwką, długą, chłonąc jej nagość spojrzeniem, nim zacisnął - co sił - rękę na jej ramieniu, przyciągając ją z powrotem do siebie; naprawdę sądziła, że ma prawo stawiać warunki herosowi? Dobrze wiedziała, czym zamierzał ukoić pragnienie. Zamierzał - odnajdzie ukojenie gdzieś w haremie, skoro wolała zasłaniać się kaprysami. Nie miał ochoty z nią dyskutować, jego racje wydawały mu się zbyt oczywiste - a ona sama zbyt bezczelna, nawet jeśli rysowany przez nią obraz obezwładniał pięknem, kusił podłą melodią, nawet jeśli widział siebie przemierzającego marmury zalane krwią wiedzione prosto ku niej, najwspanialszej nagrodzie po długich tułaczkach. Na jego twarzy obojętność mieszała się ze zniecierpliwieniem, powinna służyć mu bezwzględnie, z oddaniem i radością - zamiast odstawiać kobiece dąsy.
- Wypuścić na arenę ostatnich niewolników - rozkazał, podnosząc głos, najpewniej po to, by czarodzieje poniżej mogli go usłyszeć. Ostatnich: tych, do których próbowała dostać się Deirdre - cierpliwość była cnotą, której musiała się wreszcie nauczyć, cierpliwości i posłuszeństwa. Wolną ręką poprawił togę, ponownie przewieszając ja przez ramię, po czym - niechętnie - powstał, zaciskając drugą rękę na drugim ramieniu Deirdre i bez delikatności pociągnął ją za sobą aż pod kamienną balustradę balkonu. Dopiero tam przeniósł uchwyt na jej włosy, mocno ściskając rękę tuż przy jej skórze i kierunkując jej spojrzenie na buchający płomień ognia Myssleine pochłaniający właśnie wychodzących z okratowanego pomieszczenia więźniów. - Krwią - odparł na jej pytanie dopiero teraz, negując tak owoce i wino, stracił na nie ochotę. Miał dość kapryśnych panienek, nie podobało mu się, że próbowała dołączyć do ich grona. - Zgadnij czyją? - zagaił niby to obojętnie, zupełnie jakby pytał o pogodę lub rzecz całkowicie obcą. Stanął za nią, przygważdżając ją do balustrady własnym ciałem, nachylając się nad areną, by mocniej poczuć swąd palonego mięsa. Był konsulem, panem życia i śmierci mieszkańców Rzymu - i nie tylko Rzymu - jednym ruchem ręki wydawał wyroki i okazywał łaskę. Tym samym gestem - mógł na śmierć skazać Deirdre. - Pysk wykrzywiony w ekstazie - szepnął przy jej uchu - kły wbite w miękkie ciała - nieco drwiąco powtórzył słowa pieśni, wygiął jej ramię do tyłu, chwytając w dłoń jej wątłe przedramiona, oba, w silny uścisk. Pchnął ją, niebezpiecznie, ale - jeszcze - nie przeważająco. Łeb Myssleine obrócił się w ich stronę, smoczyca wygięła szyję, drapieżnie i czujnie, ignorując pełzających wokół niej niedotłuczonych zdrajców. - Masz mi coś do powiedzenia, Deirdre? - choć w jego głosie doskonale wyczuwalne było ostrzeżenie, to nie warczał, nie cedził przez zęby, nie wyrażał złości; subtelnie sugerował prostsze rozwiązanie. Śmierć jest tuż obok, moja krwawa muzo, możesz się nią rozkoszować na wiele sposobów.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Mądra - Deirdre prawie prychnęła; nie, boginka złowiona w drodze powrotnej do Rzymu nie mogła poszczycić się rozsądkiem: gdyby takowy posiadała, nie wchodziłaby w drogę bezwzględnemu herosowi, dobrze wiedząc, jaki los może spotkać go z jego brutalnej ręki. Jeśli dała się spętać, miała w tym jakiś cel; być może erynia się na sztuce manipulacji równie dobrze, co wyrafinowane, doświadczone hetery, przewyższające umiejętnościami nawet nią samą, może właśnie chciała dostać się do stolicy i giąć kark pod ostrymi spojrzeniami swego pana. Przez Dei przemawiało czarnowidztwo spowodowane rosnącą zazdrością, z którą nie potrafiła sobie poradzić pomimo rosnącej pozycji. Już nie porównywała się z złotowłosymi półwilami o pełnych krągłościach i subtelnych rysach twarzy, miękkich i słodkich niczym puszyste materiały lub delikatne pieszczoty. Znaczyła więcej, towarzysząc Tristanowi w momentach krwawych i strasznych, krocząc obok niego przez krew i popioły - a przynajmniej tak siebie widziała, mimo dumnej arogancji wywyższonej ponad inne muzy, pełna niepewności. Pragnęła Rosiera tylko dla siebie, czasem, w chwilach skrajnej namiętności, marząc jedynie o zatopieniu w nim kłów, rozszarpaniu na strzępy, pożywieniu się na jego mocnym ciele: wizje te przerażały ją i kusiły jednocześnie, miała wrażenie, że opętał ją zły duch, że spadła na nią boska klątwa, spychająca ją w bezdenną otchłań szaleństwa. Utrzymywanego w ryzach, gdy Tristana nie było tuż obok, lecz gdy miała go już na wyciągnięcie ręki, zazdrość bolała jeszcze mocniej, wzmagając prymitywny głód, zarówno jego ciała, jego umysłu, jak i własnej wyjątkowości. Chciała być jedyną, przynoszącą mu rozkosz i natchnienie, jedyną, pobudzającą go do czynów wielkich i okrutnych, jedyną, którą zabierał na wzgórza, by razem patrzeć na płonące miasta, głęboko wdychając swąd żarzących się ciał szlam i zdrajców. Nie potrafiła powstrzymać się przed wieńczącym opowieść zaśpiewem, krwawym epilogiem, będącym jednocześnie wręcz ckliwą prośbą, przeradzającą się mimowolnie w żądanie.
Nie spodziewała się, że je spełni, lecz nie panowała już nad sobą. Chwilowe odsunięcie się od gorącego, męskiego ciała, wcale nie pozwoliło jej na zaczerpnięcie spokojniejszego oddechu, a wraz z nim: nasycenie się rozsądkiem. Mocny chwyt szorstkiej dłoni gwałtownie przyciągnął ją z powrotem, prawie potknęła się o wysoką krawędź podestu, na którym rozłożono szezlong, przed upadnięciem na kolana uchronił ją jednak silny uścisk Tristana, ciągnącego ją w stronę balkonu. - Nie masz prawa traktować mnie w ten sposób - ostry syk wydobył się z jej ust bez nadzoru umysłu; stężała, pozwalając wręcz wlec się w stronę kamiennej balustrady, nie mogąc uwierzyć w to, co powiedziała. Gdzieś już to słyszała, któryś z pieczołowicie skrywanych demonów podzielił się kiedyś tym warkotem, przynoszącym jej zgubę. Szarpnęła się gwałtownie, odruchowo, lecz nie zdołała wyślizgnąć ręki z jego chwytu - pozostało jej jedynie spoglądać na niego z przerażeniem pomieszanym z dumną butą; połączenie wręcz niemożliwe, niedorzeczne, rozdzierające ją jeszcze wyraźniej na dwie wykluczające się części: jedną utkaną ze służalczego posłuszeństwa i drugą, wyrywającą się na rządzoną wspólnie wolność. - Panie, ja, nie chciałam, ja naprawdę nie- - zaczęła drżącym głosem, zaprzestając szamotania - potworne wrażenie powrotu do przeszłości przeszyło ją nieprzyjemnym dreszczem - akurat w momencie, w którym wydał następny wyrok, tym razem od razu wzbudzającym w niej wściekłość. Od irytacji do płaczliwych zaprzeczeń...do ponownego gniewu, liżącego ją od wewnątrz gwałtownym płomieniem. - Nie - tym razem prawie jęknęła, z niezgodą i niezadowoleniem; to byli jej niewolnicy, jej ciała, gotowe do rozwleczenia po podłogach białej, wyłożonej marmurem willi. Naprawdę odbierał jej rozrywkę, na jaką tak długo i niecierpliwie czekała? Dźwięk zawodu zmieszał się z głośnym nabraniem powietrza, gdy popchnął ją na kamienną balustradę: tak mocno, że poczuła ból obtłuczonych kości. Już nie pamiętała namiętnego dotyku jego szorstkich dłoni, jedynie drażniący odsłonięte uda kamień. Niemożliwy do wytrzymania upał, uderzający ją od razu, gdy wyszli spod chroniącego baldachimu, wzmacniał dyskomfort, tak samo jak nieznośna bliskość męskiego ciała, wciskającego ją w obramowanie tarasu. Szarpnęła się ostatni raz, zapewne zdzierając sobie delikatną skórę nóg, bezskutecznie; męska dłoń trzymała ją teraz za włosy, niczym niesforne kocię, uniesione znad zniszczenia, którego dokonało podczas zabawy. Sprzeciw wobec takiego traktowania nabrzmiewał z każdą sekundą, wręcz rozsadzając ją od środka; chciała błagać go o przebaczenie, przerażona rozpościerającym się przed nią widokiem - arena spływająca krwią, potwornie błyszczące smocze ślepia, lśniąca w pełnym słońcu łuska, upalny podmuch palącego się ognia - i jednocześnie wymówić posłuszeństwo, jasno ustalić granicę, których nie miała prawa pomiędzy nimi rysować. Naoliwione ciało pokryła gęsia skórka, misternie upleciona fryzura, okalająca jej głowę czarną koroną, rozsypała się na ramiona kaskadą gęstych włosów, gdy pchnięta, wychyliła się poza balustradę, z trudem powstrzymując krzyk strachu. Wiedziała, że powinna błagać o wybaczenie na kolanach, prosić o kolejną szansę, o łaskę odkupienia swych przewin - czuła tę potrzebę wręcz fizycznie, w spiętym ciele i szybko bijącym sercu, lecz nie potrafiła ulec zwierzęcej potrzebie bezpieczeństwa. Była przecież czymś więcej, kimś więcej; nie zamierzała w nieskończoność karmić go winogronami i śpiewać słodkich pieśni, pragnęła być jego - lecz na równych zasadach, muza i wojowniczka, bogini mordu i namiętności, nie zwykła branka, którą mógł pomiatać jak tylko zechciał, igrając z jej życiem w ramach nowej rozrywki. - Będziesz tego żałował - wychrypiała tylko, wcale nie z czczą groźbą; nie powróci jako mroczny duch, nie nawiedzi go w widmach przyszłości podlanych winem i halucynogennymi ziołami, ale była pewna, że za nią zatęskni, że nigdy już nie znajdzie podobnej jej muzy, że nikt nie wzbudzi w nim dzikiego szału, namiętności i nienawiści; że żadna z wdzięczących się do niego muz nie zaspokoi jego głodu. - I już nigdy nie zaznasz nadludzkiej radości; zostaniesz zapomniany i pominięty na kartach historii, niczym...- syczała więc dalej, wściekła do granic możliwości, i równie bezradna, czując, że paznokcie Tristana wbijają się w zgięcie jej łokcia, rozrywając skórę, orając żyłę, dekoncentrując bólem - a sekundę później spadała w dół, w ognisty mrok, pozbawiona podparcia balustrady, wypuszczona z dłoni, które ją stworzyły. Nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku, nie mogła zrobić już nic, by się uratować; pozostał jedynie świst powietrza, potworny ból palonej żywcem skóry i oślepiający blask płomieni, zalewający jej ciało potem tak zimnym, że przebudziła się z najgorszego koszmaru z bezgłośnym krzykiem, z dławiącym strachem, zaciskającym gardło i uniemożliwiającym zaczerpnięcia powietrza, jeszcze przez kilka długich chwil nie mogąc odnaleźć się w niesennej rzeczywistości.
| ztx2 <3
Nie spodziewała się, że je spełni, lecz nie panowała już nad sobą. Chwilowe odsunięcie się od gorącego, męskiego ciała, wcale nie pozwoliło jej na zaczerpnięcie spokojniejszego oddechu, a wraz z nim: nasycenie się rozsądkiem. Mocny chwyt szorstkiej dłoni gwałtownie przyciągnął ją z powrotem, prawie potknęła się o wysoką krawędź podestu, na którym rozłożono szezlong, przed upadnięciem na kolana uchronił ją jednak silny uścisk Tristana, ciągnącego ją w stronę balkonu. - Nie masz prawa traktować mnie w ten sposób - ostry syk wydobył się z jej ust bez nadzoru umysłu; stężała, pozwalając wręcz wlec się w stronę kamiennej balustrady, nie mogąc uwierzyć w to, co powiedziała. Gdzieś już to słyszała, któryś z pieczołowicie skrywanych demonów podzielił się kiedyś tym warkotem, przynoszącym jej zgubę. Szarpnęła się gwałtownie, odruchowo, lecz nie zdołała wyślizgnąć ręki z jego chwytu - pozostało jej jedynie spoglądać na niego z przerażeniem pomieszanym z dumną butą; połączenie wręcz niemożliwe, niedorzeczne, rozdzierające ją jeszcze wyraźniej na dwie wykluczające się części: jedną utkaną ze służalczego posłuszeństwa i drugą, wyrywającą się na rządzoną wspólnie wolność. - Panie, ja, nie chciałam, ja naprawdę nie- - zaczęła drżącym głosem, zaprzestając szamotania - potworne wrażenie powrotu do przeszłości przeszyło ją nieprzyjemnym dreszczem - akurat w momencie, w którym wydał następny wyrok, tym razem od razu wzbudzającym w niej wściekłość. Od irytacji do płaczliwych zaprzeczeń...do ponownego gniewu, liżącego ją od wewnątrz gwałtownym płomieniem. - Nie - tym razem prawie jęknęła, z niezgodą i niezadowoleniem; to byli jej niewolnicy, jej ciała, gotowe do rozwleczenia po podłogach białej, wyłożonej marmurem willi. Naprawdę odbierał jej rozrywkę, na jaką tak długo i niecierpliwie czekała? Dźwięk zawodu zmieszał się z głośnym nabraniem powietrza, gdy popchnął ją na kamienną balustradę: tak mocno, że poczuła ból obtłuczonych kości. Już nie pamiętała namiętnego dotyku jego szorstkich dłoni, jedynie drażniący odsłonięte uda kamień. Niemożliwy do wytrzymania upał, uderzający ją od razu, gdy wyszli spod chroniącego baldachimu, wzmacniał dyskomfort, tak samo jak nieznośna bliskość męskiego ciała, wciskającego ją w obramowanie tarasu. Szarpnęła się ostatni raz, zapewne zdzierając sobie delikatną skórę nóg, bezskutecznie; męska dłoń trzymała ją teraz za włosy, niczym niesforne kocię, uniesione znad zniszczenia, którego dokonało podczas zabawy. Sprzeciw wobec takiego traktowania nabrzmiewał z każdą sekundą, wręcz rozsadzając ją od środka; chciała błagać go o przebaczenie, przerażona rozpościerającym się przed nią widokiem - arena spływająca krwią, potwornie błyszczące smocze ślepia, lśniąca w pełnym słońcu łuska, upalny podmuch palącego się ognia - i jednocześnie wymówić posłuszeństwo, jasno ustalić granicę, których nie miała prawa pomiędzy nimi rysować. Naoliwione ciało pokryła gęsia skórka, misternie upleciona fryzura, okalająca jej głowę czarną koroną, rozsypała się na ramiona kaskadą gęstych włosów, gdy pchnięta, wychyliła się poza balustradę, z trudem powstrzymując krzyk strachu. Wiedziała, że powinna błagać o wybaczenie na kolanach, prosić o kolejną szansę, o łaskę odkupienia swych przewin - czuła tę potrzebę wręcz fizycznie, w spiętym ciele i szybko bijącym sercu, lecz nie potrafiła ulec zwierzęcej potrzebie bezpieczeństwa. Była przecież czymś więcej, kimś więcej; nie zamierzała w nieskończoność karmić go winogronami i śpiewać słodkich pieśni, pragnęła być jego - lecz na równych zasadach, muza i wojowniczka, bogini mordu i namiętności, nie zwykła branka, którą mógł pomiatać jak tylko zechciał, igrając z jej życiem w ramach nowej rozrywki. - Będziesz tego żałował - wychrypiała tylko, wcale nie z czczą groźbą; nie powróci jako mroczny duch, nie nawiedzi go w widmach przyszłości podlanych winem i halucynogennymi ziołami, ale była pewna, że za nią zatęskni, że nigdy już nie znajdzie podobnej jej muzy, że nikt nie wzbudzi w nim dzikiego szału, namiętności i nienawiści; że żadna z wdzięczących się do niego muz nie zaspokoi jego głodu. - I już nigdy nie zaznasz nadludzkiej radości; zostaniesz zapomniany i pominięty na kartach historii, niczym...- syczała więc dalej, wściekła do granic możliwości, i równie bezradna, czując, że paznokcie Tristana wbijają się w zgięcie jej łokcia, rozrywając skórę, orając żyłę, dekoncentrując bólem - a sekundę później spadała w dół, w ognisty mrok, pozbawiona podparcia balustrady, wypuszczona z dłoni, które ją stworzyły. Nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku, nie mogła zrobić już nic, by się uratować; pozostał jedynie świst powietrza, potworny ból palonej żywcem skóry i oślepiający blask płomieni, zalewający jej ciało potem tak zimnym, że przebudziła się z najgorszego koszmaru z bezgłośnym krzykiem, z dławiącym strachem, zaciskającym gardło i uniemożliwiającym zaczerpnięcia powietrza, jeszcze przez kilka długich chwil nie mogąc odnaleźć się w niesennej rzeczywistości.
| ztx2 <3
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
[sen] antyczny dramat w 13 aktach
Szybka odpowiedź