Iris Beatrice Vane
Nazwisko matki: Selwyn
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożna
Zawód: staż alchemiczny w katedrze alchemii i uzdrowicielstwa przy Klinice Magicznych Chorób i Urazów Świętego Munga
Wzrost: 162 cm
Waga: 54 kg
Kolor włosów: ciepły brąz
Kolor oczu: błękit poprzetykany szarością
Znaki szczególne: zamyślone spojrzenie, zapach rumianku, włosy w lekkim nieładzie, blada skóra, gwiazdozbiory pieprzyków, wiecznie obecne ślady atramentu na dłoniach; w chwilach zdenerwowania nieświadomie wykręca sobie palce
10 cali, modrzew, pazur sfinksa, dość giętka
Ravenclaw
pójdźka zwyczajna
martwe ciało Jocelyn
starymi książkami, posiekanymi ziołami, rumiankiem i czarną herbatą
siebie w otoczeniu szczęśliwej rodziny
numerologią, animagią, zastosowaniem transmutacji w alchemii
drużynie, która ma większą szansę na wygraną
gram w czarodziejskie szachy
bulgotu mikstury w kociołku, skrzypienia pióra po pergaminie, czasami muzyki klasycznej
Charlotte Hope
Dwójka to równowaga i harmonia.
☽☾
Przyszły na świat ostatniego dnia czerwca, w upalne, letnie popołudnie, tego samego roku, w którym z peronu dziewięć i trzy czwarte po raz pierwszy odjechał ekspres Hogwart-Londyn. Przyszły - bo było ich dwie: nienaturalnie drobne i bezbronne, identyczne jak krople magicznego wywaru, ze zdziwieniem spoglądały na świat bliźniaczymi oczami o barwie porannego nieba, witając się ze swoją nową rodziną wrzaskliwym unisonem. Z anemicznie chudych ramion matki – zbyt słabych, by mogły utrzymać dwójkę niemowląt – wyciągnięto je wyjątkowo szybko, dosłownie i w przenośni składając podwójny ciężar na opiekuńczych barkach ojca. Mężczyzna, choć zmęczony, lekko oszołomiony, i z kilkuletnim chłopcem uczepionym poły uzdrowicielskiej szaty, przygarnął je do siebie bez wahania: Jocelyn, piękną i słodką, oraz starszą o kilka minut Iris, wrażliwą i delikatną jak fioletowe płatki kwiatów, z którymi dzieliła imię.
Wychowywały się w rodzinnym domu w Londynie, starym, kamiennym budynku przesyconym zapachem olejnej farby, przygaszonej elegancji, niespełnionych marzeń i tęsknoty za lepszym życiem, która unosiła się wokół szczupłej sylwetki matki, snującej się po pokojach jak senna mara. Zawsze obecnej ciałem, ale prawie nigdy duchem, apatyczną obojętnością opłakującej utratę szlacheckiego statusu, który z rąk wydarły jej kościste palce bezlitosnej Meduzy. Gdy Iris wspomina pierwsze lata swojego życia, pamięta rodzicielkę właśnie tak: smutne oczy, jasne tęczówki przepełnione nieukojonym żalem, którego młody umysł dziewczynki nie potrafił pojąć; zamknięte drzwi malarskiej pracowni, gdzie znikała się na całe dnie, goniąc uparcie za niknącym blaskiem artystycznej kariery; ledwie wyczuwalne nuty zaskoczenia dźwięczące w sylabach, omyłkowo układających się w imię siostry, choć bez wątpienia skierowanych do niej. Wtedy jeszcze nie rozumiała, dlaczego; nie wiedziała – bo i wiedzieć nie mogła – że genetyczna przypadłość zamieniająca matczyne kości w sztywną skamielinę nie była jedyną chorobą toczącą jej organizm; ani że razem z nieruchomiejącymi stawami, nieuchronnie twardniało również jej serce.
Początkowo nie odczuwała zresztą braku matki aż tak boleśnie, bo w gruncie rzeczy daleko było jej do samotności; ojciec, choć zapracowany i z włosami coraz mocniej poprzetykanymi siwymi pasmami, robił wszystko, co mógł, żeby odegrać trudną rolę obydwojga rodziców. To jego głos prowadził ją do snu cichymi opowieściami, odpowiadał na niekończące się pytania i podejmował skazane na porażkę próby śpiewania dziecięcych kołysanek, podczas gdy jej starszy brat, Thomas – przebrnąwszy przez okres buntu i złośliwości – dzielnie bronił jej przed złem wszelakim, wieczorami sprawdzając, czy pod niskim łóżeczkiem nie kryły się boginy, a za dnia odganiając ogrodowe gnomy, ostrzące ząbki na dziewczęce kostki. No i była jeszcze Jocelyn; ukochana siostra i zaufana powierniczka, z którą łączyła ją więź tak mocna, że trudno opisać ją słowami. Mimo że upływający czas odkrywał niewidoczne na pierwszy rzut oka różnice (Josie bardzo szybko zaczęła tworzyć zbyt piękne jak na swój wiek obrazki; spod palców Iris, niby identycznych, uparcie wychodziły tylko nieporadne malunki dziecka starannego, ale pozbawionego artystycznego talentu), ich myśli zdawały się płynąć jednym strumieniem, przeplatając się wzajemnie i uzupełniając w sposób, który czynił wypowiadanie ich zbędnym.
Piątka to zmiany i nieprzewidywalność.
☽☾
Miała pięć lat, kiedy płynąca w jej żyłach magia odezwała się po raz pierwszy, powodując, że nienaumyślnie zamieniła jeża w popiskującą poduszeczkę do igieł (krótko po tym, jak Jocelyn raźno wparowała do malarskiej pracowni, nie zważając na zamknięte na cztery spusty drzwi). Poduszka była różowa i wciąż posiadała krótkie łapki oraz trójkątne uszka, ale mimo oczywistych niedoskonałości, jej widok zdawał się dokonać niemożliwego, wywołując na bladych wargach matki uśmiech – i to uśmiech prawdziwy, niewymuszony, ten sam, który kierowała czasami do własnych myśli, wpatrując się w okno tęsknym, niewidzącym wzrokiem. Tym razem spojrzała jednak prosto na bliźniaczki, jakby po raz pierwszy rzeczywiście je dostrzegając; być może uświadomiła sobie, że życie toczyło się również poza szlacheckimi salonami; a może – co bardziej prawdopodobne – dojrzała w rozjaśnionych podekscytowaniem twarzyczkach coś bliskiego i znajomego, o czym dawno temu zapomniała.
Jakakolwiek nie byłaby prawda, następujące niedługo po sobie magiczne wybuchy stały się dla Vane’ów swego rodzaju kamieniem milowym, wyznaczając początek nowej codzienności – mniej beztroskiej i już nie tak swobodnej, naznaczonej nietypową, bardziej namacalną obecnością matki. Minęło zaledwie kilka dni od incydentu z jeżową poduszką, gdy w drzwiach domu pojawiła się guwernantka, wnosząc ze sobą zapach naftaliny i zbyt mocnych perfum. Od tej pory spokojne poranki wypełniły się nauką etykiety, popołudnia – studiowaniem historycznych ksiąg, a słoneczne soboty na świeżym powietrzu zastąpiono powtarzaniem skomplikowanych, tanecznych kroków. Nowa rutyna początkowo wydawała się ekscytującą zmianą na lepsze, bardzo szybko okazało się jednak, że Iris daleko było do naturalnej gracji charakterystycznej dla arystokratek. Długie lekcje poprawnej wymowy męczyły ją do granic możliwości, lotny umysł popychał chaotyczne myśli zbyt szybko, zamieniając starannie kreślone litery w pospieszne i koślawe znaki, a powściąganie języka i zachowanie dla siebie cisnących się na usta pytań graniczyło z cudem. Choć starała się jak mogła, niczego nie pragnąc tak bardzo, jak zatrzymać dobry nastrój matki na zawsze, nie była w stanie odtworzyć eleganckich figur walca choćby w połowie tak zgrabnie, jak robiła to Josie, mimowolnie uciekając spojrzeniem do zieleniejącego się ogrodu i w efekcie potykając się o własne stopy. Ojciec patrzył na to wszystko z boku, robiąc posłuszny krok w tył i z każdym dniem coraz bardziej odsuwając się w stronę rozmytego tła; jeśli więc miał na temat wdrożonej edukacji jakieś zdanie, zachował je dla siebie. Możliwe, że on również nie chciał naruszyć kruchej równowagi, którą udało się odzyskać jego żonie, w głębi ducha ciesząc się, że przynajmniej częściowo ściągnęła z jego barków obowiązek wychowania dwóch dorastających córek.
Ani gorliwe lekcje, ani usilne próby wpasowania się w niespełnione ambicje zepchniętej ze szlacheckiego piedestału arystokratki, nie zdołały jednak stłamsić przedzierającej się ku powierzchni natury Iris. Nie, nie była butna ani nieznośna, nie czuła potrzeby robienia rodzicom na przekór i nigdy celowo nie sprawiłaby matce przykrości, ale wrodzona ciekawość świata nie pozwalała na utrzymanie w ryzach kształtującego się charakteru. Pozornie cicha i nieśmiała, zaczynała przypominać żywe srebro w tym samym momencie, w którym przestawało śledzić ją karcące spojrzenie guwernantki. Choć niezwykle oporna na naukę oficjalnej tytulatury i wydumanych obyczajów, wiedzę ze znalezionych w ojcowskiej biblioteczce ksiąg chłonęła jak gąbka, ani trochę nie przejmując się faktem, że większość pojęć znajdowała się daleko poza zasięgiem jej kilkuletniego umysłu. Świat zewnętrzny, w jej wyobrażeniu dziki i tajemniczy (lata chowania pod rodzicielskim kloszem zrobiły swoje), w równym stopniu ją przerażał, co fascynował, przez co upragnionego listu z Hogwartu zaczęła wypatrywać już na długie miesiące przed jedenastymi urodzinami. Wszystko to skropione było jednak gorzkimi wyrzutami sumienia, pojawiającymi się za każdym razem, gdy umykała poza wąski obszar matczynej aprobaty; ta zresztą nie była wcale tak wrażliwa i bezbronna, jak pozornie się wydawało, błyskawicznie ucząc się manipulowania córkami i umiejętnego wyginania bladych ust w wyraz rozczarowania bądź zadowolenia – w zależności od tego, co akurat uważała za przydatne.
Jedenastka to wiedza i siła.
☽☾
Hogwart okazał się wszystkim, o czym marzyła – i wszystkim, o czym marzyć nawet nie śmiała. Wiekowy zamek przywitał ją kojącym chłodem kamiennych korytarzy, ciepłem trzaskającego w kominku ognia i błękitem Domu Kruka, do którego trafiła razem z siostrą, jednak tym, co fascynowało ją najbardziej, była wszechobecna magia. Nie to, żeby za grubymi murami szkoły zetknęła się z nią po raz pierwszy – zaklęcia i uroki stanowiły stały element jej życia codziennego od samej chwili narodzin – ale lewitujące garnki, ruchome obrazy i podróżowanie siecią Fiuu nie mogły się równać zaczarowanym sklepieniom, przemawiającym tiarom oraz snującym się tu i tam duchom. Wszystko to przyjmowała z szeroko otwartymi oczami dziecka, czując się jak przebudzona z głębokiego snu i nie potrafiąc odpędzić od siebie wrażenia, że niespodziewanie odnajdywała coś, czego (nieświadomie) brakowało jej przez całe życie. Do dzisiaj zresztą – choć minęło już wiele lat – pamięta chwilę, w której po raz pierwszy pochyliła się nad dymiącym kociołkiem, obserwując z rosnącą euforią, jak bulgocząca ciecz na jej komendę zmienia barwę z liliowej na krystalicznie przejrzystą.
Kolejne lata bardzo szybko zlały się w barwną mozaikę sukcesów i porażek, momentów szczęśliwszych i tych mniej wesołych, ogólnie rzecz biorąc kochała jednak Hogwart całą mocą nastoletniego serca. Naturalne pragnienie wiedzy (o którego posiadaniu dowiedziała się dopiero na jednej z pierwszych lekcji transmutacji oraz później, rysując skomplikowane mapy nieba, warząc alchemiczne mikstury, czytając o wielkich osiągnięciach czarodziejskich uczonych i zastanawiając się mimowolnie – co jeszcze pozostało do odkrycia?) wreszcie trafiło na właściwe podłoże, sprawiając, że i ona miała wrażenie, jakby po wieczności dryfowania w pustce, odnalazła wreszcie kawałek stabilnego gruntu. Nie mogła uwierzyć – przyrównując dotychczasowe doświadczenie w zgłębianiu tanecznych kroków i ćwiczeniu wyszukanych manier – że nauka mogła przychodzić tak łatwo i naturalnie jak oddychanie, ani że tak samo, jak oddychania, mogła jej potrzebować. Nigdzie nie czuła się jednak tak dobrze, jak w zaciszu pachnącej kurzem biblioteki, ciężkim od oparów lochu, na szczycie astronomicznej wieży; nic również nie przemawiało do niej tak jasno i wyraźnie, jak numerologiczne równania, gwiezdne konstelacje i transmutacyjne formuły.
Rzecz jasna, nie wszystko przychodziło jej tak prosto i przyjemnie. Jej umysł, choć w mig pojmował skomplikowane dla innych instrukcje alchemiczne i w ułamki sekund odnajdywał powiązania między liczbami, kompletnie gubił się w kwestiach mniej opartych na ścisłej logice, a bardziej na intuicji i ukrytych między wierszami niedopowiedzeniach. Przerażająco długie elaboraty o rebeliach goblinów, wygłaszane na historii magii, zanudzały ją na śmierć, krzykliwe, pełne rozbłysków zaklęcia pojedynkowe budziły w niej nieuzasadniony niepokój, a subtelną sztuką wróżbiarstwa pogardzała każdą cząstką swojego jestestwa. Chociaż na miotle nauczyła się latać dosyć szybko (dwie lewe nogi nie przeszkadzały aż tak bardzo, gdy nie dotykały ziemi), nigdy nie zrozumiała wszechobecnej i jednomyślnej fascynacji Quidditchem, na szkolnych meczach pojawiając się tylko dlatego, że roznoszący się po zamku hałas i tak nie pozwalał jej na naukę. Złośliwi mogliby powiedzieć, że ceniła książki bardziej niż ludzi, ale nie była to prawda – choć zawarta na pergaminowych stronach wiedza z całą pewnością była dla niej bardziej zrozumiała, niż zawiłości ludzkich emocji. Częściowo dlatego daleko jej było do duszy towarzystwa; jej najbliższą przyjaciółką pozostała Jocelyn, z czasem odnalazła też garstkę bliskich sercu osób, ale cała reszta szkolnej społeczności uważała ją za niereformowalną samotniczkę, czasami oskarżając ją nawet (niezasadnie) o przesadną dumę i wyniosłość, nie wiedząc, że jej uparte milczenie i wycofywanie się z konwersacji brało się z przytłaczającej niezręczności i chorobliwego wręcz braku pewności siebie. Próby opanowania trudnej umiejętności towarzyskiego obycia, wpajanej jej jeszcze przez matkę, spełzły na niczym; Iris, niesamowicie żywa i gadatliwa, gdy dane jej było dyskutować o naukowych nowinkach lub kontrowersyjnych teoriach, pozostawała zupełnie niezdolna do prowadzenia spontanicznych rozmów o niczym, trzymając się na uboczu dziewczęcych kółeczek, a w towarzystwie chłopców oblewając się szkarłatnym rumieńcem.
Szesnastka to niewiadoma.
☽☾
Szósty rok nauki w Hogwarcie zapisał się w jej wspomnieniach wyjątkowo ponuro, głównie dlatego, że ukochany zamek – oddany we władanie Gellertowi Grindelwaldowi – po raz pierwszy przestał przypominać bezpieczną przystań. Chociaż zawarcie pokoju z czarnoksiężnikiem dla całej reszty czarodziejskiego świata mogło oznaczać koniec Wielkiej Wojny, Iris nie mogła oprzeć się wrażeniu, że zamiast zakończyć mroczną zawieruchę, wpuszczono ją w nienaruszalne dotąd mury szkoły. Nie wygłaszała jednak tych opinii na głos, przezornie zachowując je dla siebie i jeszcze bardziej niż dotychczas trzymając się na uboczu. Zmiany, które zaszły w jej życiu, mimo że zauważalne, były raczej subtelne: czując pod skórą mrowienie nieuchwytnego niepokoju, podświadomie starała się trzymać bliżej siostry, a do domu – ojca, brata, matki – pisała częściej niż zwykle, za każdym razem pytając, czy aby na pewno wszystko było w porządku. Więcej czasu spędzała też wśród ulubionych woluminów, bezwiednie i odruchowo uciekając do znajomego świata nauki, wykorzystując nadchodzące wielkimi krokami owutemy jako idealne wytłumaczenie tych wszystkich późnych wieczorów, które spędzała przysypiając nad stosami pergaminów w bibliotece, przeganiana dopiero niecierpliwym zrzędzeniem bibliotekarki.
Wtedy też po raz pierwszy zainteresowała się animagią; coś, co początkowo stanowiło mało realną mrzonkę, interesującą ciekawostkę wyczytaną w szkolnym podręczniku, z czasem stało się wyzwaniem, które rzuciła sama sobie – choć sama nie była pewna, co i komu próbowała w ten sposób udowodnić. Zafascynowana możliwością przemiany w inne żywe stworzenie, zaczęła wypełniać kolejne dni gorliwym studiowaniem Transmutacji dla zaawansowanych, wykorzystując znajomość numerologii do rozłożenia całego procesu na czynniki pierwsze oraz męcząc Josie (coraz żywiej kierującą się w stronę uzdrowicielstwa) o pomoc w studiowaniu anatomii. Nauka szybko okazała się trudna, żmudna i bardziej skomplikowana niż najbardziej złożone zaklęcia, jednak im więcej napotykała przeszkód, tym większy był jej upór w dążeniu do celu, nawet jeżeli zgłębianie zawiłych arkan transmutacji niejednokrotnie odbywało się kosztem innych przedmiotów, fundując Iris niezbyt miłą pogadankę z profesorem historii magii, do żywego dotkniętym faktem, że zasnęła w samym środku jego wykładu o paleniu czarownic.
Niegroźna obsesja szczęśliwie nie przeszkodziła jej w terminowym ukończeniu szkoły, a choć oceny uzyskane z niektórych owutemów dalekie były od ideału, nie miała powodów do obaw o przekreśloną karierę. Ta zresztą przez jakiś czas rysowała się wyjątkowo jasno; Iris, jeszcze będąc w trakcie ostatniego roku edukacji, nawiązała listowny kontakt z autorem jednego z naukowych artykułów, który ukazał się na łamach Horyzontów zaklęć. Zaczęło się od niewinnej prośby o rozwinięcie niejasnej kwestii, skończyło na długich dyskusjach o rzeczach mniej lub bardziej poważnych. Kreśląc pospieszne litery na niekończących się rolkach pergaminu, rozmawiali o transmutacji i alchemii, rozważając, czy przemienione magicznie ingrediencje zachowywały właściwości swojej pierwotnej formy, czy może nabywały nowe, omawiali najnowsze odkrycia i snuli plany na przyszłość, z każdym kolejnym listem nabierające rozpędu i śmiałości, by wreszcie przyoblec się w realny kształt, gdy po ukończeniu Hogwartu przez Iris spotkali się osobiście. To on roztoczył przed nią perspektywę prestiżowego stażu we Francji, na który mieli wybrać się razem, to również jemu udało się jako pierwszemu przełamać przez szczelne bariery ostrożności i nieśmiałości, które wybudowała wokół siebie; kiedy więc z duszą na ramieniu szła porozmawiać o wyjeździe z matką (zbierała się na odwagę pełne trzy tygodnie), była podekscytowana, wystraszona, ale też zwyczajnie szczęśliwa.
Osiemnastka to koniec i początek.
☽☾
Jej niedoświadczone serce roztrzaskało się na kawałki niedługo później, w procesie spokojnym i milczącym, pozbawionym spektakularności, jaką zwykli utożsamiać z nim poeci. Starannie poukładany świat rozpadał się w całkowitej ciszy, przerywanej jedynie niespokojnymi krokami ojca, przemierzającego w tę i z powrotem szpitalny pokój, do którego po wyjątkowo paskudnym ataku choroby trafiła matka. Iris grzebała tlące się zgliszcza samodzielnie, nieprzytomnie wysłuchując przeplatających się w tle słów, a w myślach kreśląc już przepraszające zdania skierowane do niego, wiedząc doskonale, że była tchórzem – ale jednocześnie nie potrafiąc nic na to poradzić, w ciągu zaledwie kilku minut na dobre wycofując się z powrotem do swojej bezpiecznej skorupy. Wątpiła, by zrozumiał; ona sama miała z tym problemy, zawieszając wzrok na wychudłej, poznaczonej cieniami kobiecej twarzy i próbując dociec, dlaczego właśnie takiej obawiała się najbardziej, rozpaczliwie ściskając bliźniaczą dłoń siedzącej obok Jocelyn. Była pewna, że siostra zdawała sobie sprawę z walki, która dogasała właśnie w rozhisteryzowanym umyśle, ale po raz pierwszy – i jedyny – ta świadomość nie przyniosła jej ukojenia.
Pożegnawszy się z młodzieńczymi marzeniami, które – jak wmawiała sobie w następnych miesiącach – i tak nie miały szans się ziścić, wpadła z powrotem w znajomą rutynę rodzinnego życia, opiekując się ojcem, doglądając matki (ku jej przerażeniu, na nowo ożywionej planem dobrego wydania za mąż obu córek) i obserwując, jak Thomas z każdym dniem staje się coraz bardziej skryty i nieobecny. Wypełnione ciepłymi słowami listy przychodziły do niej jeszcze przez jakiś czas, ale nie potrafiąc zdobyć się na spojrzenie mu w oczy, nie odpisała na żaden. Poddał się po kilkunastu, znikając jej z pola widzenia; podejrzewała, że koniec końców zdecydował się wyjechać bez niej i przekonała samą siebie – wykorzystując nowoodkrytą umiejętność kłamania – że tak było lepiej dla nich obojga, w akcie ostatecznej kapitulacji składając aplikację na trzyletni kurs alchemiczny, organizowany przez katedrę alchemii i uzdrowicielstwa. Staż rozpoczęła kilka tygodni później, wczesną jesienią, mimo świadomości, że warzenie maści na poparzenia i syropów na kaszel nigdy nie było jej pisane. W tajemnicy przed rodzicami wróciła też do przerwanej nauki animagii, tym razem podchodząc do tematu ze świeżą, jeszcze silniejszą zaciętością. Wysiłek przyniósł upragnione owoce niecały rok później, kiedy zamiast różnorakich, na wpół udanych skrzydlatych form, udało jej się przemienić w niewielką pójdźkę zwyczajną. Duma, którą czuła rejestrując się w Ministerstwie Magii, doprawiona kroplą cichej goryczy, prawie zmusiła ją do chwycenia za pióro i pergamin, zmieniła jednak zdanie w ostatniej chwili – nie mogła przejść z powrotem po moście, który z taką skrupulatnością spaliła.
Mosty postanowił spalić również Thomas, zaledwie kilka dni później znikając z ich życia na dobre, choć Iris – przez ostatnie miesiące przyzwyczajona do jego wycofania i milczenia – początkowo nie zarejestrowała tego faktu. Smutna prawda dotarła do niej dopiero, gdy było za późno na reakcję, a listy, które z nadzieją wysyłała, zaczęły wracać bez odpowiedzi. O dziwo nie wylała jednak za bratem ani jednej łzy, powiększającą się od jakiegoś czasu pustkę w okolicach serca wypełniając pracą, angażując się w drugi już rok kursu alchemicznego, a tlący się głęboko pod skórą żal uciszając tak, jak potrafiła najlepiej – nauką. Nie miała pojęcia, że wciąż jeszcze uśpiony dotyk Meduzy zaczynał powoli trawić jej kości, zrzucając winę za sztywniejące od czasu do czasu palce na karb skomplikowanych alchemicznych formuł, które musiała w nieskończoność przepisywać, zapamiętując proporcje oraz długie listy składników. Jasnoszare oczy, zamiast na siebie, coraz częściej z niepokojem zwracała w stronę magicznego świata, jeszcze nie rozumiejąc, co się działo, ale czując, że pozorny spokój nie miał potrwać długo.
Dwudziestka to niepewność i nadzieja.
☽☾
W formie animagicznej, ciemniejsze piórka na pyszczku sówki układają się podobnie do pieprzyków zdobiących policzki Iris.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 1 | +1 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 2 | +2 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 20 | +1 (różdżka) |
Eliksiry: | 12 | +1 (różdżka) |
Sprawność: | 0 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | II | 10 |
Historia Magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Numerologia | III | 25 |
ONMS | I | 2 |
Retoryka | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Silna wola | II | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0,5 |
Malarstwo (wiedza) | I | 0,5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 1 |
Taniec balowy | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 14 |
Różdżka, sowa
Witamy wśród Morsów
[13.09.17] Ingrediencje (maj)
[1.10.17] Zużyto: popiół feniksa
[02.11.17] +1 PB do puli (nagroda za szybką zmianę)
[11.11.17] Zwrot za animagię, +100 PD