Penelope Autumn Vause
Nazwisko matki: Hopkirk
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożna
Zawód: ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wzrost: 158 cm
Waga: 52 kg
Kolor włosów: gorzka czekolada
Kolor oczu: wpadający w czerń brąz
Znaki szczególne: wiecznie nieposkromiona burza loków; dłonie drobne jak u dziecka i pokryte brzydkimi śladami odcisków; zapach gorzkich migdałów i brzoskwiń
11 cali; sztywna, ostrokrzew, łuska smoka
Gryffindor
niedźwiedzica
Ignatiusa celującego różdżką pomiędzy moje oczy
jak lakierowane drewno, werbena, czysta bawełna i ciasto cytrynowe
siebie samą, roześmianą po wygranym meczu, zlatującą na miotle między skandującymi kibicami prosto w czułe objęcia narzeczonego
Quidditchem, uprawą ziół na domowym parapecie i unikaniem niechcianych gości
samej sobie
spycham przeciwników z mioteł, dokarmiam bezpańskie koty i uczę się panować nad złością
Elvisa Presley'a i własnego, miarowego oddechu niosącego się echem w pustym mieszkaniu
Sashy Kichiginy
Słyszała, co o nich mówiono; że to nie była prawdziwa miłość. Że June Hopkirk uwiodła Jamesa Vause podstępem, może poiła amortencją albo rzuciła na niego Imperio, sprawiając, że porzucił karierę przemytnika i hulajduszy na rzecz więzienia w czterech ścianach domu i opiekowania się wrzeszczącym w niebogłosy zawiniątkiem, które pojawiło się w jego życiu niedługo po tym. W realnym świecie nie zdarzały się przecież prawdziwe historie miłosne. Szekspir napisał Romeo i Julię dla ludzi pięknych i dobrych, mieszkających w swoich dworkach i pałacach i zdolnych do uronienia łzy nad rzewną historią miłosną. Miłość nie była dla nich, nie dla mieszkańców dzielnicy łajdaków i nędzarzy. Nie dla bladej June o oczach wieszczki i nie dla ponurego Jamesa z paskudną przeszłością.
A jednak.
Odkąd pamiętała, ojciec nazywał ją Błyskotką. Uważaj, żeby mi Cię nie skradli, żartował zawsze, kiedy przekraczała bezpieczną granicę dzielącą jej dom od ciemnych zakamarków ulicy. Chociaż być może to wcale nie był żart; w Dokach obowiązywały przecież zupełnie inne prawa. Kradnij, zanim ktoś okradnie ciebie. Uderzaj, zanim ktoś uderzy pierwszy. Proste zasady, które należało znać żeby przetrwać; nawet, jeśli było się tylko małą dziewczynką z burzą niesfornych loków na głowie i delikatnymi rączkami o skórze miękkiej jak aksamit.Uwielbiali ją, matka i ojciec. Swój skarb- niewielki, namacalny dowód na to, że być może to wszystko miało sens. Być może istniało wytłumaczenie dla popełniania wszystkich tych zbrodni, jeśli popełniało się je dla kogoś. Jeśli składało się swoje sumienie na ołtarzu poświęconym tej drobnej, dziwacznej, cudownej istocie, podsycając tym samym ogrzewający ją ogień. Jeśli stawało się złym, aby ona mogła pozostać dobra.
Do czasu.
Szybko nauczyła się bić. Ojciec pokazał jej, w jaki sposób zaciskać pięści, żeby nie obić sobie knykci i nie pozostawiać na dłoniach szerokich, krwawych smug. Na początku trochę bolało- potem było już prościej. Potem już się nie bała. Nauczyła się, że na ulicach nie było miejsca na strach; strach miał swój zapach, cierpki, lepki odór, który był w stanie zwabić ukryte w najciemniejszych zaułkach cienie, wygłodniałe, osaczające ofiarę jak stado drapieżników. Nie wolno było się bać. Doki to nie miejsce dla panienek, powtarzała matka, i miała rację. Miała rację, chociaż ta lekcja była bolesna. Lekcja, że na płacz nikt nie zwracał uwagi. Płacz nikogo nie rozczulał. Nie wolno było się mazać ani wycierać po kryjomu zasmarkanego nosa w rękaw krochmalonej sukienki, bo oni i tak widzieli, zawsze, a potem wytykali ją palcami i podstawiali nogę. Kiedy wracała do domu z zapuchniętymi oczami i kolanami pokrytymi zielonymi i szarymi plamami sińców jak dzieło abstrakcyjnego malarza, ojciec bardzo się złościł. Uderzał dłonią w stół, a oczy błyszczały mu niebezpiecznie, niezdrowo, jak zapowiedź czegoś bardzo, bardzo złego. Nie wolno było krzywdzić jego córki, jego Błyskotki- i wiedziała, że był gotów zrobić im krzywdę, tak, jak wiedziała, że potrafił robić ją ludziom, których nie lubił. Tylko matka była w stanie go wtedy uspokoić; matka o spokojnym głosie i kojącym dotyku chłodnych dłoni. Nauczy się, upominała go łagodnie, a wtedy ojciec mrugał szybko, tak szybko, że w jego oczach gasł złowrogi blask.
I nauczyła się. Kiedy następnym razem chłopiec sąsiadów nazwał ją paskudną trollicą, zacisnęła dłonie w pięści i uderzyła go prosto w nos.
Ojciec był z niej dumny.
Matka wołała na nią Pens. Na początku, kiedy ojciec zniknął, próbowała nazywać ją Błyskotką, ale ta czułostka brzmiała w jej ustach niezgrabnie i obco; Błyskotka umarła zresztą razem z ojcem na osiem dni po jej siódmych urodzinach. Matka próbowała ukryć przed nią prawdę- powiedziała, że ojciec był bohaterem i zginął jak bohater. Jak heros. Że poległ w walce, broniąc swoich ideałów, że poświęcił swoje życie w obronie innego życia, przyjął na siebie cios przeznaczony dla kogoś innego... Ale to były tylko bajki. Bajki, w które umysł zrozpaczonej siedmiolatki chciał wierzyć ze wszelkich sił, bajki, których czepiał się rozpaczliwie, zachłannie- tak było w końcu łatwiej. Łatwiej uwierzyć w bajkę, niż w to, że ktoś, kogo się kocha, zginął gdzieś w ciemnej uliczce z poderżniętym gardłem chwilę po tym, jak samodzielnie wzniecił barową bójkę. I tyle było warte jego życie- tyle, ile spór o konkurencyjną cenę Ognistej w barze tuż obok. Tylko tyle. Ironia losu, bezwzględny przemytnik i łotr zginął nie z powodu swoich zbrodni, a z powodu ceny wódki; utalentowany czarodziej poległ jak mugol.
Ale to był przecież tylko początek.
Nie miały dokąd pójść. Matka nie była mile widziana w rodzinie, odkąd zdecydowała się wyjść za tego przybłędę i zamieszkać z nim w tym przeklętym siedlisku łotrów i złodziei. Zostały same i nie było już nikogo, kto mógłby jej obronić. Została tylko Penny i jej pięści i June i jej łagodne słowa. Łagodnymi słowami nie można było jednak wykarmić rodziny ani utrzymać mieszkania, ani załatać dachu, który zaczynał przeciekać w coraz bardziej nieoczekiwanych miejscach. W świecie, w którym żyły, nie było już miejsca na szlachetną obronę ideałów- i to musiało wystarczyć jako usprawiedliwienie.
Wkrótce dach przestał przeciekać, a w szafie Pens pojawiły się nowe lakierowane trzewiczki i grube rajstopy z białej wełny. Kuchenne szafki nie świeciły już pustkami, a na stole zawsze czekał kawałek czekoladowego ciasta i dzbanek parującej lekko cytrusowej herbaty. Była tylko dzieckiem, dlatego nie pytała, skąd brały się te wszystkie cuda, jedynie przyjmując je i zagarniając zachłannie w objęcia szczupłych, piegowatych ramion. W wieku siedmiu lat jest się zadziwiająco pewnym faktu, że pieniądze znajdują się po prostu- może spadają z nieba, a może przynoszą je te puchate sowy, które coraz regularniej dobijają się do kuchennego okna. W wieku siedmiu lat nie zwraca się uwagi na tych dziwnych, ponurych mężczyzn, którzy przesiadują w salonie albo gabinecie matki, paląc powoli papierosy i roztaczając wokół siebie nieprzyjemną, obcą aurę. Jej świat był pełen takich jak oni; przyjmowała więc ich obecność całkowicie obojętnie, zbyt zajęta uganianiem się za gołębiami razem z resztą ulicznych dzieci, aby zauważyć, że matka coraz częściej sięga do kociołka, a w domu pojawiają się dziwne przedmioty emanujące czymś nieprzyjemnym, czymś, czego nie mogła zrozumieć. Magia, choć piękna, pozostawała dla niej wszakże obca- wkrótce postanowiła jednak upomnieć się o nią w najbardziej nieprzewidywalny sposób.
Miesiąc po śmierci ojca w przypływie złości Pens stawia swój pokój w ogniu.
Wizyta na Pokątnej jest nowa. Ekscytująca. Nawet matka pogodnieje i uśmiecha oszczędnie, prowadząc ją za rękę prosto w sam środek magicznego świata pełnego różdżek, wirujących zabawek i czekoladowych żab. Kiedy kupuje się swoją pierwszą prawdziwą różdżkę, łatwo jest zapomnieć o ponurym widmie wojny, tej czarodziejskiej i mugolskiej, która zbiera krwawe żniwo wśród mieszkańców Londynu. Łatwiej jest wtedy nie myśleć o pojawiających się w kącikach matczynych oczu zmarszczkach ani o tym, że nie ma już miejsca na beztroskie uliczne zabawy, a niegdyś chętnie otwarte dla gości drzwi sąsiadów zostają zabite deskami. Kiedy Pens wsiada do pociągu, który finalnie zabiera ją do wymarzonego Hogwartu, nie myśli o tym już prawie w ogóle, pozostawiając zmartwienia za drzwiami rodzinnego domu.
Profesorowie Hogwartu nazywali ją Penelopą. Widziała, jak marszczą brwi, kręcą głową i wzdychają znacząco, za każdym razem powtarzając Proszę, oby to nie był kolejny wybryk Penelopy. Jednak w przeważającej większości przypadków to był wybryk Penelopy; Penelopy-Gryfonki, dumnie noszącej na szacie emblemat lwa i samej przypominającej lwicę, czy raczej nieznośne lwiątko, kąsające podsuwane jej troskliwie dłonie. Na początku nie rozumiała Hogwartu. Hogwart nie był częścią jej świata i nie rządziły nim prawa siły, co okazało się bolesną lekcją. I długą. Minęło wiele czasu, zanim nauczyła się rozwiązywać spory, łagodząc konflikt słowami, zamiast używać do tego ukrytej za pazuchą różdżki lub zaciśniętych w pięści dłoni. Do tamtej pory spędzała długie godziny na szorowaniu kociołków i polerowaniu pucharów, podwijając rękawy i zgrzytając zębami. Uczennica Hogwartu powinna potrafić panować nad swoim temperamentem. Uczennica Hogwartu powinna przynosić swojej szkole chlubę, nie hańbę. Początkowo słyszała to tylko ze skrzywionych ust profesorów; potem listy od matki przybrały podobny wydźwięk, choć wciąż pozostawały pełne miłości i troski. Penny uczyła się więc- powoli, krok po kroku- hamować swój temperament, poskramiać nagłe, nieoczekiwane i gwałtowne wybuchy gniewu, zatrzymywać część ciężkich od emocji myśli pod kędzierzawą czupryną.
Co w końcu przyniosło pożądane skutki.
Nie była wybitna. Nie potrafiła rzucać zaklęć z niewymuszoną gracją i wdziękiem, jak inne dziewczęta. Brakowało jej cierpliwości do sztuki warzenia eliksirów, które pod jej ręką zamieniały się w szare, lepkie, bezużyteczne breje. Nie interesowała się historią magii ani nie poświęcała zbyt wiele czasu transmutowaniu królików w kapelusze. Magia odezwała się do niej dopiero w momencie pierwszej lekcji latania na miotle.
Latanie zapewniało jej poczucie wolności. W końcu była tylko ona, ona i bezkresna, nieskończona przestrzeń, pachnąca świeżością i beztroską; ona i wiatr, przyjazny wiatr, który łaskotał ją w odsłonięte nadgarstki i wpadał w bujną burzę ciemnych loków, plącząc je i rozwiewając na boki. W powietrzu nie istniały ograniczające je prawa. Nikt nie powtarzał, że powinna pracować nad swoim temperamentem, nikt nie karcił, nie nakazywał latać wolniej ani niżej. W powietrzu traciły ważność daty rozpoczęcia wojen goblinów i skomplikowane, niezrozumiałe formuły eliksirów, które w jej wykonaniu doprowadzały profesora Slughorna do rozpaczy. W powietrzu istniała tylko ona, ona i pęd, i szybkość, i świst, a potem krzyki, które podczas drugiego roku jej nauki towarzyszyły wszystkim meczom Quidditcha, w których uczestniczyła jako ścigająca gryfońskiej drużyny. Początkowo profesorowie nie byli przychylnie nastawieni do jej kandydatury; szybko okazało się jednak, że Quidditch był jedynym czynnikiem istotnie łagodzącym temperament Penelopy, a groźby wydalenia jej z drużyny jedynym skutecznym sposobem ukrócenia jej wybryków. A więc grała- nieposkromiona, nieskrępowana i radosna, entuzjastycznie podchodząca do treningów zarówno w świetle wiosennego słońca, jak i w mrozie i błocie towarzyszącym zimie. Wieloletnie mieszkanie w niebezpiecznych zakątkach Londynu sprawiło, że była szybka, nieustraszona i zdolna do błyskawicznego podejmowania decyzji, a przytłumiona, choć wciąż obecna tendencja do agresji pozbawiała ją znaczących skrupułów i popychała do rywalizacji.
Gra w Quidditcha była najcudowniejszą rzeczą z wielu, wielu cudownych rzeczy, które spotkały ją w Hogwarcie. Istnieli też w końcu przyjaciele, którzy lubili ogrzewać się w blasku jej żywiołowego entuzjazmu. Istniały zielarstwo i OPCM, którym jako jedynym poświęcała zasłużoną porcję uwagi- zielarstwo przypominało jej o matce i wiecznie kwitnących na parapecie ich domu magicznych roślinach, natomiast OPCM zapewniał jej znacznie skuteczniejszą formę obrony niż drobne, wiecznie zaciśnięte pięści. Nadchodziły przecież czasy, w których każdy musiał czuć się zagrożony; była Gryfonką z krwi i kości, i dlatego uparcie powtarzała, że się nie boi, jedynie w koszmarach wciąż rozpamiętując otwarcie Komnaty Tajemnic i śmierć niskiej, wiecznie zapłakanej Marty. Nawet listy matki były pełne niepokoju- choć o śmierci Dumbledore'a i Wielkiej Wojnie Czarodziejów wspominała tylko czasami i zawsze jakby mimochodem, po zakończeniu nauki w Hogwarcie Penny nie mogła dłużej udawać, że nie dostrzega zasnuwającego czarodziejskie niebo cienia.
Choć ciężko było odwrócić wzrok od świecącego nad nią jasno słońca.
Ig pojawił się jej w życiu nagle. Przypadkiem. Pojawił się tak, jak powinien pojawiać się bohater nieśmiertelnego romansu; ten, który niezamierzenie wpada na wracającą do domu dziewczynę i chwilę potem pada na ziemię, ogłuszony zaskakująco silnym ciosem prosto w twarz. Przy ich pierwszym spotkaniu Penny złamała mu nos; gdyby wiedziała, że w późniejszych latach miał złamać jej serce, zapewne odwróciłaby się i odeszła, pozostawiając go, krwawiącego, na środku ulicy. Ale coś w jego spojrzeniu sprawiła, że zapragnęła zostać. Coś w jego uśmiechu, promiennym pomimo płynącej z nosa krwi, sprawiło, że nagle zaczerwieniła się, przepraszając, a potem oboje śmieli się do rozpuku. Rozstali się w zgodzie- dwa dni później do okna mieszkania Penny zapukała sowa z zaproszeniem na kremowe piwo, a dziesięć dni później Ig całował ją namiętnie pod gałęziami wierzby gdzieś w zaułku mugolskiej części Londynu. Ten epizod rozpoczął złoty czas; czas rumieńców i głośnego śmiechu, znajdowanych na parapecie tulipanów i pocałunków w świetle ledwo tlącej się świecy, czas tańców w objęciach silnych ramion i trzymania się za ręce podczas nocy pełnych gwiazd. Czas, w którym wszystko, co dobre, było w jakiś sposób powiązane z cudowną obecnością Ignatiusa w jej życiu- nawet kwalifikacje do drużyny Jastrzębi z Falmouth, które przeszła pomyślnie, otrzymując ciemnoszare szaty i posadę ścigającej. Właśnie to było jej najszczęśliwszym wspomnieniem- kiedy jako osiemnastolatka z przejęciem i drżeniem ust ściskała dłonie członków swojej drużyny, aby potem wybiec ze stadionu i trafić prosto w objęcia Ignatiusa, który podniósł ją wysoko do góry i nazwał ją swoją Penny Lane, a potem oboje śmieli się do utraty tchu z radości i ulgi.
Najszczęśliwsze wspomnienie okazało się też jednym z ostatnich szczęśliwych.
Po skończeniu Hogwartu wróciła do mieszkania matki. Nie zmieniło się wiele od czasów dzieciństwa- ani ono, ani same Doki, wciąż wdzierające się ponurą czernią przez kuchenne okna i rozbrzmiewające pijackim bełkotaniem w samym środku nocy. Ona czuła się tam jednak dobrze. Czuła się jak w domu. Zresztą tym, czego naprawdę należało się bać, nie było to, co czekało na zewnątrz, a to, co działo się w czterech ścianach ich ciasnej kawalerki.
Ich dom wciąż odwiedzali mężczyźni, których niewyraźnie pamiętała z przeszłości; rozmyte, niepokojące cienie, ponure twarze widziane spod kapturów, zmarszczone brwi, chropawe głosy. Niegdyś przemykali koło niej bezszelestnie, nie zwracając na siebie większej uwagi. Wtedy była przecież tylko dzieckiem. Teraz jednak nie kryli się ze swoją obecnością, zasiadając w kuchni i pukając do drzwi o każdej porze dnia i nocy. Była już przecież dorosła, dlatego nie pozwoliła matce na zwyczajowe odwrócenie głowy i zapewnienie łagodnym głosem, że Wszystko było pod kontrolą. Tym razem naciskała; tak długo, aż zauważyła, jak w szarych, zmęczonych oczach matki coś ugina się i pęka.
Była już zbyt duża, aby uwierzyć w bajkę o pieniądzach pojawiających się znikąd i łaskawie sypiących się do kieszeni tych, którzy ich potrzebowali. Zbyt dorosła, by uwierzyć, że świat dzieli się tylko na dobro i zło- a nawet jeśli tak było, prawo to nie obowiązywało w ich świecie. W tej rzeczywistości nie należało osądzać, należało natomiast przeżyć; i dlatego matka zaczęła współpracować z ludźmi, którzy przynosili do ich domu różne przedmioty, na których rzekomo miała ciążyć klątwa lub były cenne ze względu na swoje specyficzne magiczne właściwości. Matka potrafiła je rozpoznać, ocenić- przez wiele lat jej zmysły wyczuliły się na czarną magię, rozpoznając jej specyficzną, pulsującą niespokojnie aurę. Przede wszystkim potrafiła jednak je wycenić, aby odkupić i następnie sprzedać do sklepu Borgina i Burke'a, których była pośredniczką. Czarnomagiczne przedmioty, manuskrypty pełne zakazanych zaklęć, rośliny, które hodowała na parapecie, aby potem uwarzyć z nich eliksiry na sprzedaż- to nie było dobre. Ale było właściwe. Było właściwe, aby po śmierci Jamesa móc kupić Penny podręczniki, by załatać dziurę w dachu i napełnić kuchenne szafki jedzeniem. Kolejna z wielu, wielu ofiar, jakie złożono na ołtarzu jedynej córki, mierzącej gniewnym spojrzeniem przemierzającym domowy korytarz klientów.
Nie bez powodu jednak Penny uczyła się panować nad temperamentem.
Uległa więc. Pozwoliła matce kontynuować dzieło, choć same unoszące się znad kociołka opary lub kolejna dziwna, świetlista łuna unosząca się nad stojącym w gabinecie przedmiotem przyprawiała ją o mdłości. Pozwoliła jej kontynuować dzieło i, choć niechętnie, pozwoliła jej też nauczyć się podstaw. Potrafiła rozpoznać nałożone zaklęcia, wykryć w przedmiocie obecność klątwy i w razie potrzeby obronić siebie. Obronić je obie. A przynajmniej tak tłumaczyła to matka, po raz pierwszy w jej towarzystwie prezentując skutki zakazanego zaklęcia i ucząc ją prawidłowo wymawiać inkantację.
Matka nie lubiła Ignatiusa. Powtarzała, że wyczuwa w nim coś niepokojącego, niebezpiecznego- ale Penny nie chciała tego słuchać. Nie chciała słuchać już niczego poza dźwiękiem śmiechu Ignatiusa, jego głosem powtarzającym, że ją kocha i skrzypieniem drewnianych schodów, po których wnosili białe drewniane meble i doniczki z kwiatami do ich nowego wspólnego mieszkania. Przez chwilę wyrzuty sumienia spowodowane zostawieniem matki samej powodowały, że radość codzienności miała boleśnie gorzki posmak; szybko zapomniała o nim jednak, zajęta natłokiem całej reszty spraw. Nadszedł czas, w którym jeszcze przez chwilę była szczęśliwa- ciężko pracując na treningach, rozkoszując się towarzyszącą meczom euforią, a potem wracając do mieszkania, w którym na parapecie kwitły zasadzone przez nią rośliny, a w salonie czekał na nią Ig i trochę Ognistej Whisky. Czasem była to Ognista Whisky na umilenie wieczorów; znacznie częściej okazywała się być jednak Ognistą Whisky na przeprosiny po jednej z ich niekończących się kłótni. Choć oboje uczyli się panować nad temperamentem, oboje tracili też kontrolę znacznie częściej, niż powinni. W zacisznej idylli domu przechodziła wtedy burza, burza w postaci Penny, rumianej, krzyczącej, ciskającej stojącym nieopodal szkłem, i burza w postaci Ignatiusa, wymachującego rękoma i wzywając Merlina do ukrócenia jego cierpień z tą nieznośną wariatką. Kłótnia jednak mijała równie szybko, jak przychodziło jej rozpoczęcie, a wtedy godzili się długo, słodko, spędzając pełne godziny na pocałunkach i szeptanych do ucha obietnicach bez pokrycia. Dzięki temu życie było intensywne, życie miało smak, życie zaskakiwało, nie pozwalając jej popaść w apatię i zmarnieć, tak, jak zawsze się tego obawiała. Wiatr rozwiewający jej włosy, ekstatyczne okrzyki tłumów, elektryzujące pocałunki Ignatiusa, który trzymał jej gotowe do ataku ręce w żelaznych imadłach własnych dłoni- Penny czuła, że żyje.
Jednak płomień, który pali się najjaśniej, najszybciej gaśnie.
Na początku nie zwracała na nich uwagi. Stali się tylko jednym z wielu zalegających w domu elementów wystroju, jednym z kolekcji białych mebli, kurzących się, stojących na uboczu, którym nie warto poświęcać uwagi. Migali tylko na krawędzi jej pola widzenia, kiedy wracała z treningu, pachnąc jeszcze świeżo ściętą trawą murawy i pastą Fleetwooda; uprzejmie kiwali jej głowami, uśmiechając się, ale w tych uśmiechach było coś niepokojącego. Coś, co przeszywało jej plecy nagłym dreszczem, przez co jasną skórę pokrywały ciarki- jeżyła się jak kot wyczuwający niebezpieczeństwo, którego uparcie zdawał się nie wyczuwać Ignatius. To on ich zapraszał. Dawnych przyjaciół ze Slytherinu, dawnych przyjaciół z Nokturnu. Niegdyś myślała, że nic nie byłoby w stanie ich podzielić i że myliła się, sądząc, że dom w Hogwarcie świadczy o człowieku. Coraz boleśniej upewniała się jednak w przekonaniu, że miała rację.
Na początku nawet nie próbowała się do nich odzywać. Mijała ich szybkim krokiem, obdarzając nieprzyjemnym spojrzeniem i nie zatrzymując się, aby odpowiedzieć na wyszemrane słowa ich powitania. Nie próbowała też wnikać w nagłą zmianę w zachowaniu Ignatiusa, który nocami znikał z domu i wracał bez słowa wytłumaczenia; Ignatiusa, który przestał przychodzić na jej mecze, który nie parzył już jej ulubionej herbaty, a po ich kłótni, zamiast wypowiedzenia wypróbowanego już przepraszam, wychodził z domu i trzaskał drzwiami. To nie był już Ignatius, którego zdała. To nie był Ig, który uśmiechał się i przynosił jej kwiaty. To nie był Ig, który ją kochał; jednak nie poddawała się, wciąż rozpaczliwie, kurczowo trzymając się nadziei, że to tylko przejściowy etap w ich relacji. Nadzieja ta rozpaliła się jeszcze gwałtowniej, kiedy pewnego styczniowego wieczoru Ignatius podarował jej pierścionek z oczkiem z ametystu, prosząc, by została jego żoną.
Niedługo po tym po raz pierwszy w ich domu pojawiło się to.
Od razu rozpoznała znajomą aurę, mdłą łunę, która sprawiała wrażenie chorej i słabej, pozorami kryjąc jedynie stopień zepsucia. Pierwszy był zegarek, zegarek na grubej skórzanej sprzączce, obłożony wyjątkowo silną klątwą, która przez kilka lat w spokoju czekała na ofiarę. Przyniósł go jeden z nich- jeden z wielu zakapturzonych przyjaciół jej narzeczonego. Nie znała jego imienia, i nie chciała go poznać. Wystarczył jej widok jego oczu, ciemnych, wygłodniałych, pałających dziwną gorączką, wpatrzonych chciwie w jej twarz tuż po tym, jak przekroczyła próg domu. Wtedy Ignatius poprosił ją o pomoc po raz pierwszy. Moja narzeczona jest niezwykle zdolna. Mogłabyś na to rzucić okiem, prawda, Penny Lane? To tylko chwila, a sam jestem ciekaw... Dalej, pokaż tym durniom, co potrafisz!
Uległa. Być może pod wpływem słów Iga, w których pobrzmiewał cień dawnego ciepła; być może pod wpływem wszystkich wpatrzonych w nią par oczu, może na skutek zmęczenia po treningu albo pijącego w palec pierścionka z ametystem. Pomogła im określić rodzaj klątwy i wycenić zegarek, a potem towarzyszyła w drodze do sklepu Borgina&Burke'a. Uległa. Ulegała potem jeszcze wiele razy, łapczywie wykorzystując te okazje jako jedyne, w których widziała jeszcze Ignatiusa. Tylko wtedy był przy niej; potem opuszczał dom razem z przyjaciółmi i nie powracał przez długie godziny, a potem przez długie dni. Tylko wtedy był z niej dumny, tylko wtedy składał na jej dłoniach, zimnych i zdrętwiałych, krótki pocałunek. Dla tego przelotnego dotyku była w stanie robić coś, co było złe; dla jego aprobaty zgodziła się pośredniczyć w kontakcie ze sklepem, uczestniczyć w negocjacjach o ceny odkupu, przechowywać część artefaktów w skrzyni na domowym poddaszu.
Wolałaby myśleć, że Ignatius ją odurzył; może zaklęciem, a może eliksirem, czymś na tyle silnym, co ugięło ją do jego woli i sprawiało, że robiła to, co uważała za złe.
Jednak do najgorszych rzeczy ludzi zawsze popycha tylko i wyłącznie miłość.
Rok od ich zaręczyn finalnie pękła, nareszcie rozumiejąc to, co powinna była zrozumieć wiele czasu wcześniej- panowanie nad temperamentem prowadziło ją wyłącznie do zguby. Dlatego wybuchła; wybuchła, nakazując mu wyrzucić z domu wszystkich tych zakapturzonych, obcych, gnijących od wewnątrz ludzi, tym samym rozpętując największą kłótnię z Ignatiusem od dnia ich poznania. Było jak zawsze. Prawie. Jak zawsze krzyczała, rzucając sztućcami, książkami, tłukąc szkło, wrzucając do kominka przyniesiony do kolejnych oględzin zalany atramentem manuskrypt. Jak zawsze w gniewie wyrzuciła z siebie słowa, których nie była w stanie dłużej dusić we wrzącym od emocji ciele. Jednak po raz pierwszy Ignatius zamachnął się i wymierzył jej siarczysty policzek.
Nie upadła na ziemię; lata bójek na Nokturnie pozwoliły zachować jej refleks i siłę potrzebną do tego, aby jedynie zakolebać się na nogach, tłumiąc nieco rozmach uderzenia. Nie przewróciła się, a więc mogła spojrzeć mu prosto w twarz. Prosto w oczy, które niegdyś patrzyły na nią z uwielbieniem. Na usta, które układały się w wyznaniu miłości po każdym jej udanym meczu. Na ręce, który uniosły ją w powietrze tuż po tym, jak wygrała eliminacje do drużyny.
Patrząc na wspomnienie człowieka, którego kiedyś kochała, ściągnęła z dłoni pierścionek z ametystem i cisnęła mu go w twarz, każąc się wynosić.
Ignatius zniknął, a wraz z nim zniknęła jej zdolność do przywoływania na twarz uśmiechu. Wkrótce skrupulatnie zaczęła pozbywać się śladów dawnego życia; sprzedała białe meble, które niegdyś razem wnosili po schodach. Spaliła książki, które najbardziej lubił czytać. Oddała wyszczerbioną porcelanę i wytarte dywaniki. Zabrała jedynie własne ubrania, miotłę i kolekcję doniczek z kwitnącymi na parapecie roślinami, w wieku dwudziestu czterech lat wprowadzając się ponownie do domu matki, która powitała ją z otwartymi ramionami i pozwoliła przepłakać całą noc na swoim własnym ramieniu.
Dwa miesiące później wraz z resztkami dawnego życia pożegnała także matkę, która zatruła się oparami znad przyrządzonego błędnie eliksiru, pozostawiając Penny mieszkanie w Dokach i kilka ton przygniatających wyrzutów sumienia. Jej odejście nie oznaczało jednak, że odeszli też wszyscy jej klienci i przyjaciele; Penny nauczyła się jednak skrupulatnie ich unikać, tak, jak i licznych przyjaciół Ignatiusa, którzy próbowali nawiązać z nią kontakt w nadziei na pomoc jak za dawnych dobrych czasów. Z dawnych dobrych czasów nie pozostało już jednak nic; nic, oprócz Jastrzębi z Falmouth, którzy zjednoczyli się w milczeniu, z zadziwiającą precyzją pomijając temat świecącego pustką miejsca na trybunach, które zazwyczaj zajmował Ig. Nie pytali o nic, jedynie rozumiejąc, pozwalając jej grać silniej, trenować dłużej, ćwiczyć agresywniej, pikować po kafel z twarzą zaciętą w wyrazie nienawistnego gniewu. Nie było już miejsca na naiwność i beztroskę Błyskotki, ani na dziecięcy entuzjazm małej Pens, która oglądała świat poza Dokami okrągłymi ze zdziwienia oczami i wierzyła, że każdy problem da się rozwiązać za pomocą pięści. Nie była też już Penelopą, która, zaciskając zęby, uczyła się panować nad wypełniającą ją energią i złością. Penny Lane umarła z momentem, w którym rzuciła pierścionkiem w cień mężczyzny, którego kochała.
Teraz było miejsce jedynie dla Vause, wirującej w powietrzu Vause w ciemnoszarej szacie Jastrzębi z Falmouth, która nareszcie była w pełni wolna.
I ta wolność przerażała ją bardziej, niż cokolwiek innego.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 12 | + 3 |
Zaklęcia i uroki: | 10 | + 2 |
Czarna magia: | 2 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 14 | Brak |
Zwinność: | 12 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | ||
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Opieka nad magicznymi stworzeniami | I | 2 |
Retoryka | I | 2 |
Silna wola | II | 5 |
Spostrzegawczość | II | 5 |
Starożytne Runy | I | 2 |
Ukrywanie się | II | 5 |
Zielarstwo | II | 5 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
brak | - | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 1 |
Muzyka (śpiew) | I | 1 |
Gotowanie | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | III | 25 |
Pływanie | I | 1 |
Jazda na łyżwach | I | 1 |
Taniec współczesny | II | 7 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak) | - | 0 |
Reszta: 0 |
różdżka, miotła dobrej jakości, wrzeszczące lustro
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Penny Vause dnia 13.09.17 13:30, w całości zmieniany 7 razy
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
Witamy wśród Morsów
[11.02.18] Nagroda dla drużyny zwycięskiej w wydarzeniu "Śnieżki w dusznej atmosferze": woreczek ze skóry wsiąkiewki
[16.01.18] Kanarek zdobyty podczas wyścigu saneczek;