Wydarzenia


Ekipa forum
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać
AutorWiadomość
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać [odnośnik]06.09.17 12:03
Październik 1967 roku

Już od jakiegoś czasu rytm jej życia dyktował zegar. Miarowe tykanie było jak mrugnięcia ukochanej osoby, jak przeniesienie spojrzenia z obiektu na obiekt w poszukiwaniu upragnionej rzeczy, jak pojedyncze ruchy, które składały się w całość. Oddychała sekundami szeptanymi przez błękitną wskazówkę – bo kolejne jej ruchy to mijający czas, a mijający czas to historia.
Powietrze zatoczyło krąg w jej ciele i spłynęło przez nozdrza, dłoń potarła ramię. Było chłodno. Pierwsze dni jesieni przywitały okupowany Londyn burzami; burzami, które zmywały krew z rynsztoków, burzami, które oczyszczały, choć na chwilę, miasto z wojennego pyłu.
Co się stało, Eileen?
Gdy pytali krewni, odpowiadała, że nie wie, wzruszała ramionami i kręciła głową. Gdy pytali znajomi, gdy pytali przyjaciele, reagowała w odpowiedzi tak samo. Teraz łatwiej było jej kryć w sobie wszystkie złe rzeczy, jakie się stały. Te wszystkie śmierci – brane pod uwagę jednostkowo czy wręcz masowo – wszystkie niechciane wieści.
Usłyszała kroki, więc instynktownie obróciła się w ich stronę. Drobna dłoń zawinęła za lewe ucho rude fale i zmarszczyła nos, pociągając nim lekko. Uśmiechnęła się do niej. Jej palce niemal bezwiednie powędrowały w kierunku jej głowy, szukając pod sobą miękkości dziecięcych włosów. Miała jedenaście lat. Bathilda Bartius skończyła dokładnie dwa tygodnie i trzy dni temu jedenaście lat. Tym wielkim dniem podzieliła się ze swoim bratem, Albusem. Oboje żyli.
W przeciwieństwie do swojego ojca.
Co się stało, Betty? – spytała pogodnie i przyjęła od niej kartkę, na której dziewczynka wypisała wciąż ćwiczonym pismem runy, o jakie Eileen ją prosiła.
Nie wiem, czy druga linijka jest dobrze wypełniona. Sprawdzisz mi, mamo?
Usiadła przy stole i wzięła do dłoni pióro, chcąc poprawić ewentualne błędy. Uczyła ich sama, bo nie było już nikogo, na kogo mogłaby w tej sprawie liczyć. A to wszystko przez wojnę.
Wszyscy mieli na początku nadzieję – że minie, że wygrają, potem, że dadzą radę przegnać ciemne siły za horyzont. Przez kilka lat nawet mogli myśleć, że mają przewagę, bo dobro przecież zawsze zwycięża, jeśli jest się dobrze przygotowanym, dobrze wyekwipowanym i gotowym do walki. Bo przecież każdy zakonnik miał przy sobie różdżkę, dobre chęci i wiarę, która mogła kruszyć diamenty, umiejętności, jakich wielu by im pozazdrościło. Wszystko zaczęło jednak upadać wraz z nadejściem wiosny tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku. Londyn zalało morze wojny – morze utraconych żyć, morze krwi i mętnych spojrzeń utkwionych w niebycie. Tylko krótkie chwile kruchego pokoju pozwalały na wzięcie jednego czy dwóch głębszych wdechów, by za chwilę znów zanurzyć się w chaosie. Potem wojna trwała kilka lat i z każdym minionym rokiem było coraz gorzej. Ministerstwo stopniowo przejmowane przez ciemność, skorumpowana władza ciągnęła za sznurki pozostałe gałęzie, które tworzyły niegdyś tak dumną koronę drzewa czarodziejskiej społeczności. Zakon próbował powstrzymać tę pędzącą machinę, ale im bardziej się starał, tym więcej członków ginęło w czasie walk. Pod koniec tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku nastąpiła konfrontacja Rycerzy Walpurgii i Zakonu Feniksa. Pamiętała ten dzień, dwudziesty szósty listopada. Dziewięcioletnie wtedy bliźniaki i ona sama przebywali w Kornwalii, u rodziców, chroniąc się na skraju ziemi, o którą nikt nie walczył. Wieść przyszła od Garretta. Barty poległ w walce. Tak samo jak Renold, jej ojciec i mąż Roany, który przecież dołączył do organizacji, kiedy wojna nabrała temperatury podobnej do buzującej w wulkanie lawy. Dwie z wielu niepowetowanych strat, ale tak bardzo bolesne, tak palące powoli, wyżerające wszystko, co pozostało w nich dobrego.
Zakon Feniksa rozwiązano kilka miesięcy później, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku, kiedy Rycerze Walpurgii wykluczyli z bitwy wszystkich jej członków – większość z nich zginęła, do ostatniej kropli krwi walcząc o wolność i równość, reszta albo uciekła, albo została z miejsca skazana na pocałunek dementora. Sama Eileen oglądała to wszystko z boku, zasłaniając oczy swoim dzieciom, żeby nie patrzyły na to, jak świat, który zarówno ona, jak i Hereward obiecywali im w spadku, wolny od trosk, od stereotypów krwi, ginie pod zielonymi płomieniami zaklęć niewybaczalnych. Obiecała mu, że będzie je, obydwoje, bronić do ostatniego tchu, a ta obietnica trzymała ją z dala od ognia walk. Nie zamierzała porzucać swojego słowa. Żałowała tylko, że nie zdążyła się z nim pożegnać, po raz ostatni ucałować na pożegnanie, powiedzieć, że będą na niego czekali w domu, na Lord Street. Robiła to zawsze. Czemu akurat wtedy o tym zapomniała? Nie znaleźli jego ciała, więc pochowali tylko kilka jego rzeczy.
Minęły dwa lata od czasu jego śmierci. Od czasu śmierci wszystkich tych, których znała i których kochała całym swoim sercem.
Tu, spójrz – końcówką pióra wskazała córce błąd w diagramie runicznym. – Runa ciernia nie pasuje do runy daru i słońca. Poza tym nie dopisałaś jeszcze jednej, powinny być cztery w dwóch rzędach. I dopisz oznaczenia.
Przeniosła na nią wzrok i nawet, gdyby chciała, nie musiała szukać w jej twarzy elementów, które upodabniały ją do Herewarda. Mieli takie samo spojrzenie. Te oczy, piegi rozsiane po twarzy, najdrobniejsze niuanse w gestykulacji czy mimice. Cały on. Nie udało jej się powstrzymać dłoni i jej wierzch dotknął jasnego policzka córki, gładząc go z łagodną troską. Dziewczynka objęła ją krótko za szyję, ucałowała w policzek, zabrała kartkę i już miała odejść do salonu, w którym znajdował się również Albus, kiedy przeszkodziło jej w tym pukanie do drzwi.
Jak przeżyłaś, Eileen, skoro wszyscy inni umarli?
Zawsze słyszała to pytanie zaraz po tym, jak ginęło w eterze bębnienie palców o drewno. I, również za każdym razem, słyszała zryw pretensji do siebie samej.
Powinnaś nie żyć.
Kiedy Rycerze poszukiwali ostatnich niedobitków Zakonu Feniksa, jeden z nich trafił na nią. Ramsey Mulciber znalazł jej dom w Kornwalii i przyszedł do niej z wizytą. Wiedziała, jak to się skończy, więc zanim jeszcze otworzył usta, ona zaproponowała mu układ – będzie wspomagała Rycerzy wszystkimi swoimi umiejętnościami, ale za to oni mają zostawić ją i jej rodzinę w spokoju. Błagała go, bez łez, bo wiedziała, że łzy dadzą tylko powód, by twierdził, że jest słaba i bezużyteczna. Zgodził się, tym samym biorąc za nią pewną odpowiedzialność. Od tamtego momentu minął dokładnie rok.
Wstała od stołu, opieszale, udając, że nie widzi radosnego spojrzenia swojej córki i poruszenia w salonie, które świadczyło o wstającym z kanapy Albusie. Wyjrzał zza framugi na drzwi i ruszył w ich stronę, ale Eileen go powstrzymała, karcąc gniewnym spojrzeniem. Nie miała pojęcia dlaczego, ale zarówno Bathilda, jak i Albus, bardzo go polubili – jego odwiedziny, rozmowy z nim, podrzucane do czytania książki. I choć za każdym razem Eileen ścierała sobie zęby ze skrywanej złości, nigdy nic nie powiedziała. Bała się, że jeśli mu się postawi, zabije nie tylko ją, ale też i dzieci. A do tego nie mogła dopuścić.
Ostrożnie ruszyła w stronę drzwi wejściowych i z drżeniem serca odsunęła zasuwkę zamka. Wiedziała, kto stał po drugiej stronie, ale coś podpowiadało jej, że to mógł być każdy. Przełknęła ślinę, gdy dostrzegła znajome oczy, gdy drzwi skrzypnęły lekko, otwierając przejście do domu. Uśmiech Albusa rozszerzył się bezgłośnie, ale Eileen wiedziała, jak się cieszył.
Kawa czy herbata?
Hereward przewracał się w grobie.


Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że

Nasze serca świecą w mroku

Eileen Bartius
Eileen Bartius
Zawód : Magibotanik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
didn't i show i cared?
i do
oh, i do

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać 1hKUbRW
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1515-eileen-wilde https://www.morsmordre.net/t1553-krolicza-poczta#14938 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f222-hogsmeade-134-dom-bartiusow https://www.morsmordre.net/t3930-skrytka-bankowa-nr-429#74545 https://www.morsmordre.net/t1578-eileen-wilde#15736
Re: [sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać [odnośnik]05.10.17 10:34
Po tych wszystkich latach walki o dominację nad czarodziejskim światem żył, co więcej, czuł się bardziej żywy niż kiedykolwiek wcześniej, pomimo nieustannie uciekającego czasu, pomimo trudów jakich przyszło im wszystkim sprostać. Ten skurczybyk, czas, naznaczył jego dłuższe włosy połyskującą siwizną tuż nad uchem, zachodzącą w tył elegancko przygładzoną falą, przyprószył jego krótki zarost lekkim szronem, wreszcie zdradzającym właściwy wiek, który przez wiele lat udawało mu się ukryć. Świat się zmienił. Jego rzeczywistość również — nie pamiętał o bezsennych nocach, które niegdyś zabarwiały sińcami jego bladą twarz. Dziś spał spokojnie, noce mijały szybko, nie tylko za sprawką młodej żony. Opuściły go troski, wyrósł ze zwierzęcych pragnień, które nie pozwalały mu na złapanie życiowego tchu. Młodzieńczy, chaotyczny błysk w oku wiecznie wygłodniałego i żądnego wiedzy czarnoksiężnika ustąpił statycznemu zmatowieniu, które już dłużej nie zdradzało oznak szaleństwa jakie nim niegdyś szargało. Spokój, apatia, nieszkodliwość. Tyle pozorów wyrażało go po tych wszystkich latach zmagań i walki o nasycenie się światem.
Był bardziej podobny do swojego ojca niż mógłby przypuszczać; wiek nadał mu jego rysów, okalające jego twarz, wreszcie dłuższe włosy przywodziły go na myśl, a czas spędzony u jego boku ubarwił mu codzienność cudzymi przyzwyczajeniami. Tylko kolor oczu odziedziczony po matce, choć nieco jaśniejszy i mniej głęboki niż przed laty, wciąż przypominał to kim dawniej był. Niewiele pozostało po tamtym człowieku. Żył pełnią życia, ale nieustannie spłacał dług swej przyjaciółce, Śmierci, która pozwoliła mu kroczyć obok siebie przez ten czas. Dostarczał jej dusz nieszczęśników, których katował z coraz większym okrucieństwem. Nigdy nie nastąpiła w nim eskalacja uczuć i wypełniających go emocji, nie pozwolił sobie na wybuch słabości, namiętności, kierował nim rozsądek. Zmierzający ku ciemności świat uciszył szargające nim wewnętrzne demony, pozwalając mu wstąpić na ścieżkę pokoju i zgodności z samym sobą.
Naznaczone czasem dłonie zbrudzone były krwią wielu osób. Nigdy nie poczuł wobec żadnej z nich nawet najmniejszych wyrzutów sumienia. Zabijał z zimną krwią — mordy, których dopuszczał się niezmiennie w imię Czarnego Pana przestawały nieść ze sobą chorą, dziką satysfakcję; nie łechtały już jego ego, nie karmiły okrutnych rządz. Dojrzałość przyniosła ze sobą spokój również podczas aktu odbierania życia — choć wciąż tak samo przyjemnego, to nie budzącego już tylu gorących emocji. Czynił to z powodu rodziny, o którą dbał jak o największy skarb, jaki posiadł w życiu, zapewniając jej zasłużone bezpieczeństwo. Czynił to również z powodu Lorda Voldemorta, którego imię budziło trwogę we wszystkich wrogach, przeciwnikach, ale i wśród wiernych poddanych. Z roku na rok rósł w siłę, a jego potęga rozlewała się wpierw po Londynie, a później po całej Wielkiej Brytanii, a w końcu całym czarodziejskim świecie, jak najgorsza trucizna, choć dla nich wszystkich, szczególnie dla niego — Mulcibera, było to najwspanialsze lekarstwo, które pełen ubogich i nieudaczników świat otrzymał, a na które nie zasłużył. Morze łaski Czarnego Pana spływało latami na wiernych Śmierciożerców, który ślepo kroczyli przed siebie oczyszczając świat ze szlamu. Wielu z nich zabrała wojna, kilku zdezerterowało z nadzieją, że chwilowa przewaga światła ocali ich los. Ale tak się nie stało. Zło wygrało, dokonując krwawego żniwa. Zdrajcy umarli w męczarniach, konając dniami, wisząc ku przestrodze potomnym do góry nogami, wykrwawiając się powoli jak zarżnięte w rzeźni prosięta. Podobny los spotkał Gwardię Zakonu Feniksa, o której dzięki jego wizjom dowiedział się Czarny Pan. Członkowie organizacji będącej marną spuścizną Dumbledore’a zostali schwytani. Część z nich uciekła z Anglii i zaszyła się w ciemnościach krańca świata, pogrążając w całkowitej rozpaczy, wielu z nich, podobnie jak Gwardzistów, zamordowano. Bez litości. Bez miłosierdzia. Bez najmniejszej wątpliwości co do słuszności działań. Wybito ich jak dziką chorą zwierzynę; miotające się wkoło histerycznie stworzenia; ocalałe pojedyncze jednostki nie przetrwają samotnie w buszu. Na próżno szukały schronienia.
Jednostka badawcza Rycerzy Walpurgii latami rosła w siłę, lecz wielu z walczących mężów poległo. Czasy, które nadeszły zmusiły do przesiania pozostałych przy życiu ziaren, zachowania uzdolnionych, również wrogich jednostek, otoczenia ich wysokim murem, odgrodzenia od reszty, aby już nigdy nie mogli urosnąć w siłę, a przede wszystkim — aby korzystać z ich wiedzy.
Ona nie była wyjątkiem, była jedną z tych, którzy pozostali i wciąż mieli coś do zaoferowania rozpadającemu się światu. Wojna nie doprowadziła jej do szaleństwa, w mig zrozumiała, że jej dzieci staną się kartą przetargową, a jej przyjdzie płacić olbrzymią sumę za ich życie. Przystał na jej propozycję i zgodnie z wolą Czarnego Pana otoczył ją własną protekcją na czas pogodnej współpracy. Wiedziała, że granica jest cienka, a jej przekroczenia szybko pożałuje; stała się jego więźniem, choć nie budował wokół niej murów, nie tworzył krat. Skuł ją niewidzialnymi kajdanami, o które poprosiła dobrowolnie, dla dobra ocalałej rodziny. Dbał o jej dzieci, zakorzeniając w nich wszystkie przekazywane swoim własnym pociechom w domu wartości. Karmił je wiedzą, gdy nie patrzyła, siał wokół nich ziarno prawdy, którą rozpowszechniali Rycerze Walpurgii. Mogli wyrosnąć na wspaniałych zwolenników Voldemorta. Jeśli się nie uda — zginą, jak wszyscy. Jak ich ojciec, Hereward. Czy wiedziała jak został zamordowany? Wiedziała z czyjej różdżki?
Jak zawsze, gdy go witała dostrzegł, że twarz jej tężeje na jego widok, mimo usilnych prób uchwycenia się spokoju i obojętności. Jej wielkie, błyszczące oczy wpatrywały się w niego z tym samym strachem, co zawsze, jakby lada moment miał wybuchnąć, rozpryskując się we wszystkie strony i odłamkami uśmiercając jej dzieci. Już nie przyprawiało go to o szelmowski uśmiech. Widział w niej cień dawnego piękna, które przed laty z niej biło, choć teraz jej twarz pokrywały drobne zmarszczki, zmęczenie i ból przysłoniły przeszłe odbicie. Przekroczył próg jej domostwa zupełnie tak, jakby wchodził w przestrzeń wspólnego wsparcia i przyjaźni, którymi nie mogli się wzajemnie darzyć. Nigdy. A jednak nie mógł oprzeć się tej dziwnej potrzebie odwiedzania jej w domu, znacznie częściej niż powinien.
— Wspaniale wyglądasz — skłamał bez zarzutu, skinając jej uprzejmie głową. Nie pijał już tyle kawy, co dawniej; zastąpił ją herbatą z mlekiem, której kiedyś nienawidził. —Jak zawsze —dodał z wolna, odejmując od niej wzrok, by spojrzeć na czekające niecierpliwie dzieci. Dopiero wtedy pozwolił sobie na uśmiech, życzliwy i sympatyczny, opanowany przez lata do perfekcji, nie było w nim ani krzty szczerości. Kucnął, aby mieć ich twarze na podobnej wysokości, a gdy podeszły — niżej. Spod pazuchy grubego płaszcza wyciągnął drewnianego konia; nie zabawkę, a szachową figurę. Była częściowo nadpalona, drewno nosiło ślady wieloletniego użytkowania. Wystawił przed siebie rękę w kierunku dzieci. Albus i Bathilda. Dwie rude myszki, które rozpromieniały się na jego widok. Myszki, które kot taki jak on mógł w dowolnej chwili pożreć. Nie mogły wiedzieć, że to, co im ofiarował należało do ich ojca wiele lat temu. Czy Eileen mogła rozpoznać mahoniowy kawałek drewna, który ułożony na czarodziejskiej szachownicy ożyje?



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: [sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać [odnośnik]10.10.17 0:18
Sądziła, że przechytrzyła los, choć nigdy nie planowała tego robić. Umierali wszyscy dookoła niej, cały Zakon topił się we własnej krwi, a ona żyła nadal. Gdy nadchodziło niebezpieczeństwo, robiła wszystko, byleby znaleźć się jak najdalej od niego i zapewnić w ten sposób swoim dzieciom bezpieczeństwo, którego nie zdołał dać im Hereward. Uskakiwała sprytnie przed każdym możliwym fortelem, samej wpadając w paranoję, że za każdym rogiem czeka na nią i na jej dzieci śmierć – prawdopodobnie bardzo trafnie. Chroniła je pod swoimi skrzydłami, wypatrywała zła czającego się w mroku. Opowiadała o ich ojcu, o jego mądrości, o męstwie, o wszystkich poświęceniach, jakie sprawiały, że każdy dzień stawał się odrobinę lepszy od poprzedniego. Wyolbrzymiała wszystko, koloryzowała, chcąc tym sprawić, że wojna, jaka malowała się czernią i głęboką czerwienią za oknem, była bardziej do przełknięcia; że śmierć ich ojca stawała się czynem, jaki musiał nastąpić, by kiedyś było lepiej. I sama doskonale się w tym odnajdywała, niemal codziennie poprawiając blaknące w głowie rysy jego sylwetki. Tylko w taki sposób potrafiła dalej żyć.
Kiedy znalazła się na Lord Street po raz kolejny, ale tym razem już na dobre, z dziećmi, całymi i zdrowymi, uznała, że oszukała los po raz ostatni, że zrobiła doskonały unik przed jaskrawym promieniem zaklęcia niewybaczalnego. I tak w rzeczywistości było, tylko jednocześnie sama zapięła sobie na nadgarstkach i kostkach grube łańcuchy, które związały ją z tym miejscem i z samym Mulciberem nierozerwalnie. Pomiędzy nimi unosiło się niewidzialne widmo Przysięgi Wieczystej, której nigdy ze sobą przecież nie zawarli.
I tak, ciekawiło ją to. A raczej… ta ciekawość pożerała ją od wewnątrz na tyle mocno, że każdego dnia zabierała coraz więcej jej samej. Straciła dawną sprężystość skóry, włosy, niegdyś gładkie, brązowo-rude, teraz wyglądały, jakby ktoś wplótł między nie srebrną pajęczynę. Oczy wyglądały na wiecznie zmęczone i złe, zmieniały się tylko, gdy patrzyła tęsknie na spokojnie śniące dzieci. Na tę jedną chwilę wszystkie jej zmartwienia znikały, ale za chwilę powracała ściskająca żołądek ciekawość, pożądliwość dowiedzenia się tego, co stało się z Herewardem, z Garrettem, Brendanem, Federickiem, Alexandrem. Zakonnicy ginęli na jej oczach, ich śmierci śniły jej się każdej nocy, więc te odpowiedzi znała, ale… ale co z Gwardią? Co z jej rodziną? Jak zginęli? Marzyła o tym, że śmierć nadeszła szybko, bo właśnie to im się należało za to, jak walczyli. Za każdym razem, gdy Ramsey odwiedzał jej dom, chciała go o to spytać, wypytać dokładnie o okoliczności, ale potem szybko sama sobie dawała reprymendę. Jeśli nie chcesz widzieć jego śmierci w swojej głowie po raz kolejny, nie pytaj.
Nie chciała.
Ale dzisiaj… dzisiaj na niebie malowała się pełnia.
Czas wciąż jest wobec ciebie niezwykle łaskawy – odpowiedziała w odwecie, razem z nim budując ten teatr złudzeń, wciąż naiwnie mając nadzieję, że zapewni to jej kilka dodatkowych chwil spokoju, na których zbuduje spokojną przyszłość swoich dzieci.
Wpuściła go, a kiedy wszedł do środka, zamknęła cicho drzwi, nie odwracając się jednak jeszcze przez chwilę. Słyszała ich podekscytowany oddech, szybki wdech Bathildy, śmiech Albusa. Odwróciła się dopiero, kiedy usłyszała głos swojej córki.
Oh, jaki piękny i stary! Dziękuję, wujku! – rozpływający się ton zakończył swoją krótką wędrówkę, gdy twarz dziewczynki zatonęła we włosach Ramseya, a ramiona objęły szyję w krótkim, ale wymownym uścisku. Dostrzegła figurkę konia w dłoni Betty, gdy biegli do salonu, chcąc razem dołączyć ją do swojego własnego kompletu. Gdy były młodsze i zasypiały znacznie wcześniej, a Barty był jeszcze w domu, wieczorami siadali przy stole z kubkiem gorącej herbaty, rozkładali jego starą szachownicę i grali, rozmawiając o rzeczach, które nie dotyczyły wojny nawet w najmniejszym stopniu. Uważał, że figurka konia zawsze przynosiła mu szczęście, więc potem sama wrzucała mu ją do prawej, wewnętrznej kieszonki szaty, wierząc, że dzisiaj też wróci do domu i znów dopełnią rytuału. To był tylko ich komplet, dzieci miały swój, osobny, na którym same uczyły się grać. Jeśli Ramsey miał tę figurkę…
Sen rozmył się w jednej chwili, załamał się dosłownie na ułamek sekundy, ale widok, jaki zobaczyła, wyrwał serce z letargu, wzburzył oddech w czasie snu. Na ten jeden moment dzieci nie przytulały Ramseya, jej wroga i jednocześnie obrońcy, przytulali Herewarda. Rude włosy przetkane siwizną, czarna szata z wysokim kołnierzem, jasne dłonie z okruchami piegów. To mogła być prawda? Może jednak żył, nikt go nie zabił. Chciała to sprawdzić, podeszła więc nieco bliżej, ostrożnie wyciągając ku jego ramieniu rękę, pewna tego, że gdy go dotknie, obróci się ku niej i powie, że wrócił.
Bart…
Wystarczyło mrugnięcie, by przekonać się o fałszu tej wizji. Powietrze rozmyło się dokładnie tak samo, jak przed chwilą. Wyprostowała się i odskoczyła do tyłu, niemal wpadając na komodę. Otrzeźwiała szybko. To koszmar, obudź się. Obudź się, Eileen.
Skąd masz figurkę? – kroki skierowała ku kuchni, w której spędzała teraz najwięcej czasu. Różdżka uchwycona w dłonie ożywiła gliniany dzbanek, zmusiła kubki do wypłynięcia z szafki, a torebki z herbatą do ułożenia się na ich dnie. Zerknęła na stół, sprawdzając, czy są na nim ciastka. Mimo wszystko pragnęła go dobrze ugościć. – To ty go zabiłeś?
Popatrzyła na niego blada, z rosnącą w duszy złością, która po krótkiej walce zalśniła w oczach szklistą powłoką. Nigdy nie pytała, ale dzisiaj... dzisiaj była pełnia.


Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że

Nasze serca świecą w mroku

Eileen Bartius
Eileen Bartius
Zawód : Magibotanik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
didn't i show i cared?
i do
oh, i do

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać 1hKUbRW
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1515-eileen-wilde https://www.morsmordre.net/t1553-krolicza-poczta#14938 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f222-hogsmeade-134-dom-bartiusow https://www.morsmordre.net/t3930-skrytka-bankowa-nr-429#74545 https://www.morsmordre.net/t1578-eileen-wilde#15736
Re: [sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać [odnośnik]12.10.17 18:18
Niewiele znał matek, które dla swych dzieci gotowe były oddać zupełnie wszystko. Nie doświadczywszy tego na własnej skórze obserwował z napięciem i fascynacją swoją własną rodzinę, jej budowę, rozwój i uczył się latami właściwej jej obsługi. Nigdy nie wyszedł spod wrażenia bezgranicznej i bezinteresownej miłości matki do dziecka. Minęło mnóstwo czasu nim to naprawdę pojął i docenił, nim nauczył się na swój własny sposób wykreślać swoje ścieżki. Widział to również u Eileen, wielką odwagę i bezbrzeżne pragnienie zapewnienia pociechom namiastki bezpieczeństwa w świecie trawionym przez chaos i nieustający konflikt. Matki takie jak ona ubarwiały wojnę kolorami, dokładały jej pomponów, błyszczących wstążek, byle tylko odeprzeć traumatyczne przeżycia. Ojcowie nie umierali, a wyjeżdżali w dalekie podróże, matki, ciotki i kuzynki wybywały na wakacje. Wszyscy byli idealni, ich pamięć musiała być zachowana właściwie, bez skazy, ani jednej rysy na wizerunku. Któregoś dnia przecież przestaną pytać, zapomną, uznają, że nie wrócił. A nie pozostawało po nich nic, poza pamięcią w głowach tych, którzy przeżyli i niepojętą tęsknotą za czasami świetności, w których wszyscy byli szczęśliwi.
Dla takich jak on wszystko powoli dobiegało końca. Mimo intensywności zdarzeń i gwałtowności działań przebrnęli przez moment kulminacyjny — pozostał etap wyciszania, w którym pojedynczy buntownicy walczyli ostatkiem sił o łapczywy haust powietrza. Już dawno przestał się zamartwiać o bliskich. Byli zwycięzcami, wygranymi w tym pojedynku. Jego rodzina miała zapewniony dobry i spokojny byt, nikt nie mógł im zagrozić. Jej sytuacja pozostawała zgoła odmienna. Każdy kolejny dzień oddalał ją od Zakonu i czarodziejów, którzy poświęcili dla niego całe swoje życie. Poświęcili rodziny, które tak jak Eileen Bartius próbowała uchować za wszelką cenę. łapała się desperackich kół ratunkowych, byle przetrwać, ominąć zagrożenie. Ale to nie odchodziło. Zataczało wokół niej coraz ciaśniejsze kręgi, by wreszcie zacisnąć ciasną pętle na jej szyi. Coraz mocniej była związana ze swymi oprawcami, coraz gorsza nierozerwalna więź pętała ich losy, a także losy ich dzieci.
— Czas zawsze był moim sprzymierzeńcem — odpowiedział gładko i miękko, a kąciki ust drgnęły w lekkim uśmiechu.
Nie objął dzieci, które rzuciły mu się na szyję w podzięce. Choć patrząc im prosto w oczy uśmiechał się ciepło i czule, wyraz twarzy lodowaciał, gdy tylko odwracały wzrok. Ich gęste, rude włosy i obsypane niezliczona ilością piegów twarzyczki przypominały tych wszystkich zdrajców, których zamordował. Były plugawe, a w ich krwi płynął brud, który wywoływał w nim niebywałe obrzydzenie. Choć budował iluzję najlepszego wuja pod słońcem, nigdy nie postawiłby ich na równi ze swoimi własnymi dziećmi — ich twarze były blade, włosy błyszczące i czarne jak noc, a jasne oczy przenikliwe i mądre, zdradzające niepasującą do ich wieku dojrzałość. Nawet zachowując namiastkę dziecięcej beztroski nie mogły równać się z tym, co widział w tym domu, w tych dzieciach, tworach ludzi, którzy nie powinni byli się nawet urodzić.
Odprowadził dzieciaki wzrokiem i uniósł się powoli. Bart, usłyszał. Rozpaczliwy szept, wypełniony miłością i tęsknotą. Jego twarz rozpromienił wilczy uśmiech. Obrócił się ku niej niespiesznie, nie mogąc, a nawet nie chcąc opanowywać tryumfu, który z niego kipiał.
— Znalazłem — odparł wymijająco, choć zgodnie z prawdą. Przeszukał zwłoki Herewarda, kiedy Deirdre pozbawiła go już głowy, a posoka całkowicie zmoczyła jego ubranie. Pamiętał jej perlisty, dźwięczny śmiech, gdy opuszczała różdżkę po dekapitacji — w ostatnich latach już nie tak rzadki, jak niegdyś; miała więcej powodów do euferycznych wybuchów radości. Chciała wypchać ją i uczynić z niej trofeum, ale wiedziała, że jej dzieci szybko by je zniszczyły. Małe urwisy, zdolne, wygłodniałe bestie. Ignotus jedynie splunął pogardliwie na nieruchome ciało zakonnika, a jemu pozostało go przeszukać, na wypadek, gdyby miał przy sobie coś co naprowadziłoby na innych. Mógłby mieć, brał to pod uwagę. A zamiast informacji znalazł szachową figurkę. A jednak coś nas łączyło, Hereward, powiedział, patrząc mu w szeroko rozwarte, przepełnione strachem oczy. Nie mógł mu już odpowiedzieć, choć miał szeroko rozwarte usta. jego głowa przestała być kompatybilna z resztą ciała, która jeszcze chwilę po śmierci rzucała się w konwulsjach. — Nie, skądże. Jakbym mógł teraz ci spojrzeć w oczy.
Poszedł za nią do kuchni, jej śladami niemalże sunąć nad ziemią niczym cień. Jej szkliste oczy stały się niczym krew dla wygłodniałego zwierzęcia. Krew, którą zwęszył Mulciber spoglądając na nią. Podszedł do niej i zamknął ją w kracie swoich ramion, opierając się dłońmi o blat.
—Ale wiem, kto to zrobił — dodał już ciszej, nie odrywając wzroku od jej drgających tęczówek. Widział jak walczyła, jak mierzyła się sama ze sobą, by nie podnieść na niego ręki. Pozostał spokojny, czekając aż popełni ten karygodny błąd. W końcu uniósł dłoń i pogładził palcami jej policzek, niemalże z troską. – Jesteś do niej taka podobna — do Rossy. — Pokochałaby te dzieci.— Mówił tak, jakby znał ją lepiej, a przecież nie znał jej prawie wcale. Ale karmił Eileen kłamstwami od dawna, czekał aż przestanie odróżniać wykreowaną fikcję od rzeczywistości. W końcu się odsunął i ruszył do salonu. — Skończyły nam się zapasy! Miałem nadzieję, że mogłabyś je uzupełnić. Mam dla ciebie listę wszystkiego, co będzie nam potrzebne!— krzyknął z salonu, rozsiadając się wygodnie na kanapie. Czuł się tu prawie jak w domu.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: [sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać [odnośnik]14.10.17 0:55
Odebrała sobie prawa swobody, oddała swój honor i jakiekolwiek poczucie godności na poczet szczęścia dzieci, które swojego życia trzymały się tylko na włosku, całkiem tego nieświadome. Nigdy nie wątpiła w to, że dokonała właściwych wybór, że kroki, które powzięła, były tymi, które należało wykonać, by zapewnić im, nie sobie, nie nikomu innemu, stabilny grunt pod stopami. Żałowała tylko, że nie mogła zatrzymać dalszych tego konsekwencji. Nieważne, jak bardzo się starała, jak wiele razy wbijała im do głów dobro, którym sama była karmiona od niemal samych początków Zakonu Feniksa, nie potrafiła wyplenić z ich myśli słów ich nowego autorytetu. Ramsey Mulciber wtłaczał do ich głów informacje, o jakich jej się nie śniło. Jego nauki były dla niej czystym fałszem i trucizną, ale nie mogła tej toczącej ciała jej dzieci choroby powstrzymać, bo gdyby to zrobiła, najpierw zginęłyby one, a potem ona, błagając w kolejnych oddechach, w męczarniach, o litość jak najgorszy tchórz, jak szczur, który w momencie zdrady stał się zwykłym insektem. Dlatego milczała. Milczała, aż z ust ciekła jej piana, ilekroć wwiercała się w niego spojrzeniem pełnym pogardy, na który on reagował tylko uśmieszkiem wilka w owczej skórze. Nienawidziła go za to, że miał do niej prawo – prawo absolutne, któremu nie miała szans się przeciwstawić. Była jego własnością, którą bawił się, obracał jak chciał, pod pozornym hasłem protekcji. Oczywiście w pakiecie miał jej dzieci i im również nie poskąpił należytej uwagi, która miała ich wychować na kolejnych wyznawców niełaski Lorda Voldemorta. Albus miewał już nawet przebłyski owego wychowania. Odwracał od niej wzrok, gdy zaczynała wspominać czasy świetności Zakonu Feniksa. Patrzył krzywo, gdy opowiadała o szlachetnych czynach i obronie mugoli przed palącym ogniem Ministerstwa Magii. Betty jeszcze nie przesiąknęła do końca wiarą w sprawy inne niż te, w które wierzyła jej matka. Na szczęście. Dojrzewała, chowana tak, jak chciałby tego Hereward. Starała się jak mogła, ale jednak wciąż widziała w tych staraniach mnóstwo luk.
Krótkie przywidzenie musiało odbić się echem w reakcji Ramseya. Obróciła się, ale w tej samej chwili już tego żałowała, kiedy zobaczyła jego drapieżny uśmiech. Kolejne trzepot skrzydeł jej serca. Bała się go jak diabli. Skąd więc brała siłę na ciągłe stawianie się, bierne, niewidoczne, skoro samym spojrzeniem potrafił sparaliżować ją całą? Wzrok prędko pobiegł w kierunku blatu. Woda w dzbanku się podgrzała, więc krótkim ruchem różdżki zmusiła go do wylania swojej zawartości do kubków. Miała wrażenie, że się od niego uwolniła, choć na chwilę, ale uczucie ulgi szybko odeszło.
Wydusił z niej krótki, paniczny wydech, gdy podszedł tak blisko, w niemal intymnym geście pochylając się nad nią z żądaniem niemożliwego. Odległość, jaka ich dzieliła, mogła być porównywana tylko z preludium do pocałunku.
Ale Eileen wiedziała, że jeśli by do niego doszło, byłby to dla niej pocałunek dementora.
Oddychała więc tylko, skacząc przestraszonym, ale złym wzrokiem z jednej tęczówki na drugą. Czarne. Nie, były szare. Włosy. Czarne. Nie, rude. Siwe. Nos, skóra, sztywne, ciężkie oznaki zarostu. Znów czarny. Nie, rudy. Klatka piersiowa unosiła się w głębokich oddechach, nozdrza drgały nerwowo. Niczym u królika. Przerażonego, zwiniętego w kulkę królika, który za niecałą sekundę zostanie rozerwany na strzępy zębiskami drapieżnego wilka.
Nieważne, kto to zrobił. Jeśli trzymałeś jego szachowego konia w swoich dłoniach, jesteś współwinny tej zbrodni. Jestem pewna, że walczył. Patrzył prosto w oczy swojemu oprawcy, a nie kulił się ze strachu jak wy – odpowiedziała, starając się uspokoić ton, nadać mu stateczności, ale nie potrafiła uchronić się od pojedynczych zgłosek wycharczanych przez zaciśnięte do bólu zęby. Nie potrafiła nawet mrugać. Powieki opadały, ale nigdy nie do końca, jakby bała się, że jeśli straci go z oczu, wypowie inkantację zaklęcia niewybaczalnego, który natychmiast zabierze z niej życie. Wszystko w niej stężało, gdy poczuła na swoim policzku jego dotyk. – Nie mieszaj jej w to. Jesteście tacy sami. Ty i ona.
Nie, błagam, nie wyobrażaj sobie niczego. To nie jest nawet jego dłoń. Choć niemal tak samo szorstka, jednocześnie tak aksamitnie miękka i kojąco chłodna. Przymrużyła powieki mimowolnie. Znów go widziała. Traciła zmysły. Jego głos opowiadał kłamstwa, ale one tak łatwo w jej umyśle przechodziły w prawdę. Jak kiełkujący kwiat. Jednocześnie chciała i nie chciała, żeby zamiast jego twarzy pojawiał się uśmiech, który potrafił rozgonić każdy mrok. Jednocześnie chciała i nie chciała, żeby stawał się tym, kogo kochała i kocha nadal. – Boisz się, że przy samym końcu potyczek, gdy korony już wędrują na wasze głowy, przegracie? – spytała, gdy wypowiedział swoje życzenia. Za każdym razem to samo. Chciała go podejść, choć to ona była ofiarą, a on – drapieżnikiem. To były ostatnie podrygi jej honoru, jej dumy. – Boisz się, że jeśli nie będziecie mieli w swoim zapasie potrzebnych eliksirów, wasze siły osłabną?
Zatrzymała się przy stoliku do kawy, tuż przy kanapie, która wiele pamiętała z czasów, kiedy jeszcze wszystko było o wiele prostsze. Ramiona miała opuszczone wzdłuż boków, dłonie zaciśnięte w pięści. Nie wiedziała nawet kiedy palce prawej owinęły się wokół ciemnej różdżki z drewna słodko-gorzkiej czeremchy.


Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że

Nasze serca świecą w mroku

Eileen Bartius
Eileen Bartius
Zawód : Magibotanik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
didn't i show i cared?
i do
oh, i do

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać 1hKUbRW
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1515-eileen-wilde https://www.morsmordre.net/t1553-krolicza-poczta#14938 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f222-hogsmeade-134-dom-bartiusow https://www.morsmordre.net/t3930-skrytka-bankowa-nr-429#74545 https://www.morsmordre.net/t1578-eileen-wilde#15736
Re: [sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać [odnośnik]14.10.17 20:12
Nowy poziom zabawy, rozrywki złożonej z ludzi i ich słabych stron. Karmienie dzieci kłamstwami nie wymagało żadnych umiejętności, a on przecież latami je dopracował. Był przekonywujący nawet nie próbując, wtłaczał im do głów treści i informacje, które były niemożliwe, abstrakcyjne, ale najwięcej frajdy sprawiało mu patrzenie jak ich matka się przysłuchuje, udając, że stoi zbyt daleko, by cokolwiek zrozumieć. Wiele razy słyszał, jak serce w jej piersi pękało na pół, jak, spokojny oddech zmieniał się w nasączone paniką łapczywe wdechy i wydechy, mające na celu uspokoić mocno zszargane już nerwy. Drżenie jej głosu zwiększało jego apetyt, a błyszczące, zeszklone oczy podsycały głód brnięcia dalej, przesuwania granic, szarpania wrażliwych strun i wciskania palców w delikatne miejsca. Jej emocje były pokarmem, którego potrzebował do życia. Jego własne były ubogie, wypracowane siłą przez rodzinę, która domagała podstawowych przejawów życia i osobowości. To wciąż życiem innym żył, oddychał cudzą piersią, chełpił się porażkami i wzlotami, które generowały gigantyczne pokłady energii. Patrzył na to z boku, tak jak tego dnia na Eileen i czuł w sobie to, co czuła ona. Niezwiązany emocjonalne z żadną kwestią, która rodziła w niej to wszystko, wypełniał się tym i cieszył, czując dreszczyk podniecenia i ekscytacji. Patrzył jej w oczy maniakalnie, nie mrugając; kamienna twarz wyrażała już tylko to, co chciał przedstawić. Nadawał jej osobliwego wyrazu w zależności od sytuacji i określonych pragnień.
— Walczył, jeszcze jak... I ani razu nie wspomniał o tobie — wyszeptał, przybierając pogrążoną w potwornym smutku minę. — Ani o waszych dzieciach. I nie myślał o tym, by was ocalić. Wiesz jakie były jego ostatnie słowa? Hm? Potrafisz to sobie wyobrazić? — Pochylił się jeszcze bardziej, wprost do jej ucha, gdy jeszcze tylko zajmował znacząco strategiczną dla siebie pozycję tuż przed nią w kuchni. — "Zakon jak feniks, odrodzi się z popiołów". — wyszeptał i czule pogładził ją po głowie, odsuwając się, by ponownie na nią spojrzeć. — Ale pozbyliśmy się już waszych popiołów. Nie macie z czego powstać.— A wasze dzieci, jeśli jeszcze żyją, są pod naszą ścisłą kontrolą i prędzej uwierzą w wielkość Śmierciożerców i Voldemorta niż podejmą się reaktywacji spuścizny Dumbledore'a. Nie wierzył w to; Zakon Feniksa był skończony, jego członkowie bezmyślną strategią i zbyt gwałtownymi reakcjami spisali się na straty, ponieśli sromotną klęskę, ginąc w męczarniach, bądź zmuszeni do odwrotu, do poddaństwa swoim wrogom — czyż nie było bardziej haniebnej i srogiej kary niż pomoc oprawcom, którzy dla wielu stali się ostatnią deską ratunku?
— Poświęciłby swoje dzieci — dodał jeszcze z pełnym przekonaniem. — Własnoręcznie by je zamordował, gdyby wiedział, że się nimi zajmę.— Był przekonany, że dla Herewarda zabójstwo własnych dzieci było mniej dotkliwe niż pozwolenie na to, aby stały się pionkami wroga. Bawiła go ta myśl, choć nie tak bardzo jak wzrok Eileen i wyobrażenie tego, co właśnie czuła. Rozsiadał się na jej kanapie, na kilku miękkich poduszkach tak, jakby był u siebie — tak jak pewnie czynił to przed laty Hereward i spoglądał na jej dzieci z fałszywą troską. Małe, rude poczwary, które bawiły się w pokoju obok. Słyszał ich głosy, słyszał jak ustalały kto będzie Zakonnnikiem, kto Rycerzem. Wybór okazał się prosty, ustalenia przebiegły bezproblemowo. Żałował, że nie chce mu się pofatygować, aby zobaczyć, jak stają naprzeciw sobie, wyobrażając nienawiść żywioną do siebie. Czy dzieci potrafiły odróżnić prawdę od fikcji w zabawie? Czy lada moment zwrócą się przeciwko sobie i znienawidzą, za to kim były i w co wierzyły?
Uśmiechnął się pod nosem.
— Wydaje ci się, że mam się czego bać? Naprawdę?— spytał lekceważąco. — Nie ty, to zrobi to ktoś inny.— Wzruszył ramionami od niechcenia. Mógł to zrobić każdy, kto znał się choć trochę na alchemii, ale musiała wiedzieć, jakie będą konsekwencje odmowy. A teraz nie pozostało jej już nic innego niż poproszenie, by mogła się tym zająć — nie podobał mu się jej ton i sposób w jaki próbowała obrócić rozmowę. Źle traktowała swojego gościa, obrońcę i wybawcę. Powinna okazać mu należytą wdzięczność za to, co dla nich robił. — Jeśli łatwiej ci spać po nocach z myślą, że Rycerze Walpurgii słabną... bardzo proszę. Ale prawda jest taka, Eileen, że wojna się kończy. I ma już swojego zwycięzcę. Siadasz, czy będziesz tak stała? — Obdarzył ją szerokim uśmiechem i dłonią wskazał miejsce tuż obok siebie, po czym położył rękę wzdłuż oparcia.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: [sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać [odnośnik]14.10.17 22:45
Musiała udawać głupią, to prawda. Głupią, ślepą i głuchą na to wszystko, co działo się w jej domu. Mówiła o sobie, że po prostu się uodparniała jak przy każdej chorobie, magicznym katarze, ale to był tylko jej mechanizm obronny. Tak naprawdę upadała odrobinę przy każdych jego odwiedzinach na Lord Street. Podnosiła się, gdy wychodził, ale już bez niewielkiego kawałka siebie. Patrzyła potem na bawiące się dzieci i nie mogła uwierzyć, jak bardzo były niszczone; jak Mulciber mógł niszczyć tak piękne, tak obiecujące kwiaty, podlewając je niemal codziennie zanieczyszczonym, śmierdzącym nawozem pełnym fałszu i obietnicy nieistniejącej władzy. I mogła się o to złościć niezliczoną ilość razy, mogła w duchu rozszarpywać go na strzępy, samej tylko ścierając sobie na tym zęby. Mogła, oczywiście, ale to nic nie dawało. A mimo to nie rezygnowała z prób. Bo tylko to dawało jej jakiekolwiek szanse na przetrwanie.
Ten płaszcz, którym tak szczelnie się okrywała, wcale jej jednak nie chronił, kiedy Ramsey zbliżał się do niej na tyle, by mogła poczuć na szyi jego ciepły oddech. Za oknami odezwał się deszcz. Krople uderzały szeptem o parapety, przypominały o minionych czasach. Skóra pamiętała dotyk – inny niż ten, który trwał teraz, ale poniekąd taki sam. Klatka piersiowa pamiętała oddechy przemieniane na śmiech.
Pamiętasz, Eileen?
Jego głos. Tak różny, taki sam. Miękki, utoń w nim. Nie wstrzymuj oddechu, niech cię wypełni.
Oh, wypełnił. I złamał ją w pół. Jak szkło łamiące się pod naporem uderzenia. Jak porcelanowa filiżanka uderzająca o podłogę, tłukąca się na niej w drobny mak.
Nie pamiętał o was. Nie pamiętał już o tym, że ma rodzinę. Była tylko Gwardia. Od dawna była tylko Gwardia. Przecież wiedziałaś, że tak to będzie wyglądało, więc… więc dlaczego teraz jest ci z tym tak źle? Dlaczego akurat przez to jedno zdanie umarła twoja dusza? Nawet na koniec, w ostatnich chwilach, kiedy miał jeszcze okazję oddychać, myślał o Zakonie Feniksa, nie o tobie. Jakie to przykre, Eileen, jakie uwłaczające. Oddałaś mu całe swoje życie, a on finalnie nawet o tobie słowem nie wspomniał.
Dotyk Ramseya stał się nagle o wiele przyjemniejszy, jakby pogodziła się z metalowym chłodem szczękającym na jej nadgarstkach i kostkach; jakby właśnie zdała sobie sprawę, do kogo tak naprawdę należała. A mimo to wciąż chciała walczyć. Pozornie. Szczerząc królicze zęby przecież nie mogła nikomu uczynić krzywdy. Zwłaszcza jemu.
- Jeśli uprzątnęliście nasze prochy, odrodzimy się z waszych – oh, walcz, chociaż nie masz o co. Walcz szalenie, do ostatniej kropli krwi. Za nic. – Nie mów tak o nim. O umarłych nie można źle mówić – i oh, broń jego imienia do upadłego. Chroń go, chociaż dla ciebie to już zdrajca. Zakon Feniksa już nie miał znaczenia.
Jej próby walki samej ze sobą, które w jakimś niewielkim stopniu przeniosły się na Mulcibera, spaliły na panewce. Była osłabiona – przez niego, przez jego słowa, które pełne kłamstw, nagle okazały się dla niej prawdą. Opuściła więc różdżkę i niczym posłuszne jagnię odłożyła ją na regał, patrząc jednak na swojego wybawiciela spod byka. Mogła tylko warczeć, uczyć się przy nim wyć do księżyca jak młode szczenię. Bo tylko tym była. Niepokorna tylko do pewnej granicy, nieposłuszna tylko w swojej głowie.
Nadal słyszała deszcz. Nie zareagowała jednak, kiedy wyjrzała na zewnątrz i zobaczyła stado ptaków pędzących w ich kierunku. Jedna kania za drugą wpadały na szyby, obijając się o nie z głuchym, krótkim trzaskiem, spadając po ułamku sekundy na dół, zostawiając po sobie tylko krwistą smugę.
- Przyniosę, co mam. I herbatę. Z mlekiem – zawiesiła broń, udając się z powrotem do kuchni, gdzie działo się to samo. A ona wciąż słyszała tylko deszcz, tylko krople bębniące o parapety. Wpadające na okna ciała ptaków właśnie to przypominały. Deszcz.
Chwyciła za tacę z filiżankami, dokładając do nich wysoki kubek z ciepłym, pachnącym mlekiem i cukierniczkę. Odwróciła się. I wrzasnęła.
W przejściu pomiędzy kuchnią a korytarzem prowadzącym do salonu leżało ciało Barty’ego. Bezwładnie oparte plecami o ścianę, z rekami wiszącymi jak u lalki. Krew płynęła po podłodze, szkarłatnymi pazurami sięgając już niemal wejścia do salonu, mknąc dalej w bok, ku sypialni dzieci. Gdy przechodziła nad nim, mogła przysiąc, że słyszała, jak próbuje śpiewać pieśń feniksa, jak szepcze o zakonie, o krwi, którą musi przelać.
Przyspieszyła kroku, próbując uspokoić drżące ciało. Jakimś sposobem doniosła tacę i postawiła ją na stół.
- Z mlekiem – powiedziała, szybko chrząkając, żeby nie usłyszał strachu w jej głosie. Obejrzała się za siebie, ale kiedy zobaczyła szare oczy Herewarda, patrzące na nią z tak wielkim wyrzutem, wróciła wzrokiem do sylwetki Ramseya, który natychmiast spełzł na dół, na filiżanki. Nie, nie, nie, kiedy niosła je z kuchni były całe. Miały być całe. A teraz? Były wyszczerbione i… była w nich krew, nie herbata. Gęsta, smolista, po części zakrzepnięta.
Zamarł w niej oddech. Blada skóra nabrała chorego, ziemistego odcienia, białka uniosły się znów do oczu oprawcy, obrońcy. Zaczęła się wycofywać, ale zamiast trafić na wyjście z domu, trafiła plecami na ścianę.
- Prze-przepraszam, to miała być herbata. Herbata z mlekiem, tak jak lubisz – głos łamał się pod naporem łez i przerażenia.
Z boku krzyknęła Betty.


Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że

Nasze serca świecą w mroku

Eileen Bartius
Eileen Bartius
Zawód : Magibotanik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
didn't i show i cared?
i do
oh, i do

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać 1hKUbRW
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1515-eileen-wilde https://www.morsmordre.net/t1553-krolicza-poczta#14938 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f222-hogsmeade-134-dom-bartiusow https://www.morsmordre.net/t3930-skrytka-bankowa-nr-429#74545 https://www.morsmordre.net/t1578-eileen-wilde#15736
Re: [sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać [odnośnik]16.10.17 12:18
W jej oczach widział walkę, na jej ustach niewypowiedziane słowa, a na skórze strach i wstrzymywane spazmy rozpaczy, które niosły ze sobą jego wypowiedzi. Nie były one bardziej dotkliwe jednak niż myśli, które w niej wywoływały, a którymi zadręczała się sama. Podsuwał jej pomysły, które rozwijała, które udręczony umysł wałkował na wiele możliwości. Katowała się sama, torturowała, bezmyślnie rozwijając zdawkowe informacje, dokładając do nich nieistniejące historie. Tworzyła je, kreowała rzeczywistość i przeszłość, która dla niego pozostawała bez znaczenia, a której ona trzymała się kurczowo, jak ostatniej deski ratunku. Przeszłość była wszystkim, co miała, wszystkim, co jej pozostało.
— Tak sądzisz?— spytał z rozbawieniem, który na jego twarzy kwitł coraz rzadziej. Teraz jednak odbiła się jego podobizna sprzed laty; cynicznego, złośliwego i aroganckiego czarnoksiężnika; mężczyzny, którego bawiła cudza krzywda i udręczenie. — Cóż, a więc stworzycie prawdziwe potwory. Nie mogę się doczekać, by to zobaczyć.— Nie ukrywał nawet, że nie brał na poważnie jej słów, choć nie wyprowadzał jej z błędu, nie korygował i nie krytykował za bujną wyobraźnię. Zawsze ją doceniał, potrafiła czynić prawdziwe cuda, tworzyć coś z zupełnie niczego.
On zdawał się niczego nie zauważyć, a jeśli słyszał uderzające o okna ptaszyska, zupełnie na to nie reagował. Tylko uśmiechał się lekko, patrząc jej prosto w oczy, z niewypowiedzianym wyzwaniem, ponagleniem. Stała bezczynnie, nie wiedząc, co zrobić, więc zamierzał jej przypomnieć schemat działania. Zawsze taki sam.
— Oczywiście. Myślałem, że moje słowa dodadzą ci otuchy. W końcu Gwardia była najważniejsza. Powinnaś się cieszyć z jego poczucia misji. Na pewno w chwili śmierci był spełniony. Bywa, że rodzina jest potrzebna tylko do przedłużenia gatunku, niektórymi rządzą wyższe cele, jak na przykład ratowanie świata.— Wzruszył ramionami od niechcenia i posłał jej litościwy uśmiech. Nawet odrobinę jej żałował, że przez tyle czasu żyła w świecie iluzji, w krainie marzeń, pogrążając się w typowo kobiecych aspiracjach. Jakże się pomyliła, sądząc, że i Hereward marzył właśnie o tym — marzył o zbawieniu świata, jak Garrett, Brendan, Samuel, Frederick, Benjamin i inni. Marzył o czymś więcej niż dobru jednostki.
Trzepot skrzydeł wreszcie ucichł, zastapił je nasilający się deszcz. Gdzieś w oddali echem rozniósł się grzmot, światło zamigotało — wiatr dostał się na chwilę do środka. Słychać było jego cichy świst i głuchy szum, gdy wdzierał się spod drzwi do środka.
— Krzyczałaś — zauważył, sięgając do filiżanki. — Coś się stało, kochanie?— spytał, poważniejąc nieco. Na jego twarz wpłynęła zaś troska i niepokój. Jego głos zmienił się. Na moment przybrał dobrze znanej jej, ciepłej barwy. Mówił głosem jej siostry.Eileen? Wszystko w porządku? Zbladłaś, co się dzieje?
Uniósł wyszczerbioną filiżankę wypełnioną po brzegi krwią. Zdawał się nie widzieć różnicy pomiędzy nią, a herbatą z mlekiem, więc tylko podziękował jej skinieniem głowy i delikatnie zamieszał łyżeczką; stuknął nią dwa razy o brzeg strzepując ostatnie krople i odłożył na spodeczek, najdelikatniej jak potrafił.
— Nic się nie stało — odpowiedział już swoim głosem z pełnym przekonaniem i upił kilka niewielkich łyków. — Gorąca. Jeszcze świeża. Twojego męża?— dodał oblizując wargi z krwi. Pod jego nosem pojawił się wcześniej cienki wąs z burgundowej, gęstej cieczy.
Wraz z krzykiem małej Betty grzmot zadudnił tuż nad nimi, światło prawie całkiem zgasło, a wnętrza wypełnił jasny błysk pioruna. Kiedy na dworze zrobiło się tak całkiem ciemno? Kiedy rozszalała się taka potworna zawierucha?
— Och, Herewardzie — podjął, spoglądając w stronę przejścia, gdzie stał oparty o framugę mężczyzna. Ledwie trzymał się na nogach, jego ręce zwisały wzdłuż ciała, oczy wyglądały na ślepe, pokryte cienką błoną, zaś z kącików zamiast łez spływała krew. Wokół jego szyi widniała świeża rana zaszyta grubą nicią. — Wyglądasz paskudnie. Zupełnie jakbyś stracił głowę... dla Zakonu.
Upił jeszcze łyk, by następnie wyciągnąć rękę spod peleryny i oprzeć się bokiem o oparcie, w tej niezwykle swobodnej i nonszalanckiej pozycji miał doskonały widok zarówno na Eileen i Herewarda. Po swej prawej stronie miał małą Betty, po lewej Albusa, który podszedł do niego i chwycił go za ubranie. Nie zareagował. Tylko lewy kącik ust uniósł się pogardliwie.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: [sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać [odnośnik]18.10.17 20:19
Robiło się coraz gorzej. Coraz głębiej zanurzyła się w tę wizję, coraz więcej szczegółów chciała zbadać i samej dojść do tego, czy jest to prawda, czy jednak wciąż kłamstwo. Ramsey brzmiał wiarygodnie – jego mimika to mówiła, jego oczy, jego poruszające się wargi. Naciskał, ale na tyle umiejętnie, że dotykał tylko jej newralgicznych punktów, które pozwalały Eileen na pewną swobodę, a jemu na kontrolę jej zachowań. Był jak najdoskonalszy magomedyk – natnij w miejscu, które pozwoli na kontrolowane krwawienie, długie i bolesne, ale nie zabij od razu. Pragnęła, żeby jej dusza, płynąca w oparach niekończących się koszmarów, zleciała z powrotem do ciała. Chciała się obudzić. Jej oczy jej to nakazywały; serce, które tłukło się za żebrami niczym zamknięte w klatce, przerażone zwierzę; płuca, które nie nadążały już łapać takiej dawki powietrza, by w końcu zamknęła usta i mogła oddychać spokojnie.
I, cóż, jak zwykle miał rację. Ci, którzy powstaliby znowu, by siać pogrom wśród zła, staliby się potworami. A może… a może już nimi byli? Może chęć uratowania świata to była tylko kotara, piękna, ręcznie haftowana, skrywająca za sobą to, co najciemniejsze, najstraszniejsze.
Zaczynała w to coraz bardziej wierzyć. Jej myśli nie radziły sobie z tłoczącymi się wnioskami, brały pod uwagę tylko te, które podwinęły się jako pierwsze. Intuicja, której tak często używała, nakazywała jej uwierzyć w jego słowa. W jego troskliwy ton, ten uśmiech chcący przynieść ulgę, kłamliwy, to prawda, ale jak wiarygodny. Dobierał się do niej jak złodziej do drzwi w największej skrytce w Gringotcie. Powoli, zamek po zamku. Słyszała, jak otwierają się, uwalniając demony, które przecież udało jej się ostatecznie uwięzić.
Coś zaczęło rozszarpywać jej duszę na strzępy. Kiedy odezwała się Rossa, tak znanym, tak miłym dla serca głosem, musiała spojrzeć w kierunku źródła tej tęsknej melodii. Światło zmętniło powietrze, sen znów się rozmył, na krótką chwilę, krótszą niż wcześniej, zmieniając kształt sylwetek. Rude włosy, gęste, długie, tworzące fale. Niebieskie oczy, po ojcu. Blade usta, podkrążone oczy, szrama na policzku i poszarpane ubranie.
Rzeczywistość wróciła do niej niesamowicie szybko. Wszystko krzyczało w niej UCIEKAJ, ale rozsądek kazał jej stać w miejscu. Nie może przecież uciec, nie może pokazać, że jest tchórzem, że nieważne, jak bardzo wmawiała sobie odwagę i jak często ujadała na wrogów, wciąż była tylko bojącym się życia szczeniakiem.
Jęknęła, wbijając się w ścianę bardziej, kiedy wspomniał o krwi. Jej męża. Jak mogła to zrobić? Każdy dźwięk zaczynał dudnić wśród ścian. Kolejny grzmot przyprawił je o kilka rys, które z trzaskiem przecięły twardy tynk.
Przestań! – wrzasnęła na niego. – Masz natychmiast przestać! – wina za to leżała po jego stronie. Zakrzepła krew na oknach zadziałała jak filtr, gdy światło przedarło się przez niebiosa. Cały pokój rozświetliła czerwona, iskrząca się łuna.
Wzrok znów biegał po sylwetkach. Betty siedziała sztywno na kanapie, przyciskając się niemal do Ramseya, ale było w niej coś zimnego, coś… martwego. Bawili się przed chwilą w pokoju obok, prawda?
Albus, czy ty… jak mogłeś… – drżący głos niemal do cna zniekształcił mowę, ale nie zakrył pretensji kryjącej się wśród wymawianych zgłosek, żalu i przerażenia. Mieszanka buzujących w niej emocji przypominała kociołek, który zaraz wybuchnie. Za chwilę. Albo dwie.
Usłyszała cichy szmer obok siebie, szepczący chlupot, brzmiący niemal jak kołysanka dla ucha. Gdy jednak obróciła głowę w jego stronę, znów jęknęła, tym razem nie powstrzymując tłoczącego się strachu przed wychynięciem z oczu. Płakała, ale nawet strumienie ciepłych, słonych łez nie zamazywały jej obrazu Herewarda. Stał przy niej. Cały we krwi. Z szyją przetkaną grubą nicią, niedbale, jakby ktoś miał zamiar zacerować nią skarpetę, ale omyłkowo przyszył głowę z powrotem do ciała. Z niewidzącymi oczami przykrytymi błoną. Strach, który kumulował się do tej pory w Ramseyu, nagle gładko przepłynął na sylwetkę Barty’ego. Koszmarny obraz człowieka martwego, który jednak jakimś sposobem stał przed nią żywy, był w tej chwili o wiele bardziej przerażający niż wykrzywione w fałszu usta Mulcibera. Miała już w dłoni różdżkę. Jedna myśl podsunęła jej zaklęcie.
- Bucco! – dłoń sama poruszyła magicznym narzędziem, zielony promień uderzył w jej męża i rozbryznął się na jego szczęce. Padł. Martwy, była tego pewna. Stalowo szare tęczówki odnalazły Ramseya i dotarło do niej, że właśnie zabiła człowieka. Herewarda. Jej Herewarda. Zaczęła uciekać. Na łeb na szyję. Stopy ślizgały się na krwi. Upadła. Szkarłat wsiąknął w sukienkę, rozlał się po rękach, prysnął na twarz. Chwyciła za klamkę drzwi ich mieszkania. – Nie… nie, nie, były otwarte!
Zamknięte. Na klucz.
Eileen, zabiłaś Herewarda? Zginął przez ciebie? To przez ciebie zginął, spójrz, leży tam.
Nie mogła patrzeć. Słyszała tylko swój własny oddech, świszczący, piszczący w uszach kakofonią wysokich tonów.
Podbiegła do drzwi ich sypialni, tam jest przecież okno, wyskoczy. Zamknęły się, zamek kliknął głucho. Pokój dzieci. Klucz zaklinował się w otworze od wewnątrz, ślizgające się na klamce dłonie nie mogły poradzić sobie ze ściągnięciem jej w dół. Znów się poślizgnęła, upadła na podłogę z głuchym tąpnięciem, ból rozszedł się po kościach zbyt szybko. Nie mogła wstać, więc zaczęła wrzeszczeć panicznie, wpatrując się w znajomą dłoń, którą pochłaniała już gęsta, czerwona ciecz.
Wciąż zostało jej sporo w filiżance.
I wciąż była gorąca.


Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że

Nasze serca świecą w mroku

Eileen Bartius
Eileen Bartius
Zawód : Magibotanik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
didn't i show i cared?
i do
oh, i do

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać 1hKUbRW
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1515-eileen-wilde https://www.morsmordre.net/t1553-krolicza-poczta#14938 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f222-hogsmeade-134-dom-bartiusow https://www.morsmordre.net/t3930-skrytka-bankowa-nr-429#74545 https://www.morsmordre.net/t1578-eileen-wilde#15736
Re: [sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać [odnośnik]26.10.17 20:31
Pomimo zła, które miało prawo wygrać, chciała w spokoju dożyć starości, zapewniając dzieciom jak najbezpieczniejszy byt, licząc, że pod skrzydłami oprawców i wrogów zdoła zachować najpiękniejszy i najbardziej niewinny kwiat. Naiwnie wierzyła, że je ocali, a wojna nie zniszczy ich beztroskiego dzieciństwa. Dążyła do tego, by śmierć ojca nie poszła na marne, a pamięć o wszystkich członkach Zakonu Feniksa żyła w pociechach, które powstały jako owoc miłości. Lecz wszystko to, czego pragnęła z całych sił rozmywało się na jej oczach, rozpadało niczym domek z kart poderwanych za pomocą najzwyklejszego wydechu. Żadne z jej marzeń nigdy się nie ziści.
Świat zaczął drżeć, a przepiękny dom w Kornwalii, gdzie żyła wraz ze swoimi cudownymi dziećmi, do złudzenia przypominającymi ojca odezwał się, wydając odgłosy rozpadających się części. Podłoga skrzypiała, nawet gdy się nie ruszali, ściany trzeszczały gdzieś w środku, głęboko, jakby coś dobijało się z ich głębi, tynk pękał wzdłuż całej długości, przywieszona do sufitu lampa kołysała się niebezpiecznie i złowrogo, ostrzegając, że lada moment może spaść na ziemię i roztrzaskać się, a wtedy wszystko stanie w płomieniach.
Uniósł wzrok, poruszony nieco tym, co wyprawiała, wciąż trzymając w dłoniach filiżankę. Krwawy wąs spod nosa znikł, gdy oblizał wargi. Porcelana dygotała, trąc się o siebie.
— Eileen, uspokój się. Nie panikuj — poradził jej leniwie, odkładając filiżankę na stół. Założył nogę na nogę, pozwalając, by do jego boku przylgnęła mała Betty. Wciskała twarz w jego ramię, oddychając powietrzem zmieszanym z zapachem tytoniu, który przywarł do jego szat, cicho łkała; przestała nagle, niespodziewanie. Ostatnie czyste łzy skapnęły na tapicerkę, a puste oczy utkwiła w matce. Całkiem puste, pozbawione dotychczasowej emocji, potrzeby i życia. Oczodoły wypełniły się krwią; to krwią zaczęła płakać, mimo że jej maleńkie usteczka nawet nie drgały. Patrzyła na matkę tępo, jakby ktoś chwilę temu przebił jej serce, a ona w całkowitym niezrozumieniu pozwalała uciec ostatnim resztkom tchu.
I szyby zalały się krwią, gdy zwłoki Herewarda, uderzone niby magiczną pięścią zwaliły się na ziemię. Leżał nieruchomo, jego posoka spłynęła na podłogę, czyniąc ją śliską i zwodniczą. Wypływało jej coraz więcej; nie tak, jakby umarł człowiek, a jakby pochwycono setkę krów, poderżnięto im gardła i zawieszono u sufitu, by wszystkie płyny wydostały się na zewnątrz. I tak podłoga w jej domu zalała się gęstą, ciemnoczerwoną cieczą, która podążała za nią gdziekolwiek nie poszła. Zabrudziła jej stopy, zabrudziła sukienkę, a w końcu zabrudziła i dłonie, aby pamiętała, patrząc na nie, że ma na nich krew swojego męża, którego w okrutny i bezsensowny sposób zamordowała. Wiła się po podłodze, jak zażynane zwierzę, krzyczała, póki nie odebrało jej zupełnie głosu, a jej dzieci stały kilka metrów dalej i obserwowały jej żałosny upadek, śledziły z zapartym tchem dramat jaki się rozgrywal w jej głowie, płacząc krwawymi łzami.
— Co zrobiłaś? Mamo, mamo? — łkały cicho, choć ich twarzyczki pozbawione były emocji. Rude włosy zajęły się ogniem, po domu rozniósł się smród palonego drewna, a w końcu zapach ludzkiego ciała. W rozpadającym się domu wybuchł pożar.
— Jesteś zadowolona?— spytał, stając nad nią nagle. Przeczesał z gracją siwe włosy, zaciągając je do tyłu i westchnął z żalem. Zawiódł się na niej, liczył na coś więcej. — Miałaś słuchać mojego głosu. Miałaś robić, co powiem.— Przykucnął przy niej, wyciągając do niej dłoń. Uśmiechnął się, choć za jego plecami szalał ogień, trawiący wszystko, co spotkał na swojej drodze. — Miałaś...
W końcu stał się mętny, a woda, która dostała się do jej uszu zabulgotała.


— Eileen? Eileen? Obudź się, słyszysz? Obudź się! — znajomy głos stał się wyraźniejszy, choć wciąż brzmiał jak słyszany spod wody. Ciemność powoli zaczęła się rozstępować, w oddali zamigotało światło. Jego promienie tańczyły po drugiej stronie lekko drgającej tafli. — Nie słyszy nas. Może trzeba ją zabrać do Munga?
— Nie — odparł powoli i twardo. Wymierzył jej pierwszy policzek, a potem drugi, siarczysty, a skóra na twarzy kobiety spowiła się szkarłatem. Nie miał wobec niej litości, nie miał żadnych skrupułów, choć po chwili rozbrzmiało się karcące gderanie kobiety. Szybko ucichło. Spojrzał na nią surowo, nie podobało mu się, że mu przeszkadza. Eileen leżała na ziemi, cała mokra i zupełnie nieprzytomna. Jej ciało Rossandra owinęła ręcznikiem, gdy tylko wydostali ją z wanny pełnej gorącej wody. Oddychała, drżała, mimo iż jej usta zdążyły lekko zsinieć. Zamierzał wymierzyć jej ostatni policzek, który tym razem ją ocuci, ale drobna dłoń Rossy go zatrzymała w połowie z rozpaczliwym szlochem.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: [sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać [odnośnik]18.11.17 19:49
Na panikę było już za późno. W progach jej umysłu zagościła paranoja.
Krwawe plamy zaczęły być dla niej jak objaw choroby, której nigdy nie chciała doświadczyć na własnej skórze. Wszystko zaczynało zalewać się szkarłatem – nie tylko tym czysto fizycznym, który wypływał z żył, z oczu jej ukochanej córki, z ciała ukochanego mężczyzny; też tym mentalnym, który sprawiał, że myśli były tylko plątaniną fałszu i prawdy, niebezpieczną mieszanką, która za chwilę wybuchnie i sprawi, że Eileen na zawsze postrada zmysły. Zdążyła tylko uchwycić lgnące do mroku oblicza swoich dzieci i to wystarczyło. Poczucie winy spadło na nią ciężarem tonowego kowadła, przygniotło jej duszę niemal do ziemi i znowu wydawało jej się, że Hereward poruszył ustami, żeby podnieść na nią swój głos. Tembr był jednak połowicznie jej znany. To było jak połączenie jego ciepłego tonu z warczeniem krwiożerczego wilka. Usłyszała nutę, którą dopasowałaby tylko do Ramseya. I nawet się nie pomyliła.
Obwiniał ją. I miał rację, teraz zaczęło to do niej docierać. Dokonała na nich morderstwa doskonałego – zabiła w jednej chwili siebie i Herewarda, nawet nie dotykając. Zabiła słowem, kiedy zgodziła się na ich wspólną przyszłość. Potem do tego finezyjnego morderstwa dołączyły też ich dzieci – zabiła je, odbierając im ich ojca, który zdecydował się walczyć za jakieś głupie, idylliczne wizje świata wolnego od podziałów i zła. Gdyby wtedy odmówiła pierścionka, teraz byłaby spokojna o życie, które nigdy się nie narodziło.
To nigdy nie mogło się udać – Zakon od zawsze skazany był na porażkę. Kiedy o tym myślała, nie wiedziała już, czy owe słowa były jej własnymi czy jednak słowami Ramseya, który z każdą wizytą coraz bardziej ją podpuszczał, chociaż jej samej zawsze wydawało się, że nie potrafi jej złamać. Mrzonki. Puste nadzieje na wygraną, która nigdy nie miała odzwierciedlenia w rzeczywistości.
A teraz paranoja zatruwała jej umysł z każdą chwilą. Czuła pot skraplający się na jej lepkiej od krwi skórze, czuła, jak zimnymi falami zalewał jej ciało, jak potęgował wrażenie gorąca. Topiła się we własnym koszmarze, usilnie próbując się z niego wydostać. Kiedy podszedł bliżej, przed oczami zamajaczyła jej jego twarz, ale… nie miała rysów. Była czarną smołą kapiącą z pustego płótna nakrapianej wiekiem cery. Nie miał oczu. Miał za to dwie bezdenne dziury, z których nie spozierał na nią choć fragment ludzkiego oka, barwnej tęczówki. Głos nabrał potworności, nieskładnych tonów, coraz bardziej przypominających jej najgłębsze czeluście mugolskich piekieł, którymi czasami grożono dzieciakom w jej rodzinnej wiosce.
Gdy już była pewna, że najgorsze było za nią i zaraz się przebudzi, powstał nowy obraz. Nowa rzeczywistość, do której adaptowanie się musiało zająć jej nie więcej niż dwie, może trzy sekundy. Zakrztusiła się wodą, gorącą, parzącą jej drogi oddechowe i powodującą, że kaszel, który rozbrzmiał chwilę później, brzmiał jak charcząco-rzężący oddech starej kobiety. Nie bardzo wiedziała, co się z nią działo, kiedy wyciągali ją z wody, ale ocknęła się, gdy dotknęła zimnej podłogi. Drżąca od ciarek skóra zareagowała paniką, a kiedy Eileen wypełzła z tego przedziwnego rozdwojenia jaźni, natychmiast pociągnęła za ręcznik, którym ledwo zdołała przykryć ją Rossa. Rossa? Na pewno?
Straciła pojęcie przestrzeni i czasu. Obejrzała się spanikowana, czując, jak serce niemal przebija się przez pierś, a policzki płoną żywym ogniem bólu. Objęła jeden z nich dłonią, ale to nic nie dało – była tak samo rozgrzana jak cała reszta jej ciała. Nagiego. Stał nad nią jak kat, znów pozbawiony twarzy.
Zamazujący się z każdym zawołaniem.
Poczuła mocniejszy uścisk na ramieniu, ale kiedy się za nie złapała, nie było nikogo obok niej.
Ktoś wołał ją po imieniu. Ten sam słodki, tak mile brzmiący dla ucha głos, który tak doskonale znała.
Kiedy zamrugała po raz kolejny, koszmar zniknął. Chybocząc się jeszcze na granicy jawy i snu, przez chwilę jeszcze sądziła, że Hereward, nachylający się nad nią, faktycznie stracił głowę dla Zakonu.


Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że

Nasze serca świecą w mroku

Eileen Bartius
Eileen Bartius
Zawód : Magibotanik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
didn't i show i cared?
i do
oh, i do

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać 1hKUbRW
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1515-eileen-wilde https://www.morsmordre.net/t1553-krolicza-poczta#14938 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f222-hogsmeade-134-dom-bartiusow https://www.morsmordre.net/t3930-skrytka-bankowa-nr-429#74545 https://www.morsmordre.net/t1578-eileen-wilde#15736
[sen] Dzisiaj zło miało prawo wygrać
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach