Gabinet Lupusa Blacka
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Gabinet Lupusa Blacka
Gabinet Lupusa jest niewielkim pomieszczeniem usytuowanym na piątym piętrze, gdzie uzdrowiciel urzęduje. Podłoga wyłożona jest typowymi, szpitalnymi płytkami, a nierówne ściany pomalowane są białą farbą, lekko zszarzałą przez czas. Meble są solidne, z ciemnego drewna; ciężkie oraz toporne. W regałach ułożone są w równym rządku księgi traktujące głównie o anatomii i uzdrowicielstwie, jest też trochę o alchemii, ingrediencjach, lekach oraz zaklęciach. W gablotach o niespasowanych drzwiczkach i czystych, choć porysowanych szybach znajdują się fiolki z typowymi miksturami leczniczymi oraz ziołami wspomagającymi leczenie. Na samym końcu stoi ciemne, lakierowane biurko z niewielką lampką na blacie i szufladami; jedna z nich jest zamykana na klucz. Wszędzie znajdują się papiery, teczki pacjentów i puste pergaminy. Całości dopełnia wygodny, ale posiadający lata świetności za sobą fotel oraz zwykłe krzesło stojące po drugiej stronie biurka. Po prawej stronie od wejścia można zauważyć również kozetkę na nagłe przypadki.
W każdej pracy oraz w każdych okolicznościach była do wykonania praca, której nikt nie lubił. Podejrzewałem, że nawet posada gwiazdy śpiewu operowego miała swoje minusy; na przykład spotkania z namolnymi fanami lub wypisywanie tony autografów, a przynamniej mnie by to denerwowało w byciu celebrytą. Uzdrawianie miało trochę plusów, a trochę minusów, jak wszystko zresztą. Papierkowej roboty nie lubił nikt i trudno mu się dziwić. Choć, znałem jednego uzdrowiciela, podstarzałego już co prawda, ale ten to uwielbiał nurzać się w papierach oraz raportach. Był do bólu skrupulatny oraz pedantyczny, wszystko miał ułożone od linijki, pisma zaś nie powstydziłby się żaden kaligraf; niestety minusem było to, że rzadko leczył, jak już to jakieś naprawdę skomplikowane przypadki. Jako magomedyk z ogromnym doświadczeniem potrafił sobie poradzić z każdym problemem, ale na błahostki brakło mu już czasu. Ja za to wolałem poświęcać się choćby leczeniem pobieżnych ran niż uzupełnianiem dokumentacji. To dziwne, zważywszy na moje zamiłowanie do historii magii oraz wrodzony perfekcjonizm, ale tak niestety było. Tłumaczyłem to sobie tak, że każdy ma prawo czegoś nie lubić, nawet jeśli potencjalnie świetnie by sobie z tym poradził, w końcu porządek nie był dla mnie wyzwaniem. I tak starałem się często zmuszać do tej dziedziny mojego zawodu, więc nie byłem aż tak bardzo do tyłu z zobowiązaniami.
Ale, dość rozmyślania na nieprzyjemne tematy. Musiałem skupić się na teraźniejszości, w której moje przekonania okazywały się błędne. To znaczy, tak sądziłem. Przynajmniej do momentu, w którym Jocelyn zaczęła się upierać, że pismo zdobiące pergamin jednej z teczek nie było jej. To zastanawiające, bo na moje oko wyglądało na kobiece. Mimo wszystko niewiele było kobiet-stażystek, bo uzdrowicielstwo nie było dla nich. Owszem, mogły być jako asystentki, właśnie d papierkowej roboty, ale najwidoczniej nawet to im nie wychodziło. Stłumiłem w sobie westchnięcie.
- Tak, ja się zgadzam, że ma to sens – potwierdziłem bez zawahania. – A jednak ktoś to napisał. Brednie, bo brednie, ale jednak nie przywidziało mi się – kontynuowałem, bardzo nie chcąc wdawać się w sugestie podważające moje kompetencje. To na pewno nie było moje pismo, ale skoro stażystki też nie, to czyje? I co to robi w dokumentacji pana Wafflinga? Zbyt wiele pytań, zbyt mało odpowiedzi.
- Może – mruknąłem w zastanowieniu. Spoglądałem wciąż na kartkę, drapiąc się wolną dłonią po brodzie oraz rozmyślając nad tą sytuacją. Zmarszczyłem czoło chcąc wydobyć z głębin pamięci osoby, które mogły przewinąć się przy łóżkach rzeczonych osób, ale nie mogłem na nic wpaść. Dobrze choć, że Jocelyn nie zaczęła mi zarzucać niedbalstwa lub czegoś podobnego, bo tego bym nie zdzierżył.
Z tego wszystkiego nie zauważyłem, jak kobieta jeszcze mocniej pobladła. Kiwnąłem jej tylko głową, właściwie mając już ją żegnać, kiedy krzesło zaskrzypiało. Uniosłem głowę, ale nim zdołałem cokolwiek powiedzieć, czarownica leżała już na ziemi. Rzuciłem pergaminem i gwałtownie wstałem od biurka, kucając przy omdlałej stażystce. Do diabła, jeszcze tego mi brakowało.
- Purus. Curatio Vulnera – rzuciłem, kiedy już ją nieco obróciłem i zauważyłem, że nabawiła się niewielkiej ranki na czole przed uderzenie głową. – Diagno Haemo. – Machnąłem po raz kolejny różdżką chcąc zobaczyć, czy uszkodziła sobie głowę, ale na szczęście nic się nie stało. – Surgito – powiedziałem więc na koniec, chcąc ją ocucić. Jej głowa spoczywała teraz na moich nogach i szczerze mówiąc gdyby tylko ktoś tu teraz wszedł, mogłoby się zacząć głupie gadanie. Jeszcze nie byłem tego świadom, starając się zrozumieć przyczynę zasłabnięcia panny Vane.
Ale, dość rozmyślania na nieprzyjemne tematy. Musiałem skupić się na teraźniejszości, w której moje przekonania okazywały się błędne. To znaczy, tak sądziłem. Przynajmniej do momentu, w którym Jocelyn zaczęła się upierać, że pismo zdobiące pergamin jednej z teczek nie było jej. To zastanawiające, bo na moje oko wyglądało na kobiece. Mimo wszystko niewiele było kobiet-stażystek, bo uzdrowicielstwo nie było dla nich. Owszem, mogły być jako asystentki, właśnie d papierkowej roboty, ale najwidoczniej nawet to im nie wychodziło. Stłumiłem w sobie westchnięcie.
- Tak, ja się zgadzam, że ma to sens – potwierdziłem bez zawahania. – A jednak ktoś to napisał. Brednie, bo brednie, ale jednak nie przywidziało mi się – kontynuowałem, bardzo nie chcąc wdawać się w sugestie podważające moje kompetencje. To na pewno nie było moje pismo, ale skoro stażystki też nie, to czyje? I co to robi w dokumentacji pana Wafflinga? Zbyt wiele pytań, zbyt mało odpowiedzi.
- Może – mruknąłem w zastanowieniu. Spoglądałem wciąż na kartkę, drapiąc się wolną dłonią po brodzie oraz rozmyślając nad tą sytuacją. Zmarszczyłem czoło chcąc wydobyć z głębin pamięci osoby, które mogły przewinąć się przy łóżkach rzeczonych osób, ale nie mogłem na nic wpaść. Dobrze choć, że Jocelyn nie zaczęła mi zarzucać niedbalstwa lub czegoś podobnego, bo tego bym nie zdzierżył.
Z tego wszystkiego nie zauważyłem, jak kobieta jeszcze mocniej pobladła. Kiwnąłem jej tylko głową, właściwie mając już ją żegnać, kiedy krzesło zaskrzypiało. Uniosłem głowę, ale nim zdołałem cokolwiek powiedzieć, czarownica leżała już na ziemi. Rzuciłem pergaminem i gwałtownie wstałem od biurka, kucając przy omdlałej stażystce. Do diabła, jeszcze tego mi brakowało.
- Purus. Curatio Vulnera – rzuciłem, kiedy już ją nieco obróciłem i zauważyłem, że nabawiła się niewielkiej ranki na czole przed uderzenie głową. – Diagno Haemo. – Machnąłem po raz kolejny różdżką chcąc zobaczyć, czy uszkodziła sobie głowę, ale na szczęście nic się nie stało. – Surgito – powiedziałem więc na koniec, chcąc ją ocucić. Jej głowa spoczywała teraz na moich nogach i szczerze mówiąc gdyby tylko ktoś tu teraz wszedł, mogłoby się zacząć głupie gadanie. Jeszcze nie byłem tego świadom, starając się zrozumieć przyczynę zasłabnięcia panny Vane.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie istniało zajęcie idealne, które miałoby same zalety i żadnych wad. Jocelyn zdawała sobie z tego sprawę, mogła się też spodziewać, że uzdrawianie również nie będzie wyglądać dokładnie tak, jak wyobrażała sobie jeszcze w Hogwarcie. Wtedy postrzegała to jako zawód elitarny, tylko dla najlepszych, a ona chciała zaliczać się do tego grona. Być wśród najlepszych, którzy dostali się na kurs i działali cuda za pomocą swojej magii i wiedzy. To na pewno było ciekawsze niż leżenie całymi dniami na pachnących poduszkach, choć wciąż starała się godzić ze sobą te dwie strony siebie – przyszłą uzdrowicielkę i aspirującą damę, która jest kobieca, zadbana i obyta ze sztuką. Świat jej ojca i świat jej matki, które mogły istnieć obok siebie, ale czy mogły się połączyć? Raczej nie, zbyt wiele je dzieliło, nawet jeśli w świecie matki też istnieli uzdrowiciele. Nie musiała daleko szukać, dwóch jej kuzynów ze strony matki też leczyło w Mungu, choć to oni nosili znakomite nazwiska, a ona była tylko Vane, która nigdy, bez względu na pragnienia matki, nie stanie się prawdziwą szlachcianką, choćby faktycznie wydała ją za jakiegoś zramolałego wdowca z dobrym rodowodem i pozycją.
Jocelyn była dobra w tym, co robiła. Wykraczała poziomem poza wiedzę, jaką miała większość jej rówieśników z drugiego roku kursu. Miała potencjał, by stać się znakomitą uzdrowicielką, choć wciąż była bardzo skonfliktowana wewnętrznie i czasem sama gubiła się w tym, kim naprawdę była, a kim tylko jej się wydawało, że powinna być. Tak czy inaczej – przykładała się do swoich obowiązków, tym bardziej że wiedziała, że jako kobieta ma trudniej. Stażystek było mniej niż stażystów, często musiały udowadniać swoją wartość co bardziej skostniałym mężczyznom, którzy uważali, że to nie jest zawód dla kobiet, a już na pewno nie dla takich jak ona. Może nie miała feministycznych zapędów, nie chciała być silna, niezależna i postępowa, ale nie chciała tak łatwo zrezygnować, ani tym bardziej odpaść z kursu przez coś takiego, jak niestaranność i lekceważenie zasad.
Nie wiedziała, kto mógł to napisać, nie potrafiła powiązać pisma z konkretną osobą, nie znała charakteru pisma wszystkich stażystów. Ktokolwiek to był, popełnił poważny błąd i nie ulegało wątpliwości, że Black prędzej czy później ustali, kto to był, i pewnie nie będzie go interesowało, czy to zwykła pomyłka powodowana roztargnieniem i zmęczeniem, czy może ignorancją. Lupus Black był kimś, komu lepiej było nie podpadać, dlatego Josie nawet nie przyszłoby na myśl, żeby o taką pomyłkę posądzać jego samego, nie miałaby odwagi w ogóle wypowiedzieć przy nim czegoś podobnego, dobrze wiedząc, że znajdował się na wyższej pozycji – nie tylko zawodowej, ale też społecznej.
Nie odpowiedziała, bo właśnie w tym momencie, zanim zdążyła zebrać myśli, nagle zrobiło jej się słabo i osunęła się z krzesła na ziemię. Pociemniało jej przed oczami i zasłabła, tracąc świadomość tego, co się wokół niej działo. Po prostu się wyłączyła, nawet nie czując momentu upadku na zimną posadzkę ani tego, jak Lupus ukucnął obok i odwrócił ją, po czym zaczął rzucać odpowiednie zaklęcia. Dopiero ostatnie przebudziło ją; nagle poczuła że wraca do rzeczywistości. Jej powieki zatrzepotały niemrawo i po chwili uniosły się, a obraz, po krótkim falowaniu, wyostrzył się. Zobaczyła że leży na ziemi, a nad nią pochylał się Black. Dopiero po chwili poczuła, że jej głowa spoczywa na jego kolanach i nagle poczuła się bardzo zawstydzona z tego powodu.
- Och – westchnęła cicho, zdając sobie sprawę, że przed chwilą musiała zasłabnąć, bo co innego tłumaczyłoby to, że na chwilę odpłynęła i obudziła się na podłodze, choć pamiętała, że siedziała przy biurku i rozmawiała z Blackiem? – Ja... Tak bardzo przepraszam za to – wybąkała zakłopotanym głosem, podnosząc się ostrożnie do pozycji siedzącej i sięgając dłonią do czoła, na którym znajdowała się już uleczona ranka od uderzenia. – Nagle zrobiło mi się tak słabo, a potem... nastała ciemność. – Nie chciała, by Black myślał o niej źle, dlatego w jej oczach błysnął niepokój, gdy na niego spojrzała. Wciąż jednak wyglądała blado i nie czuła się zbyt dobrze. Nie ulegało wątpliwości, że potrzebowała wypoczynku i dziś już do pracy się nie nadawała.
Jocelyn była dobra w tym, co robiła. Wykraczała poziomem poza wiedzę, jaką miała większość jej rówieśników z drugiego roku kursu. Miała potencjał, by stać się znakomitą uzdrowicielką, choć wciąż była bardzo skonfliktowana wewnętrznie i czasem sama gubiła się w tym, kim naprawdę była, a kim tylko jej się wydawało, że powinna być. Tak czy inaczej – przykładała się do swoich obowiązków, tym bardziej że wiedziała, że jako kobieta ma trudniej. Stażystek było mniej niż stażystów, często musiały udowadniać swoją wartość co bardziej skostniałym mężczyznom, którzy uważali, że to nie jest zawód dla kobiet, a już na pewno nie dla takich jak ona. Może nie miała feministycznych zapędów, nie chciała być silna, niezależna i postępowa, ale nie chciała tak łatwo zrezygnować, ani tym bardziej odpaść z kursu przez coś takiego, jak niestaranność i lekceważenie zasad.
Nie wiedziała, kto mógł to napisać, nie potrafiła powiązać pisma z konkretną osobą, nie znała charakteru pisma wszystkich stażystów. Ktokolwiek to był, popełnił poważny błąd i nie ulegało wątpliwości, że Black prędzej czy później ustali, kto to był, i pewnie nie będzie go interesowało, czy to zwykła pomyłka powodowana roztargnieniem i zmęczeniem, czy może ignorancją. Lupus Black był kimś, komu lepiej było nie podpadać, dlatego Josie nawet nie przyszłoby na myśl, żeby o taką pomyłkę posądzać jego samego, nie miałaby odwagi w ogóle wypowiedzieć przy nim czegoś podobnego, dobrze wiedząc, że znajdował się na wyższej pozycji – nie tylko zawodowej, ale też społecznej.
Nie odpowiedziała, bo właśnie w tym momencie, zanim zdążyła zebrać myśli, nagle zrobiło jej się słabo i osunęła się z krzesła na ziemię. Pociemniało jej przed oczami i zasłabła, tracąc świadomość tego, co się wokół niej działo. Po prostu się wyłączyła, nawet nie czując momentu upadku na zimną posadzkę ani tego, jak Lupus ukucnął obok i odwrócił ją, po czym zaczął rzucać odpowiednie zaklęcia. Dopiero ostatnie przebudziło ją; nagle poczuła że wraca do rzeczywistości. Jej powieki zatrzepotały niemrawo i po chwili uniosły się, a obraz, po krótkim falowaniu, wyostrzył się. Zobaczyła że leży na ziemi, a nad nią pochylał się Black. Dopiero po chwili poczuła, że jej głowa spoczywa na jego kolanach i nagle poczuła się bardzo zawstydzona z tego powodu.
- Och – westchnęła cicho, zdając sobie sprawę, że przed chwilą musiała zasłabnąć, bo co innego tłumaczyłoby to, że na chwilę odpłynęła i obudziła się na podłodze, choć pamiętała, że siedziała przy biurku i rozmawiała z Blackiem? – Ja... Tak bardzo przepraszam za to – wybąkała zakłopotanym głosem, podnosząc się ostrożnie do pozycji siedzącej i sięgając dłonią do czoła, na którym znajdowała się już uleczona ranka od uderzenia. – Nagle zrobiło mi się tak słabo, a potem... nastała ciemność. – Nie chciała, by Black myślał o niej źle, dlatego w jej oczach błysnął niepokój, gdy na niego spojrzała. Wciąż jednak wyglądała blado i nie czuła się zbyt dobrze. Nie ulegało wątpliwości, że potrzebowała wypoczynku i dziś już do pracy się nie nadawała.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Kobiety nie powinny pchać się do żadnych zawodów niezwiązanych ze sztuką lub innymi, kobiecymi domenami. Ale już dawno przestałem się tak dosadnie oburzać w związku z zalewającymi rynek pracy przedstawicielkami płci słabszej. Starałem się przede wszystkim trzymać nerwy na wodzy, tak jak tego mnie uczono i czego ode mnie wymagano. Z drugiej strony jawnie mówiłem o swych poglądach, nie było jednak sensu powtarzać ich w nieskończoność. Jocelyn miała ich świadomość i skoro do tej pory jeszcze nie zrezygnowała, to nie miałem podstaw do urządzania jej wykładów. Choć jako przełożony mógłbym to zrobić. Widziałem, że była ambitna i dokładna, a takich ludzi ceniłem, więc chcąc nie chcąc przystałem na roztoczenie przed nią mentorskiej opieki. Wydawało mi się, że radziła sobie coraz lepiej, ale niestety dzisiejsze znalezisko rzuciło cień na mój pogląd o jej osobie. Przynajmniej dopóki nie zaczęła się tak zaciekle bronić przed tym, że pismo nie należało do niej. Więc do kogo? Na moje nieszczęście zupełnie nie kojarzyłem innych stażystek, które zlewały się szarą masę; szukanie winowajczyni może okazać się szukaniem igły w stogu siana, dlatego na samą myśl pogorszył mi się humor. Zamierzałem więc odprawić pannę Vane i zająć się czymś pożytecznym, ale niestety rzeczywistość po raz kolejny spłatała mi psikusa, niwecząc plany.
W miarę upływu czasu, leczniczych inkantacji oraz wypowiadanych słów, wzmagała we mnie złość. Po co przychodziła do pracy, skoro źle się czuła? Mogła narazić na szwank zdrowie oraz życie wielu pacjentów lecząc ich w takim stanie.
- Od początku nie wyglądasz dobrze panno Vane – zacząłem więc surowym tonem, pomagając jej się podnieść i usadowić z powrotem na krześle przy biurku. – Co to za przychodzenie do pracy w takim stanie? Chce pani powybijać wszystkich poszkodowanych w szpitalu? – spytałem retorycznie, ale wciąż oschle. Istniało prawdopodobieństwo, że była na dyżurze i dopiero potem źle się poczuła, ale to powinna niezwłocznie posłać po kogoś z rodziny oraz wrócić do domu. Upewniwszy się, że czarownica siedzi spokojnie na miejscu, podszedłem do drzwi i bez słowa wyszedłem na korytarz. Na szczęście udało się złapać jakiegoś stażystę, który w pierwszym odruchu chciał uciec w popłochu, ale mu na to nie pozwoliłem. Zamiast tego obaj wróciliśmy do gabinetu.
- Pan… jak pan się właściwie nazywa? – spytałem chłopaka. – Pan Reynolds zapakuje cię do kominka panno Vane, udasz się niezwłocznie na odpoczynek. Nie chcę panny dzisiaj widzieć w Świętym Mungu i zapewniam, że obejście mojego służbowego nakazu zostanie surowo ukarane – rzuciłem stanowczym tonem. Nie mogłem pozwolić sobie na możliwość popełnienia przez nią błędu, więc najlepszym wyjściem z tej sytuacji było zwolnienie jej do domu.
Na koniec podszedłem do jednej z gablotek oraz wręczyłem kilka fiolek jej do ręki.
- To eliksir wzmacniający, na pewno posiada panna wiedzę jak go zażywać. Żegnam – dodałem na zakończenie całej tej przygody, wciąż stojąc przy biurku. Oczekiwałem, że ta dwójka zaraz zniknie z mojego gabinetu, bym mógł zająć się rozszyfrowywaniem zagadki niewłaściwych papierów w teczkach.
W miarę upływu czasu, leczniczych inkantacji oraz wypowiadanych słów, wzmagała we mnie złość. Po co przychodziła do pracy, skoro źle się czuła? Mogła narazić na szwank zdrowie oraz życie wielu pacjentów lecząc ich w takim stanie.
- Od początku nie wyglądasz dobrze panno Vane – zacząłem więc surowym tonem, pomagając jej się podnieść i usadowić z powrotem na krześle przy biurku. – Co to za przychodzenie do pracy w takim stanie? Chce pani powybijać wszystkich poszkodowanych w szpitalu? – spytałem retorycznie, ale wciąż oschle. Istniało prawdopodobieństwo, że była na dyżurze i dopiero potem źle się poczuła, ale to powinna niezwłocznie posłać po kogoś z rodziny oraz wrócić do domu. Upewniwszy się, że czarownica siedzi spokojnie na miejscu, podszedłem do drzwi i bez słowa wyszedłem na korytarz. Na szczęście udało się złapać jakiegoś stażystę, który w pierwszym odruchu chciał uciec w popłochu, ale mu na to nie pozwoliłem. Zamiast tego obaj wróciliśmy do gabinetu.
- Pan… jak pan się właściwie nazywa? – spytałem chłopaka. – Pan Reynolds zapakuje cię do kominka panno Vane, udasz się niezwłocznie na odpoczynek. Nie chcę panny dzisiaj widzieć w Świętym Mungu i zapewniam, że obejście mojego służbowego nakazu zostanie surowo ukarane – rzuciłem stanowczym tonem. Nie mogłem pozwolić sobie na możliwość popełnienia przez nią błędu, więc najlepszym wyjściem z tej sytuacji było zwolnienie jej do domu.
Na koniec podszedłem do jednej z gablotek oraz wręczyłem kilka fiolek jej do ręki.
- To eliksir wzmacniający, na pewno posiada panna wiedzę jak go zażywać. Żegnam – dodałem na zakończenie całej tej przygody, wciąż stojąc przy biurku. Oczekiwałem, że ta dwójka zaraz zniknie z mojego gabinetu, bym mógł zająć się rozszyfrowywaniem zagadki niewłaściwych papierów w teczkach.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Takie samo zdanie miała matka Jocelyn i wiele innych osób starszej daty. I choć samej Josie do feministki było daleko, była osobą ambitną i głodną wiedzy. Próbowała to pogodzić z wymaganiami matki chcącej zrobić z niej damę, być jednocześnie delikatną młódką oraz inteligentną stażystką, której horyzonty nie ograniczają się do leżenia na mięciutkich poduszkach i malowania obrazów lub grania na instrumentach. Poglądy Blacka oczywiście znała; trudno byłoby pracować z nim i nie odczuć, że mimo wciąż młodego wieku był bardzo konserwatywny i zasadniczy, żeby nie powiedzieć skostniały. Radziła sobie dobrze, była bystra i szybko przyswajała niezbędną wiedzę, szybciej niż wielu jej rówieśników, ale dzisiaj zwyczajnie zawiódł ją własny organizm. Była zmęczona, przepracowana i zestresowana przez niepokój o matkę, która doznała poważnego ataku choroby i znajdowała się w tej chwili piętro wyżej, na oddziale chorób genetycznych.
Nic dziwnego, że w końcu to zmęczenie, nawarstwiające się już w poprzednich dniach, wzięło górę i doprowadziło do tak niefortunnej i wstydliwej sytuacji, jak omdlenie w gabinecie Lupusa Blacka.
Pozwoliła, by mężczyzna pomógł jej wstać i usiąść z powrotem na krześle. Usiadła więc, niespokojnie przygładzając szatę i wciąż czując palący wstyd. Zemdlała, naprawdę zemdlała, i to przy nim. Czuła się jak ostatnia ofiara losu.
- Moja matka... Doznała dziś w nocy poważnego ataku choroby. Czuwałam przy niej, próbując ustabilizować jej stan, a potem musiałam dostarczyć ją na oddział – wyjaśniła ze spojrzeniem wbitym w blat biurka, zdając sobie sprawę, że dla Blacka to pewnie marne usprawiedliwienie tego, że nagle zaniemogła. Po całej nieprzespanej nocy nie powinna się zgodzić by zaciągnięto ją na oddział, bo od rana miała się zacząć jej zmiana, a powinna była wziąć zwolnienie i wrócić do domu, by odpocząć po tak stresujących godzinach. Czuła, że Black był oschły i krytyczny, z pewnością tego nie pochwalał, a i ona wiedziała, że źle zrobiła, ale przeceniła swoje siły. – Wiem, powinnam się zwolnić i nie zostawać dziś w pracy – szepnęła przepraszającym tonem.
Black jednak wyszedł na korytarz i po chwili wrócił w towarzystwie innego stażysty.
- Tak, niezwłocznie udam się do domu – zapewniła; nawet nie przyszłoby jej do głowy, by złamać zakaz Blacka. Przed nim nic na tym oddziale by się nie ukryło, a nie ulegało wątpliwości, że mówił poważnie i byłby gotów wyciągnąć konsekwencje. I tak miała szczęście, że nie ukarał jej za omdlenie, ale pewnie jego mniemanie o jej osobie się przez to nie poprawiło.
- Dziękuję – rzekła, przyjmując podane jej fiolki eliksiru. Wzięła je, zamierzając zażyć zaraz po powrocie do domu. Pożegnała go uprzejmie, wciąż czując się niezręcznie po tej całej sytuacji, po czym z ulgą opuściła gabinet. Stażysta obserwował ją ukradkiem, zapewne zastanawiając się, co się wydarzyło, ale Josie nie miała ochoty na zwierzenia. Zamiast tego udała się do kominka i wróciła prosto do domu.
| zt.
Nic dziwnego, że w końcu to zmęczenie, nawarstwiające się już w poprzednich dniach, wzięło górę i doprowadziło do tak niefortunnej i wstydliwej sytuacji, jak omdlenie w gabinecie Lupusa Blacka.
Pozwoliła, by mężczyzna pomógł jej wstać i usiąść z powrotem na krześle. Usiadła więc, niespokojnie przygładzając szatę i wciąż czując palący wstyd. Zemdlała, naprawdę zemdlała, i to przy nim. Czuła się jak ostatnia ofiara losu.
- Moja matka... Doznała dziś w nocy poważnego ataku choroby. Czuwałam przy niej, próbując ustabilizować jej stan, a potem musiałam dostarczyć ją na oddział – wyjaśniła ze spojrzeniem wbitym w blat biurka, zdając sobie sprawę, że dla Blacka to pewnie marne usprawiedliwienie tego, że nagle zaniemogła. Po całej nieprzespanej nocy nie powinna się zgodzić by zaciągnięto ją na oddział, bo od rana miała się zacząć jej zmiana, a powinna była wziąć zwolnienie i wrócić do domu, by odpocząć po tak stresujących godzinach. Czuła, że Black był oschły i krytyczny, z pewnością tego nie pochwalał, a i ona wiedziała, że źle zrobiła, ale przeceniła swoje siły. – Wiem, powinnam się zwolnić i nie zostawać dziś w pracy – szepnęła przepraszającym tonem.
Black jednak wyszedł na korytarz i po chwili wrócił w towarzystwie innego stażysty.
- Tak, niezwłocznie udam się do domu – zapewniła; nawet nie przyszłoby jej do głowy, by złamać zakaz Blacka. Przed nim nic na tym oddziale by się nie ukryło, a nie ulegało wątpliwości, że mówił poważnie i byłby gotów wyciągnąć konsekwencje. I tak miała szczęście, że nie ukarał jej za omdlenie, ale pewnie jego mniemanie o jej osobie się przez to nie poprawiło.
- Dziękuję – rzekła, przyjmując podane jej fiolki eliksiru. Wzięła je, zamierzając zażyć zaraz po powrocie do domu. Pożegnała go uprzejmie, wciąż czując się niezręcznie po tej całej sytuacji, po czym z ulgą opuściła gabinet. Stażysta obserwował ją ukradkiem, zapewne zastanawiając się, co się wydarzyło, ale Josie nie miała ochoty na zwierzenia. Zamiast tego udała się do kominka i wróciła prosto do domu.
| zt.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Istniało wiele zajęć przystających kobiecie, a nie urągających jej rodzinie. Ale nie zamierzałem wychowywać Jocelyn, to nie była moja rola. Może faktycznie na tym polu zawiedli rodzice, nie mnie to oceniać. Nie każdy ma to szczęście bycia wychowywanym przez twarde, szlacheckie zasady oraz związaną z tym tradycję. Nie każdy też miał w sobie tyle samozaparcia, by podążać tą ścieżką, nawet jeśli nie urodził się wśród nas. Nie powinienem winić to nikogo, choć oczywiście pójście na łatwiznę nigdy nie było i nie będzie przeze mnie promowane. Musiałem wszystkie obawy zdusić w sobie, bo na zmianę i tak było już za późno. Stażystka nawet gdyby zrezygnowała z pracy, to i tak była już narażona na wiele czynników, na które dama nigdy nie powinna być. Nie można ot tak cofnąć czasu i udawać, że nigdy nie popełniło się błędu, ale to naprawdę nie była moja sprawa. To ona będzie mieć problemy z ewentualnym zamążpójściem, nie ja. Skoro tak wybrała, to nic mi do tego, zwłaszcza, że nie jest arystokratką, której ewentualny los mógłby mi ciążyć na ramionach. I sumieniu.
Nie spodziewałem się jednak po niej takiej lekkomyślności. Czarownice nigdy nie były szczególnie bystre (nie tak prezentowała się ich rola w społeczeństwie), ale czasem to wręcz przechodziły same siebie własną głupotą. Nie zamierzałem udawać, że pochwalam akurat tę jedną decyzję Jocelyn. Tak jak mogła robić ze swoim życiem co jej się podobało, tak narażanie pacjentów szpitala było po prostu karygodne. I nic tego nie usprawiedliwiało.
- To niczego nie zmienia – odparłem na jej tłumaczenia. Nie musiała mi o tym mówić, nie interesowały mnie powody, dla których pracowała pomimo zmęczenia. Interesowało mnie dlaczego w ogóle to zrobiła objawiając się takim brakiem rozsądku. Nie mogłem tego zrozumieć. Oczywiście, że to przykre, jak jeden z rodziców ma problemy zdrowotne, ale wtedy bierze się wolne i odpoczywa, a nie naraża zdrowie oraz życie poszkodowanych.
- Świetnie, że się zrozumieliśmy – mruknąłem, nie ułatwiając jej zadania. Pozostawałem oschły oraz konkretny, bo bardzo mnie dziś zawiodła. Pomimo skaz jakie posiadała wierzyłem, że nasza współpraca ułoży się na choćby podstawowym poziomie, ale swoim wybrykiem zawiodła moje zaufanie. – Do widzenia panno Vane – pożegnałem ją po raz ostatni i ponagliłem ruchem dłoni. Sam zasiadłem ponownie za biurkiem. Kręcąc głową z dezaprobatą zabrałem się do wypisywania recept oraz nadrabiania zaległości w papierkowej robocie. Przynajmniej do czasu, aż zostałem wezwany na oddział z powodu nagłego przypadku. Doba była zdecydowanie zbyt krótka.
z/t
Nie spodziewałem się jednak po niej takiej lekkomyślności. Czarownice nigdy nie były szczególnie bystre (nie tak prezentowała się ich rola w społeczeństwie), ale czasem to wręcz przechodziły same siebie własną głupotą. Nie zamierzałem udawać, że pochwalam akurat tę jedną decyzję Jocelyn. Tak jak mogła robić ze swoim życiem co jej się podobało, tak narażanie pacjentów szpitala było po prostu karygodne. I nic tego nie usprawiedliwiało.
- To niczego nie zmienia – odparłem na jej tłumaczenia. Nie musiała mi o tym mówić, nie interesowały mnie powody, dla których pracowała pomimo zmęczenia. Interesowało mnie dlaczego w ogóle to zrobiła objawiając się takim brakiem rozsądku. Nie mogłem tego zrozumieć. Oczywiście, że to przykre, jak jeden z rodziców ma problemy zdrowotne, ale wtedy bierze się wolne i odpoczywa, a nie naraża zdrowie oraz życie poszkodowanych.
- Świetnie, że się zrozumieliśmy – mruknąłem, nie ułatwiając jej zadania. Pozostawałem oschły oraz konkretny, bo bardzo mnie dziś zawiodła. Pomimo skaz jakie posiadała wierzyłem, że nasza współpraca ułoży się na choćby podstawowym poziomie, ale swoim wybrykiem zawiodła moje zaufanie. – Do widzenia panno Vane – pożegnałem ją po raz ostatni i ponagliłem ruchem dłoni. Sam zasiadłem ponownie za biurkiem. Kręcąc głową z dezaprobatą zabrałem się do wypisywania recept oraz nadrabiania zaległości w papierkowej robocie. Przynajmniej do czasu, aż zostałem wezwany na oddział z powodu nagłego przypadku. Doba była zdecydowanie zbyt krótka.
z/t
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
16 VII
W rodzinnym domu z każdym dniem lipca coraz bardziej otwarcie mówiono o przyszłości jednego z synów, który jako ostatni trzymał się stanu kawalerskiego. Z Cygusem zawsze wiązano wielkie plany, jego ożenek miał załagodzić sytuację pomiędzy dwoma zwaśnionymi rodami, ponieważ o całkowitym zakończeniu konfliktu wciąż nie mogło być mowy. Szlachta potrafi chować urazę przez całe wieki i nie wszystkie gałęzie rodów chciały dojść do konsensusu w tej kwestii, choć stanowiska nestorów były stanowcze. Zaaranżowane małżeństwo Lupusa wydawało się pozbawione wydźwięku politycznego, lecz to było złudne wrażenie; każdemu podobnemu małżeństwu towarzyszyło wiele różnorakich ustaleń. Sam główny zainteresowany podchodził do całej sprawy nad wyraz spokojnie, najwidoczniej odnajdując ulgę w tym, że przyjdzie mu poślubić siostrę przyjaciela. Takie powiązanie mogło stanowić całkiem dobrą wróżbę dla przyszłości całego związku. Alphard łudził się, że w takiej sytuacji zostanie pozostawiony w spokoju, bo matka będzie zbyt upojona zbliżającym się szczęściem dwóch pozostałych synów. Bardzo się pomylił w swoich przypuszczeniach. Rodziciela skupiła swą uwagę na tym, że prawie utraciła go bezpowrotnie podczas pożaru w Ministerstwie Magii i za punkt honoru obrała sobie uczynienie go szczęśliwym poprzez dobry ożenek.
Z początku to były tylko wypowiedzi matki, często o żartobliwym charakterze, ale nie zdradzające żadnych szczegółów, zwłaszcza personaliów wybranki. Potem uwagi stały się bardziej zdecydowane, wypowiadane przy obecności ojca, który wcale nie reagował na nie z przymrużeniem oka, jak można było się spodziewać, gdy matka raczyła go swoim wynurzeniami. Wszystko nabrało realności, gdy w końcu nazwisko panny zostało głośno wypowiedziane i to stanowczym tonem lorda Blacka. Lady Carrow. Przez ojcowskie usta zawsze wychodziły tylko słowa ostateczne, wobec których nie można było wznosić sprzeciwów. Aurelii przypadł los zostania lady Black i już nic nie można było na to poradzić. Wciąż jednak oba rody były zaledwie po wstępnych ustaleniach, ale sama próba uczulenia na ten fakt była znakiem, że niewiele brakuje do pełnej zgody w kwestii narzeczeństwa.
Najdziwniej na tę wieść nie zareagował wcale Alphard, to najmłodszy z braci wydawał się nią na swój sposób oszołomiony. Lupus od tamtej pory robił wrażenie rozdrażnionego, a stan ten zdawał się nasilać, gdy zmuszony był dzielić te samą przestrzeń z mniej ułożonym bratem. Alphard był bliski niezauważenia tego stanu rzeczy, gdyby pomiędzy nich nie wkradło się grobowe milczenie. Domowe zacisze nie wydawało się dobrym miejscem do konfrontacji. Żadne tak na dobrą sprawę nie było dobre. Alphard zamierzał bezczelnie zająć czas swemu bratu pod koniec dnia pracy. Śmiało przekroczył próg jego gabinetu, umiejscowionego na piątym piętrze szpitalu św. Munga. Już po jego tęgiej minie można było stwierdzić, że nie będzie bawił się w żadne uprzejmości.
– Czymś cię uraziłem, braciszku? – spytał z pozoru łagodnie, jednak w jego głosie rozbrzmiewała drobna irytacja. Nie lubił być w konflikcie z Lupusem, który był mu najbliższy spośród całej rodziny, mimo wszystko. Zwyczajnie nie mógł znieść sytuacji, w której nawet nie znał własnej winy. – Ostatnio miałem dość nerwowy czas, więc mogłem coś powiedzieć bez namysłu – wyznał po chwili, kierując uważne spojrzenie na brata. To naprawdę był zły pomysł, żeby przeszkadzać mu w pracy. Przynajmniej w gabinecie nie zastał nikogo poza nim.
W rodzinnym domu z każdym dniem lipca coraz bardziej otwarcie mówiono o przyszłości jednego z synów, który jako ostatni trzymał się stanu kawalerskiego. Z Cygusem zawsze wiązano wielkie plany, jego ożenek miał załagodzić sytuację pomiędzy dwoma zwaśnionymi rodami, ponieważ o całkowitym zakończeniu konfliktu wciąż nie mogło być mowy. Szlachta potrafi chować urazę przez całe wieki i nie wszystkie gałęzie rodów chciały dojść do konsensusu w tej kwestii, choć stanowiska nestorów były stanowcze. Zaaranżowane małżeństwo Lupusa wydawało się pozbawione wydźwięku politycznego, lecz to było złudne wrażenie; każdemu podobnemu małżeństwu towarzyszyło wiele różnorakich ustaleń. Sam główny zainteresowany podchodził do całej sprawy nad wyraz spokojnie, najwidoczniej odnajdując ulgę w tym, że przyjdzie mu poślubić siostrę przyjaciela. Takie powiązanie mogło stanowić całkiem dobrą wróżbę dla przyszłości całego związku. Alphard łudził się, że w takiej sytuacji zostanie pozostawiony w spokoju, bo matka będzie zbyt upojona zbliżającym się szczęściem dwóch pozostałych synów. Bardzo się pomylił w swoich przypuszczeniach. Rodziciela skupiła swą uwagę na tym, że prawie utraciła go bezpowrotnie podczas pożaru w Ministerstwie Magii i za punkt honoru obrała sobie uczynienie go szczęśliwym poprzez dobry ożenek.
Z początku to były tylko wypowiedzi matki, często o żartobliwym charakterze, ale nie zdradzające żadnych szczegółów, zwłaszcza personaliów wybranki. Potem uwagi stały się bardziej zdecydowane, wypowiadane przy obecności ojca, który wcale nie reagował na nie z przymrużeniem oka, jak można było się spodziewać, gdy matka raczyła go swoim wynurzeniami. Wszystko nabrało realności, gdy w końcu nazwisko panny zostało głośno wypowiedziane i to stanowczym tonem lorda Blacka. Lady Carrow. Przez ojcowskie usta zawsze wychodziły tylko słowa ostateczne, wobec których nie można było wznosić sprzeciwów. Aurelii przypadł los zostania lady Black i już nic nie można było na to poradzić. Wciąż jednak oba rody były zaledwie po wstępnych ustaleniach, ale sama próba uczulenia na ten fakt była znakiem, że niewiele brakuje do pełnej zgody w kwestii narzeczeństwa.
Najdziwniej na tę wieść nie zareagował wcale Alphard, to najmłodszy z braci wydawał się nią na swój sposób oszołomiony. Lupus od tamtej pory robił wrażenie rozdrażnionego, a stan ten zdawał się nasilać, gdy zmuszony był dzielić te samą przestrzeń z mniej ułożonym bratem. Alphard był bliski niezauważenia tego stanu rzeczy, gdyby pomiędzy nich nie wkradło się grobowe milczenie. Domowe zacisze nie wydawało się dobrym miejscem do konfrontacji. Żadne tak na dobrą sprawę nie było dobre. Alphard zamierzał bezczelnie zająć czas swemu bratu pod koniec dnia pracy. Śmiało przekroczył próg jego gabinetu, umiejscowionego na piątym piętrze szpitalu św. Munga. Już po jego tęgiej minie można było stwierdzić, że nie będzie bawił się w żadne uprzejmości.
– Czymś cię uraziłem, braciszku? – spytał z pozoru łagodnie, jednak w jego głosie rozbrzmiewała drobna irytacja. Nie lubił być w konflikcie z Lupusem, który był mu najbliższy spośród całej rodziny, mimo wszystko. Zwyczajnie nie mógł znieść sytuacji, w której nawet nie znał własnej winy. – Ostatnio miałem dość nerwowy czas, więc mogłem coś powiedzieć bez namysłu – wyznał po chwili, kierując uważne spojrzenie na brata. To naprawdę był zły pomysł, żeby przeszkadzać mu w pracy. Przynajmniej w gabinecie nie zastał nikogo poza nim.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie mogłem tego znieść. Tak po ludzku, po prostu. Szczelna fasada obojętności zdobiąca moją twarz musiała wreszcie pęknąć kiedy matka zadowolonym tonem oświadczyła, któż to taki zajmie miejsce u boku jej środkowego syna. Nie rozumiałem tego. Nie tyle polityki; ta zawsze była dla mnie jasna, zalety pod kątem ekonomiczności oraz pogłębiania wzajemnych stosunków między naszymi rodzinami to sprawa oczywista. Nie pojmowałem tylko jak spośród tych wszystkich panien na wydaniu musiało trafić właśnie na nią. Odkąd usłyszałem radosną nowinę, imię przyszłej narzeczonej Alpharda nie mogło przejść nie tylko przez moje gardło, ale też umysł. Los ze mnie kpił, kopał mnie po tyłku, a ja jedyne, co mogłem zrobić, to zacisnąć zęby i udawać, że nic się nie stało. W tym przypadku udawanie nie wypadało równie przekonująco co w innych sytuacjach. Rysy twarzy wyostrzyły się, wzrok iskrzył czymś dalekim od neutralności, a milczenie stało się już codziennością. Nie chciałem z nikim rozmawiać, na nikogo patrzeć. Przy wspólnym stole skupiałem się wyłącznie na konsumpcji pożywienia i tylko pytania ojca były w stanie wydusić ze mnie te kilka słów prawdy. Matka nieustannie zachwycała się faktem, jak to jej trzej synowie zaczną godne, arystokratyczne życie mężów wspaniałych dam. Nagle nawet ożenek Cygnusa z Rosierówną przypadł jej do gustu; musiała upić się szczęściem udanych swatów, nie widziałem innego wyjścia. A lady Carrow nie mogła się nachwalić. Pochodząc z rodu Flintów wręcz uwielbiała swoją wszelką rodzinę, więc tym bardziej była dumna z Alpharda, choć ten nie do końca przyczynił się do obecnego stanu rzeczy. Victorii nie poświęcała nigdy zbyt wiele czasu, kierując się urazą do Parkinsonów wyniesioną z jeszcze z domu, ale nie miała wyjścia; musiała popierać zdanie swojego męża. Za to o niej zmuszony byłem słuchać o każdej porze dnia, kiedy tylko mieliśmy okazję wspólnie zasiąść przy stole w jadalni. Z trudem milczałem, z jeszcze większym trudem używałem sztućców zastanawiając się jakie wykonać cięcie nożem na nadgarstkach byleby ten koszmar się wreszcie skończył. Za pozwoleniem ojca pierwszy odchodziłem na swoje piętro lub wręcz bez zastanowienia biegłem do szpitala robiąc nadgodziny, by odseparować się od ciągle zachwyconej lady Black. Nawet jej przytyki w stronę wciąż niezamężnej Walburgi nie bawiły mnie tak, jak kiedyś. Za to tryumfalne spojrzenia siostry kierowane w moją stronę (bo głupia oczywiście musiała znać powód mojego rozdrażnienia) denerwowały mnie jeszcze bardziej.
Świat się kończył.
Odczuwałem to boleśnie w domu, ale w Świętym Mungu zasypywałem się nawet znienawidzonymi kartotekami oraz raportami koniecznymi do uzupełnienia. Nie wiem którą już godzinę ślęczałem za biurkiem starając się wpatrywać w rozbiegany ciąg literek, ale to nie szkodzi, bo zamierzałem tu już zostać do późnych godzin, by wrócić na Grimmauld Place kiedy wszyscy będą smacznie spać. Niestety, plany zweryfikował wchodzący do gabinetu Alphard. Z trudem powstrzymałem się przed ciężkim westchnięciem. Ani chwili spokoju. Czy teraz on zamierzał trajkotać o swojej narzeczonej? Naprawdę nigdzie nie mogłem odnaleźć bezpiecznego azylu pozbawionego tematów ślubnych? Zerknąłem na niego z ukosa, zaraz jednak powracając do mozolnego pisania po pergaminie.
- Nie – odparłem krótko, stanowczo. – Mam dużo pracy – rzuciłem na odczepne. Nie rozmijałem się z prawdą. Nie wspomniałem tylko, że to robota papierkowa, którą do tej pory odsuwałem na bok, a teraz nagle znalazłem mnóstwo czasu na jej uzupełnienie. – Jestem zajęty. Chcesz coś konkretnego? – spytałem od niechcenia, nie przerywając notowania. Jeśli nie miał do mnie sprawy niecierpiącej zwłoki, od której zależało czyjeś życie lub śmierć, to mógłby już sobie iść.
Świat się kończył.
Odczuwałem to boleśnie w domu, ale w Świętym Mungu zasypywałem się nawet znienawidzonymi kartotekami oraz raportami koniecznymi do uzupełnienia. Nie wiem którą już godzinę ślęczałem za biurkiem starając się wpatrywać w rozbiegany ciąg literek, ale to nie szkodzi, bo zamierzałem tu już zostać do późnych godzin, by wrócić na Grimmauld Place kiedy wszyscy będą smacznie spać. Niestety, plany zweryfikował wchodzący do gabinetu Alphard. Z trudem powstrzymałem się przed ciężkim westchnięciem. Ani chwili spokoju. Czy teraz on zamierzał trajkotać o swojej narzeczonej? Naprawdę nigdzie nie mogłem odnaleźć bezpiecznego azylu pozbawionego tematów ślubnych? Zerknąłem na niego z ukosa, zaraz jednak powracając do mozolnego pisania po pergaminie.
- Nie – odparłem krótko, stanowczo. – Mam dużo pracy – rzuciłem na odczepne. Nie rozmijałem się z prawdą. Nie wspomniałem tylko, że to robota papierkowa, którą do tej pory odsuwałem na bok, a teraz nagle znalazłem mnóstwo czasu na jej uzupełnienie. – Jestem zajęty. Chcesz coś konkretnego? – spytałem od niechcenia, nie przerywając notowania. Jeśli nie miał do mnie sprawy niecierpiącej zwłoki, od której zależało czyjeś życie lub śmierć, to mógłby już sobie iść.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z niesmakiem rozejrzał się po pomieszczeniu, w jakim przyszło urzędować jego młodszemu bratu. Już zdarzyło mu się tu być, jednak wciąż nieustannie nie zadowalał go wystrój tego wnętrza. Przestrzeń była zbyt ograniczona, prawie klaustrofobiczna, a wrażenie to było umacniane przez ściany, na których biała farba przez wszystkie lata zdążyła nabrać odcienia szarości. Jednak zawsze zerknięcie na regały uginające się od fachowych ksiąg tłumiły wcześniejsze wizualne wrażenia.
Zawsze zastanawiał się, co Lupus dostrzegał ciekawego w tajnikach anatomii. Czy zafascynowany był ludzkimi trzewiami, czy może między nimi szukał czegoś więcej – ukrytego sensu czy niemożliwych do ogarnięcia umysłem wynaturzeń? Jako Black miał wyraźnie utorowaną drogę do Ministerstwa Magii, tymczasem on zdecydował się na profesje uzdrowiciela. Nie było to zajęcie hańbiące, przeciwnie, zapewniało szacunek, choć w murach Szpitala Świętego Munga nie dane było wybierać z jaką krwią chce się stykać.
– A myślałem, że to ja jestem bardziej narażony na papierologię – rzucił żartobliwie, podejmując się jakże kiepskiej próby polepszenia atmosfery między nimi. Nie osiągnął tego skutku, przeciwnie; brak zamierzonego efektu rozbudził w nim spore niezadowolenie, którego wcale nie zamierzał kryć. Lupus jednak nie miał okazji tego zauważyć, uparcie zapatrzony w tę przeklętą dokumentację, jakby to właśnie w niej dane mu było odkryć prawdę o ludzkim istnieniu. W jego postawie, tak bardzo niewzruszonej, kryła się zaciętość i uraza. To nie była ta zwyczajowa beznamiętność, do jakiej nakłaniano ich od najmłodszych lat, w tym momencie pod chłodną powłoką kryła się gorąca niechęć. Alphard nie był ślepy, dostrzegł, że młodszy brat wszelkimi sposobami unika przebywania w rodzinnym domu, aby nie musieć dzielić przestrzeni najbliższymi krewnymi. Podczas wspólnych posiłków wyglądał tak, jakby zaraz miał zwrócić całą treść żołądkową, choć na dobrą sprawę bardziej dręczył jedzenie na swoim talerzu, niż zajmował się jego konsumpcją.
– Mógłbyś chociaż łaskawie uraczyć mnie spojrzeniem – rzekł z wyraźnie pobrzmiewającą w jego głosie nutą irytacji. – Skoro nie bawią cię uprzejmości, postaram się być wręcz rażąco konkretny. Cóż takiego się stało, że nie cieszy cię wieść, iż nawet wobec mnie nestor rodu może mieć jakiekolwiek plany?
Jednym z obowiązków każdego młodego lorda był korzystny ożenek i sam Lupus doskonale o tym wiedział w chwili, gdy godził się na zaręczyny. Wiedział również doskonale o rozterkach Alpharda, który to bał się, że zepchnięty zostanie na boczny tor, jako element niepożądany. Był Blackiem, pragnął godnie reprezentować swój ród, choć niektórzy mogli postrzegać go jako kłopot, skoro nie potrafił odnaleźć się w sztywnych ramach, w jakich zamykano czarodziejów szlacheckiego stanu.
– Nie jest mi w smak unieszczęśliwiać wskazanej dla mnie lady węzłem małżeńskim – wyznał otwarcie, nie bojąc się tej gorzkiej prawdy. Nie łudził się, że Aurelia zazna z nim prawdziwego szczęścia, mogła tylko liczyć na szacunek i brak zmartwień. – Dobrze wiesz, że to mój obowiązek. To moja szansa na udowodnienie wszystkim, że jestem godzien nazwiska mimo mojej niedoskonałości.
Zawsze zastanawiał się, co Lupus dostrzegał ciekawego w tajnikach anatomii. Czy zafascynowany był ludzkimi trzewiami, czy może między nimi szukał czegoś więcej – ukrytego sensu czy niemożliwych do ogarnięcia umysłem wynaturzeń? Jako Black miał wyraźnie utorowaną drogę do Ministerstwa Magii, tymczasem on zdecydował się na profesje uzdrowiciela. Nie było to zajęcie hańbiące, przeciwnie, zapewniało szacunek, choć w murach Szpitala Świętego Munga nie dane było wybierać z jaką krwią chce się stykać.
– A myślałem, że to ja jestem bardziej narażony na papierologię – rzucił żartobliwie, podejmując się jakże kiepskiej próby polepszenia atmosfery między nimi. Nie osiągnął tego skutku, przeciwnie; brak zamierzonego efektu rozbudził w nim spore niezadowolenie, którego wcale nie zamierzał kryć. Lupus jednak nie miał okazji tego zauważyć, uparcie zapatrzony w tę przeklętą dokumentację, jakby to właśnie w niej dane mu było odkryć prawdę o ludzkim istnieniu. W jego postawie, tak bardzo niewzruszonej, kryła się zaciętość i uraza. To nie była ta zwyczajowa beznamiętność, do jakiej nakłaniano ich od najmłodszych lat, w tym momencie pod chłodną powłoką kryła się gorąca niechęć. Alphard nie był ślepy, dostrzegł, że młodszy brat wszelkimi sposobami unika przebywania w rodzinnym domu, aby nie musieć dzielić przestrzeni najbliższymi krewnymi. Podczas wspólnych posiłków wyglądał tak, jakby zaraz miał zwrócić całą treść żołądkową, choć na dobrą sprawę bardziej dręczył jedzenie na swoim talerzu, niż zajmował się jego konsumpcją.
– Mógłbyś chociaż łaskawie uraczyć mnie spojrzeniem – rzekł z wyraźnie pobrzmiewającą w jego głosie nutą irytacji. – Skoro nie bawią cię uprzejmości, postaram się być wręcz rażąco konkretny. Cóż takiego się stało, że nie cieszy cię wieść, iż nawet wobec mnie nestor rodu może mieć jakiekolwiek plany?
Jednym z obowiązków każdego młodego lorda był korzystny ożenek i sam Lupus doskonale o tym wiedział w chwili, gdy godził się na zaręczyny. Wiedział również doskonale o rozterkach Alpharda, który to bał się, że zepchnięty zostanie na boczny tor, jako element niepożądany. Był Blackiem, pragnął godnie reprezentować swój ród, choć niektórzy mogli postrzegać go jako kłopot, skoro nie potrafił odnaleźć się w sztywnych ramach, w jakich zamykano czarodziejów szlacheckiego stanu.
– Nie jest mi w smak unieszczęśliwiać wskazanej dla mnie lady węzłem małżeńskim – wyznał otwarcie, nie bojąc się tej gorzkiej prawdy. Nie łudził się, że Aurelia zazna z nim prawdziwego szczęścia, mogła tylko liczyć na szacunek i brak zmartwień. – Dobrze wiesz, że to mój obowiązek. To moja szansa na udowodnienie wszystkim, że jestem godzien nazwiska mimo mojej niedoskonałości.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tak, mnie też zawsze zastanawiały spartańskie warunki Świętego Munga. Blackowie tyle łożyli na placówkę chcąc zapewnić sobie wpływy także i tutaj, nie ograniczając się jedynie do Ministerstwa Magii, a tymczasem szpital wyglądał jak wyszarpany psidwakowi z gardła. Nie pojmowałem tego i nawet nie chciałem, z czasem przyzwyczajając się do kiepskiej kondycji placówki. Mój gabinet, choć skromny, i tak wyglądał lepiej niż większość znajdujących się na każdej kondygnacji budynku. Przede wszystkim był tu porządek, o który skrupulatnie dbałem. Musiałem mieć wszystko pod kontrolą, co też miało wpływ na moje życiowe wybory. Dzierżąc w dłoniach cudze życie, decydując o tym, czy delikwent miał przeżyć lub umrzeć; to była prawdziwa potęga, która mnie pociągała od pamiętnych wydarzeń w szkole. Kruchość ludzkiej egzystencji, możliwość zadawania bólu w sposób inny, niż większość to rozumiała poprzez czarną magię, to było to, co fascynowało. Wystarczyło nie podać środka przeciwbólowego, nie trzeba było nawet zbliżać się do granicy prawa, by móc korzystać z posiadanych przywilejów. Praca uzdrowiciela była niesłusznie demonizowana przez większość, bo nikt nie wziął pod uwagę, że po kursie dla kogoś znaczącego, z nazwiskiem, dobór pacjentów był niemal dziecinnie prosty. Ale męczyło mnie ciągłe uświadamianie innych co do tego, dlatego pozwalałem otoczeniu tkwić w błędzie, zupełnie nikogo z niego nie wyprowadzając.
Zresztą, daleki byłem od chęci przyjemnej pogawędki z bratem. Byłem zły, zmęczony i zajęty, a on postanowił świergotać mi nad głową. Westchnienie wydobyło się z moich ust wraz z żartobliwą uwagą. Mylnie wziąłem to za wstęp do nudnej konwersacji o pogodzie oraz wspaniałej przyszłości zaręczonych Blacków, kiedy nawet nie wiedziałem, że moje narzeczeństwo zostanie dziś zerwane.
- Uzdrowiciele nie tylko leczą – rzuciłem od niechcenia, po raz kolejny. Nie chciałem wdawać się w szczegóły, nie miałem na to ochoty. Pragnąłem tylko, by Alphard dał za wygraną i opuścił pomieszczenie, ale niestety. Był równie uparty co matka. Ona jak sobie wybrała jeden temat, jaki ją interesował, to mieliła go aż do wywrócenia treści żołądkowej adwersarzy. Widocznie starszy z nas zamierzał trzymać się matczynego kanonu relacji międzyludzkich, co samo w sobie powodowało irytację.
Niestety, konkretne pytanie przecinające powietrze po grzecznościowej gadce zrobiło na mnie takie wrażenie, że faktycznie uniosłem spojrzenie wbijając je w sylwetkę brata. Szuranie piórem po pergaminie zakończyło się, a narzędzie piśmiennicze odłożyłem na przeznaczony mu stojak. Splotłem ze sobą palce, dłonie umieszczając na chłodnej fakturze papieru. Słuchałem słów arystokraty z mieszaniną niepokoju oraz frustracji.
- Zawsze życzyłem ci jak najlepiej i dobrze o tym wiesz – odparłem ostro, nie godząc się na sprowadzanie mojej osoby do poziomu kogoś, komu przeszkadzałoby szczęście rodzonego brata. Nawet jeśli kiedyś zdarzały się między nami scysje, to było to normalne w gronie rodziny; nie byliśmy identyczni. Cygnus był inny, Alphard był inny i ja byłem inny, choć wszyscy wychowani zostaliśmy na jedną modłę. – Skąd pomysł, że nie jesteś godzien? – spytałem nie rozumiejąc. Może jego wady były widoczne dla innych, bo nie dość skutecznie je maskował, ale na Merlina, był Blackiem, godnym swojego nazwiska, zasługiwał na wszystko, co najlepsze. Dlaczego jednak ona? Nie mogłem się z tym pogodzić i nie było to winą mojego brata, wiedziałem o tym. Ale zwyczajnie nie potrafiłem rozdzielić emocji od chłodnej kalkulacji. Musiałem to przeboleć, przetrawić i pogodzić się z losem, a na to było za wcześnie. Nie można skreślić miłości jednym ruchem, szczególnie, że starałem się ją wyplenić siebie przez kilka długich lat. Jak widać z marnym skutkiem. – Mam ostatnio burzliwy okres, to nie twoja wina. Chcę pobyć sam ze swoimi myślami – skłamałem. Musiałem. Nie mogłem powiedzieć Alphardowi prawdy, nie zasługiwał nie tyle na nią, co na przyjęcie jej konsekwencji. Wiedziałem, że źle by zniósł wiadomości, jakie mógłbym mu przekazać. Pewnie obwiniałby się o coś, co nawet nie należało w jego gestii. Albo po prostu czułby się niekomfortowo ze świadomością, że odebrał mi coś ważnego, istotnego. Lub przynajmniej zastanawiałby się nad uczuciami lady Carrow. Nie posądzałem go w końcu o znieczulicę i obojętność na komfort członków swojej rodziny, więc takie wysnułem wnioski. Lepiej, by żył w niewiedzy. A ja po prostu zyskam kiedyś równowagę psychiczną. Chyba.
Zresztą, daleki byłem od chęci przyjemnej pogawędki z bratem. Byłem zły, zmęczony i zajęty, a on postanowił świergotać mi nad głową. Westchnienie wydobyło się z moich ust wraz z żartobliwą uwagą. Mylnie wziąłem to za wstęp do nudnej konwersacji o pogodzie oraz wspaniałej przyszłości zaręczonych Blacków, kiedy nawet nie wiedziałem, że moje narzeczeństwo zostanie dziś zerwane.
- Uzdrowiciele nie tylko leczą – rzuciłem od niechcenia, po raz kolejny. Nie chciałem wdawać się w szczegóły, nie miałem na to ochoty. Pragnąłem tylko, by Alphard dał za wygraną i opuścił pomieszczenie, ale niestety. Był równie uparty co matka. Ona jak sobie wybrała jeden temat, jaki ją interesował, to mieliła go aż do wywrócenia treści żołądkowej adwersarzy. Widocznie starszy z nas zamierzał trzymać się matczynego kanonu relacji międzyludzkich, co samo w sobie powodowało irytację.
Niestety, konkretne pytanie przecinające powietrze po grzecznościowej gadce zrobiło na mnie takie wrażenie, że faktycznie uniosłem spojrzenie wbijając je w sylwetkę brata. Szuranie piórem po pergaminie zakończyło się, a narzędzie piśmiennicze odłożyłem na przeznaczony mu stojak. Splotłem ze sobą palce, dłonie umieszczając na chłodnej fakturze papieru. Słuchałem słów arystokraty z mieszaniną niepokoju oraz frustracji.
- Zawsze życzyłem ci jak najlepiej i dobrze o tym wiesz – odparłem ostro, nie godząc się na sprowadzanie mojej osoby do poziomu kogoś, komu przeszkadzałoby szczęście rodzonego brata. Nawet jeśli kiedyś zdarzały się między nami scysje, to było to normalne w gronie rodziny; nie byliśmy identyczni. Cygnus był inny, Alphard był inny i ja byłem inny, choć wszyscy wychowani zostaliśmy na jedną modłę. – Skąd pomysł, że nie jesteś godzien? – spytałem nie rozumiejąc. Może jego wady były widoczne dla innych, bo nie dość skutecznie je maskował, ale na Merlina, był Blackiem, godnym swojego nazwiska, zasługiwał na wszystko, co najlepsze. Dlaczego jednak ona? Nie mogłem się z tym pogodzić i nie było to winą mojego brata, wiedziałem o tym. Ale zwyczajnie nie potrafiłem rozdzielić emocji od chłodnej kalkulacji. Musiałem to przeboleć, przetrawić i pogodzić się z losem, a na to było za wcześnie. Nie można skreślić miłości jednym ruchem, szczególnie, że starałem się ją wyplenić siebie przez kilka długich lat. Jak widać z marnym skutkiem. – Mam ostatnio burzliwy okres, to nie twoja wina. Chcę pobyć sam ze swoimi myślami – skłamałem. Musiałem. Nie mogłem powiedzieć Alphardowi prawdy, nie zasługiwał nie tyle na nią, co na przyjęcie jej konsekwencji. Wiedziałem, że źle by zniósł wiadomości, jakie mógłbym mu przekazać. Pewnie obwiniałby się o coś, co nawet nie należało w jego gestii. Albo po prostu czułby się niekomfortowo ze świadomością, że odebrał mi coś ważnego, istotnego. Lub przynajmniej zastanawiałby się nad uczuciami lady Carrow. Nie posądzałem go w końcu o znieczulicę i obojętność na komfort członków swojej rodziny, więc takie wysnułem wnioski. Lepiej, by żył w niewiedzy. A ja po prostu zyskam kiedyś równowagę psychiczną. Chyba.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciał w końcu zedrzeć z twarzy brata cholerną maskę spokoju. Jego niewzruszona postawa była tym, co zawsze utrudniało im porozumienie. W jego przypadku wewnętrzny przymus wyrzucenia z siebie emocji został stłumiony, Alphard zaś nieustannie się z nim męczył, wielokrotnie przegrywając, choć z wiekiem udawało mu się coraz lepiej nad sobą panować. Ale w tej chwili nie mógł nic zaradzić na to, że miał wielką ochotę chwycić za krzesło stojące przed biurkiem medyka, czekające na pacjentów, aby rzucić nim z łoskotem o ścianę. Lecz uwagę Lupusa ściągnął na siebie słownym przytykiem. Dostrzegł, jak ten poważnieje, wreszcie ujawniając oznaki zainteresowania dyskusją. Bezczelny atak na jego osobę odniósł skutek.
– Zatem dlatego za każdym razem wręcz się wzdrygasz, gdy tylko ktoś napomknie o moich prawdopodobnych zaręczynach? – spytał swobodnie, jakby wcale nie przywiązywał wagi do słów wypływających z jego ust. O wiele więcej skupienia włożył w poczynienie dokładnych obserwacji, nawet na ułamek sekundy nie zdejmując spojrzenia z twarzy Lupusa. – Jakiż ze mnie ignorant, skoro w twym zachowaniu nie dostrzegłem głębokiej troski. Musisz jednak przyznać, że mogłem odnieść mylne wrażenie, kiedy w domu tylko milczysz jak zaklęty i próbujesz nie krzywić się na każdym kroku – wyrzucił z siebie ironicznie, nie mogąc zdusić własnej frustracji. Ta już zbyt długo leżała odłogiem i tylko czekała na okazję, aby wreszcie ujawnić się w pełnej krasie. Na chwilę obecną Alphard był jeszcze w stanie dość umiejętnie ją dawkować z pomocą coraz bardziej zjadliwych komentarzy. Bardziej jednak zależało mu na tym, aby Lupus wiedział, że nie ma do czynienia ze ślepym głupcem. Żyjąc pod jednym dachem trudno nie poznać dogłębnie drugiego człowieka. Byli wychowywani wspólnie, wzrastali razem i obydwaj znosili nauki o powinnościach Blacków.
– Obaj doskonale wiemy, że to nie czas i miejsce na rozmowę o mojej osobie – odparł ostro, nie chcąc marnować ani chwili, kiedy o wiele ważniejsze było wyjaśnienie sprawy dziwacznego napięcia, jakie w ostatnim czasie między nimi zapanowało. Miał dość ciągłego zbywania go wymówkami, te zresztą powtarzane wielokrotnie zaczęły tracić swą wiarygodność. Przez długi czas wcale nie wątpił w to, że Lupus może być niezwykle zapracowany, za czym zresztą przemawiała nieobliczalność anomalii szalejących w Wielkiej Brytanii. Kapryśna magia łatwo doprowadza do nieszczęśliwych wypadków i było to wszystkim rzeczą wiadomą i oczywistą. Czarodziejskie społeczeństwo okazało się jednak nieprzygotowane na gwałtowniejsze zawirowania tak bliskiej ich sercom magii. Przekonali się o tym może nawet zbyt boleśnie. Jednak to ludzkie działania z końca czerwca bywały o wiele bardziej brzemienne w skutkach. W pamięci nadal miał niszczycielską siłę Szatańskiej Pożogi. – Jeśli jeden z nas ma być obiektem tej rozmowy, postawmy sprawę jasno – zaczął rzeczowo, wręcz chłodno, a w spojrzeniu ciemnych oczu, tych dwóch czarnych otchłani zamkniętych w oczodołach starszego Blacka, kryło się wiele stanowczości. Sygnał był jasny: nie śmiej mi się przeciwstawiać. – To ja przybyłem tutaj specjalnie z chęcią zamienienia z tobą kilku zdań – dodał tonem wielce niechętnym, w którym pobrzmiewała również uraza. Gonienie za młodszym bratem, żebranie wręcz o jego uwagę, wciąż pozostawało uwłaczające. Czy zwyczajem panującym w większości rodzin nie jest to, że młodsze rodzeństwo szuka uznania u tego starszego?
Gniewne spojrzenie Alpharda odrobinę złagodniało, kiedy dotarły do niego kolejne słowa brata. Był zbyt zaabsorbowany własnymi uczuciami, jak zwykle. Z jednej strony zachowanie Lupusa martwiło go, z drugiej mocno złościło. Gdyby nauczeni zostali mówić o problemach. Ale Blackowie mieli w zwyczaju zamiatać je pod dywan.
– Czy dzieje się coś złego? – wyrzucił z siebie to pytanie, nad wyraz gwałtownie siadając na krześle, które jeszcze chwilę temu uznawał za idealny obiekt do wyładowania się. Chciał pokazać, że nie da się ponownie spławić. – Wydarzyło się coś ważnego? – zmarszczył brwi, a wszystko przez myśl, która przemknęła mu przez głowę. Znów miałby przegapić ważne wydarzenia z życia brata? Przez te kilka lat, które spędził na podróżach, nie zważał zbytnio na potrzeby krewnych. – Lupusie, tak dłużej nie może być. Ile jeszcze zamierasz traktować mnie jak obcego? – zaraz jednak pokręcił głową jawnie przecząc swojej wypowiedzi, odnajdując w niej ogromny błąd logiczny. – Nie, to ty stajesz się obcy, uciekając z własnego domu. Przecież wiesz, że pod naszym dachem nie mieszkają durnie, wszyscy to widzą. I tylko Walburga nie kręci nosem, jakby wiedziała więcej od innych.
Zapewne był ostatnią osobą, która powinna mówić o odpowiednim zachowaniu, jednak czuł, że dłużej nie wytrzyma. Miał dość zachwyconej matki, wyniosłej siostry i idealnego starszego brata, ojcu zaś starał się schodzić z oczu, tak na wszelki wypadek. Nie był przyzwyczajony do tego, że stan podobnego zawieszenia może odczuwać względem Lupusa. Ich kłótnie były rzadkie, ale nie mieli do czynienia z jedną z nich. Coś było nie tak, ale co? Nie wierzył, żeby Walburga rzeczywiście znała powody, jakie kierowały najmłodszym z braci, często przecież blefowała w taki sposób, aby tylko poczuć się lepszą.
– Im szybciej zaczniesz wyjawiać swe zmartwienia, tym szybciej wyjdę. A może nawet przestanę pytać.
– Zatem dlatego za każdym razem wręcz się wzdrygasz, gdy tylko ktoś napomknie o moich prawdopodobnych zaręczynach? – spytał swobodnie, jakby wcale nie przywiązywał wagi do słów wypływających z jego ust. O wiele więcej skupienia włożył w poczynienie dokładnych obserwacji, nawet na ułamek sekundy nie zdejmując spojrzenia z twarzy Lupusa. – Jakiż ze mnie ignorant, skoro w twym zachowaniu nie dostrzegłem głębokiej troski. Musisz jednak przyznać, że mogłem odnieść mylne wrażenie, kiedy w domu tylko milczysz jak zaklęty i próbujesz nie krzywić się na każdym kroku – wyrzucił z siebie ironicznie, nie mogąc zdusić własnej frustracji. Ta już zbyt długo leżała odłogiem i tylko czekała na okazję, aby wreszcie ujawnić się w pełnej krasie. Na chwilę obecną Alphard był jeszcze w stanie dość umiejętnie ją dawkować z pomocą coraz bardziej zjadliwych komentarzy. Bardziej jednak zależało mu na tym, aby Lupus wiedział, że nie ma do czynienia ze ślepym głupcem. Żyjąc pod jednym dachem trudno nie poznać dogłębnie drugiego człowieka. Byli wychowywani wspólnie, wzrastali razem i obydwaj znosili nauki o powinnościach Blacków.
– Obaj doskonale wiemy, że to nie czas i miejsce na rozmowę o mojej osobie – odparł ostro, nie chcąc marnować ani chwili, kiedy o wiele ważniejsze było wyjaśnienie sprawy dziwacznego napięcia, jakie w ostatnim czasie między nimi zapanowało. Miał dość ciągłego zbywania go wymówkami, te zresztą powtarzane wielokrotnie zaczęły tracić swą wiarygodność. Przez długi czas wcale nie wątpił w to, że Lupus może być niezwykle zapracowany, za czym zresztą przemawiała nieobliczalność anomalii szalejących w Wielkiej Brytanii. Kapryśna magia łatwo doprowadza do nieszczęśliwych wypadków i było to wszystkim rzeczą wiadomą i oczywistą. Czarodziejskie społeczeństwo okazało się jednak nieprzygotowane na gwałtowniejsze zawirowania tak bliskiej ich sercom magii. Przekonali się o tym może nawet zbyt boleśnie. Jednak to ludzkie działania z końca czerwca bywały o wiele bardziej brzemienne w skutkach. W pamięci nadal miał niszczycielską siłę Szatańskiej Pożogi. – Jeśli jeden z nas ma być obiektem tej rozmowy, postawmy sprawę jasno – zaczął rzeczowo, wręcz chłodno, a w spojrzeniu ciemnych oczu, tych dwóch czarnych otchłani zamkniętych w oczodołach starszego Blacka, kryło się wiele stanowczości. Sygnał był jasny: nie śmiej mi się przeciwstawiać. – To ja przybyłem tutaj specjalnie z chęcią zamienienia z tobą kilku zdań – dodał tonem wielce niechętnym, w którym pobrzmiewała również uraza. Gonienie za młodszym bratem, żebranie wręcz o jego uwagę, wciąż pozostawało uwłaczające. Czy zwyczajem panującym w większości rodzin nie jest to, że młodsze rodzeństwo szuka uznania u tego starszego?
Gniewne spojrzenie Alpharda odrobinę złagodniało, kiedy dotarły do niego kolejne słowa brata. Był zbyt zaabsorbowany własnymi uczuciami, jak zwykle. Z jednej strony zachowanie Lupusa martwiło go, z drugiej mocno złościło. Gdyby nauczeni zostali mówić o problemach. Ale Blackowie mieli w zwyczaju zamiatać je pod dywan.
– Czy dzieje się coś złego? – wyrzucił z siebie to pytanie, nad wyraz gwałtownie siadając na krześle, które jeszcze chwilę temu uznawał za idealny obiekt do wyładowania się. Chciał pokazać, że nie da się ponownie spławić. – Wydarzyło się coś ważnego? – zmarszczył brwi, a wszystko przez myśl, która przemknęła mu przez głowę. Znów miałby przegapić ważne wydarzenia z życia brata? Przez te kilka lat, które spędził na podróżach, nie zważał zbytnio na potrzeby krewnych. – Lupusie, tak dłużej nie może być. Ile jeszcze zamierasz traktować mnie jak obcego? – zaraz jednak pokręcił głową jawnie przecząc swojej wypowiedzi, odnajdując w niej ogromny błąd logiczny. – Nie, to ty stajesz się obcy, uciekając z własnego domu. Przecież wiesz, że pod naszym dachem nie mieszkają durnie, wszyscy to widzą. I tylko Walburga nie kręci nosem, jakby wiedziała więcej od innych.
Zapewne był ostatnią osobą, która powinna mówić o odpowiednim zachowaniu, jednak czuł, że dłużej nie wytrzyma. Miał dość zachwyconej matki, wyniosłej siostry i idealnego starszego brata, ojcu zaś starał się schodzić z oczu, tak na wszelki wypadek. Nie był przyzwyczajony do tego, że stan podobnego zawieszenia może odczuwać względem Lupusa. Ich kłótnie były rzadkie, ale nie mieli do czynienia z jedną z nich. Coś było nie tak, ale co? Nie wierzył, żeby Walburga rzeczywiście znała powody, jakie kierowały najmłodszym z braci, często przecież blefowała w taki sposób, aby tylko poczuć się lepszą.
– Im szybciej zaczniesz wyjawiać swe zmartwienia, tym szybciej wyjdę. A może nawet przestanę pytać.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Daleko mi było do zachowania spokoju. Ta wizyta męczyła mnie coraz bardziej, choć minęło ledwie kilka chwil odkąd Alphard wparował do gabinetu niczym burza. Marzyłem tylko o tym, by dał mi złapać oddech od tych jego oskarżeń. I przytyków. Chciał mnie poobrażać? Mógł to zrobić w domu. Ach, no tak, o ile zdołałby mnie w nim zastać. Nie odczuwałem wyrzutów sumienia względem tego, że unikałem pobytu na Grimmauld Place. Oczywiście, że psująca się relacja z bratem była dla mnie okropnym doświadczeniem, do którego za nic w świecie nie chciałbym doprowadzić, ale stało się inaczej. Poróżniła nas kobieta, jakże banalnie. Uniosłem kpiąco kąciki ust nie zauważając, że gest ten był odpowiedzią na moje myśli, nie na to, co mówił Black. Uniosłem brew odpychając się od blatu i zamiast tego rozsiadając wygodniej na krześle. Przylgnąłem plecami do oparcia wyglądając, jakbym na w pół leżał. Ręce splotłem ze sobą na klatce piersiowej i wpatrywałem się w oburzonego mężczyznę z mieszaniną zażenowania oraz niewerbalnego wyzwania. Musiałem obrócić kota ogonem, nie miałem innego wyjścia. Zmusił mnie do kłamstw, do blefów i owijania w bawełnę, a wcale tego nie chciałem. Jeśli sądził, że podam mu prawdę na srebrnej tacy, to niestety pomylił adresy.
- Bo matka się tym zachwyca nieustannie i mnie to denerwuje. Dziwię się, że ciebie nie – odparłem pewien siebie, z mocą, jakbym dzięki temu miał nabrać na wiarygodności. O ile to kłamstwo przeszło całkiem gładko, bo faktycznie miało wiele wspólnego z rzeczywistością, tak powoli Alphard wytrącał mi z ręki argumenty. Zapędził w kozi róg, a ja trochę wierzgałem próbując odnaleźć lepsze wymówki co do tego, dlaczego nie miałem ochoty go na razie widzieć.
- Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że nie jesteś pępkiem świata? Nie pomyślałeś, że naprawdę mogę mieć swoje problematyczne sprawy do rozwiązania? – Tak, atak za atak. Nie miałem tego na myśli, ale musiałem odeprzeć od siebie podejrzenia i zmyć je pod przykrywką zapracowanego, skołowanego człowieka. – To, że nie chodzę za tobą krok w krok niańcząc cię nie oznacza, że się o ciebie nie martwię – dodałem już spokojniej. Westchnąłem. – Nie? A mam wrażenie, że cały czas rozmawiamy o tobie. Przy śniadaniu, obiedzie i kolacji. Dlaczego nie możemy porozmawiać o tobie również tutaj, w moim gabinecie? Śmiało, usiądź sobie – poprosiłem bardzo teatralnie. Aż się uniosłem i wskazałem ręką miejsce naprzeciwko. – Opowiedz mi proszę o swoim szczęściu. Wersję matki już znam, pora poznać twoją. Wymieńmy się pikantnymi ploteczkami, zamieniam się w słuch. – Tak, to wszystko było podszyte ironią, ale nie wiedziałem już jak bronić się przed atakami. Zaduszony zacząłem miotać się w swoich reakcjach, nawet nie zauważając jak złość oraz frustracja wypełzały ze mnie, być może raniąc jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Może dążyłem złamania nas obu, ale to nie mogło doprowadzić do niczego dobrego. I podświadomie się tego obawiałem. Jednocześnie nie robiąc nic, by zapobiec kataklizmowi, a wręcz podjudzając go do zalania naszej relacji.
- Teraz zebrało ci się na troskę? – spytałem z niedowierzaniem. Aż zamrugałem mocno zaciskając przy tym powieki. – To moja sprawa. Sam muszę się z tym uporać – odpowiedziałem chłodno na całą przemowę dotyczącą mojej nieobecności w domu. Jedynie wzmianka o Walburdze wykrzywiła moją twarz; nie mogłem powiedzieć, że w istocie wiedziała więcej niż chciałbym, aby tak było. Alphard by to wykorzystał, a siostra z czystej złośliwości wyśpiewałaby mu całą moją tragedię. – Nie mogę ci powiedzieć – rzuciłem stanowczo. – Wiedz tylko, że to coś większego. Ważniejszego niż stołek w Ministerstwie czy szpitalu, ważniejsze niż nasz arystokratyczny świat. To potęga i duma, na którą trzeba jednak ciężko pracować, bo nic nie przychodzi bez wysiłku. Zwłaszcza rzeczy wielkie – dodałem enigmatycznie, ucinając dalsze spekulacje. Nic więcej powiedzieć nie mogłem, choć było mi głupio, że zrzucałem prywatę na Rycerzy Walpurgii. Trudno. Niektóre sprawy wymagały poświęcenia.
- Bo matka się tym zachwyca nieustannie i mnie to denerwuje. Dziwię się, że ciebie nie – odparłem pewien siebie, z mocą, jakbym dzięki temu miał nabrać na wiarygodności. O ile to kłamstwo przeszło całkiem gładko, bo faktycznie miało wiele wspólnego z rzeczywistością, tak powoli Alphard wytrącał mi z ręki argumenty. Zapędził w kozi róg, a ja trochę wierzgałem próbując odnaleźć lepsze wymówki co do tego, dlaczego nie miałem ochoty go na razie widzieć.
- Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że nie jesteś pępkiem świata? Nie pomyślałeś, że naprawdę mogę mieć swoje problematyczne sprawy do rozwiązania? – Tak, atak za atak. Nie miałem tego na myśli, ale musiałem odeprzeć od siebie podejrzenia i zmyć je pod przykrywką zapracowanego, skołowanego człowieka. – To, że nie chodzę za tobą krok w krok niańcząc cię nie oznacza, że się o ciebie nie martwię – dodałem już spokojniej. Westchnąłem. – Nie? A mam wrażenie, że cały czas rozmawiamy o tobie. Przy śniadaniu, obiedzie i kolacji. Dlaczego nie możemy porozmawiać o tobie również tutaj, w moim gabinecie? Śmiało, usiądź sobie – poprosiłem bardzo teatralnie. Aż się uniosłem i wskazałem ręką miejsce naprzeciwko. – Opowiedz mi proszę o swoim szczęściu. Wersję matki już znam, pora poznać twoją. Wymieńmy się pikantnymi ploteczkami, zamieniam się w słuch. – Tak, to wszystko było podszyte ironią, ale nie wiedziałem już jak bronić się przed atakami. Zaduszony zacząłem miotać się w swoich reakcjach, nawet nie zauważając jak złość oraz frustracja wypełzały ze mnie, być może raniąc jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Może dążyłem złamania nas obu, ale to nie mogło doprowadzić do niczego dobrego. I podświadomie się tego obawiałem. Jednocześnie nie robiąc nic, by zapobiec kataklizmowi, a wręcz podjudzając go do zalania naszej relacji.
- Teraz zebrało ci się na troskę? – spytałem z niedowierzaniem. Aż zamrugałem mocno zaciskając przy tym powieki. – To moja sprawa. Sam muszę się z tym uporać – odpowiedziałem chłodno na całą przemowę dotyczącą mojej nieobecności w domu. Jedynie wzmianka o Walburdze wykrzywiła moją twarz; nie mogłem powiedzieć, że w istocie wiedziała więcej niż chciałbym, aby tak było. Alphard by to wykorzystał, a siostra z czystej złośliwości wyśpiewałaby mu całą moją tragedię. – Nie mogę ci powiedzieć – rzuciłem stanowczo. – Wiedz tylko, że to coś większego. Ważniejszego niż stołek w Ministerstwie czy szpitalu, ważniejsze niż nasz arystokratyczny świat. To potęga i duma, na którą trzeba jednak ciężko pracować, bo nic nie przychodzi bez wysiłku. Zwłaszcza rzeczy wielkie – dodałem enigmatycznie, ucinając dalsze spekulacje. Nic więcej powiedzieć nie mogłem, choć było mi głupio, że zrzucałem prywatę na Rycerzy Walpurgii. Trudno. Niektóre sprawy wymagały poświęcenia.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dobrze znał uczucie nienawiści wobec domowego zacisza, kiedy odnosiło się wrażenie, jakby ściany poruszały się, czyniąc w ten sposób pomieszczenia coraz ciaśniejszymi. Duszące cztery ściany, a w nich zatęchłe powietrze i unoszący się w nim kurz, w większości składający się ze złuszczonego naskórka i włosów. To było niczym niewidzialna pętla zaciskająca się na szyi. Ileż razy sam opuszczał rodową rezydencję, niezbyt subtelnie trzaskając za sobą drzwiami? Nie tylko te od sypialni czy gabinetu na trzecim piętrze uderzały z hukiem o framugi, również te najbardziej reprezentacyjne frontowe poddawały się jego napadom szału. Wydawać się mogło, że za nic ma spokój pozostałych domowników, jednak w rzeczywistości naprawdę bał się osądu z ich strony, mimo to czasami nie potrafił się pohamować i wybuchał. Był w stanie zrozumieć, dlaczego Lupus mógł trzymać się z dala od Grimmauld Place, ale wciąż nie potrafił uszanować tej jego chęci alienacji. Może po poznaniu jego motywów udałoby mu się wreszcie odpuścić młodszemu bratu.
– Czyżbyś jeszcze nie przyzwyczaił się do zachowań naszej drogiej matki? – spytał żartobliwym tonem, jednak rozpogodzenia szybko ustąpiło miejsca powadze. – I niby co mam ci powiedzieć? Przynajmniej raz rzecz powiązana ze mną szczerze ją cieszy – dodał po chwili, nawet nie chcąc wspominać jak wiele zmartwień dostarczył rodzicielce, kiedy jego wahania nastrojów zaczęły dawać o sobie znać. – Wyswatanie swoich dzieci prędzej czy później staje się misją każdej lady i dobrze, że nasza matka odnajduje w tym jakąś przyjemność.
Z irytacji zmarszczył brwi, kiedy to jemu przyszło się zmagać ze wzburzeniem brata. Był świadom tego, że sam zmusił brata do takiej postawy, wszak atak bywa często najlepszą obroną, mimo to w niesmak mu było stawanie w słowne przepychanki z Lupusem. Ale czy miał inne wyjście? Musiał sprowokować go do dyskusji, a subtelnościami nic by nie ugrał, w końcu miał do czynienia z drugim Blackiem, a więc człowiekiem dumnym, wiecznie wyważonym i niebywale upartym. To były zaiste cechy dziedziczne w przypadku tego szlachetnego i starożytnego rodu. Starał się wszelkimi sposobami zachować spokój, z irytacji zaciskając wręcz boleśnie usta, aby nie wydobyć z siebie żadnego zdradliwego dźwięku. Pozwolił młodszemu bratu wyrzucić z siebie wszystkie żale, biorąc na siebie wszystkie ciosy. Raziło go to, że zarzuca mu się egocentryzm, jednak sam musiał przyznać, że ostatnimi czasy rzeczywiście wszyscy skupiali się na nim, a raczej to szanowna matka robiła wokół jego wielce prawdopodobnych zaręczyn wiele zamieszania. Z dumnie uniesionym czołem nie skorzystał z jakże uprzejmego zaproszenia o zajęcie miejsca, w tej samej chwili sunąć językiem po podniebieniu, unikając tym samym wypowiedzenia siarczystej bluzgi.
– Nie mam wpływu na naszą droga matkę, zaś ojca jak na razie jej dywagacje prawione przy stole nawet bawią, skoro jeszcze ich nie ukrócił – wycedził z siebie ciężko, próbując zawładnąć nad własną irytacją, co do prostych zadań nie należało. – Jeśli masz poważne problemy, to mi o nich do diaska powiedz, a zaoferuję pomoc w miarę swoich możliwości! – zaoferował szybko i donośnie, bo oto jego cierpliwość się skończyła. – Tak, troszczę się o ciebie i dziw się ile chcesz, to niczego nie zmieni – dodał tylko nieco ciszej, wciąż zdeterminowany, nadal uparty, aby obstawać przy swoich racjach, chcąc wydobyć z krewniaka jak najwięcej.
O wiele konkretniejsze słowa ze strony Lupusa wreszcie nadeszły. Momentalnie wspomniał o Deirdre, gdy podczas ostatniego ich spotkania, pomimo swego strapienia, pozostawała tak bardzo dumna i pełna nadziei na lepszą przyszłość. Wtedy z jej ust padły podobne słowa, również niektóre zostały utrwalone ruchem pióra zamoczonego w atramencie w listach. To rozbudziło jego ciekawość, ale przede wszystkim mocno zmartwiło. Potrafił wysnuwać wnioski, a wcześniejsze wzmianki Deirdre o zmianach w czarodziejskim świecie poniekąd łączył z jakże drastycznymi wydarzeniami, do jakich doszło ostatnimi czasy. Wciąż jednak nie miał dowodów, a nie chciał niepokoić przyjaciółki. Czy Lupus mógł mieć podobne strapienia?
– Nie jesteś pierwszą bliską mi osobą, która mówi coś takiego – oznajmił nieco zdenerwowany, marszcząc przy tym z konsternacji brwi. Nadal nie był w stanie poukładać całej tej zagmatwanej układanki, a Lupus okazywał się kolejnym jej elementem. – I jak niby mam się nie martwić, gdy mówisz coś takiego? Rzeczy wielkie zmuszają do równie wielkich wyrzeczeń.
Chciał dla brata spokojnego życia, co wydawało się tak bardzo nierealnym marzeniem w tych niespokojnych czasach. Nie zamierzał jednak pozbawiać go w żaden sposób jego ambicji. Ale jeśli nie chodziło o realizowanie się na polu zawodowym, to do czego Lupus właściwie dążył? Pod jaką postacią kryły się te wielkie rzeczy? I czym się inspirował?
– Jeśli tylko potrzebujesz mojej pomocy – zaczął dość nieporadnym szeptem, nie odrywając od brata spojrzenia ciemnych oczu, w których budował się coraz większy niepokój. Przecież to jemu do głowy przychodziły szalone pomysły, zajmował się mrzonkami. Czyżby część tego szaleństwa przeszła na jego brata?
– Czyżbyś jeszcze nie przyzwyczaił się do zachowań naszej drogiej matki? – spytał żartobliwym tonem, jednak rozpogodzenia szybko ustąpiło miejsca powadze. – I niby co mam ci powiedzieć? Przynajmniej raz rzecz powiązana ze mną szczerze ją cieszy – dodał po chwili, nawet nie chcąc wspominać jak wiele zmartwień dostarczył rodzicielce, kiedy jego wahania nastrojów zaczęły dawać o sobie znać. – Wyswatanie swoich dzieci prędzej czy później staje się misją każdej lady i dobrze, że nasza matka odnajduje w tym jakąś przyjemność.
Z irytacji zmarszczył brwi, kiedy to jemu przyszło się zmagać ze wzburzeniem brata. Był świadom tego, że sam zmusił brata do takiej postawy, wszak atak bywa często najlepszą obroną, mimo to w niesmak mu było stawanie w słowne przepychanki z Lupusem. Ale czy miał inne wyjście? Musiał sprowokować go do dyskusji, a subtelnościami nic by nie ugrał, w końcu miał do czynienia z drugim Blackiem, a więc człowiekiem dumnym, wiecznie wyważonym i niebywale upartym. To były zaiste cechy dziedziczne w przypadku tego szlachetnego i starożytnego rodu. Starał się wszelkimi sposobami zachować spokój, z irytacji zaciskając wręcz boleśnie usta, aby nie wydobyć z siebie żadnego zdradliwego dźwięku. Pozwolił młodszemu bratu wyrzucić z siebie wszystkie żale, biorąc na siebie wszystkie ciosy. Raziło go to, że zarzuca mu się egocentryzm, jednak sam musiał przyznać, że ostatnimi czasy rzeczywiście wszyscy skupiali się na nim, a raczej to szanowna matka robiła wokół jego wielce prawdopodobnych zaręczyn wiele zamieszania. Z dumnie uniesionym czołem nie skorzystał z jakże uprzejmego zaproszenia o zajęcie miejsca, w tej samej chwili sunąć językiem po podniebieniu, unikając tym samym wypowiedzenia siarczystej bluzgi.
– Nie mam wpływu na naszą droga matkę, zaś ojca jak na razie jej dywagacje prawione przy stole nawet bawią, skoro jeszcze ich nie ukrócił – wycedził z siebie ciężko, próbując zawładnąć nad własną irytacją, co do prostych zadań nie należało. – Jeśli masz poważne problemy, to mi o nich do diaska powiedz, a zaoferuję pomoc w miarę swoich możliwości! – zaoferował szybko i donośnie, bo oto jego cierpliwość się skończyła. – Tak, troszczę się o ciebie i dziw się ile chcesz, to niczego nie zmieni – dodał tylko nieco ciszej, wciąż zdeterminowany, nadal uparty, aby obstawać przy swoich racjach, chcąc wydobyć z krewniaka jak najwięcej.
O wiele konkretniejsze słowa ze strony Lupusa wreszcie nadeszły. Momentalnie wspomniał o Deirdre, gdy podczas ostatniego ich spotkania, pomimo swego strapienia, pozostawała tak bardzo dumna i pełna nadziei na lepszą przyszłość. Wtedy z jej ust padły podobne słowa, również niektóre zostały utrwalone ruchem pióra zamoczonego w atramencie w listach. To rozbudziło jego ciekawość, ale przede wszystkim mocno zmartwiło. Potrafił wysnuwać wnioski, a wcześniejsze wzmianki Deirdre o zmianach w czarodziejskim świecie poniekąd łączył z jakże drastycznymi wydarzeniami, do jakich doszło ostatnimi czasy. Wciąż jednak nie miał dowodów, a nie chciał niepokoić przyjaciółki. Czy Lupus mógł mieć podobne strapienia?
– Nie jesteś pierwszą bliską mi osobą, która mówi coś takiego – oznajmił nieco zdenerwowany, marszcząc przy tym z konsternacji brwi. Nadal nie był w stanie poukładać całej tej zagmatwanej układanki, a Lupus okazywał się kolejnym jej elementem. – I jak niby mam się nie martwić, gdy mówisz coś takiego? Rzeczy wielkie zmuszają do równie wielkich wyrzeczeń.
Chciał dla brata spokojnego życia, co wydawało się tak bardzo nierealnym marzeniem w tych niespokojnych czasach. Nie zamierzał jednak pozbawiać go w żaden sposób jego ambicji. Ale jeśli nie chodziło o realizowanie się na polu zawodowym, to do czego Lupus właściwie dążył? Pod jaką postacią kryły się te wielkie rzeczy? I czym się inspirował?
– Jeśli tylko potrzebujesz mojej pomocy – zaczął dość nieporadnym szeptem, nie odrywając od brata spojrzenia ciemnych oczu, w których budował się coraz większy niepokój. Przecież to jemu do głowy przychodziły szalone pomysły, zajmował się mrzonkami. Czyżby część tego szaleństwa przeszła na jego brata?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Siedziałem tam praktycznie półleżąc na krześle, palce obu dłoni uderzały o siebie, a mój umysł czekał na to, aż będzie mógł zwolnić obroty. Tak, obecność Alpharda zmuszała mnie do wytężania rozumu; musiałem wymyślać wiarygodne bajeczki, piękne historie o tym, jak było mi ciężko. Było, oczywiście, że tak, ale prawda ledwie muskała rzeczywistość podawaną z moich ust. Zmartwienie sprawami Rycerzy Walpurgii oczywiście mną targało, ale nie było powodem mojej niechęci do przebywania na Grimmauld Place. Co najwyżej wymuszało częste wychodzenie z domu w celu zajęcia się pilnymi obowiązkami wobec Czarnego Pana oraz całego ugrupowania, ale to wzbudzało we mnie poczucie dumy, nie winy ani zniechęcenia. I choć o tym również nie mogłem powiedzieć więcej ponad to, co już zostało wypowiedziane, to tak naprawdę było właśnie stabilnym gruntem, który trzymał mnie na powierzchni utajnionych kłamstewek. Mój brat walczył, co z jednej strony mnie denerwowało, a z drugiej było mi miło; zależało mu na naszej relacji i choć miałem podobne odczucia, to jednak nie potrafiłem jeszcze spojrzeć na sytuację trzeźwo. Minęło niewiele czasu od radosnej nowiny, nie zdążyłem uporać się z uczuciami kiedy wszyscy bombardowali mnie zapewnieniami jakie to piękne zaręczyny czekają na lorda Blacka i lady Carrow. Miałem raczej odruch wymiotny.
- Wiesz, jestem rozpieszczonym Blackiem. Moimi zaręczynami nie ekscytowała się tak bardzo – odparłem kpiąco, ale jednocześnie niby lekko rozbawiony. Obaj znaliśmy tego przyczynę, choć miałem nadzieję, że tylko ja znałem prawdę; nie byłem zazdrosny, nie o same narzeczeństwo, a o to, z kim ono było. W każdej innej sytuacji cieszyłbym się wraz z Alphardem, a peany matki wlatywałyby jednym uchem, a wylatywały drugim. Jednak zagranie zazdrosnego o uwagę rodzicielki syna wydało mi się adekwatne, a przynajmniej było całkiem niezłą wymówką. – Tak, na pewno – przytaknąłem neutralnie, trochę od niechcenia. – Ciesz się zatem blaskiem chwały bracie i nie męcz mnie swoimi wyobrażeniami o moim zachowaniu. Już ci gratulowałem, nie będę tego stale powtarzać – dodałem, chcąc uśpić jego czujność oraz jednocześnie zakończyć niewygodny temat. Wmawiając mu, że narzuca mi jak mam przyjąć wieści o zaręczynach. Że mam się w kółko cieszyć i chodzić obok niego na paluszkach, by swoim spojrzeniem nie wywołać w krewnym negatywnych emocji. To bzdura, miałem ważniejsze rzeczy na głowie! To, że cierpiałem, że byłem zły i zazdrosny, to nie miało przecież żadnego znaczenia.
- Poczucie humoru u ojca, to chyba wiekopomne odkrycie – mruknąłem bardziej do siebie niż do stojącego naprzeciw czarodzieja. Zawsze trudno jest mi wyobrazić sobie uśmiechniętego Polluxa, mam przy tym jakiś wewnętrzny zgrzyt. – Niestety, nie jesteś w stanie mi w niczym pomóc, ale doceniam chęci – rzuciłem niedbale, ale nawet uśmiechnąłem się lekko, wdzięcznie. By nadać słowom realizmu, choć naprawdę byłem zadowolony, że mogłem liczyć na Alpharda. Tak jak on mógł na mnie, choć akurat nie w tej sprawie. – Nie? – spytałem autentycznie zdziwiony. Nie wiedziałem kto mógł mu o tym powiedzieć, ale tak naprawdę byliśmy Blackami, raczej obracaliśmy się w konserwatywnym towarzystwie, więc takie ogłoszenia nie powinny być niczym dziwnym. Dlatego zaskoczony wyraz twarzy zamienił się w taki jak najbardziej rozumiejący. – Cóż, w takim razie dobrze dobierasz przyjaciół – stwierdziłem z zadowoleniem. – Nie martw się, panuję nad sytuacją – powiedziałem, ale nie widziałem przekonania w oczach starszego Blacka, wręcz przeciwnie. – To tylko tak strasznie brzmi. W rezultacie po prostu zjada mnóstwo czasu oraz wymaga wiele pracy, to wszystko – dopowiedziałem, chcąc uspokoić mężczyznę. Nawet machnąłem lekceważąco ręką, by naprawdę zamknąć ten temat. Mój brat powinien znaleźć sobie lepsze zajęcie niż węszenie wszędzie spisków. Tak byłoby najlepiej, choć głównie to dla mnie.
- Wiesz, jestem rozpieszczonym Blackiem. Moimi zaręczynami nie ekscytowała się tak bardzo – odparłem kpiąco, ale jednocześnie niby lekko rozbawiony. Obaj znaliśmy tego przyczynę, choć miałem nadzieję, że tylko ja znałem prawdę; nie byłem zazdrosny, nie o same narzeczeństwo, a o to, z kim ono było. W każdej innej sytuacji cieszyłbym się wraz z Alphardem, a peany matki wlatywałyby jednym uchem, a wylatywały drugim. Jednak zagranie zazdrosnego o uwagę rodzicielki syna wydało mi się adekwatne, a przynajmniej było całkiem niezłą wymówką. – Tak, na pewno – przytaknąłem neutralnie, trochę od niechcenia. – Ciesz się zatem blaskiem chwały bracie i nie męcz mnie swoimi wyobrażeniami o moim zachowaniu. Już ci gratulowałem, nie będę tego stale powtarzać – dodałem, chcąc uśpić jego czujność oraz jednocześnie zakończyć niewygodny temat. Wmawiając mu, że narzuca mi jak mam przyjąć wieści o zaręczynach. Że mam się w kółko cieszyć i chodzić obok niego na paluszkach, by swoim spojrzeniem nie wywołać w krewnym negatywnych emocji. To bzdura, miałem ważniejsze rzeczy na głowie! To, że cierpiałem, że byłem zły i zazdrosny, to nie miało przecież żadnego znaczenia.
- Poczucie humoru u ojca, to chyba wiekopomne odkrycie – mruknąłem bardziej do siebie niż do stojącego naprzeciw czarodzieja. Zawsze trudno jest mi wyobrazić sobie uśmiechniętego Polluxa, mam przy tym jakiś wewnętrzny zgrzyt. – Niestety, nie jesteś w stanie mi w niczym pomóc, ale doceniam chęci – rzuciłem niedbale, ale nawet uśmiechnąłem się lekko, wdzięcznie. By nadać słowom realizmu, choć naprawdę byłem zadowolony, że mogłem liczyć na Alpharda. Tak jak on mógł na mnie, choć akurat nie w tej sprawie. – Nie? – spytałem autentycznie zdziwiony. Nie wiedziałem kto mógł mu o tym powiedzieć, ale tak naprawdę byliśmy Blackami, raczej obracaliśmy się w konserwatywnym towarzystwie, więc takie ogłoszenia nie powinny być niczym dziwnym. Dlatego zaskoczony wyraz twarzy zamienił się w taki jak najbardziej rozumiejący. – Cóż, w takim razie dobrze dobierasz przyjaciół – stwierdziłem z zadowoleniem. – Nie martw się, panuję nad sytuacją – powiedziałem, ale nie widziałem przekonania w oczach starszego Blacka, wręcz przeciwnie. – To tylko tak strasznie brzmi. W rezultacie po prostu zjada mnóstwo czasu oraz wymaga wiele pracy, to wszystko – dopowiedziałem, chcąc uspokoić mężczyznę. Nawet machnąłem lekceważąco ręką, by naprawdę zamknąć ten temat. Mój brat powinien znaleźć sobie lepsze zajęcie niż węszenie wszędzie spisków. Tak byłoby najlepiej, choć głównie to dla mnie.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeszcze nigdy nie przyszło mu o nim pomyśleć jak o rozpieszczonym Blacku. Właściwie zawsze miał dobre zdanie o swoim młodszym bracie. Doceniał jego pracowitość, bo to dzięki niej zawsze osiągał kolejne cele, krocząc coraz dalej ścieżką zawodową, jaką obrał. Nawet podziwiał to, z jaką łatwością przychodziło mu maskowanie prawdziwych emocji, potrafił być tak beznamiętny wobec obcych. Z tego powodu Alphard pochlebiał sobie tym, że jest jedną z nielicznych osób, które są w stanie wyprowadzić go z równowagi. Ale tym razem, choć udało mu się wykrzesać z niego trochę emocji, nie zyskał tym niczego. Czuł się przegrany, w pewien sposób wręcz oszukany tym, że nie dowiedział się niczego konkretnego, a jedynie zirytował uzdrowiciela swoimi wyrzutami. Przynajmniej nie opuściło go przekonanie, że jego skarga na zachowanie brata była jak najbardziej słuszna.
– Mam gdzieś gratulacje – odparł bez krztyny elegancji, odrobinę wzburzony tym, że posądzany jest o skupianie na sobie uwagi całej rodziny. A może właśnie o to się Lupusowi rozchodziło? W wieku szkolnym, gdy niespodziewanie dały o sobie znać gwałtowne wahania nastrojów Alphard, Lupus poniekąd mógł poczuć się zepchnięty na bok, jakby jego sprawy były mniej ważne. Ich rodzina nigdy nie gloryfikowała bliskości, jednak każde dziecko potrzebuje zainteresowania ze strony rodziców. – Po prostu chciałbym ponownie usiąść z tobą przed kominkiem i porozmawiać. I wierz mi, unikałbym mówienia o sobie, a nawet zniósłbym dumnie jak opowiadasz o najbardziej drastycznych przypadkach z całej swojej praktyki uzdrowicielskiej.
Ostatnim razem, gdy mieli okazję wypić razem po szklaneczce dobrego trunku i to przed kominkiem, Alphard był w paskudnym humorze. Wiele nieprzyjemnych myśli wówczas go dręczyło. Zresztą, doskonale wiedział, że te w pewnej chwili powrócą, znów czyniąc z niego zgorzkniałego filozofa od siedmiu boleści.
– To tylko śmiałe przypuszczenie, które jeszcze nie zostało niczym potwierdzone – musiał przecież odpowiedzieć jakoś na słowa brata, nawet jeśli wyrzucił je z siebie markotnie, nieco niewyraźnie, artykułując tę myśl tylko dla siebie. – Czyż nie byłoby zabawnie, gdyby się okazało, że nawet nasz ojciec jest człowiekiem? – spytał niby rozbawiony, jednak w ciemnych tęczówkach była jedynie chłodna powaga, a ciało instynktownie się spięło na wzmiankę o szanownym lordzie Blacku. Żywił do niego ogromny szacunek, choć ten o wiele bardziej podszyty był obawą niż uznaniem. Od zdania ojca wiele zależało, to w jego rękach spoczywała przyszłość synów, o czym Pollux zawsze w dogodnych dla siebie momentach dobitnie przypominał. Nawet teraz, gdy małżonka snuła swoje wizje ożenku, miał wszystko pod kontrolą. Milczeniem i wymownymi spojrzeniami szydził sobie z rozterek syna, tak bardzo niepewnego najbliższej przyszłości.
Dziwnym trafem przyszłość Lupusa też zaczęła mu się jawić jako jedna wielka niewiadoma. Nagle otuliła go aura tajemniczości, co zachęcała do zadawania pytań, lecz Alphard właściwie nie miał żadnych podstaw do zadania jakiegokolwiek. O cóż miałby zapytać, kiedy nie znał meritum sprawy, jaka pochłaniała tak wiele uwagi młodszego brata?
– Ale gdybym jednak kiedykolwiek okazał się pomocny – ponowił swoją propozycję, ale zaraz uśmiechnął się łobuzersko pod nosem i nawet przewrócił oczami, ostatecznie rezygnując z próby wydobycia prawdy z krewniaka. Jeśli naciskałby dłużej, awantura powróciłaby i uderzyła z podwójną siłą, a tego przecież nie chciał. Skapitulował dla dobra ich braterskiej więzi, która z czasem wydawała mu się coraz bardziej wrażliwa na wszelakie ciosy. Niedopowiedzenia między nimi narażały ich na wybuch w przyszłości kolejnych konfliktów.
– Zapewne masz dużo pracy i nie skusisz się na filiżankę dobrej herbaty, co? – spytał żałośnie, następnie westchnął cierpiętniczo, aby Lupus był świadom, jak jego nieczułość jest rażąca. – Miłej pracy, braciszku – rzekł na pożegnanie i bez pośpiechu opuścił jego gabinet. Pojawił się i zniknął, stając się nierozwiązaną sprawą, zwyczajnie odłożoną na później.
| z tematu
– Mam gdzieś gratulacje – odparł bez krztyny elegancji, odrobinę wzburzony tym, że posądzany jest o skupianie na sobie uwagi całej rodziny. A może właśnie o to się Lupusowi rozchodziło? W wieku szkolnym, gdy niespodziewanie dały o sobie znać gwałtowne wahania nastrojów Alphard, Lupus poniekąd mógł poczuć się zepchnięty na bok, jakby jego sprawy były mniej ważne. Ich rodzina nigdy nie gloryfikowała bliskości, jednak każde dziecko potrzebuje zainteresowania ze strony rodziców. – Po prostu chciałbym ponownie usiąść z tobą przed kominkiem i porozmawiać. I wierz mi, unikałbym mówienia o sobie, a nawet zniósłbym dumnie jak opowiadasz o najbardziej drastycznych przypadkach z całej swojej praktyki uzdrowicielskiej.
Ostatnim razem, gdy mieli okazję wypić razem po szklaneczce dobrego trunku i to przed kominkiem, Alphard był w paskudnym humorze. Wiele nieprzyjemnych myśli wówczas go dręczyło. Zresztą, doskonale wiedział, że te w pewnej chwili powrócą, znów czyniąc z niego zgorzkniałego filozofa od siedmiu boleści.
– To tylko śmiałe przypuszczenie, które jeszcze nie zostało niczym potwierdzone – musiał przecież odpowiedzieć jakoś na słowa brata, nawet jeśli wyrzucił je z siebie markotnie, nieco niewyraźnie, artykułując tę myśl tylko dla siebie. – Czyż nie byłoby zabawnie, gdyby się okazało, że nawet nasz ojciec jest człowiekiem? – spytał niby rozbawiony, jednak w ciemnych tęczówkach była jedynie chłodna powaga, a ciało instynktownie się spięło na wzmiankę o szanownym lordzie Blacku. Żywił do niego ogromny szacunek, choć ten o wiele bardziej podszyty był obawą niż uznaniem. Od zdania ojca wiele zależało, to w jego rękach spoczywała przyszłość synów, o czym Pollux zawsze w dogodnych dla siebie momentach dobitnie przypominał. Nawet teraz, gdy małżonka snuła swoje wizje ożenku, miał wszystko pod kontrolą. Milczeniem i wymownymi spojrzeniami szydził sobie z rozterek syna, tak bardzo niepewnego najbliższej przyszłości.
Dziwnym trafem przyszłość Lupusa też zaczęła mu się jawić jako jedna wielka niewiadoma. Nagle otuliła go aura tajemniczości, co zachęcała do zadawania pytań, lecz Alphard właściwie nie miał żadnych podstaw do zadania jakiegokolwiek. O cóż miałby zapytać, kiedy nie znał meritum sprawy, jaka pochłaniała tak wiele uwagi młodszego brata?
– Ale gdybym jednak kiedykolwiek okazał się pomocny – ponowił swoją propozycję, ale zaraz uśmiechnął się łobuzersko pod nosem i nawet przewrócił oczami, ostatecznie rezygnując z próby wydobycia prawdy z krewniaka. Jeśli naciskałby dłużej, awantura powróciłaby i uderzyła z podwójną siłą, a tego przecież nie chciał. Skapitulował dla dobra ich braterskiej więzi, która z czasem wydawała mu się coraz bardziej wrażliwa na wszelakie ciosy. Niedopowiedzenia między nimi narażały ich na wybuch w przyszłości kolejnych konfliktów.
– Zapewne masz dużo pracy i nie skusisz się na filiżankę dobrej herbaty, co? – spytał żałośnie, następnie westchnął cierpiętniczo, aby Lupus był świadom, jak jego nieczułość jest rażąca. – Miłej pracy, braciszku – rzekł na pożegnanie i bez pośpiechu opuścił jego gabinet. Pojawił się i zniknął, stając się nierozwiązaną sprawą, zwyczajnie odłożoną na później.
| z tematu
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wraz z upływem kolejnych minut rozluźniałem się coraz mocniej. Różnica między nami, braćmi, stawała się wyraźniejsza. Szala zwycięstwa przesunęła się na Alpharda, by finalnie dotrzeć jednak do mnie. Wewnętrznie czułem z tego powodu satysfakcję, choć tuszowała ją obawa o nasze relacje. Nie chciałem, by zepsuły się przez coś tak banalnego jak kobieta. Trudno jednak było zapomnieć o wszystkim kiedy rzeczywistość bolała. Widząc zarówno jego, jak i czasem Aurelię, czułem nieprzyjemne drzazgi wbijające się w impetem zarówno w zamroczone destrukcją serce jak i między żebrami, znajdując ujście dla swych frustracji. Nie mogłem więc udawać, że nic się nie stało. Stało się wiele, krzywda wrzała w organizmie, siejąc w nim spustoszenie. Była jak śmiertelny wirus zabijający powoli wszystko na swej drodze. Zabijała mnie, zabijała moją rodzinę i choć pragnąłem całą winę zrzucić na Carrowównę, to podświadomie nie umiałem tego uczynić. Dlatego cierpiałem w poczuciu zamknięcia w klatce, o której pręty obijałem się z prawdziwą, dziką furią. Widoczną jedynie w niebezpiecznym pobłyskiwaniu czarnych oczu oraz okazjonalnym drżeniem kącików ust. Bynajmniej nie z powodu rozbawienia. Ostatnio mało co było w stanie poprawić mój humor.
- Dość śmiała teza jak na szlachcica. Blacka w dodatku – skwitowałem niewybredne słowa krewnego, może odrobinę zdradzając się nie tyle z kpiną, co faktycznie z nieco lepszym nastrojem. Jednak ten szybko wygasł; równie niespodziewanie co się pojawił. Wciąż nie umiałem normalnie rozmawiać z własnym bratem. Nie zdołałem przetrawić wszystkich zrzuconych na mnie informacji, mój świat gwałtownie się załamywał i choć miałem gdzieś opinię mej matki oraz to, kim się zachwycała, to wygodnie było skorzystać z jej osoby jako z najlepszej wymówki. Powinna być wiarygodna, co potwierdziło się niedługo później. Niestety, lub stety, Alphard nie był idiotą, na pewno coś mu w tej całej układance nie pasowało. Nie byłem typem zazdrosnego dzieciaka, może odrobinę łaknącego uwagi ojca, która skupiała się niemal wyłącznie na Cygnusie, ale na pewno daleki byłem od przejmowania się czymś takim jak narzeczeństwo braci. A jednak, wystarczyła ta jedna, konkretna osoba, by wszystko odeszło w niepamięć. To, co wypracowywałem przez tyle lat. Kobiety to zdradliwe stworzenia.
- Jeśli tylko uporządkuję swoje życie, to z pewnością uraczę cię tymi niewybrednymi opowiastkami skoro lubisz adrenalinę – skwitowałem życzenia starszego Blacka. Nie podając dat, konkretnych terminów, ale być może uspokajając nieco jego emocjonalność. Kochałem go, ale musieliśmy od siebie odpocząć, choć brzmiało to na maksymę starego małżeństwa, nie relacje rodzeństwa. Uniosłem prawą brew wyżej. – Myślę, że wtedy skończyłby się świat – odparłem na wypowiedziane na głos gdybania. W istocie tak myślałem. Człowieczeństwo ojca mogłoby go zapewnić do zgubnego przyzwolenia na życie szlamu, a to byłoby katastrofalne w skutkach. Wolałem go jako zimnego, nieprzystępnego arystokratę o skrajnych poglądach. – Będę pamiętał, dziękuję – zapewniłem czarodzieja, kiwając krótko głową. Cieszyłem się, że nie drążył tematu, mógłbym mieć z tego powodu wiele problemów. Na szczęście Alphard dał za wygraną, a ja mogłem po kryjomu cieszyć się z tryumfu. I tego, że mój brat już więcej na mnie nie naciskał. Przytaknąłem więc na wzmiankę o ogromnej ilości pracy; tylko praca mogła być teraz moim ukojeniem. Odprowadziłem gościa do drzwi spojrzeniem, po czym kręcąc głową zabrałem się za pisanie. Miałem nadzieję, że nieprędko nadarzy się okazja do ponownego spotkania.
z/t
- Dość śmiała teza jak na szlachcica. Blacka w dodatku – skwitowałem niewybredne słowa krewnego, może odrobinę zdradzając się nie tyle z kpiną, co faktycznie z nieco lepszym nastrojem. Jednak ten szybko wygasł; równie niespodziewanie co się pojawił. Wciąż nie umiałem normalnie rozmawiać z własnym bratem. Nie zdołałem przetrawić wszystkich zrzuconych na mnie informacji, mój świat gwałtownie się załamywał i choć miałem gdzieś opinię mej matki oraz to, kim się zachwycała, to wygodnie było skorzystać z jej osoby jako z najlepszej wymówki. Powinna być wiarygodna, co potwierdziło się niedługo później. Niestety, lub stety, Alphard nie był idiotą, na pewno coś mu w tej całej układance nie pasowało. Nie byłem typem zazdrosnego dzieciaka, może odrobinę łaknącego uwagi ojca, która skupiała się niemal wyłącznie na Cygnusie, ale na pewno daleki byłem od przejmowania się czymś takim jak narzeczeństwo braci. A jednak, wystarczyła ta jedna, konkretna osoba, by wszystko odeszło w niepamięć. To, co wypracowywałem przez tyle lat. Kobiety to zdradliwe stworzenia.
- Jeśli tylko uporządkuję swoje życie, to z pewnością uraczę cię tymi niewybrednymi opowiastkami skoro lubisz adrenalinę – skwitowałem życzenia starszego Blacka. Nie podając dat, konkretnych terminów, ale być może uspokajając nieco jego emocjonalność. Kochałem go, ale musieliśmy od siebie odpocząć, choć brzmiało to na maksymę starego małżeństwa, nie relacje rodzeństwa. Uniosłem prawą brew wyżej. – Myślę, że wtedy skończyłby się świat – odparłem na wypowiedziane na głos gdybania. W istocie tak myślałem. Człowieczeństwo ojca mogłoby go zapewnić do zgubnego przyzwolenia na życie szlamu, a to byłoby katastrofalne w skutkach. Wolałem go jako zimnego, nieprzystępnego arystokratę o skrajnych poglądach. – Będę pamiętał, dziękuję – zapewniłem czarodzieja, kiwając krótko głową. Cieszyłem się, że nie drążył tematu, mógłbym mieć z tego powodu wiele problemów. Na szczęście Alphard dał za wygraną, a ja mogłem po kryjomu cieszyć się z tryumfu. I tego, że mój brat już więcej na mnie nie naciskał. Przytaknąłem więc na wzmiankę o ogromnej ilości pracy; tylko praca mogła być teraz moim ukojeniem. Odprowadziłem gościa do drzwi spojrzeniem, po czym kręcąc głową zabrałem się za pisanie. Miałem nadzieję, że nieprędko nadarzy się okazja do ponownego spotkania.
z/t
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Gabinet Lupusa Blacka
Szybka odpowiedź