Wydarzenia


Ekipa forum
gdzieś tam w pięćdziesiątym
AutorWiadomość
gdzieś tam w pięćdziesiątym [odnośnik]10.09.17 23:19
Siarczyste przekleństwo przecięło rześkie wieczorne powietrze, gdy podwinięty rękaw lnianej koszuli zajął się niewielkim płomieniem, błyskawicznie docierając do znajdującej się pod spodem skóry. Percival poderwał się z miejsca – luźne kamienie, na których siedział, zachrzęściły pod jego stopami, wpadając z pluskiem do sunącego leniwie, górskiego strumienia – i jednym ruchem zdarł z siebie okrycie, z frustracją ciskając je prosto w płytką wodę. Ogień zasyczał i zgasł, podczas gdy przestrzeń wypełniła się smrodem przypalonej tkaniny; teraz dogorywającej żałośnie pod płytką, przejrzystą powierzchnią. Przyklęknął przy resztkach materiału, czując jak ostatnie promienie chowającego się słońca przypiekają go w odsłonięty kark i zagryzając zęby zanurzył w rzeczułce poparzoną rękę. Obrażenia nie były poważne; płomienie zaledwie liznęły wierzchnią warstwę naskórka, pozostawiając po sobie jaskraworóżowy ślad wielkości pięści, który mimo wszystko zaczynał już dawać o sobie znać rwącym pieczeniem.
Przeciągły jęk przypominający skrzypienie przeżartych rdzą zawiasów odwrócił jego uwagę od poparzenia, zmuszając go do zlokalizowania źródła dźwięku. Zajęło mu to dokładnie sekundę; drewniana figurka miniaturowego ogniomiota chińskiego maszerowała dziarsko w jego stronę, kiwając się chybotliwie na koślawo wystruganych łapach. Lewe skrzydło zabawki, znacznie większe od prawego, przechylało go od czasu do czasu na jedną stronę, sprawiając, że podskakiwał żałośnie na tylnej nodze, żeby następnie smarknąć mało imponującą strużką ognia – taką samą, jaka minutę wcześniej przyczyniła się do destrukcji jego koszuli. Całościowo, smok przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy, poziomem umiejętności oscylujący gdzieś w okolicach tworów produkowanych na zajęciach plastycznych dla przeciętnie utalentowanych ośmiolatków i im dłużej Percival mu się przyglądał, tym bardziej żałował beznadziejnego pomysłu, który zaświtał mu w głowie, gdy tego ranka spojrzał w kalendarz. – Niech cię szlag – mruknął w kierunku figurki, porywając z ziemi odrzuconą w chwili zaskoczenia różdżkę, żeby przypadkiem nie znalazła się w zasięgu ognistych kichnięć. Dopiero potem wyciągnął z rzeczki koszulę – ciężką i mokrą – i zarzucił ją na przebierającego łapkami ogniomiota. Ten nie zatrzymał się jednak, z jeszcze większą werwą próbując wydostać się z ociekającego wodą więzienia.
Percival westchnął z rezygnacją, najpierw siadając na kamienistym brzegu, a następnie kładąc się na nierównej powierzchni. Ostre odłamki niemal natychmiast wbiły się w nagą skórę na plecach, ale ledwie to zarejestrował, wolnym przedramieniem osłaniając twarz przed słońcem. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał unieszkodliwić własnoręcznie stworzoną katastrofę, zanim puści z dymem ich namiot, ubrania i cały dobytek – ale chwilowo pozwalał, żeby zmęczenie wzięło nad nim górę, leżąc z półprzymkniętymi powiekami, a w międzyczasie nasłuchując doskonale znajomych, ciężkich kroków Jaimiego. Nie musiał zgadywać; rozpoznałby charakterystyczny chód Wrighta pośrodku zatłoczonej czarodziejskiej ulicy, o rozległym, pozbawionym żywej duszy pustkowiu nie wspominając. Nie miał pojęcia, jak daleko znajdowali się pozostali członkowie ich wyprawy – minęły całe dnie, odkąd rozdzielili się, planując przeszukać większą połać terenu – ale nie spodziewał się, żeby prędko spotkali się ponownie i, prawdę mówiąc, nie spieszyło mu się do tego momentu. Pachnące wolnością uczucie odosobnienia miało na niego wpływ wyjątkowo zbawienny, kojąc odsłonięte zakończenia nerwowe tak samo skutecznie, jak lodowaty strumień łagodził pieczenie świeżych poparzeń. Tutaj, w oddaleniu od wszystkiego, dziecinnie łatwo było uwierzyć, że nie istniało nic poza potokiem, polaną i płóciennym namiotem, zwłaszcza, że i sowy pocztowe zdawały się omijać smocze tereny szerokim łukiem.
Wciąż sporo mu jednak brakowało do stanu beztroski zupełnej; odbudowana ze zgliszczy relacja, odrodzona z popiołów zaledwie kilka tygodni wcześniej, nadal wydawała mu się przerażająco krucha i niewiele mógł poradzić na fakt, że poruszał się w tym nowym układzie z przesadną wręcz ostrożnością. Nie, nie czuł się niezręcznie – niewiele było ludzi, w których obecności mógł być sobą w równym stopniu, na jaki pozwalało mu przebywanie w towarzystwie Bena – ale nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że stąpał po cienkim lodzie, gotowym wciągnąć go prosto w lodowate odmęty rzeczywistości. To była jego własna wina, wiedział o tym doskonale; w końcu to on sam przez lata pielęgnował w sobie wrodzoną zdolność do niszczenia wszystkiego, co w jego życiu było cenne, czy to w odruchu przetrwania, czy skrajnego masochizmu. Teraz niszczyć nie chciał – i właśnie dlatego się starał, choć starania owe sprawdzały się średnio, o czym dobitnie świadczyły sycząco-warczące dźwięki, wydobywające się spod lnianej kurtyny, która kiedyś była całkiem solidną koszulą.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: gdzieś tam w pięćdziesiątym [odnośnik]11.09.17 9:38
Ten skwarny, sierpniowy dzień, nie dość, że należał do niesamowicie długich - słońce wydawało się wisieć na pozbawionym chmur nieboskłonie całą wieczność - to jeszcze bez wątpienia szczęśliwych, przynajmniej dla Benjamina Wrighta, zesłanego wprost z połyskujących okładek gazet na sam środek niczego, geograficznie usytuowany gdzieś na bezdrożach mitycznych Bałkanów, symbolizujących bliskowschodnią, chaotyczną przygodę. Strącenie z panteonu sportowych bóstw zadziało się już tak dawno, że właściwie nie wracał wspomnieniami do dawnego życia, uparcie ignorując fakt, że według zapewne każdego człowieka w Wielkiej Brytanii poniósł życiową porażkę. Stracił półwilą narzeczoną, gwiazdkę o przepięknej urodzie i rzeszy wielbicieli, stracił doskonałą karierę miotlarską, stracił przyjaciół, stracił galeony, zyskując jedynie niechlubną popularność, od której tak odważnie uciekał, ostatnie dwa lata spędzając na niechlubnej tułaczce i popełnieniu mniejszych bądź większych wykroczeń przeciwko prawu i rozsądkowi. Patrząc obiektywnie, znajdował się w nieporównywalnie gorszym położeniu: zamiast wygodnego, hotelowego łóżka czekał go dziś prosty materac, zamiast przysmaków, magiczna konserwa o niepokojącej konsystencji, zamiast rzeszy fanów kolonia mrówek, obsiadających namiot, a zamiast fleszy aparatów w oczy raziło go zachodzące powoli słońce. Nie miał grosza przy duszy, nie licząc kilkunastu galeonów zachowanych na czarną godzinę - hojna zapłata półgoblina za poobijanie mord typom spod ciemnej gwiazdy, zagrażającym jego gospodzie; dziw, że zachował ją przy sobie tak długo, nie wydając na ognistą i nie przegrywając w karty - na sobie miał znoszoną czarną koszulkę i mugolskie, dżinsowe spodnie, na ramionach wisiał ciężki plecak, lecz nie potrzebował nic więcej.
Ani nikogo więcej. Ciągle nie wierzył w uśmiech losu - choć pięć miesięcy temu nazwał go złośliwością i wyklinał jak tylko potrafił - stawiający na jego krętej ścieżce Percivala. Niczym fulgoro z jasnego nieba pojawił się w ostatnim miejscu, w którym Ben mógłby go spotkać, doprowadzony do grupy łowców smoków nie degradacją a awansem. Jaimie nie znał szczegółów, początkowo nie chciał ich znać, potem, gdy doszli do dość gwałtownego porozumienia, skąpanego w wiosennym deszczu - bo przecież nie potoku słów, Wright prędzej zjadłby ukochanego smoka, niż wrócił do dramatycznej, ostatniej rozmowy w Pokoju Życzeń - ścieżka prowadząca Notta do momentu ich spotkania wydawała mu się bezbrzeżnie nudna, usiana ministerialnymi decyzjami i stosami papierów, dlatego łaskawie nie drążył tematu, po prostu ciesząc się z jego powrotu. Z ich powrotu. W końcu znaleźli się tam, gdzie pragnęli, i chociaż droga do celu okazała się dużo trudniejsza niż przepuszczali, to przecież finalnie znajdowali się w miejscu żywcem wyjętym z chłopięcych marzeń - i nic poza tym nie było już istotne.
Żadne animozje, przeszłość, przyszłość, ból i strata: Benjamin był mistrzem wybaczania, życia chwilą, cieszenia się z tego, co tuż przed oczami, bez martwienia się na zapas, dlatego nie pamiętał już niczego, co mogłoby zepsuć ten cudowny dzień, jeden z wielu; długich, słonecznych, w pełni wolnych. Wyjątkowo spędził go samotnie; postanowił wstać wcześniej i samemu udać się na bohaterską wyprawę w poszukiwaniu śladów poranionego rogogona węgierskiego, który podobno dotarł z rodzimych ziem aż tutaj, i choć wracał z tej podróży z niczym, zmęczony i zgrzany, to wkraczał na polanę z ich dwuosobowym obozowiskiem z wesołym pogwizdywaniem. Pokraczna melodyjka, dla wprawnego ucha mogąca przypominać hymn Jastrzębi, przecięła panującą ciszę - Wright nawet nie zerknął do namiotu, od razu ruszając nieco w bok, w stronę wartkiego strumienia. Tylko głupiec przesiadywałby w taki upał w środku i chociaż Ben nie uważał Percivala za zbyt lotnego, to sądził, że nieco wyplenił szlacheckie nawyki: na tyle, by Nott nie odparzył sobie mózgu, ślęcząc nad dokumentacją podróży w namiocie. Nie mylił się, strumień dawał odrobinę ochłody, i gdy zsunął się z wyższej skarpy, od razu zauważył towarzysza podróży: o dziwo, bez skórzanej teczki, pióra i aktówki. I bez koszuli.
- Co, Nott, już nie boisz się, że słońce skala twoją nieskazitelnie białą skórę? - zaanonsował swoje pojawienie się, schodząc aż do brzegu strumienia. - No więc, nie sądzę, żeby zapędził się aż tutaj, to bez sensu, jeśli jest poważnie zraniony, nie dałby rady przelecieć tylu mil - zaczął mówić o smoku od razu, bez powitania, bez wstępu, jakby kontynuowali rozmowę rozpoczęta przed sekundą a nie - wczorajszym wieczorem. Zrzucił z ramion ciężki plecak, który opadł na kamienie z trzaskiem, a przytroczone do boku brzękadło wydało z siebie cichy dźwięk. - Z drugiej strony jeśli jest tak poważnie ranny, jak mówią, to faktycznie może nie pozostawić po sobie spalonych wiosek i ogólnego zniszczenia, więc trudniej go namierzyć. Bynajmniej jeśli ciągle jest na ziemi - ciągnął dalej, niezwykle elokwentnie, samemu także opadając na niewygodne kamienie tuż obok leżącego Percivala. Nie poświęcił mu wiele uwagi, otwierając plecak, by wyciągnąć z niego pusty już bukłak, który po chwili - i dość niebezpiecznym nachyleniu nad krawędzią strumienia - napełnił chłodną wodą. - No i gdyby tu był, to pewnie byśmy już się zorientowali. Chociażby po tym, że jesteśmy martwi - podzielił się dość ponurą refleksją, wypowiedzianą jednak tak wesołym, choć zmęczonym tonem, że nie sposób było zasmucić się perspektywą tragicznej śmierci w zębach rogogona. - Chociaż może faktycznie już jesteśmy martwi - dodał po sekundzie ciszej i w pewnym zastanowieniu, mrużąc oczy, zarówno z powodu rażącego słońca jak i potężnego procesu myślowego. Czy tak mogło wyglądać mugolskie niebo, jedyny koncept, jaki zapamiętał z dzieciństwa, z opowieści mamy? Po raz pierwszy od dawna czuł się po prostu dobrze. Lekko. Tak, jak powinien. Robiąc to, co kochał, z kimś, kogo kochał. Bez ograniczeń, bez zobowiązań, codziennie na tropie nowej przygody, z głową ciężką od problemów, które - choć dla przeciętnego człowieka przerażające - wydawały się po prostu kolejnym wyzwaniem, któremu razem mogli podołać bez większych problemów. Czas nie istniał, miejsca, w jakich przebywali, zachwycały dzikim urokiem. Nawet papierosy smakowały inaczej, mniej gorzko, zawsze niosąc ze sobą posmak jego ust.
Przesadnie ckliwe rozmyślania przerwał na szczęście dziwny odgłos, ni to pisk ni to zgrzyt - Ben w końcu odwrócił głowę w bok, ponad półnagim ciałem Percivala wpatrując się w poruszającą się koszulę, widocznie coś pod sobą skrywającą. Uniósł krzaczaste brwi. - Upolowałeś szczura? - spytał z autentycznym zaciekawieniem, szybko przeradzającym się w czułą kpinę. - No tak, ja cały dzień dzielnie szukam legowiska rannego rogogona węgierskiego, podczas gdy ty, uczony smokolog, naraziłeś życie, by wyśledzić i brutalnie pojmać przerażającego - kontynuował, wywracając oczami, lecz przerwał gwałtownie w momencie, w którym spod koszuli zaczął wydobywać się dym a gdzieś z rękawa zaczął buchać krzywy strumień...płomieni? - ziejącego ogniem szczura? - uściślił przenosząc spojrzenie z tlącej się, mokrej koszuli, na twarz Percivala, powracając do czystego zainteresowania.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
gdzieś tam w pięćdziesiątym Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: gdzieś tam w pięćdziesiątym [odnośnik]11.09.17 11:49
Ciemność pod jego powiekami miała kolor pierwszych jesiennych liści. Maleńkie plamki we wszystkich odcieniach czerwieni i pomarańczy migały mu przed oczami, opadając radośnie na kojącą czerń i tworząc chaotyczną mozaikę barw; gra świateł i cieni sprawiała wrażenie dziwnie odrealnionej, nieprawdziwej, a jednak w pewien sposób potwierdzającej, że rzeczywiście znajdował się tutaj. Nie w Anglii; nie na jednej z niezliczonych polan w srebrzystych lasach Nottinghamshire, gdzie słońce było zdecydowanie słabsze, powietrze przesycone zapachem igieł, a prześwitujące przez drzewa światło barwiłoby jego pole widzenia na odcienie żółci i zieleni. Stalowa pewność teraźniejszości krystalizowała się w jego umyśle nieznośnie powoli i wciąż jeszcze łapał się na momentach zawieszenia, w których wpatrywał się tępo w krajobraz, podczas gdy to, co widział, toczyło heroiczną walkę z tym, co wiedział. Przyzwyczaił się już w końcu do tej smutnej prawidłowości, według której biegło do tej pory jego życie; do przekonania, że jeżeli tylko na moment porzuci wyrobioną przez lata ostrożność, wszystko, czego pragnął, zostanie mu brutalnie odebrane. Były to myśli czarne, paranoiczne, jedne z tych, które nie wypowiadał na głos w obawie przed wyśmianiem – a jednak istniały, czasami barwiąc szarością idylliczny obrazek zagranicznej wyprawy. Nie pierwszej, raczej też nie ostatniej, ale ani trochę przez to mniej cennej, bo odsuwającej go daleko od papierowego więzienia biurokracji, w którym tkwił przez pięć długich lat po ukończeniu Hogwartu, zanim w końcu odważył się podjąć jakąkolwiek decyzję bez aprobaty ojca. Patrzącego na jego poczynania ze zmarszczonym czołem i ograniczoną cierpliwością; Percival wiedział, że tak naprawdę niczego nie wygrał, że funkcjonował aktualnie na czasie nie darowanym, a pożyczonym, oraz że nie mógł uciekać wiecznie. Gdzieś tam w odległym wszechświecie czekała na niego wybrana przez nestora narzeczona, zapewne kręcąc białym noskiem z niezadowoleniem i poczuciem niesprawiedliwości – ale o ile długie miesiące wdychania kurzu z piętrzących się pergaminów pozbawiły go części złudzeń, o tyle nie udało im się wyplenić zupełnie młodzieńczej naiwności, która znów rzuciła go do stóp Benjamina Wrighta.
Dosyć dosłownie; skrzywił się odruchowo, gdy potężny cień przysłonił mu słońce, sprawiając, że kolorowe plamki zniknęły, pozostawiając po sobie jedynie przyjemnie chłodne czernie. Odsunął nieznacznie przykrywającą twarz rękę i uchylił ostrożnie jedną powiekę, zatrzymując spojrzenie na górującej nad nim sylwetce. Bijące leniwie serce odegrało w jego klatce piersiowej jakiś dziwny marsz, zalewając wnętrzności płynnym ciepłem, które nie miało nic wspólnego z ostatnimi promieniami ostrego, popołudniowego słońca. Zignorował ostentacyjnie te niemęskie reakcje, zrzucając winę za dziwne podrygiwania na karb kiepskiej jakości śniadania, które zjadł kilka godzin wcześniej. Chociaż wiążące się z podróżowaniem niedogodności w większości mu nie przeszkadzały, nigdy nie zdołał pogrzebać swojej pogardy do długoterminowego, zakonserwowanego magicznie jedzenia, krzywiąc się teatralnie za każdym razem, znalazło się w zasięgu jego wzroku.
Westchnął przeciągle, gdy Ben – po typowym dla siebie powitaniu – od razu przeszedł do rzeczy, zmuszając percivalowy umysł do porzucenia bardziej lub mniej błogich rozważań (przeplatanych okazyjnym użalaniem się nad własnym losem i wróżeniem niechybnej zguby dla nich obojga) na rzecz skupienia się na leżącym przed nimi zadaniu schwytania rannego rogogona, w którego odnalezienie Nott z każdym dniem wierzył coraz mniej. Cała ich wyprawa deptała smokowi po piętach od dobrych kilku tygodni, klucząc bez celu i odnajdując sprzeczne ze sobą tropy, podczas gdy bestia urządzała sobie wycieczki krajoznawcze, bawiąc się z nimi w kuguchara i myszkę. – Przynajmniej – mruknął, wplątując się zgrabnie w potok słów Jaimiego i poprawiając go prawie nieświadomie, ale póki co nie wtrącając do dyskusji żadnego merytorycznego komentarza. Nie to, żeby przeciągająca się wyprawa napawała go niezadowoleniem (wprost przeciwnie – to, jak bardzo był szczęśliwy momentami zwyczajnie go przerażało i przytłaczało), ale umykający uparcie cel oraz ciągnące się za nimi pasmo porażek powodowało przejście w tryb zniecierpliwionego marudzenia, który swoje początki brał z wczesnego dzieciństwa, w którym nie odmawiano mu niczego, a którego nawet latom rozczarowań nie udało się wykorzenić.
Do ocknięcia się zmusiła go dopiero zaskakująco refleksyjna uwaga o zaświatach, powodując pojawienie się kilku zmarszczek na rozluźnionej twarzy Percivala. Odsłonił oczy, schowane do tej pory w zgięciu łokcia, i uniósł się na rękach, żeby przyjrzeć się uważniej siedzącemu obok mężczyźnie. – A mówiłem ci, żebyś nie wystawiał tak długo głowy na słońce – powiedział zupełnie poważnie, przez moment spodziewając się dostrzec na zarośniętych policzkach bladoczerwone plamy, zwiastujące niechybnie udar słoneczny. Dopiero upewniwszy się, że nic takiego nie widzi, podniósł się do pozycji siedzącej. – Możemy zatoczyć jeszcze jedno koło – dodał, również gładko przechodząc do przerwanej wczoraj dyskusji. Nachylił się nad strumieniem, nabierając trochę lodowatej wody w dłonie i ochlapując nią twarz. – Jeżeli jest ranny, może poruszać się bez sensu, niekoniecznie kierując się w konkretne miejsce. – Istniało też spore prawdopodobieństwo, że rogogon nie poruszał się już wcale, ale tę myśl Nott konsekwentnie odrzucał, nie godząc się na tak żałosne zakończenie ich misji. – A jeżeli mimo wszystko udało mu się poderwać to lotu, cóż, może przynajmniej ktoś go zauważył. Raczej ciężko byłoby pomylić go z gołębiem – dodał, opadając z powrotem na przybrzeżne kamienie i próbując otrzeć twarz brzegiem koszuli, której – o czym dopiero teraz sobie przypomniał – nie miał na sobie.
W następnej sekundzie przypomniał mu o tym również przeciągły skrzek, przyciągając jego uwagę z powrotem w kierunku smutnej karykatury smoka i, niestety, to samo robiąc też ze spojrzeniem Benjamina. Wypuścił ze świstem powietrze, na moment unosząc wzrok ku niebu, jakby prosił Salazara o cierpliwość, jednak najświatlejszy z założycieli nie był tego dnia dla niego łaskawy. Koszula szarpała się i szamotała, posyłając w powietrze kłęby mało imponującego dymu i wydając z siebie coraz głośniejsze piski. – Jaka jest szansa – zaczął ostrożnie, zerkając w stronę Wrighta (czego natychmiast pożałował, dojrzawszy interesującą mozaikę emocji przelewającą się przez jego rysy) i w charakterystycznym dla siebie przejawie zażenowania, pocierając tył karku dłonią – że udasz nagły atak ślepoty – powietrze przeszył kolejny wysoki skrzek – i głuchoty?
Jakby na zawołanie, drewnianemu ogniomiotowi udało się wreszcie uwolnić spod resztek koszuli; wysunął się z jednego z rękawów bez gracji, kołysząc się na niekształtnych łapach i wciąż smarkając radośnie językami ognia, najwidoczniej zupełnie nieświadomy, jak wiele brakowało mu do jego wspaniałego pierwowzoru.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: gdzieś tam w pięćdziesiątym [odnośnik]11.09.17 17:08
O dziwo, Wright nie zamartwiał się życiem prawie wcale, a ciężar dorosłych doświadczeń, które zdobył w ciągu ostatnich szalonych lat, zdawał się magicznie pozbawiony realnej wagi. Nawet osoba tak lekkomyślna, jak Jaimie, nie potrafiła całkowicie wymazać grzechów przeszłości, zgęstniałych w emocjonalnym bagnie związanym z niedoszłym małżeństwem, ale widmo szlochającej Harriett nie nawiedzało go już od bardzo dawna. Ucieczka w nieznane okazała się zadziwiająco skutecznym lekiem na ewentualne wyrzuty sumienia, łagodząco wpływając na okoliczności tragicznego końca kariery. Już nie pamiętał własnej rozpaczy, związanej z dyskwalifikacją, przerażenia wywołanego rozsiewanymi plotkami, okrutnego zaszczucia, w którym to on sam wiódł główną rolę, wpychając się w ślepy zaułek i kopiąc samego siebie najmocniej - tamte pochmurne, deszczowe tygodnie wydawały się jedynie złym snem, toksycznym deszczem zalewającym ponurą Anglię, nie mającym prawa wstępu na stały ląd jego nieskrępowanego niczym szczęścia. Odzyskał to, co utracił - jak sądził wtedy, z trudem ukrywając zapuchnięte od łez wściekłości oczy przed wnikliwym wzrokiem Ulyssesa - a śmiałe plany, snute w szkolnych murach Hogwartu, spełniały się co do joty. Z drobnymi, nieistotnymi różnicami. Jakoś wcale nie przeszkadzało mu, że pracuje za dość marne pieniądze dla Ministerstwa a nie dla potężnego, tajemniczego czarodzieja, obsypującego go złotem. Nawet fakt, że bohaterskie polowanie na smoki miało w sobie więcej z mozolnego kręcenia się w kółko, badania poszlak i wysłuchiwania plotek ewentualnych świadków niż przeżywania Emocjonującej Przygody w ogóle go nie kłopotał. Zazwyczaj potrzebował ciągłego ruchu, akcji, gwałtownych bodźców i zmian miejsca, żeby nie zwariować - nie wspominając o konieczności posiadania wokół siebie gromady ludzi, z którymi mógłby żartować lub prać się po pyskach - ale wszystko to blakło wobec towarzystwa Notta, z którym mógłby gnić nawet na najbardziej statecznym i przewidywalnym końcu świata i nie narzekać na nudę nawet przez sekundę.
Nie, żeby teraz znajdowali się w tak niesprzyjających okolicznościach przygody. Wright wierzył, że lada dzień trafią na ślad rogogona, lecz zwłoka w odnalezieniu legowiska rannego smoka nie spędzała mu snu z powiek - i tak bawił się lepiej niż świetnie, do czego wyjątkowo nie musiał się nawet przyznawać. W niczym nie przypominał nastroszonego, krzywo ostrzyżonego zakapiora o świeżych, podbitych krwią tatuażach i podkrążonych oczach, który łypał wrogo na Percivala kilka miesięcy temu, gdy pojawił się na spotkaniu łowców smoków skuszony legalną zapłatą za pomoc przy organizacji wypraw. Przystrzyżone w mugolskim więzieniu włosy odrosły na tyle, że ciemnobrązowe, przydługie loki opadały na wiecznie uśmiechniętą twarz, tatuaże zagoiły się, prawie wcale nie wyglądając na odrażającą pamiątkę przestępstw a oczy pojaśniały, błyszcząc zdrowiem i zadowoleniem. Nawet, gdy wracał z samodzielnej wyprawy bez dobrych wieści a upał potwornie dawał mu się we znaki.
- No przecież tak powiedziałem - obruszył się gdzieś w połowie wypowiedzi na odruchowy przytyk Percivala, nie poświęcając jednak drobnemu nieporozumieniu większej uwagi. Wychylił do dna bukłak z zimną wodą, odzyskując nieco przytomności. Skwar sprawiał, że nie tylko nie był głodny, ale także nie chciało mu się palić a wątpliwie smaczna ciecz ze strumienia wydawała mu się ambrozją doskonalszą od najstarszej ognistej whisky, jaką miał okazję kiedykolwiek spróbować. - Gryfoni są odporni na słońce i ogień - skomentował następny przytyk, którego w ogóle nie odebrał w kategorii troski, zerkając na Percivala z ukosa: samo spojrzenie wystarczyło, by nie musiał dodawać, co sądzi o wątłych, gnijących żywcem w podziemiach Ślizgonach. Znali się na tyle długo, by część wymiany zdań działa się w przestrzeni niewerbalnej. Było to uspokajające i zadziwiające; przed laty nie sądził, że kiedykolwiek uda mu się zaufać Nottowi ponownie - być może dlatego że był pewien, że zamorduje Percivala od razu po ujrzeniu go po raz kolejny - a teraz bez najmniejszych problemów wracał do ich relacji tak, jakby nigdy nie została brutalnie przerwana. Wystarczyło intensywne spojrzenie zielonych oczu, by duma Bena roztapiała się niczym szanse na odnalezienie rogogona przed wyznaczonym przez Ministerstwo i lokalne władze terminem. - Możemy - zgodził się dość krótko, porzucając wylewność na rzecz wpatrywania się w nieco już opalone ramiona Percivala; linia mięśni, rysujących się pod skórą, zdekoncentrowała go do tego stopnia, że nie rozpoczął kłótni o podobieństwo gołębia do smoka - często nie zgadzał się z Nottem po prostu dla zasady, nawet jeśli obrane stanowisko nie miało najmniejszego sensu: cóż, widocznie chęć rywalizacji pomiędzy wrogimi domami Hogwartu pozostała w jego krwi na dobre - ale już dziwne podrygi porzuconej obok koszuli zwróciły jego uwagę, przywracając myśli na słuszne tory zapoznawania się z magiczną fauną dzikich ostępów.
- Wiesz, że spytałeś mnie o to samo jakieś dziesięć lat temu, kiedy ten twój kumpel z drużyny zleciał widowiskowo z miotły, strącony moim tłuczkiem? - zagadnął tym samym niezobowiązującym tonem, szczerząc równe zęby w szerszym niż przed chwilą uśmiechu. - Przy akompaniamencie doskonałej przyśpiewki Gryfonów, mówiącej coś o pełzających po ziemi zaskrońcach - uściślił, chcąc dopasować się do wymaganego ogłuszenia. Nie miał zamiaru odpuszczać ani ignorować stworzenia, które w końcu wychynęło zza płachty będącej do niedawna drogą, szlachecką koszulą. Oczom Bena nie ukazał się jednak plujący ogniem szczur ani tresowana nornica a...drewniany smok. Lub coś, co go przy niezwykle pomyślnych wyobrażeniowych wiatrach, przypominało.
- Masz zamiar zabrać to do ministerstwa i zaprezentować jako upolowanego rogogona? - spytał ze śmiertelną powagą, tylko odrobinę podszytą typową dla ich relacji kpiną. Pomimo szlacheckiego szaleństwa, które często toczyło Percivala, wątpił, by tak właśnie przedstawiał się jego plan.  - Zorientują się. Bardziej przypomina ogniomiota chińskiego. No i jest trochę za mały - wytłumaczył ostrzegawczo, przechylając się przez Percivala, by sięgnąć po chwiejącego się na nierównym podłożu smoka - delikatnie chwycił go za drewniane skrzydło i uniósł do góry, przed siebie, w ostatniej chwili przekręcając głowę, by uniknąć kaszlnięcia morderczego płomienia - o ile morderczym można było określić płomyk zapalniczki. - Ty go zrobiłeś? Musiało ci się beze mnie naprawdę nudzić - spytał bystrze z ciężką do odgadnięcia emocją w głosie; równie dobrze mogło być to wesołe niedowierzanie, co niedowierzanie przejęte i odrobinę doceniające trudy wykonanej roboty, nieważne jak parszywy osiągnęła finalnie efekt. Zmrużył oczy, ponownie przyglądając się ruchomej figurce, teraz trzepoczącej bezradnie drugim, znacznie mniejszym skrzydłem. Smok lśnił złotem zachodzącego słońca, co tylko sprzyjało uznaniu go za ogniomiota, którego właściwie, przy dużym skupieniu, przypominał.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
gdzieś tam w pięćdziesiątym Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: gdzieś tam w pięćdziesiątym [odnośnik]19.09.17 22:49
Powrót do normalności nie był procesem szybkim, prostym ani bezbolesnym, z każdym mijającym dniem wydawał się jednak stanem coraz bardziej osiągalnym, przechodząc z pozycji naiwnej mrzonki do poziomu mocno rzeczywistego. Lata okłamywania samego siebie i potulnego tkwienia w pozłacanej klatce nie przeszły co prawda bez echa, pozostawiając po sobie więcej blizn, niż jakikolwiek smok czy podróż byłyby w stanie mu przysporzyć i chwilami Percival czuł się jak człowiek wracający do zdrowia po długiej, wyniszczającej chorobie, ale przynajmniej miał dokąd i do kogo wracać, nawet jeżeli tak naprawdę nie zasługiwał ani na jedno, ani na drugie. Chociaż nigdy nie zapomniał ich tragicznego pożegnania w Pokoju Życzeń – metaliczny posmak krwi w ustach, swędzenie gojących się przedramion i palące, ostre uczucie wstydu przemieszanego z żalem wyrywały go z płytkiego snu do tej pory, odbierając na moment zdolność do oddychania i powodując prawie fizyczne cierpienie, trwające do chwili, w której uświadamiał sobie, że wszystko to należało już do przeszłości – to wspomnienia utraciły już na szczęście większość kolorów, blaknąc w mocnym, południowym słońcu i ściągając z klatki piersiowej metalowe, ściskające ją obręcze. Dzisiaj oddychał – i robił to swobodnie, bez bólu i wyrzutów sumienia, bez pilnowania każdego gestu i bez oglądania się z niepokojem za siebie w oczekiwaniu na mknący w stronę jego pleców nóż. Mimo że Ben posiadał więcej niż jeden powód, który bez problemu usprawiedliwiłby (nieistniejące?) pragnienie zemsty, Percival nie spodziewał się niczego takiego, nie wątpiąc w czyste intencje przyjaciela ani przez sekundę, wiedząc, że jeżeli kiedyś doczeka się z jego strony ciosu, będzie to cios prosto w szczękę, wymierzony bez wcześniejszego knucia i bez tkania pajęczyny kłamstw. Najprawdopodobniej to właśnie ta świadomość sprawiała, że czuł się w jego towarzystwie tak dobrze, a każda spędzona na ich wspólnej wyprawie minuta przypominała branie głębokiego oddechu świeżego powietrza po nieskończonych miesiącach zamknięcia w zatęchłej piwnicy. Rzeczywistość wydawała mu się pewna – nawet jeżeli była to pewność krucha jak szkło, traktowana przez niego z przesadną, momentami ocierającą się o śmieszność ostrożnością.
Roześmiał się bezgłośnie, porzucając myśl o rozpoczęciu dyskusji na temat angielskiej gramatyki i poprawności językowej, zamiast tego wzruszając ramionami i przewracając teatralnie oczami w reakcji na typowe dla Jaimiego, gryfońskie przechwałki. Chociaż obaj skończyli szkołę osiem lat temu i nie nosili już na szatach żadnych barw, wyglądało na to, że niektóre rzeczy tkwiły pod skórą zbyt głęboko, żeby udało się je wykorzenić czemuś tak błahemu, jak czas. – Tak, tak, wiem – zgodził się więc pozornie, machając lekceważąco dłonią. – Na słońce, ogień, wiedzę i cywilizację – dodał poważnie, zerkając na mężczyznę w ukosa, z uniesioną jedną brwią i kącikiem ust drżącym jakoś niekontrolowanie. Jego głos, choć lekki i pozbawiony negatywnego wydźwięku, krył w sobie jakieś odległą, śladowych rozmiarów urazę; przynależność Bena do Gryffindoru od zawsze była czymś, co łaskawie tolerował, ale na żadne większe ustępstwa nie należało tutaj liczyć.
Tak samo jak nigdy nie miał pogodzić się z faktem, że Gryfon okazał się od niego lepszy w Quidditchu, nawet jeżeli sam Percival zawsze był w tym szlachetnym sporcie co najwyżej niezły. Teraz krzywił się nieprzyjemnie na przywołanie przez Benjamina wspomnienie. – To byłem ja – poprawił go obrażonym tonem, połowicznie świadomy, że sam kopie pod sobą dołek. – I mówiłeś, że trafiłeś mnie niechcący – dodał oskarżycielsko i może odrobinę zbyt głośno, przez krótką, naiwną chwilę licząc jeszcze, że uda mu się odciągnąć myśli przyjaciela od furkoczącej koszuli. Bez skutku; kilka sekund później mógł już tylko bezradnie patrzeć, jak Jaimie sięga po nieszczęsną figurkę, żeby zręcznym ruchem złapać ją za nieudane skrzydło. Gorące zażenowanie wspięło się po jego klatce piersiowej i szyi błyskawicznie, niewyparte nawet przez nagłą bliskość nachylającego się nad nim ciała, okraszonego czerniejącymi w słońcu tatuażami, do których widoku zaczynał się już przyzwyczajać.
Daj spokój – burknął nienaturalnie defensywnym tonem, przez moment całkiem poważnie rozważając, czy Ben uwierzyłby mu, gdyby powiedział, że znalazł smoka przez przypadek i przyrzucił go koszulą, żeby nie narobił szkód. – Nie miałem zamiaru pokazywać go ministerstwu – dodał, zupełnie jakby nie było to oczywiste, po czym podniósł się szybko, przystając nad szemrzącym leniwie strumieniem, niepewny, co robić dalej. Gwałtowna zmiana poziomów połączona z długim przebywaniem na słońcu sprawiła, że zakręciło mu się w głowie i pociemniało przed oczami, ale nie usiadł z powrotem, jedynie wpychając dłonie do kieszeni. Zgrubiałe od poparzeń palce musnęły pomiętą, prawie już pustą paczkę papierosów; wyciągnął ją na wpół świadomie, wyłuskując ze środka zmaltretowaną fajkę, ale zamiast ją zapalić, po prostu zaczął przerzucać ją między palcami. Otworzył usta, zawahał się i ponownie je zamknął; cisza nie potrwała jednak długo. – Zobaczyłem rano, że dzisiaj ósmy – powiedział; słowa wydawały się odrobinę wyrwane z kontekstu, chociaż w głowie Percivala miały absolutny sens. Zerknął na drewnianego ogniomiota, wierzgającego energicznie w ręce Benjamina. – Za wcześnie rzuciłem zaklęcie ożywiające i zaczął mi się rzucać w połowie roboty. Możesz go wyrzucić, kupię ci ognistą, jak wrócimy do Londynu – dodał szybko, zlepiając ze sobą wyrazy i zjadając przerwy między zdaniami jakby liczył na to, że jeżeli wypowie je wystarczająco niewyraźnie, to zostaną zignorowane.
Zakołysał się na stopach, czując pod skórą rosnące zniecierpliwienie. Oddałby całe złoto świata, żeby być w tamtej chwili w stanie przeniknąć przez gęstą czuprynę siedzącego nad brzegiem mężczyzny i odczytać jego myśli. Jednocześnie nie chciał ich nigdy poznawać. – Chodź, zaraz zrobi się ciemno, a musimy jeszcze odhaczyć na mapie teren, który dzisiaj sprawdziłeś – dorzucił jeszcze w akcie drobnej desperacji, doskonale zdając sobie sprawę, że nie istniała nawet najmniejsza szansa, że Jaimie zapomni o smoku, podniesie się i powie: dobra, Percy, wracajmy do pracy.
Ale co mógł stracić, próbując? Już i tak zrobił z siebie idiotę.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: gdzieś tam w pięćdziesiątym [odnośnik]22.09.17 12:28
Ciągle nie mógł przyzwyczaić się do śmiechu Percivala, dźwięczącego mu w uszach żywo, czysto i blisko. Ostatnie kilka lat - a także brutalne pożegnanie - przyśpieszyło proces zapominania, erozji zbudowanego na marzeniach pomnika, jaki tak dzielnie tworzył na wzór najlepszego przyjaciela. W czasie szaleńczej kariery gwiazdy Quidditcha bywały momenty, że nie potrafił przywołać z pamięci barwy jego głosu, spychając niedawną przeszłość na dalszy, niechciany plan. Pielęgnowanie we własnej głowie obrazu Notta nie sprzyjało rekonwalescencji, dlatego też metodycznie usuwał wszelkie wiążące z nim barwy, zasypując szarzejącą podobiznę nowymi doświadczeniami, nowymi ludźmi, nowymi dramatami; emocjami, które, choć silne, blakły wobec młodzieńczego porywu serca - mimo wszystko, w tej złudnej, bolesnej sekundzie tuż przed snem, w wstępie do sennej mary zielone oczy lśniły takim samym blaskiem jak wtedy, gdy zamiast posłać w Benjamina wyjątkowo nieprzyjemną klątwę - odwzajemniał pierwszy pocałunek. Wspomnienia, zakopane pod stertą bodźców, które miały zagłuszyć tęsknotę, odżywały niezwykle szybko a ich chwilowa niedyspozycja tylko wzmagała radość z drobnych rzeczy, wskrzeszających historię nie w postaci odrzucających, naznaczonych cierpieniem upiorów, a tak samo żywych i dających szczęście, jak wtedy, gdy żyli mrzonkami o przyszłości.
Spełnionej, znajdowali się przecież tam, gdzie zawsze pragnęli; smoki, przygody, nieposkromione zwierzęta, dzika natura, bezdroża i ich zabałaganiony namiot, rozstawiony gdzieś na brzegu strumienia. Zapach ogniska, ciepłych wieczorów i chłodnych poranków; ciężkie plecaki, pot skraplający się na czole, spierzchnięte usta, smakujące papierosowym dymem. Historia zataczała koło a Jaimie wcale nie czuł się tu obco a taniec na świeżo rozkopanym grobie w ogóle mu nie przeszkadzał. Mógłby spędzić tu całą wieczność, zmęczony, z zachodzącym słońcem rażącym go nawet przez przymknięte powieki, z cicho śmiejącym się Percivalem tuż obok, z niskim tembrem jego głosu, który powrócił z martwych bez nawet odrobiny fałszywej zgnilizny. Przetrwali rozłąkę razem, a powód zerwania wiążącego ich uczucia wydawał mu się nagle mało istotny, nieważny, nawet jeśli powracali do gryfońsko-ślizgońskich przepychanek, kojarzących się przecież zarówno z najlepszymi jak i najgorszymi momentami wspólnej wędrówki ku dorosłości.
- Przypominam, że bez mojej wiedzy o tutejszej kulturze, zginąłbyś w ciągu pięciu sekund w przydrożnej karczmie - wyartykułował dokładnie, siląc się na elegancję: miał wiele racji, włóczenie się po tych rejonach sprawiło, że większość czarodziejskich osad i miejsc znał na pamięć, wiedząc, gdzie można zaczerpnąć języka, odnowić zapasy lub wynająć sprawdzonych przewodników, a gdzie lepiej się nie zapuszczać. Rzecz jasna on sam bytował w tych drugich przestrzeniach, ale to nie było już istotne - zostawił za sobą miesiące całkowitego rozbicia i teraz on także wstawał z zalanego alkoholem grobu, szczęśliwy, potrafiący zaśmiać się głośno i beztrosko. - Jak mogłem zapomnieć o wciśnięciu wielkiego księcia-lorda Notta w ziemię - westchnął, teatralnie robiąc zamach ręką, w której trzymał otwarty bukłak: woda chlupnęła na rozgrzany brzuch Percivala, ale Wright zdawał się tego nie zauważać. - Ach, wybacz, jednak mogłem, gdzieś po dwudziestym zrzuceniu cię z miotły na glebę straciłem rachubę - kontynuował nonszalancko i przez chwilę w tym zmęczonym, spoconym, zarośniętym, pokrytym tatuażami osobniku, odzianym w znoszone ubrania, można było dostrzec nie tak dawną chwałę, gwiazdorską butę, z jaką udzielał wywiadów. Nie była to poza, raczej autentyczne przekonanie o wspaniałości własnych sportowych dokonań - chociaż te rozgrywane pomiędzy nimi na szkolnym boisku należały do innego, słodszego rodzaju. Szczęście Benjamina już zawsze miało pachnieć męską szatnią, dębowymi witkami, pastą Fleetwooda i drogą wodą kolońską, zapewne poleconą przez eleganckiego lorda. Uśmiechnął się lekko, trochę zawadiacko, odkładając na bok rzewne wspomnienia: już nie potrzebował kartkować przeszłości, mieli siebie na wyciągnięcie ręki, teraz, w intensywnie czerwonych promieniach zachodzącego słońca, z cichym szumem strumienia i...piskliwymi kaszlnięciami wystruganej zabawki, której Wright przyglądał się coraz uważniej - na tyle, że nie podstawił wstającemu Percivalowi nogi, co stanowiło przez lata jedną z jego ulubionych i wyrafinowanych rozrywek.
- No i co z tego? - spytał, w całym swym zaślepieniu podróżniczą radością nie potrafiąc powiązać upływu czasu z własną starością. Pierwsza dezorientacja minęła jednak szybko; dlaczego wspominał podróż do Londynu i po co mu ognista? Ósmego musiał dosłać jeden ze swoich durnych raportów i zamiast tego postanowił zająć się czymś absolutnie niepotrzebnym? To brzmiałoby raczej jak Ben niż Percy, ale kto wie, może miał na niego zbawienny wpływ? Zmarszczył krzaczaste brwi, lecz oświecenie przyszło bez przesadnego dramatyzmu - a przynajmniej takiego nie okazał, jedynie uśmiech stał się nieco głębszy, prawie boleśnie napinający ogorzałe policzki. - Zrobiłeś go dla mnie? - zadał jedno z tych absolutnie głupich pytań, na które nie istniała zaskakująca odpowiedź: Percival nigdy nie zapominał o jego urodzinach, ale był to pierwszy prezent w nowym świecie, który ponownie dzielili we dwóch. Ben przesunął na chwilę spojrzenie z figurki na barczyste plecy stojącego przy strumieniu mężczyzny, rad, że nie może on zobaczyć uśmiechu, rozświetlającego jego brodatą twarz. Odchrząknął, nie chcąc, by jego głos zabrzmiał przesadnie czule. - Jest świetny - powiedział cicho, powracając wzrokiem na ogniomiota: i patrząc na niego już zupełnie inaczej, doceniając każdą nierówność, nieproporcjonalność i szramę od dłuta na lśniącym boku. Wiedział, jak długo i cierpliwie Nott musiał zajmować się figurką i ile kosztowało go przyznanie się do jej nieperfekcyjności - nie znosił w nim tej szlacheckiej skłonności do perfekcjonizmu - i tym mocniej poczuł w sercu dziwne drżenie. Wolną od bukłaka dłonią zaczął podwijać lewy rękaw koszuli, wysoko, łapiąc jednocześnie spojrzenie odwracającego się nieco nerwowo Notta - jak zwykle proponującego jakąś zupełną nudę.
- To miał być rogogon. Wygląda jak wygląda, ale przynosi mi szczęście i lubię tego potworka - powiedział, zagłuszając ostatnie wypowiedziane przez mężczyznę słowa, wskazując na miejsce na ramieniu, gdzie na opalonej skórze widniał dziwnie kanciasty zawijas, bardziej przypominający jaszczurkę zaplątaną w drut kolczasty niż potężnego smoka. Wright przesunął po nim opuszkami palców, jakby strzepywał z zachwycającego tatuażu wróżkowy pył, nadający mu jeszcze większego blasku. - Twój ogniomiot wygląda znacznie lepiej. No i przypomina siebie - dodał, po prostu stwierdzając fakt: nie potrafił pocieszać, zawsze uderzając w beztroską szczerość. Powrócił wzrokiem do wiszącego stworzenia, które nagle zaprzestało nerwowej szamotaniny. Krótsze skrzydło i łapki opadły a z pyska wydarł się ostatni kłąb dymu. - Czasami planujesz sobie coś bardzo dokładnie i to wcale nie wychodzi, ale...to wcale nie znaczy, że wyszło źle. Tak po prostu miało być, żeby finalnie było lepiej - podzielił się z Percivalem swoimi bardzo filozoficznymi rozmyślaniami, tłumacząc je nieporadnie i zawile. Może gdyby pożegnanie w Pokoju Życzeń nigdy nie doszło do skutku i faktycznie wyjechaliby w tę podróż od razu po szkole, boleśnie by się zawiedli, zbyt młodzi i niedoświadczeni, obarczając się wzajemnie winą, rozczarowani tym, co miała przynieść upragniona wolność? Może tak - jak teraz - było dobrze? Obydwoje dorośli, spróbowali podążać swoimi ścieżkami, wyciągnęli wnioski ze swoich błędów i sukcesów, mogąc po prostu, już jako mężczyźni a nie zagubieni chłopcy, znaleźć się w miejscu, w którym czuli się dobrze? Wright zawsze zadziwiał optymizmem, dlatego przyjmował swoje wytłumaczenie pokrętnych kolei losu ze spokojem - wzruszył tylko dziwnie barczystymi ramionami, jakby chcąc nieco odciążyć poważny temat. - No, chodzi o to, że idealnie wystrugana figurka szybko by mnie znudziła i nie wzbudziłaby we mnie tak wielkiego zachwytu - dodał już celem całkowitego wyjaśnienia, odbierając dziwną minę Percivala jako wyraz dezorientacji: cóż, od zawsze wiedział, że to on jest tutaj tym bystrym i wykształconym a Nott czasem nie nadąża za wartkim tokiem jego rozumowania. - Myślisz, że mogę go nazwać...Wiórek? - spytał całkiem poważnie, chociaż jego oczy lśniły od z trudem powstrzymywanego śmiechu: nie kpiny, nie sarkazmu a czułej radości - bo kto nie ucieszyłby się z tak wspaniałego prezentu, ponownie rozpoczynającego festiwal ognistych kichnięć?


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
gdzieś tam w pięćdziesiątym Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: gdzieś tam w pięćdziesiątym [odnośnik]25.11.17 21:43
Coś przewracało mu się w żołądku na myśl, jak niewiele brakowało, by to wszystko – dalekie wyprawy, rozgrzane południowym słońcem pustkowia, całe dnie spędzone w pogoni za najwspanialszymi bestiami, jakie kroczyły po tym świecie – zwyczajnie nie istniało; nie dla niego – jego plan, starannie wykrojony przez nestora, zakładał przecież zupełnie coś innego, co, tylko teoretycznie, wciąż czekało na niego w odległym Londynie, w razie gdyby w jakiś magiczny sposób zmienił zdanie i postanowił zostać przykładowym przedstawicielem rodu. Nie łowcą smoków, brudzącym sobie dłonie fizyczną pracą; jedna kłótnia mniej, a piłby właśnie kawę za dębowym biurkiem w Ministerstwie Magii, pozornie zastanawiając się, jak wspiąć się na kolejny stopień politycznej drabiny, a w rzeczywistości rozważając, czy z zaczarowanego okna naprawdę nie dałoby się wyskoczyć. Z obrączką na palcu i czekającą w domu żoną, o pięknej twarzy i niemniej pięknym nazwisku – w to nie wątpił – z którą nie łączyłoby go nic oprócz chłodnego obowiązku. To właśnie przed tym wszystkim uratował go Benjamin, choć zapewne nie zdawał sobie z tego sprawy; nie widzieli się w końcu od lat, odkąd obaj opuścili hogwarckie mury, a jednak – to jego twarz widział pod powiekami, kiedy w rozmowach z ojcem upierał się przy Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, i gdy argumentował kwieciście, że stanowisko w strukturach administracyjnych go nie interesowało. Nie odsunął od siebie rodowych powinności na zawsze, wiedział, że nie; ale dobrze było udawać chociaż teraz, licząc na to, że może – tylko może – tym razem wszystko naprawdę ułoży się po ich myśli.
Wiedzy o tutejszej kulturze? – powtórzył za Benem, celowo przerysowując jego oficjalny ton i unosząc brwi w teatralnym geście. – Chyba odwiedzaliśmy inne karczmy, bo te, które ja pamiętam, nie miały nic wspólnego z kulturą – zauważył, w oczywisty sposób się drocząc. Jaimie miał rację; Percival, mimo swojej szczerej gotowości do stawienia czoła trudnym warunkom i wyrwania się z wychuchanych objęć arystokratycznego świata, nie miał zielonego pojęcia o panujących w mugolskiej rzeczywistości zasadach, nie mówiąc już o skomplikowanych (dla niego) regułach szemranego półświatka, w którym Wright poruszał się z zaskakującą (i odrobinę niepokojącą) wręcz łatwością. W życiu by się do tego nie przyznał, ale przetrwanie bez ochronnego płaszcza Nottów początkowo faktycznie okazało się trudniejsze niż przypuszczał, stwierdzając z zaskoczeniem, że istniały rzeczy, których nie był w stanie nauczyć się z mądrych książek ani przekazywanych ustnie nauk. Spostrzeżeniem tym nie ośmielił się jednak podzielić z Benem; nie chciał mieć na sumieniu śmierci jedynego prawdziwego przyjaciela, który, usłyszawszy o percivalowych rozterkach, najprawdopodobniej udusiłby się śmiechem. – Poza tym – ciągnął zamiast tego, nadal tym samym, na wpół poważnym, na wpół rozbawionym tonem – naprawdę nie rozumiem, o co chodziło temu barmanowi. Powiedziałem coś nie tak? – zapytał, wywracając oczami, chociaż fakt, że wciąż mrużył je od słońca, nieco zepsuł efekt końcowy.
Jego odpowiedź przyszła w postaci strugi chłodnej wody, zatrzymującej się na rozgrzanej skórze odsłoniętego brzucha; przeklął siarczyście, podrywając się do góry, jakby chciał uciec przed palącym chłodem, zanim dotarło do niego, że na to było już za późno. Pokręcił więc tylko głową, rozglądając się dookoła za czymś, czym mógłby w odwecie rzucić w Benjamina, ale oprócz podrygującej koszuli, nie znalazł nic. – No tak, zapomniałem, że liczenie powyżej dziesięciu sprawia ci trudność. Mój błąd – odpowiedział, odrobinę urażony; nie mógł być aż tak zły, może i nigdy nie czekała go świetlana kariera zawodowego gracza Quidditcha (i dobrze – ojciec prędzej połamałby mu ręce, niż do tego dopuścił), ale miał swoje lepsze dni na boisku… Prawda? – Nieważne – burknął jeszcze, i być może naburmuszyłby się już zupełnie, gdyby jego uwagi nie rozproszyła nagła zmiana tematu, wymuszona przez odkrycie sprytnie schowanej przez niego figurki. Bardzo szybko przeszedł więc ze stanu obrażonego do zażenowanego, spoglądając na Jaimiego z niedowierzaniem, gdy mimo oczywistych podpowiedzi, nie był w stanie poskładać w całość faktów.
A widzisz tu kogoś innego?, miał ochotę zapytać, ale milczał uparcie, odwracając się przez ramię dopiero, gdy dotarły do niego następne słowa Wrighta – i to tylko po to, żeby po wyrazie jego twarzy ocenić, czy przypadkiem się z niego nie nabijał. Wyglądało na to, że nie, na co organy wewnętrzne Percivala wykonały jakąś dziwną akrobację, powracając na swoje miejsce z bolesnym impetem. Zawiesił spojrzenie na ręce Bena, zapominając na chwilę o wciąż pulsującej mu pod skórą niepewności i podchodząc bliżej, żeby przyjrzeć się czarnemu malunkowi na męskim ramieniu. Widział go już wcześniej, nigdy jednak nie przyglądał się dokładniej; teraz faktycznie dostrzegał zamysł artysty i musiał przyznać, że w porównaniu do koślawych linii, jego ogniomiot nie wypadał tak źle. – Robiłeś go u jakiegoś mugola? To by dużo wyjaśniało, pewnie myślał, że rogogon to jakaś salamandra – skomentował, w jego mniemaniu tylko mugol mógłby wykazać się taką ignorancją i zapomnieć o charakterystycznie wygiętych kolcach na ogonie. – Ale w sumie jak spojrzy się na niego pod innym kątem, o tak – przekrzywił mocno głowę – to nawet widać podobieństwo – ocenił, kiwając wreszcie głową. – Swoją drogą, jak to się dzieje, że one nie znikają? W sensie, nie zmywają się wodą? To jakaś wariacja zaklęcia Trwałego Przylepca? – zapytał, poruszając wreszcie kwestię, która intrygowała go od dłuższego czasu – a właściwie od kiedy po raz pierwszy zobaczył na ciele przyjaciela te przedziwne symbole i zawijasy.
Otworzył usta, pierwotnie chcąc zapytać o coś jeszcze, ale następne zdania Benjamina zatrzymały jego wypowiedź w połowie drogi, sprawiając, że bardzo szybko zapomniał, co właściwie chciał powiedzieć, a zamiast tego zwyczajnie wpatrywał się w niego z niemym zaskoczeniem wymalowanym na twarzy. To była jedna z cech Jaimiego, którą uwielbiał najbardziej; zazwyczaj rzeczowy i prostolinijny, od czasu do czasu wyrzucał z siebie właśnie coś takiego, co zupełnie zbijało Percivala z tropu i sprawiało, że za jego mostkiem rozlewało się coś ciepłego i łaskoczącego. Dziwne.
Milczał przez dłuższą chwilę, szukając w głowie odpowiedzi, która nie byłaby ani zbyt sentymentalna, ani zwyczajnie głupia, ale zanim złożył ze sobą właściwe słowa, Ben odchrząknął, rozpraszając wcześniejszą aurę i wracając do pełnej beztroskości rozmowy, jakby nic takiego nie miało miejsca. – Uhm, Wiórek? – powtórzył za nim, jeszcze trochę nieprzytomnie, odrywając wreszcie spojrzenie od jego twarzy i przenosząc go na małego potworka, smarkającego teraz obłoczkami dymu. – W sumie zanim obezwładniłem go koszulą, spalił na wiór moją ulubioną chustkę, więc właściwie nawet to do niego pasuje – stwierdził, krzyżując ramiona na klatce piersiowej i ledwie powstrzymując westchnięcie ulgi. Zdawało się, że kryzys (który sam sobie wymyślił) był zażegnany. – W każdym razie, no, wszystkiego najlepszego – dodał nieco niezręcznie, wzruszając ramionami – zupełnie jakby ten gest mógł odebrać słowom odrobinę wagi, choć sam Percival nie wiedział po co; już dawno mógł przecież przestać kluczyć wokół własnych uczuć, z jakiegoś powodu jednak, nie chciał (nie potrafił?) tego zrobić.
Ale może nie musiał.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: gdzieś tam w pięćdziesiątym [odnośnik]03.12.17 21:16
Wywrócił oczami, słysząc przytyk do wysokiej - lub niskiej - kultury mijanych miejscowości. Percival, wychowany pod kryształowym, szlachetnym kloszem, nie przywykł do poznawania świata w namacalny, brutalny sposób. Stracił wiele lat w zakurzonych woluminach, omijając z daleka prawdziwe przyjemności, do jakich z pewnością należało uczestniczenie w barowej bójce, unikanie trzaskających butelek i noży wślizgujących się gładko pomiędzy żebra. Wright od zawsze twierdził, że pokazywał Nottowi wspaniałą codzienność, bez patyny zobowiązań, szlacheckich etykiet i innych bzdur, przesłaniających brudnobrązową membraną przyziemne rozkosze. Brudne od wędrówki buty, chłodne powietrze poranka spędzonego przy strumieniu, kurz osiadający na matowych włosach, niechlujny zarost, odciski na dłoniach. Synonimy wolności, może niezbyt schludnej, może prymitywnej, ale smakującej najwspanialej, pełniej; pozwalającej głęboko odetchnąć, pozbywając się krępujących więzów rodzinnych oczekiwań i przeszywającego, kontrolującego wzroku społeczeństwa. Benjamin rozumiał to od dawna, lecz w szkolnych czasach podchodził do ich podzielonego świata z większą agresją, krzywiąc się na każdą arystokratyczną naleciałość i wojując z pochodzeniem Percivala niczym z najpaskudniejszą mantykorą. Doświadczony ciężarem własnych ograniczeń nieco zmądrzał, postanawiając wspaniałomyślnie zrozumieć przyjaciela: każdy z nich podążał swoją drogą, ważne, że w końcu spotkali się w tym samym punkcie. W dalszym ciągu zupełnie różni, ale jednak dojrzalsi, spokojniejsi, nie wykonujący już na tafli codzienności gwałtownych ruchów, spychając się wzajemnie w głębiny. Gwałtowne morze wątpliwości i żalu wyrzuciło ich na brzeg: być może wcale nie chodziło jednak o dorosłość a o zmęczenie, wycieńczenie ścieraniem się z rzeczywistością, do której w pewnym sensie nie należeli.
Jaimie uśmiechnął się lekko, ni to do swoich myśli, ni to do Percivala, nieświadomego brutalnego faux pas, które popełnił niedawno w przydrożnej karczmie. - Wiesz, spytanie w takim miejscu o rocznik Toujours Pur - rozpoczął powoli i cierpliwie, jakby tłumaczył niezbyt rozwiniętemu dziecku najbanalniejszą rzecz, na przykład informując o tym, że nieśmiałki żyją na drzewach - i domaganie się nalania tego trunku do czystej szklanki jest uznawane tutaj za wielką obelgę - poinstruował delikatnie, ciągle nie mogąc uwierzyć w brak podstawowego instynktu samozachowawczego. Picie wody z węża i tak wydawało mu się ohydą, szlachta miała swoje odstręczające dziwactwa, z jakimi nie powinna obnosić się publicznie, zwłaszcza w przybytkach ludzi prostych, nie widzących żadnego problemu w lepiącym się od brudu naczyniu. Przypomnienie sobie szczerego obruszenia Percivala, wywołało w Benjaminie nagły wybuch wesołości: usiadł jeszcze wygodniej i zaśmiał się w głos, lekko, beztrosko, zrzucając z siebie ciężar zmęczenia poszukiwaniami smoka. Powrót myślami do Hogwartu także nie okazał się wyzwalaczem negatywnych emocji, wręcz przeciwnie, przez chwilę Wright poczuł coś w rodzaju wzruszenia. Czasem tęsknił za ograniczoną beztroską: za światem, w którym zawsze ktoś czuwał nad jego bezpieczeństwem, służył radą, kierował w odpowiednią stronę. Za nic nie przyznałby się do takiej podległości, ale dorosłość czasem zdawała się go przerastać, głównie w sferze ponoszenia konsekwencji swych decyzji. - Umiesz liczyć - licz na siebie - podsumował krótko i absolutnie bez związku z tematem, nie chcąc drążyć wyraźnie zbulwersowanego Percivala - urażenie miotlarskiej dumy zawsze stanowiło punkt zapalny. Właściwie, urażenie jakiejkolwiek dumy wspaniałego lorda groziło wybuchem lepiej lub gorzej ukrywanych pretensji, które zawsze wzbudzały w Jaimiem wielkie rozbawienie.
Obecnie podszyte miękką wyściółką wzruszenia. Przyglądał się uważnie wyciosanemu smokowi, doceniając każdy szczegół i dopracowanie projektu, rzucające się w oczy jeszcze dokładniej w kontraście z nieporadnie wykonanym tatuażem. Uśmiechnął się pod nosem, widząc zainteresowanie Notta: nie potrafił ocenić, czy w pytaniach kryje się obrzydzenie czy też męska ciekawość. - A co, chcesz sobie taki zrobić? - spytał prowokująco, zerkając z ukosa na stojącego nad nim mężczyznę, z trudem wyobrażając sobie nieskalaną - nie licząc blizn nieposłuszeństwa - szlachecką skórę pokrytą czarnym wzorem, typowym dla kryminalistów. - Nie, to igła. Wbija się w skórę, zostawia w niej tusz. Skóra się zasklepia i, wulela, masz tatuaż - wytłumaczył bardzo zdawkowo, jeszcze raz obrysowując niezwykle brudnym paznokciem podobiznę nieudanej salamandry. - Mam też wytatuowane twoje imię pod ósmym żebrem - dodał z nonszalancką powagą, z trudem tłumiąc wybuch radosnego rechotu. Naprawdę chciał, żeby Percival uwierzył w ten niewyobrażalnie doskonały żart, co właściwie było możliwe, biorąc pod uwagę wzruszoną, trochę drżącą i niewygodną atmosferę tego urodzinowego wieczoru. - Jeśli chcesz mi się odwdzięczyć, oraz zrobić mi dodatkowy urodzinowy prezent, mogę cię zaprowadzić do tego mugola; wierz mi, Ben boli krócej niż Percival Lucien - zaproponował, szczerząc żeby w szczerym uśmiechu, niestety pewien, że powaga nie wychodzi mu zbyt dobrze. Zwłaszcza biorąc pod uwagę roziskrzone oczy, wpatrujące się w nieco zakłopotanego przyjaciela. Robił dobrą minę do wrażliwej gry, jak zawsze: brakowało tylko, by wykręcał sobie palce. Jaimie nigdy nie czuł się przy nim nieswojo, nie potrafiąc narysować wyraźnej granicy między tym, co wstydliwe a tym, co akceptowalne. Chłopięce przewrażliwienie, związane z nerwową próbą ochrony kiełkującego uczucia, nieco przygasło, pozwalając mu śmiało spojrzeć Percivalowi prosto w oczy. Z siedzącej perspektywy nie było to łatwe, dlatego dźwignął się w końcu na równe nogi, prawie wywracając się przy okazji o rzucony obok plecak. Zacisnął mocniej pięść  na Wiórku, który wydał z siebie dziwny pisk i kaszlnął ogniem, parzącym go w palce: nie wypuścił go jednak, ignorując piekący ból. Wolną ręką otrzepał spodnie, dając Nottowi czas na przedłużenie mąk piekielnych, wywołanych zapamiętaniem daty urodzin, po czym wyprostował się, posyłając mu szczery uśmiech. - Obezwładniłeś go koszulą. Zawsze wiedziałem, że drzemie w tobie bohaterska iskra - skomentował nieco złośliwie, tracąc jednak zapał do kontynuowania werbalnych prztyczków. Kiedy niemal zrównali się wzrostem i mógł przyjrzeć mu się dokładniej, twarzą w twarz, nie z ukosa i nie pod rażące słońce. Mógł zrobić i powiedzieć wiele, wylać z siebie to, co kumulowało się od tygodni - jeśli nie lat - a co w końcu wypłynęło spomiędzy spierzchniętych warg jednym, krótkim wyznaniem. - Dziękuję - wychrypiał po prostu, spoglądając prosto w zielone oczy: śmiało i bez mrugania. Nawet pomimo dziwnego ścisku tuż przy splocie słonecznym...i ziejącej ogniem figurki, kaszlącej ochryple i parzącej go w dłoń.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
gdzieś tam w pięćdziesiątym Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: gdzieś tam w pięćdziesiątym [odnośnik]15.01.18 20:53
Nie chciał przyznawać tego na głos, ale w głębi ducha uwielbiał te edukacyjne wycieczki z Benjaminem, w czasie których jego własny świat brutalnie ścierał się z tym innym, nie miażdżąc go pomiędzy tylko dzięki pewnej asekuracji przyjaciela. Śmiejącego się z niego bezlitośnie, owszem, ale jednocześnie gotowego do wyciągnięcia go z największych tarapatów, w które najczęściej wpadał samodzielnie, spuszczony z oka na dosłownie pięć sekund i tknięty myślą o powiedzeniu czegoś, co wydawało mu się naturalne, a co koniec końców okazywało się kompletnie nie na miejscu. Może tego nie okazywał, bo nabyte w młodości przekonanie o tym, że wszystko zwyczajnie mu się należało sprawiło, że podziękowania za cokolwiek przychodziły mu opornie i z trudem, ale naprawdę doceniał poświęcenie Wrighta, zdając sobie sprawę, że często stanowił w ich skromnej drużynie bardziej ciężar niż pomoc. Nie to, żeby nie potrafił kompletnie nic – pięć lat studiowania magicznych stworzeń nie poszło na marne i jeżeli chodziło o szeroko pojętą wiedzę, to tu zazwyczaj miał się czym popisać – ale przełożenie akademickich doświadczeń na te prawdziwe nie byłoby możliwe, gdyby nie towarzystwo Jaimiego. Może i od czasu do czasu sprowadzającego go na złą drogę, ale za to akceptującego go w całości – nawet jeżeli ta bardziej arystokratyczna część niejednokrotnie stawała się obiektem okrutnych żartów. Nie złościł się o nie – już nie – na ogół udając gniew z czystej przekory, a w umyśle uważnie zapisując każdą otrzymaną lekcję, zupełnie, jakby słowa i uwagi przyjaciela, nieistotne, jak złośliwe, były niepodważalną świętością. – Ale naprawdę nie rozumiem – zaoponował, bo nie byłby sobą, gdyby nie podważył logiki funkcjonowania zwykłego świata przynajmniej raz dziennie – co jest takiego fascynującego w wymienianiu się śliną z pięćdziesięcioma czarodziejami, którzy pili z tej samej szklanki przed tobą. I Merlin wie, czym jeszcze, moja wyglądała, jakby ktoś kiedyś do niej narzygał – dodał, krzywiąc się szczerze i wzdrygając na samo wspomnienie lepkiego, oklejonego brudem naczynia.
A potem już tylko słuchał nieskrępowanego śmiechu Bena, z coraz większą trudnością i oporem udając święte oburzenie, i ledwie powstrzymując podrygujące w górę kąciki ust. Zawiesił na nim spojrzenie, chłonąc bezczelnie ten widok: rozłożony wygodnie przyjaciel, całkowicie rozluźniony, nieprzytłoczony nawarstwiającymi się między nimi problemami, zanoszący się śmiechem zupełnie beztroskim i wolnym od zmartwień. Może i wycelowanym w niego, ale to tak naprawdę nie było ważne; minęły już czasy, kiedy Percival defensywnie reagował na każdy przytyk, chowając się bezpiecznie za zaskakująco wysoką – biorąc pod uwagę jego stan – barierą zaniżonego poczucia własnej wartości. Dzisiaj nadal co prawda miał sobie do zarzucenia więcej niż komukolwiek zdradzał, ale w towarzystwie Wrighta czuł się na tyle komfortowo, że żadne żarty ani potknięcia nie potrafiły zepsuć mu nastroju. Rozeźlić, owszem, wpędzić w irytację – jak najbardziej, ale wszystko to pozostawało podszyte czymś znacznie trwalszym i potężniejszym, co jeszcze odrobinę obawiał się nazwać szczęściem; zazwyczaj, gdy tylko to robił, kruche uczucie miało tendencję do umykania w siną dal.
Nie potrzebował zresztą zbędnych słów, wystarczająco dobrze rozumieli się bez nich. – No taki to na pewno nie. Nie lubię jaszczurek – odpowiedział lekko, bez dezaprobaty czy obrzydzenia, które najprawdopodobniej pojawiłyby się w jego głosie, gdyby sprawa dotyczyła kogokolwiek poza Benem. Już dawno złapał się na stosowaniu podwójnych standardów, gdy chodziło o siedzącego tuż obok brodacza; być może czyniło to z niego hipokrytę, ale nie potrafił zaprzeczyć faktom, które jasno pokazywały, że spektrum tolerancji zwiększało się dramatycznie, gdy tylko w jego najbliższej przestrzeni pojawiał się Jaimie. Tylko jemu był w stanie wybaczyć rubaszne żarty z rodowych tradycji, których w normalnych okolicznościach broniłby do upadłego; rzeczy brudne i zakazane też w jakiś cudowny sposób stawały się akceptowalne w momencie, w którym robił je Wright. – Jeżeli ta igła była myta tak samo często jak szklanki w twojej ulubionej karczmie, to zacznę poważnie rozważać, czy nie zaciągnąć cię do Munga w trybie natychmiastowym – skwitował, krzywiąc się lekko i zdradzając nieco więcej troski, niż miał pierwotnie w zamiarze. Na szczęście Ben błyskawicznie i z niezwykłą skutecznością odwrócił jego uwagę, a Percival przekonał się, że chyba naprawdę uwierzyłby mu we wszystko – bo przez sekundę, dopóki nie dostrzegł drgających niekontrolowanie policzków, był gotów podciągnąć w górę koszulkę Wrighta, żeby na własne oczy sprawdzić, czy mówił prawdę.
Wywrócił oczami, porywając z ziemi sponiewieraną koszulę. – Lucien to moje drugie imię i nikt oprócz mojej ciotki go nie używa – powiedział, zatrzymując się w miejscu i obserwując, jak Jaimie podnosi się z miejsca, stając dokładnie naprzeciwko niego. Z tym nieokreślonym, dziwnym błyskiem w oku, którego za nic nie potrafił jednoznacznie zinterpretować. – Poza tym, słyszałem zdecydowanie głupsze – dodał jeszcze, brzmiąc już jednak ciszej i z każdym słowem mniej przekonująco, rozproszony nagle lekko górującym nad nim Wrightem. Nie zwracał uwagi na żałosne piski Wiórka, ani drażniący nozdrza zapach przypalonych włosów i skóry, wyczuwając niespodziewaną zmianę w najbliższej, otaczającej ich przestrzeni. Słysząc proste dziękuję, zamarł na moment, dopiero po kilku długich sekundach odzyskując częściową władzę nad własnym ciałem i zwyczajnie kiwając głową na znak, że odebrał przekaz.
Z chwilowego odrętwienia wyrwał go kolejny, tym razem bardziej przeciągły i donośny pisk drewnianego smoka, zmuszając go do zerwania kontaktu wzrokowego i przeniesienia spojrzenia na zaciśniętą pięść Benjamina. Roześmiał się – tylko trochę nerwowo – zarzucając na ramię resztki koszuli. – Chodź – powiedział, zarzucając rękę na szerokie, barczyste ramiona mężczyzny i kierując ich obu w stronę skromnego obozu – napijemy się ognistej, jak na świętowanie urodzin przystało – dodał, zatrzymując w połowie drogi wszystkie inne, obrzydliwie-słodko-sentymentalne stwierdzenia.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: gdzieś tam w pięćdziesiątym [odnośnik]16.01.18 17:11
Percival nie rozumiał wielu rzeczy i Wright powoli zaczynał przywykać do szlacheckiego nieopierzenia, odzywającego się we właściwie każdej, codziennej sytuacji. W Hogwarcie różnice pochodzenia wydawały się paradoksalnie bardziej widoczne, podkreślone także dychotomią dwóch zwalczających się domów, rywalizujących na wszelkich możliwych poziomach, akcentując różnice i unosząc je do rangi hołubionych symboli. Nie pojmował wtedy Notta zupełnie, ucząc się go z czasem, na ślepo, niekiedy brnąc za daleko w ostre kpiny, by następnym razem zacząć odrobinę pojmować sztywne zasady, według których musiał postępować jego przyjaciel. Rozumiał, lecz nie akceptował; według niego Percy powinien uciec z domu i rozpocząć nowe, szczęśliwe życie, pozbywając się arystokratycznego jarzma. Tak, jak nieco później zrobił to Lycus, porzucając oślizgłą skórę węża na rzecz puchatego, rudawego futerka lisa. Niestety Frederick został Frederickiem zbyt późno, by Wright mógł wywlec jego przykład jako koronny argument podczas rozpaczliwego pożegnania. Wolał o tym zapomnieć, dać się ponieść nowemu rozdziałowi, który otwierali. Dojrzalsi, nieco spokojniejsi, świadomi zadanych sobie ran. Na nowo beztroscy, znajdujący się w chłopięcych marzeniach, które Ben pogrzebał dawno temu, w Pokoju Życzeń, ostatni raz spoglądając w obojętne, zielone oczy Percivala.
Nie był w stanie otworzyć teraz dawnych ran, na nowo rozjątrzyć różnic - ba, nie musiał się nawet starać i mocować z poczuciem goryczy, wypełniony dziwną radością, rozświetlonym zachodzącym słońcem szczęściem, przekonaniem, że w końcu znalazł się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, z odpowiednią osobą. Im dłużej wpatrywał się w Notta, tak doskonale pasującego do dzikiego, skąpanego w szkarłacie krajobrazu, piachu, drzew, szumu strumienia, tym mniej myślał, oddając się temu, co potrafił najlepiej: czuciu. Czerpaniu garściami z tych urwanych chwil, rozkoszując się każdym nieznośnie ciepłym wdechem letniego powietrza, słonymi kroplami potu sunącymi po karku, bladej skórze Percivala, lśniącej tak jak roztrzaskująca się na kamieniach woda.
- Na pewno ktoś narzygał do niej zupełnie niedawno - powtórzył wypowiedzianą przez bruneta skargę, w ogóle nie łamiąc wewnętrznej podniosłości tak ohydnym tematem. Nieważne, nie liczyły się już lepkie szklanki ani szlacheckie dąsy, ba, nawet wizja umykającego im smoka nie wydawała się aż tak nęcąca jak ten wieczór, długi, leniwy, urodzinowy; soczysty złotem sierpnia, barwiącymi końcówki rzęs Percivala na miodowy kolor. Zauważał takie szczegóły - i nie był na siebie wściekły, nie krygował się, nie ukrywał emanującego zadowolenia, wywołanego każdą drobnostką. Nie tylko zachwycającym prezentem, który zamierzał trzymać przy sobie już zawsze: o ile tylko uda mu się nauczyć Wiórka manier. - Możesz wytatuować sobie węża. To bardziej w twoim klimacie, prawda? - odgryzł się, nie wiedząc jeszcze, jak bardzo prorocze mogły okazać się te niegroźne słowa. Na razie nie wisiała nad nimi żadna czarna chmura, nic nie mogło zepsuć humorów, nic nie mogło sprawić, by nadchodząca noc - i następne, długie dni - przyniosła ze sobą cokolwiek złego. Wright czuł się pijany, chociaż przecież nie umoczył ust w ognistej; wystarczyła mu bliskość Notta i ta odurzająca, niemożliwa wręcz wolność, po której poruszali się razem. W poszukiwaniu przygody, w trosce o uciekające wciąż przed nimi stworzenie, w przekonaniu o własnej sile. Razem.
Znów zawiesił się na zbyt długo, tym razem spetryfikowany także bliskością Percivala i własnym obnażeniem, krótkim podziękowaniem, brzmiącym jednak dziwnie poważnie i niejednoznacznie, jakby nie odnosił się jedynie do dymiącego ciągle prezentu, postanawiającego wyżreć sobie drogę na wolność prosto przez jego szorstką dłoń, ale także do całej reszty. Do powrotu, do drugiej szansy, jaką dali sobie wzajemnie, do szczęśliwego zbiegu okoliczności, pozwalającego im zacząć coś na nowo. Radość nie przytłaczała go, wręcz przeciwnie, przyjemnie czyściła głowę z przesadnych interpretacji, z planów, z potrzeby zapewnień. Liczyło się tu i teraz, ciepły oddech Percivala na własnej skórze, piszcząca figurka, wyciosana przez jego delikatne, szlacheckie ręce - i fakt, że mieli spędzić razem cały dany im czas.
- Chodźmy - zgodził się, w końcu w pełni odzyskując przytomność i czucie w podpalonej dłoni. Przełożył Wiórka do drugiej ręki, strzepując palce tej poranionej, po czym nachylił się nad szyją Percivala - na sekundę wdychając głęboko zapach jego rozgrzanej skóry - by później, zupełnie swobodnie, ruszyć wraz z nim w stronę obozowiska. Od lat nie czuł się tak lekko i szczęśliwe - a gdyby był ze sobą całkowicie szczery, nie czuł się tak wspaniale nigdy wcześniej.


| zt x2 :pwease:


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
gdzieś tam w pięćdziesiątym Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
gdzieś tam w pięćdziesiątym
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach