Sala Śmierci
AutorWiadomość
Sala Śmierci
Sala oddana badaniom związanym ze śmiercią. Wokół pomieszczenia znajduje się rząd kamiennych ławek i opadających w dół niczym w amfiteatrze. Na samym dole znajduje się podium, a na nim łuk - monumentalny, lecz stary, popękany i poobtłukiwany, że aż trudno było uwierzyć, że jeszcze stoi. Do kamienia doczepiona jest smoliście czarna, wiecznie drgająca zasłona, nazywana Zasłoną Dusz; wierzy się, że zasłona ta jest swego rodzaju przejściem między światami, łączy żywych i umarłych. Niewymowni próbują poznać tajemnicę śmierci, dywagują na temat mitycznego kamienia przywracającego życie, a to wszystko, oczywiście, bez posuwania się do plugawej czarnomagicznej nekromancji.
Maj nie okazał się zbyt przychylny dla nikogo, a magiczne anomalie postawiły wszystkie służby na nogi. Dookoła świat dosłownie oszalał. Na zewnątrz oddział Kontroli Magicznej zabezpieczał niebezpieczne miejsca, które niespodziewanie wybuchały, rozpadały się, gdzie ożywały nieożywione przez nikogo przedmioty, a świat malał i zwiększał się bez użycia różdżki. Londyn stał na głowie, a Ministerstwo zobowiązało się podjąć wszelakie działania, by doprowadzić go do porządku. Tylko głupiec, by nie zauważył, że poza zabezpieczeniem i zamknięciem lokali nic nie robili w tym kierunku. Czarodzieje na własną rękę udawali się tam, narażając własne życie w walce z magicznym żywiołem. Wielu z nich się nie udało — w ministerialnej kawiarni słyszał o przypadkach zakończonych śmiercią, a także śmiałkach, którzy skończyli w Tower. Zakaz był oficjalny — nikomu nie wolno było się mieszać i angażować w naprawianie świata, póki jego władze, póki minister nie wyrazi zgody. W Ministerstwie Magii wszystko pozornie było pod kontrolą; zadbano o to, by żaden z gabinetów nie został wywrócony do góry nogami, a wszelakie przejawy powstawania źródeł niestabilnej mocy niszczono w zarodku. Ale do sal Departamentu Tajemnic nie mieli wstępu funkcjonariusze Oddziału Kontroli Magicznej. Po korytarza nie panoszyli się nieproszeni goście, nikt, kto nie miał tu wstępu nie zapuszczał się w te rejony, wiedząc, czym to grozi. Musieli radzić sobie sami, na własną rękę, a ich praca z powodu nieokiełznanych spadków i wzrostów magicznej siły była żmudniejsza i trudniejsza niż kiedykolwiek. Kiedy po raz pierwszy od felernego zdarzenia zjawił się w Sali Śmierci wszystko było spowite mgłą. Wyglądało tak, jakby wydostawała się zza zasłony, przez którą jeszcze nikomu nie udało się powrócić na ziemię. A jednak wielkie, prostokątne, spowite cieniem pomieszczenie, wypełnione było jakimś magicznym dymem, który zdawał się reagować, gdy się w niego weszło.
Stojąc przy wielkiej, kamiennej bramie umiejscowionej na środku sali już nie tylko słyszał głosy swoich bliskich, a może raczej ludzi, którzy takimi powinni być, członków rodziny. Bez trudu rozpoznał szepty Grahama, słyszał też hardy i oskarzycielski ton Cornelii i szaleńczy śmiech Vasyla. Słyszał głosy, jęki i błagania obcych mu ludzi. Widział ich twarze, kiedy przywierały do mglistej zasłony. Był przekonany, że gdyby wyciągnął rękę mógłby ich dotknąć — czy aby na pewno? Nie przerażało go to, był przyzwyczajony do ich obecności, zupełnie jakby czekali aż szczelina pomiędzy światami pozwoli im wrócić na Ziemię. Tak teraz, stał przed zasłoną z mocno zaciśniętą różdżką w lewej dłoni. Powoli ją opuszczał, bo magiczna kotara przestała niebezpiecznie przebijać obecność umarłych. Jeszcze chwilę temu widział dłonie odbijające się w mglistym materiale, rozciągające go, nie mogące przedrzeć. Musiał uspokoić to miejsce i dopiero teraz mógł powrócić do tego, od czego oderwały go anomalie — a ich pokonywanie stało się już codziennością. Trwało to już jedenaście dni.
Odszedł od zasłony i powrócił do lewitującego kilka yardów dalej kawałka pergaminu i samopiszącego po nim pióra, które na tą chwilę skamieniało w bezruchu, zawisnąwszy nad papierem. Tusz wolno sączył się po stalówce; lada moment na notatkach powstanie brzydki i niechlujny kleks. Machnął różdżką, odsuwając pióro od papieru. Bez Dafne nie mógł rozwijać tworzącego się jeszcze niedawno w ich głowach projektu o stworzeniu eliksiru wskrzeszającego. Była doskonałą alchemiczną, stracił zawodową szansę na odkrycie czegoś niezwykłego i przydatnego Czarnemu Panu zarazem. Mógł jednak kontynuować inny, własny projekt. Wiedział, że jedynym sposobem na oszukanie Śmierci był Kamień Wskrzeszenia. Nie byli w jego posiadaniu — niestety; wiedział, że próba stworzenia czegoś podobnego będzie wiązać się z latami studiów i tysiącem prób, które mogą nie przynieść zamierzonych rezultatów. Ale mógł spróbować opracować zaklęcie, które pozwoli zwieść Śmierć na pewien czas. Widział to w głowie, miał przed oczami wizję, w której czarodziej, czarnoksiężnik, może nawet on sam, umierający, bliski śmierci wywinie się jej i odroczy wyrok na pewien czas. Chciał, by to zaklęcie pozwoliło zamrozić stan bliski umieraniu, zatrzymać ten moment, zamrozić go, jak czas podczas rzucanego Horatio, pozwoli przeczekać, aż uzdrowiciele nie znajdą sposoby na wytarganie go ze szponów śmierci. Wiedział, że stworzenie takiego zaklęcia jest możliwe — trudne, lecz możliwe. Krążył powoli po sali, wypowiadając na głos swoje myśli przekształcone w liczby, które miały w końcu stać się częścią zaklęcia. Stworzenie inkantacji nie było łatwe — wymagało czasu, wiedzy, umiejętności, a później praktyk, które pozwolą sprawdzić jej działanie. Ale miał to wszystko.
Przez pewien czas był w środku sam, drzwi do Sali Śmierci otwierały się cicho. Obecność innych łatwo dało się zauważyć, wewnątrz nie było nic poza kamiennymi starożytnymi filarami i falującą lekko między nimi zasłoną. Obrócił się, gdy inna niewymowna kierowała się w jego stronę. Była zaczytana, uparcie czegoś poszukiwała, lecz trzymała palce na konkretnej stronie. Wyglądała tak, jakby znalazła coś przełomowego, istotnego dla ich pracy. Zatrzymał się w miejscu, a wraz z nim ustało chroboczące trzeszczenie powodowane skrobiącym cyfry piórem.
"Znalazłam coś", zaczęła, podchodząc bliżej. Dźwigała bardzo ciężki i stary wolumin z numerologii. Nigdy nie sądził przecież, że zdołali odkryć już wszystko, tyle było wciąż do nauczenia się. Zapiski, które mu podsunęła pod nos były na to dowodem. Dla innych niezrozumiałe, dla niego wydawały się być niczym przepis z książki kucharskiej; recepta, która wskazuje do tej pory prawdopodobnie popełniany błąd. "Nie da się całkiem oszukać śmierci, ale można spróbować z nią pertraktować" — te słowa przyprawiły go o lekki uśmiech. Wziął od niej opasły tom i wczytał się w ręcznie kreślone wersy, wyblakłe, bo pisane przed wiekami. Wciąż nie mógł zaspokoić pragnienia zdobycia całej tej wiedzy, którą oferował mu Departament Tajemnic i utajnione archiwa, księgozbiory, biblioteki. Czuł się tak, jakby miał w dłoniach cały świat, musiał tylko po niego sięgnąć.
Zatrzasnął księgę, błyskawicznie oddając ją w jej ręce. Nie była posłańcem, ani asystentką, była niewymowną i do tego starszą od niego starzem. Zwykle traktował ją z należytym szacunkiem, obojętnie, lecz z pełnym profesjonalizmem, ale zdarzało mu się patrzeć na nią z góry — dosłownie; była mała, a jej charakter niezbyt trudny i twardy, choć umysł miała wypełniony przydatną wiedzą i wielkim doświadczeniem. Podszedł do lewitującego zwoju i wczytał się w podyktowane przez siebie zapiski, a następnie chwycił w rękę pióro i zaczął kreślić po tym, co do tej pory zostało spisane. Już wiedział, gdzie popełniali błąd. Pomiędzy czwórką i piątką nie powinna być jedynka, a siódemka. Nie rozumiał jak mogli to przeoczyć — teraz to wydawało się tak oczywiste i banalnie proste. Wszystko w końcu zaczęło nabierać odpowiedniego sensu; inkantacja nabierała swojego kształtu. Chwilę trwało nim dokończył. Jego towarzyszka zdążyła znaleźć się już tuż obok niego, zerkając mu ledwie przez ramię. Odwróciwszy się do niej przodem, wręczył jej zwój z rozpisanym zaklęciem. Teraz musieli je wprowadzić w obieg, urzeczywistnić. Do testów była jeszcze długa droga, wiedział, że będą musieli zacząć eksperymentować na zwierzętach nim przyjdzie mu do głowy ściągnięcie tu w tajemnicy chorych i umierających. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zgodziłby się na to, ale nikt przecież nie wiedział. Niewymownych nikt nie kontrolował, powierzono im zadanie odkrywania wszystkiego, co pozostało do odkrycia, studiowania wszystkich dziedzin i zakamarków magii, bez obciążenia ich odpowiedzialnością za czyny. Nie byli poddani nikomu poza sobą wzajemnie, bo tylko oni znali tajemnice, które powstawały w obrębie tych ścian.
Wyciągnął różdżkę przed siebie, ona uczyniła to samo. Razem, wspólnie zaczęli szeptać spisane wcześniej słowa; spisane cyfry, które były częściami składowymi potężnej inkantacji. Z ich różdżek wydobyła się wpierw delikatna mgła, a później przerzedziła się, formując w słabe, niewyraźne światło. Nie przerywali. Rytualnie powtarzali formułę, patrząc przed siebie, w środek, gdzie przecinały się promienie kształtującego się zaklęcia. Światło zmieniało swoje barwy, otoczone lekką białym dymkiem, który po chwili zaczynał nabierać głębi i wyraźniejszej barwy. Blask, który zaczynał bić nie mienił się ani zielenią, ani niebieskością. Miał czerwonawą poświatę, a mgła przybrała barwy matowej czerni. Wiedzieli przecież, że zaklęcie, które próbują stworzyć, spisać, nie będzie miało wiele wspólnego z białą i szlachetną magią. Nie tym się tu zajmowali.
W końcu wszystko zniknęło. Czerwona wiązka światła ustała, oni umilkli, po mgle pozostawały ledwie opary wznoszące się ku górze. Spojrzeli na siebie, prawie pewni, że częściowo im się powiodło. Udało im się coś stworzyć, udało im się zapisać i urzeczywistnić wymysł ich wyobraźni. Ale czekało ich jeszcze wiele dni ciężkiej pracy, prób, które pokażą, czy to zapisali na wielu zwojach miało jakikolwiek sens. Praca niewymownego nie zawsze była tak owocna, jak można by przypuszczać. Nauka potrzebowała ofiar, wymagała czasu i poświęcenia. Dopiero wtedy niosła wytrwałym swe najsłodsze i najdorodniejsze owoce.
|zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie podnosząc głowy zbyt wysoko, poruszywszy jedynie oczami, odprowadził wzrokiem do drzwi ostatnią niewymowną, po wyjściu której pozostał na sali śmierci całkiem sam. Nikogo nie dziwił brak chęci powrotu do domu, zostawał dłużej codziennie, często kończąc swoje próby i praktyki w całkowitym odosobnieniu. Choć wskazówki zegarka na jego ręce już dawno wskazywały późną porę i w ciszy tykały cierpliwie odmierzając czas, nie ruszył się jeszcze. To nie była praca w ramach wyznaczonych godzin, nie mieściła się też w kryteriach zadań wykonanych i tych w trakcie. Byli badaczami, którzy poświęcali temu tyle czasu ile chcieli i ile mogli, często pogrążając się w tym bez opamiętania, stosując się do wyznaczonych paradygmatów walcząc o sprawdzenie stworzonych hipotez. Razem i oddzielnie, pracując zespołowo i indywidualnie, dzieląc się efektami i w samotności szlifując twórcze zbiory liczbowe. To było miejsce, w którym powinien był znaleźć się wiele lat temu, kraina tajemnic świata, niedostępnych dla przeciętnych czarodziejów, strefa testów, o których istnieniu nikt nie mógł wiedzieć, by etyka nie zaważyła na zdobywaniu fundamentalnej wiedzy o istocie śmierci. Ten departament był też skarbnicą wiedzy tajemnej, z której korzystał nie tylko do wzbogacenia efektów swojej codziennej pracy.
Ciemnym gęsim piórem kreślił na pergaminie liczby, kończąc notowanie wniosków. Na moment jeszcze się zatrzymał, wzrokiem przebiegając po zapisanych cyfrach, które tworzyły język znaczeń, zrozumiały wyłącznie dla numerologów. Utwierdził się w przekonaniu, że nie popełnił po drodze żadnego błędu, określając wartość uprzednio tworzonej inkantacji. Musiał to skończyć, zaznaczyć moment asercji, jego początkowe przypuszczenia dotyczące kumulacji magii poprzedniego zaklęcia odbiegały od wyników, które udało im się uzyskać. Czas, jaki poświęcił na skończenie tego działał wciąż na jego korzyść, korytarze Departamentu Tajemnic miały szanse opustoszeć, a Gregor Valkov, który od kilku tygodniu patrzył mu na ręce i bardzo uważnie śledził jego poczynania, mógł udać się wreszcie do domu. To, co chciał dziś sprawdzić nie powinno wzbudzać za wielu podejrzeń, ani tego wysoko postawionego niewymownego, ani nawet jego przełożonej, wszak mogło być ściśle powiązane z etapami aktualnych prac.
Odłożył w końcu na bok pergamin, obok ułożył pióro i zatkał flakon z atramentem. Opuścił salę śmierci udając się dobrze znanym mu korytarzem, do równie dobrze znanego mu archiwum. Tym razem jedynie zerknął przez ramię, by upewnić się, że żadne wścibskie oczy go nie obserwują, wolał uniknąć kolejnych tłumaczeń i zwyczajnie zabrać się do pracy. Za jego plecami było pusto, nie słychać było też kroków dochodzących zza rogu, więc chwycił za klamkę. Wewnątrz, zgodnie z jego oczekiwaniami, nie było nikogo. Swoje kroki od razu skierował w stronę regałów, gdzie powinny znaleźć się archiwalne zapisy badań na ludziach, na umysłach, na wyciąganiu z nich magii, absorbowaniu jej z zewnątrz lub próbach wszczepienia jej w charłaków. Potrzebował przejrzeć wnioski niewymownych, przebiegi tych dla wielu wątpliwych testów, by spróbować rozpisać plan własnych. Tworzenie obskurusów wymagało olbrzymich nakładów energii, mocy od młodych czarodziejów, u których magia dopiero co objawiła się lub nie została jeszcze dobrze opanowana. Znalezienie odpowiednich materiałów zajęło mu dłuższą chwilę, lecz z powodzeniem wyciągnął związane starymi sznurkami teczki, których tytuły wyglądały imponująco. Spodziewał się znaleźć tam odpowiedzi na swoje pytania, a przynajmniej odpowiednie wskazówki.
Przystanął przy panelu, na którym ułożył materiały. Rozłożył pierwszy zbiór badań i wzrokiem przemknął po wstępie i założeniach. Dotarł do miejsca, z którego mógł wydostać potrzebne informacje. Odnalazł właściwą stronę, wziął głęboki wdech i skupił się na treści. Według raportu badań, które jak szybko zdołał zauwazyć nie doczekały się swojego końca, magię w ciele czarodzieja można było zmierzyć, lecz nadawanie jej szczególnych parametrów, jak siły, częstotliwości przejawiania się szczególnie u młodych czarodziejów i intensywności niekontrolowanych wyrzutów wydały mu się hipotezą wciąż niepodpartą żadnymi wartościowymi wynikami. Zamknął teczkę, wiedząc, że nie skorzysta z tego w żaden sposób. Otworzył drugą. Zamierzał stworzyć wzór, rozpisać metodę pracy z potencjalnymi obskurodzicielami, rozłożyć na czynniki pierwsze strukturę pasożytniczej energii, która z biegiem czasu potrafiła przetransformować się w całkiem osobliwą postać, siejącą zniszczenie, zamęt, popłoch. Według informacji, które zdobył Magnus wykształca się w sytuacjach, gdy małoletni czarodziej silnie tłumi w sobie moc, powstrzymuje ją przed wyładowaniami. Każda energia potrzebuje swojego wentylu bezpieczeństwa, buforu, który ją skumuluje i wyrzuci w odpowiedni sposób, nie czyniąc żadnych szkód. Jeśli jest powstrzymywana, jeśli wentyl jest zatkany i nie ma ujścia, eksplozja może nastąpić w środku, lub magia wewnętrznie tężeje, zmienia się w zupełnie inny twór. W tych archaicznych zapiskach dotyczących przejawów magii u dzieci było coś podobnego. Wygrzebał spod sterty nieinteresujących go dokumentów gęsie pióro i atrament, czystą kartkę rozłożył obok otwartej teczki i zaczął pisać. Przyporządkowane cyfry zapisał w kompilacji odpowiadającej przeczytanym wcześniej regułom. Tworzył wzór językiem liczb, po chwili kreślił go, uznajac za logicznie niemożliwy i zaczynał od nowa. Wzrokiem błądził od jednej do drugiej, po chwili łącząc je w pary i uzupełniając swoje równanie nowymi wnioskami. Zdał sobie sprawę, że zapomniał o odwołaniu, bez którego rozpisanie siły energii u kilku lub kilkunastolatka traciło całkowicie sens. Na boku zanotował sobie uwagę, cyfry postawione nad i pod poziomą kreską zakreślił w kółko i opatrzył dużym wykrzyknikiem. Ciche skrobanie pióra o pergamin wraz z płytkim, cichym oddechem były jedynymi odgłosami jakie niosły się w archiwum Departamentu Tajemnic. Przestał spoglądać na znalezione badania, przetwarzał swój własny pomysł, sprawdzając, czy jego myśl jest sensowna, czy miała podstawy do uważania ją za słuszną. Powoli wszystko zaczynało nabierać sensu. Słowa nakreślone przez Rowle'a w liście miały swoje odzwierciedlenie w nauce. To nie były wyłącznie legendy, niemożliwe do uzyskania twory, powstające samoistnie i naturalnie. To, co właśnie zapisał wskazywało, że sztuczne wywołanie podobnych reakcji było jak najbardziej możliwe. Sporo zmiennych wchodziło w grę, moc musiała być stłumiona od wewnątrz, młody czarodziej sam musiał czuć niewysłowioną potrzebę jej powstrzymania, więc w grę wchodziły jedynie bodźce z zewnątrz, które do podobnego stanu umysłu dopuszczą. Wszystkie zapisane liczby prowadziły do wniosku, że siłą i potęgą obskurusa jest wrodzona moc obskurodziciela. Nie podobała mu się ta teza. To znaczyło, że efekty ich badań będą zależeć od potencjału przypadkowo zgromadzonych dzieci. Potrzebowali więcej niż jednego, więcej niż dwoje. Jeśli moc młodego czarodzieja będzie miała wpływ na siłę obskurusa, jakość krwi może mieć spore znaczenie. Pod wpływem testów i eksperymentów będą musieli mierzyć jego wewnętrzną siłę, na podstawię której Ramsey będzie zdolny do określenia potencjalnej mocy obskurusa, jaki w nim powstanie. Każde badania miały swój krytyczny punkt, ich nastąpi, gdy energia skumuluje się w powstałym buforze i będzie poszukiwała ujścia, będzie potrzebowała eskalacji, by nie doprowadzić do samozniszczenia. To będzie moment kulminacyjny, wtedy okaże się, ile warte były ich badania.
Spojrzał na swoje notatki, nie były kompletne. Nie chciał jednak spędzać tu więcej czasu niż powinien, nie teraz, kiedy pozostawał na świeczniku swoich przełożonych. Zamknął wyciągnięte teczki, a swoje notatki zwinął w rulon i schował do wewnętrznej kieszeni szaty. Odłożył wszystko na swoje miejsce i opuścił pomieszczenie, udając się z powrotem do sali śmierci. W pustej komnacie rozłożył pergaminy na ziemi, wokół siebie i spojrzał na nie z góry. Dokładnie ponumerowane strony, składające się ze zbiorowiska liczb, uformowanych w aksjomatycznych kompilacjach, w tworach, które były wzorem postępowania, teorią badań, które rozpoczynali. Patrząc na nie z dystansu miał wrażenie, że brakowało mu jednego, podstawowego elementu, jednej cyfry, ale jeszcze nie wiedział, gdzie. Pospieszył po pióro, zamaczał je w atramencie i wrócił na miejsce, kręcąc się w kółko. Przypomniał sobie analizę magii w ostatnio badanych inkantacjach, istotę siły, która była konwertowana za pomocą formuły zaklęcia i wyzwalanej, dającej realne efekty. Zabrakło mu pauzy, aby równanie było kompletne. I dostrzegł to nagle, gdzieś w połowie swoich notatek. Pochylił się na kartką i pomiędzy jedynką i dziewiątką wcisnął odpowiedni symbol. Teraz wszystko się zgadzało i miało sens.
Czuł dziwną ekscytację, w środku rozpierała go energia, choć nie spał od dwóch dni. Powinien podzielić się tymi wnioskami z ojcem, za pewno ucieszą go te wieści.
| Zt. Numerologia IV, 100+
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Ministerstwo Magii zostało odbudowane przez Malfoya. Poruszył przysłowiowe niebo i ziemię, aby zrobić to szybko i bez komplikacji. Gmach spalonego przez Śmierciożerców ministerstwa powstał na nowo, ironicznie bo z popiołów, stabilniejszy, okazalszy i znacznie bardziej imponujący, z piękniej ozdobionymi wnętrzami i wystawniejszymi holami. Przenoszenie departamentów z miejsc tymczasowo wybranych przez Longbottoma odbyło się bardzo szybko, a zbieranie zgromadzonych w lochach Hogwartu odkryć niewymownych zaszło bez jego udziału. Przez dwa miesiące odcięty był od zagadek Departamentu Tajemnic, zawieszony w wykonywanych obowiązkach, zawieszony jako urzędnik, niesłusznie oskarżony o przestępstwa — które popełnił, ale dowody zgromadzone przez żywiących do niego osobistą urazę aurorów okazały się niewystarczające. I oto po ośmiu tygodniach znów mógł wrócić do pracy. Dziwnym uczuciem było zjeżdżanie windą na najniższe piętro, gdzie znów mieścił się jego departament. Kiedy goblin otworzył kraty, wyszedł na korytarz — tak jak tamten, zbudowany z ciemnego kamienia, o szafirowym połysku. Choć był całkiem nowy, był także doskonale znajomy. Tak samo opuszczony, mroczny i ciemny, pełen wiedzy, która zdawała się być na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie ukryta pomiędzy fugami, szczelinami, trudno dostępna, na swój sposób utajona przed całym światem. Stał tak przez chwilę, wpatrując się przed siebie, na opuszczony korytarz, słuchając cichego dźwięku odjeżdżającej windy za swoimi plecami. Dawniej zamykaniu krat towarzyszyło ciche skrzypienie, a dziś, nowe i dopiero co zamontowane chodziły jak szwajcarski zegarek; cicho, sprawnie i bez zarzutów. Po chwili ruszył w kierunku drzwi, które otwierał każdego dnia zanim ministerstwo uległo zniszczeniu. W środku zastał wszystko tak, jak dawniej. Prawie wszystko. Jego oczy zarejestrowały drobne i nieznaczące zmiany. Najważniejsze miejsce w tej sali zaś było dokładnie takie, jak to, które odtworzyli w lochach Hogwartu. Kamienny łuk z półprzezroczystą zasłoną, zza której wydobywały się ciche szepty i dźwięki umarłych stał na samym środku, lekko oświetlony, odznaczający się w ogromnej sali wypełnionej przenikliwą ciemnością. Był wcześnie, nie chciał niczego stracić. W ręce trzymał małe, zabezpieczone zaklęciami pudełko. W kieszeni miał otrzymany w dniu wczorajszym list z ministerstwa, który ponownie przywoływał go na stanowisko, od tak, na wszelki wypadek, gdyby ktokolwiek chciał zakwestionować jego obecność tutaj. Ale nikt tego nie uczynił, w ministerstwie czarodzieje dopiero się gromadzili, w Departamencie Tajemnic nie było jeszcze nikogo.
Rozpoczął pracę od przejrzenia notatek pozostawionych na kamiennej półce skalnej. Rzadko się tak działo. Zwykle niewymowni zabierali swoje efekty prac do gabinetów, ale kiedy projekty wymagały burzy mózgów i wsparcia kilku osób pergaminy zostawały tu. Dzięki temu mógł zaznajomić się z tym, nad czym pracowali w ostatnich dniach, a może tygodniach. Nie ukrył zadowolenia, kiedy w ciągu zapisków szybko odnalazł dwie luki. Nikt nie mógł dostrzec jednak jego tryumfalnego uśmiechu, wszak tu, w Sali Śmierci był wciąż sam. Wziął do ręki notatki, a z lewitującej fiolki z atramentem wyciągnął gęsie pióro i uzupełnił cyfry, które według niego były przypadkowo pominięte. Sens myślowy był zachowany, a prace nad spowolnieniem aktu umierania brnęły do przodu, ale założył, że w ten sposób prędzej, czy później dojdą do martwego punktu. Spowolnieniu zamiast możliwego do wykorzystania czasu na odwrócenie skutków będzie towarzyszył szok, który uśmierci ofiarę natychmiast. Zdawało mu się to oczywiste, ale być może wynikało to ze świeżego sposobu patrzenia. Przecież nie uczestniczył w tych pracach, spojrzał na to po raz pierwszy i trzeźwym, pełnym energii umysłem łatwiej było mu dostrzec drobne nieprawidłowości. Pozostawił to jednak z boku. Miał w głowie coś innego, własną koncepcję, którą musiał sprawdzić.
Od kilku tygodni po głowie chodziła mu kwestia zbadania umysłu podczas umierania — nie miał dotąd do czynienia z badaniami przeprowadzanymi w Sali Mózgów, wiedział też, że każda próba wyciągnięcia od kogokolwiek efektów ostatnich praktyk spełznie na niczym — każda z sal dobrze strzegła swoich sekretów, niewymowni nie byli wzajemnie zaangażowani w różne projekty, a te tajemnice były najlepiej strzeżonymi tajemnicami w całym magicznym świecie. A i nieskończony projekt nad wykorzystaniem cząsteczek anomalii do ożywienia zmarłych mógł wreszcie ruszyć. Miał ze sobą swoje notatki. Czas spędzony w domu i Gwiezdnym Proroku nie został zmarnowany; przygotował rozpisane wzorce analityczne ładunków anomalii, które w międzyczasie odwiedził. Zaburzenia magiczne były w swojej formie wyjątkowe, niezwykłe. Ich budowa odbiegała od standardowej budowy cząsteczek magii. Wyglądało jak wirus, który pochłania drobne atomy magii, oblepia je i dzięki temu zaburza całkowicie równowagę. Co więcej, źródła anomalii przypominały skupiska takich nieprawidłowych cząsteczek, których prędkość przepływu była ogromna, a czego wynikiem musiały być liczne zderzenia. W ich wyniku powstawała energia, która powiększała się z każdym uderzeniem i destabilizowała magię otoczenia jeszcze bardziej. I tym właśnie sposobem anomalie wpływały na wszystko wokół — na przedmioty, na ludzi, zwierzęta, rośliny. Potrafiły ożywiać i uśmiercać i to było przedmiotem jego ostatnich badań, które musiał przerwać z powodu przykrego incydentu. Zbadawszy miejsca anomalii pod tym kątem doszedł do wniosków, że ładunki w postaci pojedynczych cząstek same w sobie były tak silne i wartościowe, że ich krótkotrwałe wnikanie w mugoli wywoływało w nich magiczne reakcje. Energia tych ładunków miała niszczycielską siłę, ale wierzył, że za sprawką inwersji można to obrócić.
Plan, który miał w głowie, nad którym pracował od pewnego czasu wymagał jednak eksperymentów. Nie obawiał się, że ktokolwiek będzie temu przeciwny — miesiące spędzone w Departamencie Tajemnic utwierdziły go w przekonaniu, że Niewymowni, wielcy badacze tego świata, byli nikim innym jak głodnymi wiedzy, bezwzględnymi szaleńcami, którzy korzystali ze wszystkich możliwości, by osiągnąć cel, a pojęcie etyki było im zupełnie obce. Był więc właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Uzupełniwszy notatki o najnowsze myśli ruszył w kierunku magicznej zasłony, trzymając przyniesione ze sobą pudełko. Doskonale wiedział, co znajdowało się po drugiej stronie. Dlatego kiedy stanął przed nią z fascynacją i szacunkiem obejrzał ją dokładnie, choć czynił to za każdym razem i za każdym razem słyszał zza niej zupełnie różne głosy. Stuknął różdżką w pudełko, wypowiadając cicho kilka zabezpieczających inkantacji. Zamek zaskrzypiał, wieko ustąpiło i otwarło się. Środek drewnianego pudełka zbudowany był ze szkła księżycowego, żadne inne nie wytrzymałoby działania anomalii. Udało mu się zebrać kilka próbek z niewielkiego źródła anomalii i skumulować je w odpowiednim pojemniku. Teraz już wiedział, że podobne praktyki musiały przyczynić się do rozwoju sinicy w jego organizmie. Nie mógł jednak żałować, wierzył, że ryzyko się opłaciło. Anomalia dobrze zareagowała na obecność magicznej bariery świata zmarłych. Zaiskrzyła, drobne cząsteczki zainicjowały maleńki wybuch, lecz było ich zbyt mało, aby był on groźny dla kogokolwiek. Machnął różdżką, by pudełko uniosło się w powietrzu, a on miał obie ręce wolne. Kiedy tak się stało, skierował kraniec wężowego drewna w stronę maleńkiego źródła anomalii i zaczął szeptać inkantacje, których celem było wykorzystanie sprzężonej energii do wywołania zmarłego zza światów. Nekromancja była mu wciąż obca, nie miał z nią wielkiego doświadczenia, choć sporo czytał na ten temat. Gdyby jednak jego teoria okazała się skuteczna i prawdziwa mieliby wielkie pole do popisu. Dotąd ożywieni przypominali bardziej bezduszne istoty niż rozumnych ludzi, ale i kamień wskrzeszenia jakoś musiał kiedyś powstać. Być może odpowiednio sformatowany ładunek anomalii był w stanie wyzwolić moc mogącą przenikać przez oba światy, dotrzeć do świata martwych i ściągnąć tych, którzy już dawno wyzionęli ducha na ziemię.
Kiedy tak szeptał energia anomalii skierowała się ku zasłonie. Powietrze wokół wibrowało, ale nie przestawał czynić sowich czarów. Głosy za zasłoną wpierw ucichły, a później się wzmogły, z szeptów podjęły się dalekie, stłumione jęki. Nie przerywał, nawet kiedy się nasilały. Patrzył na zasłonę i obserwował, jak na falującym, półprzezroczystym materiale pojawiają się dłonie odbite z drugiej strony, próbujące przedrzeć się na drugą stronę. Było ich jednak zbyt wiele, więc przestał. Nie miał żadnej kontroli nad tym, kogo energia anomalii może trafić, nie wiedział też, czy po przeniknięciu do innego świata jej ładunek nie ulegnie rozszczepieniu, pogłębieniu, a może był zbyt mały. To było ryzykowne — choć stąd, żaden stwór, efekt plugawych eksperymentów nigdy by nie wyszedł nie zamierzał ryzykować. Czuł, że praktyka wymyka się spod kontroli, a on nie lubił jej tracić i nie mógł dopuścić do bezmyślnego działania. Zamknął pudełko, a wszystko ucichło. Westchnął, nie odrywając spojrzenia od zasłony. Moc anomalii wpływała na nich, na tamten świat, ale nie był jeszcze pewien w jaki sposób. Powinien spróbować inaczej. Zanotował własne obserwacje, przełożył siłę fizycznych oddziaływań magii na pergamin, razem z reakcjami i procesami, jakie podczas tego małego eksperymentu zaszły. Nim spróbuje ponownie tu, w sali śmierci, sprawdzi to na realnym i prawdziwym obiekcie badań. Gdzieś w dokach nie trudno mu będzie znaleźć ofiarę, która stanie się obiektem jego eksperymentu. Być może wartość numerologiczna sekwencji podjętych działań nie była zgodna z tym, co oczekiwał, ale najszybciej i najbezpieczniej sprawdzi to w ten sposób. Zebrał swoje pergaminy i udał się do gabinetu. Był nowy, o wiele bardziej przestronny, przyjemny. Brakowało w nim książek, ale te z pewnością szybko zgromadzi. Odbierze swoje własności od Deirdre, tu, w Departamencie Tajemnic będą bezpieczne. Zasiadł w swoim nowym fotelu, a notatki zamknął w pierwszej szufladzie. Na wszelki wypadek zabezpieczył ją zaklęciem — prostym, ale wymagającym myślenia. Nie był wciąż pewien tego miejsca, ale wkrótce miało się stać jego nowym miejscem pracy.
Nie miał ani chwili do stracenia. Ruszył więc do doków ze swoją małą, tajemniczą skrzynką.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Siedział przy biurku wertując ostatnie notatki, kiedy ciężkie drzwi do gabinetu otworzyły się, a w progu stanęła niewielka istota, taszcząca kilka opasłych woluminów, przytrzymując je na swojej wątłej piersi. Uniósł na nią wzrok niespiesznie, powracając nim od razu do nakreślonych przez siebie cyfr. Wzór był nieskończony, nie dotarł do rozwiązania, które pozwoliłoby mu nadać temu sens, chociaż wszystko dotąd spisane na papierze wydawało się do niego prowadzić. Gdzieś popełnił błąd, ale potrafił go zlokalizować, wszystko wydawało się poprawne i co najważniejsze, jak najbardziej uzasadnione. Możliwe, że przeoczył istotny szczegół, pominął drobnostkę, która nadawała schematowi realnego znaczenia i umożliwiała jego ukończenie. A może to kwestia kierunku, w którym patrzył — zbyt skoncentrowany na jednym, nieświadomie odrzucał wszystko inne. Miał wrażenie, że kręcił się w kółko, ciągle poszukując pomiędzy tymi samymi notatkami problemu — na próżno, musiał tkwić gdzie indziej. Metoda, nad którą pracował miała być wstępem do powstrzymania śmierci, przynajmniej czasowo. Zbyt śmiałym byłoby powiedzenie, że mogli to z miejsca uczynić trwale, ale jeśli przyczyną umierania mogły być odpowiednie czynniki, mogli spowolnić proces lub odwrócić go czasowo, dając szansę na naprawienie szkód — w takich przypadkach w grę mogli wchodzić uzdrowiciele, który zdążyliby zrobić to, czego nie mogli w chwili samej śmierci.
— Mam już wszystko — zakomunikowała mu, ale nie spojrzał na nią, tylko mruknął twierdząco, nie odrywając spojrzenia od zapisanych ciągów cyfr, kresek i adnotacji. Nie była mu potrzebna. Właściwie nie sądził, aby w ogóle musiała tu bywać, nie musiała mu parzyć herbaty, oferować dostarczenia lub wysłania listów, które nie docierały na to piętro. Odkąd tu była miał więcej pracy. Musiał wymyślać jej zajęcia, budować zadania, które zajmą ją na dostatecznie długo, aby mógł pracować w spokoju.
— Postaw to biurku — mruknął w odpowiedzi, wskazując jednym pergaminem swoją prawą stronę, w międzyczasie dopisując kilka słów na jednym z pergaminów. Stare księgi autorstwa niedocenionych numerologów i teoretyków magii wylądowały więc na skraju blatu, zgodnie z jego życzeniem. Ich zebranie i dostarczenie było jedynie pretekstem do tego, aby pozbyć się jej tego pokoju i piętra, odnalezienie właściwych pozycji w londyńskiej bibliotece zajęło jej cały dzień, w trakcie którego mógł przygotować się do badań. Obiekt był przygotowany, teraz miał chwilę, by jeszcze pochylić się ostatni raz nad sposobem, zanim przystąpią do działania. W tym czasie dwójka numerologów już zapewnie działała w sali śmierci. Nie znał się zbyt dobrze na anatomii, a musieli wprowadzić obiekt w odpowiedni stan, aby rozpocząć kolejną fazę testów. Na jej propozycję zaparzenia herbaty odmówił i w końcu podniósł na nią wzrok, jasno dając do zrozumienia, że mogła już odejść. Sięgnął po jeden z egzemplarzy, którego autorem był Robert Feynmann, amerykański i nieżyjący już numerolog. Przebiegł po niej wzrokiem, przewertował kartki, powoli podnosząc się z krzesła — tak jak przypuszczał, nie mógł odnaleźć w niej tego, co mogłoby go natchnąć na znalezienie rozwiązania. Przywołanie duszy było nieznaną i wciąż zagadkową teorią, którą musieli zmodyfikować i zastosować. Pracował nad tym, ale cały schemat, który miał przed sobą posiadał jedną lukę, która sprawiła mu trudność.
Korytarz był opustoszały, szybko przemieścił się nim do sali śmierci, gdzie przywitał obecną już Flemeth i jednego z biegłych w anatomii niewymownych, którego nazwiska nie był w stanie przywołać. Oboje pochylali się nad ciałem człowieka. Wyglądał na kogoś, kto nie miał bliskich, rodziny, nie miał ani pracy ani właściwie żadnego normalnego życia. Nie pytał ani wcześniej ani tym bardziej teraz, czy zgłosił się dobrowolnie i czy wiedział, co go czeka, czy może został ściągnięty tu podstępem, a może przyprowadzony siłą. Eksperymenty na ludziach z pewnością nie tylko w tej sali były codziennością; bez odpowiednich obserwacji, bez prowadzenia dogłębnych badań i analiz nie potrafiliby posunąć się z żadnymi teoriami. Dla całej trójki był jedynie obiektem badań, któremu przyglądali się w ten jeden — naukowy — sposób. Nie miał ani historii, ani przeszłości. Jutro dla niego nie nadejdzie nigdy, chyba, że dokonają dziś przełomu.
— Nie oddycha, serce nie pracuje, procedura standardowa — wymamrotała zamiast powitania czarownica, a bezimienny niewymowny przyciskał palce do tętnicy obiektu, spoglądając na zegarek.
— Długo to już trwa?— spytał ich, wyciągając różdżkę. Przy stole położonym nieopodal magicznej zasłony postawione było sześć świec na wysokich świecznikach. Żadna z nich się nie paliła w tej chwili. Zatrzymał się za głową obiektu. Mężczyzna kiwnął głową i spojrzał na niego po chwili milczenia.
— Czterdzieści trzy minuty, myślę, że możemy spróbować.
Obiekt był wcześniej odpowiednio spreparowany. Był przy tym jak jeszcze żył, dobrze spetryfikowany, poddany niemalże rytualnym już praktykom, całkiem nagi, wyczyszczony z brudu i przebadany. Byli świadkami jego śmierci, zmarł pod wpływem zatrzymania akcji serca — szybko i niemalże bezboleśnie. Kiedy to się stało płachta zafalowała. Mogli obserwować, jak substytucje oddzielają się od siebie jedna po drugiej i obiekt umierał. Nie towarzyszył im do końca, oglądał ten proces zbyt wiele razy, by spróbować odnaleźć w nim teraz coś wyjątkowego. Oni musieli przy nim być, aby nadzorować cały proces, biegli w anatomii mogli obserwować ewentualne anomalie, niuanse, których on by z pewnością nie dostrzegł. Wrócił, kiedy było juz po wszystkim, całość ducha już dawno powinna znaleźć się w niedostępnej dla nich sferze astralnej. W przeciwieństwie do ostatnich eksperymentów tego typu postanowili ograniczyć czas — był jednym z czynników, który mógł mieć ogromne znaczenie dla przebiegu całego badania. Istniało duże prawdopodobieństwo, że wyznaczyli sobie zbyt szerokie spektrum, lecz jednocześnie tylko czas, który minął od wzięcia ostatniego wdechu mógł dać im gwarancję, że w organizmie wszystkie inne procesy życiowe zostały rzeczywiście zatrzymane.
Skinął głową powoli i skierował różdżkę do skroni bladego, nieruchomego ciała. gdyby nie lekko poruszające się wargi można by przysiąc, że stał nieruchomo i tylko patrzył, ale wypowiadał szeptem słowa, inkantacje, zwroty i przekazy, które miały przynieść odpowiedni skutek. Ruchami przypominającymi pisanie na pergaminie, lekkimi, drobnymi, czasem ostrzej zaakcentowanymi, a czasem płynnymi falował lewym nadgarstkiem. Flemeth uczyniła to samo, przymykając oczy, kierując zaś różdżkę w stronę serca. Cały aglomerat dusz, które znajdowały się za zasłoną mógł to wyczuć, płachta zafalowała wyraźnie, dwie z sześciu świec zapłonęły słabym ogniem. Zwróciło to ich uwagę, czarownica otworzyła oczy i spojrzała w tamtym kierunku, Ramsey zatrzymał spojrzenie na kurtynie w kamiennym łyku, ale żadne z nich nie przerwało swojej praktyki. To nie miało być łatwe i wcale nie było. Wskrzeszanie zmarłych było niczym innym jak wzywaniem ich z powrotem z zaświatów. Podejrzewali, że nie wrócą samoistnie do ciała, niezdolne do podejmowania w tym świecie już jakichkolwiek akcji. Ale nawet powracające duchy, czy raczej cienie zmarłych mogły tchnąć w ludzkie zwłoki życie. Istniały legendy o sposobach powstrzymywania śmierci, o kamieniu filozoficznym, a artefaktach potrafiącym powstrzymać śmierć. Stworzenie czegoś podobnego byłoby odkryciem przełomowym i zamierzali pracować nad nim tak długo, aż im się nie powiedzie.
Trzecia ze świec zapłonęła niewielkim płomieniem, a w sali śmierci zrobiło się jeszcze zimniej niż było zazwyczaj. Ciche szepty dwójki czarodziejów zaczęły się ze sobą przeplatać, były coraz głośniejsze, wyraźniejsze — płomienie na świecznikach stopniowo rosły; temperatura spadała, a głosy dobiegające zza zasłony się wzmagały. Połączenie, które mogli w ten sposób uzyskać mogło być już dostatecznie silne, aby wyrwać stamtąd duszę — być może nawet przywołaliby właściwa. To próbował osiągnąć i był pewien, że sposób miał zmierzać w dobra stronę. Brakowało tylko tego jednego wskaźnika, który zapewniłby mu spokój ducha — bo tu, gdzie kończyła się gotowa teoria zaczynała się improwizacja.
Świece błysnęły i zgasły wszystkie jednocześnie, a wokół wszystko ucichło. Jeszcze chwilę szeptał, aż w końcu przestał, przenosząc wzrok z zasłony na obiekt badań, który nie wykazywał żadnych znaków życia. Towarzyszący im czarodziej, ten, którego imienia nigdy nie pamiętał przyłożył znów palce do jego tętnicy, wyszeptał kilka zaklęć, które brzmiały znajomo, ale tylko kojarzyły mu się z nokturnową leczniczą, aż w końcu pokiwał głowa.
— Nic z tego — odpowiedział cicho.
— Na Merlina! — warknęła Flemeth wściekle czyniąc ruch podobny do odrzucenia różdżki, ta jednak pozostała zamknięta w jej dłoni.
— Nie byliśmy tak daleko. Między martwym szeptem, a marą było wyczuwalne połączenie, to nie błąd zastosowania, to błąd w fundamencie teorii. Przyzwanie nastąpiło zbyt prędko, to jest zbyt daleki dystans pomiędzy nimi.— Gdyby skrócili czas oczekiwania do pół godziny rezultat mógł być lepszy. Powinni go też lepiej przygotować. Był nośnikiem, ale aura w nim była już całkiem wyziębiona, utrudnili sobie zadanie. —Kiedy będziemy mogli spróbować ponownie?— spytał Flemeth, ale ona dobrze wiedziała, jakie miał do tego podejście. Powinni kuć żelazo póki gorące. Skinęła głową i odsunęła się od ciała, chowając różdżkę i wycierając dłonie w szatę na biodrach.
— Zorganizujemy to najszybciej jak się da.
Wiedział, że mówiła prawdę. I wiedział też, że dziś wróci do domu, a jutro zjawi się tu pierwsza i od samego rana będzie analizować przygotowany przez nich wzór, krok po kroku, analizując całą metodę od początku, choćby miało zająć jej to i tydzień. Kiwnął głową, również chowając różdżkę do rękawa. Westchnął cicho, odsuwając się od nich i wspierając ręce na biodrach. Był zawiedziony, ale jednocześnie nieco podekscytowany. Byli na dobrej drodze, aby tchnąć ducha w nieruchome ciało. Nie wiedział jeszcze w jakim stopniu i formie, na jak długo i czy zachowa starą świadomość, ale to była kwestia czasu az się dowiedzą.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ministerstwo Magii, oczyszczone z bezproduktywnych jednostek może i niektórym wydawało się bardziej opuszczone, ale z pewnością nie stało się powolniejsze. Praca w gmachu odbudowanego przez Cronusa Malfoya budynku wciąż była naznaczona pośpiechem, dla wielu stresem i spływającymi po skroniach kroplami potu. Wielu pracowników gnało długimi korytarzami, ściskając w dłoniach teczki pełne papierów, przeznaczone do ulokowania ich w archiwach lub ponownego rozpatrzenia. Wśród nich nie było już jednostki bojowych i walecznych aurorów, surowo przemierzających pomiędzy piętrami i krzywo przyglądających się niektórym jednostkom, jak to miało miejsce jeszcze na początku tego roku. Jedyną słuszną i prawowitą służbą była ta w nowym patrolu egzekucyjnym, pilnującym porządku w nowym, kreowanym przez popleczników Voldemorta świecie. Ze wszystkich departamentów to Departament Tajemnic wydawał się ostatnio najspokojniejszy. Takie odnosił przynajmniej wrażenie. Na jego piętrze nigdy nie panował gwar, wrzawa, rzadko kiedy którykolwiek z Niwymownych opuszczających swoją domyślną salę ekscytował się lub dzielił czymkolwiek z innymi. Teraz było jeszcze ciszej i spokojniej. Spotkanych w windzie badaczy powitał skinięciem głowy. Żaden z nich jednak się nie odezwał. On też niczego nie mówił. Nie było w tym nic niezwykłego, poza drobnym, zupełnie niezauważalnym ubytkiem w całej ich ministerialnej kadrze, nie zmieniło się kompletnie nic. Żaden z nich nie próbował udawać milszego niż był. Sykes trzymał kubek z kawą, miał zmęczone spojrzenie, podkrążone oczy, spierzchnięte usta. Jego cera była ziemista i szorstka, najpewniej od niedoboru jakiś składników i nadmiaru picia kofeiny. Długie, siwe włosy wyginały się na ramionach i opadały dalej. Wydawały się matowe, niezdrowe. Stojący obok niego Wilkes miał zaczerwienione oczy. Pod pachą trzymał kilka zwojów, które mocno przyciskał do siebie, obejmując je czule, pieszczotliwie wręcz rękami, jakby w obawie, że któryś z nich mógłby mu wypaść. Zapewne zawierały jakieś szczególne tajemnice dotyczące eksperymentów z Sali Snu. Mulciber też miał podkrążone oczy i też wyglądał na przemęczonego, ale nie czuł się taki. Nie narzekał, choć wciąż nie wyleczył się z bezsenności. W jego żyłach nieustannie krążyła adrenalina, ciało funkcjonowało na wysokich obrotach, podobnie jak umysł. Wiele godzin spędzonych w samych murach ministerstwa czyniły go jednym z pierwszych i ostatnich pracowników przekraczających próg gmachu.
Pożegnał kolegów takim samym skinięciem głowy, gdy wychodzili na korytarz. I choć wszyscy zmierzali początkowo w tym samym kierunku, wszyscy już rozchodzili się na swoje strony. Informacja o tym, że ostatnie eksperymenty się nie powiodły nieszczególnie go zaskoczyła, ale niewątpliwie go zawiodła. Spodziewał się w końcu jakiś postępów w pracach nad blokadą. Studiował własne notatki ostatnie kilka nocy, szukał błędów we wzorach i równaniach, ale nie znalazł nigdzie błędu czy przeoczenia. Możliwe, że początkowa hipoteza była zła. Od kilku miesięcy zajmowali się badaniem ludzkiej aury i analizowali moment, w którym ulatywała w eter. Moment śmierci. Początkowo sądzili, że mogą spróbować swoje analizy w późniejszym etapie, skupić się na wyrywaniu zza zasłony zmarłych, ale poszli o krok za daleko. Należało wrócić do wcześniejszych etapów, zacząć od nowa. Próby, których dokonywali nie odnosiły skutku, ale teoria nie zawierała w sobie żadnych błędów.
Wkroczył do pokoju, który od kilku miesięcy pełnił rolę jego gabinetu. Od jakiegoś czasu jedna ze ścian była przysłonięta lewitującą, zielonkawa tablicą w mahoniowej oprawie. Magiczna płaszczyzna wydłużała się za każdym razem, gdy zaczynało brakować na niej miejsca. Uznał, że to poręczniejsze od pergaminów, które walały się po całym pomieszczeniu. W tej niemalże cała zapisana była wzorem. Ciąg liczb, ułamków, nawiasów i znaków odpowiadały słowom inkantacji, które miały składać się na strukturę magii. Wzór był niedokończony. Usiadł przy biurku i wpatrywał się w niego dłuższą chwilę, by wrócić spojrzeniem po jakimś czasie do zapisków, nad którymi ostatnio ślęczał. Przy każdym ciągu miał notatki, zaszyfrowane wiadomości, które mógł zrozumieć jedynie on sam lub ktoś kto z nim współpracował. A mimo to, jak zawsze strzegł ich jak oka w głowie.
Założył, że materiałem budulcowym ludzkiej aury są elektrocząstki o wielkości 15 do -43 potęgi. Materia posiadająca całkowity spin wydawała się dostatecznie trudna do zwyczajnej obserwacji, ale nie niemożliwa. W grę wchodziła zabawa z czasem, a także innymi wymiarami, których tylko dobre i wnikliwe poznanie pozwoli na analizę sfery. Wziął do ręki pióro i podkreślił wynik ostatniego równania, a później znów spojrzał na tablicę i wstał. Wolnym krokiem zbliżył się do niej, wziął kredę i westchnął, wzrokiem przebiegając po ciągu liczb. Trwało to chwilę, aż w końcu prawą, otwartą dłonią zmazał końcówkę zapisu i zaczął poprawiać od nowa. Może błędnie założył, że w układzie nie mogą wystąpić oddziałujące na siebie ściśle, bliźniacze cząstki. Może gdyby założył, że aury nie obowiązuje zakaz Karuzosa, który głosił, że prawdopodobieństwo znalezienia w sferze pary cząstek o identycznej wykładni magicznej jest równe zeru, całe równanie miałoby większy sens, a wtedy obserwacja eksperymentu byłaby w końcu możliwa. Kreda skrzypiała na tablicy, a cyfry w różnych kombinacjach pojawiały się w nowo spisanym wzorze.
Drzwi otworzyły się, po uprzednim zapukaniu, a wszystko, co znajdowało się na tablicy nagle zrobiło się niewidzialne. On sam przerwał pukanie, prostując się z lekką irytacją wymalowaną na twarzy i obejrzał za siebie. Całe pomieszczenie posiadało wiele zabezpieczeń, które wymagały nie tylko czasu do nałożenia, albo i odpowiednich przedmiotów, które były dostępne w Departamencie Tajemnic. Czarodziej, który wszedł do środka mimowolnie spojrzał na tablicę i położył mu na biurku dwie grube, stare księgi.
— Wynika z tego, że tworzenie się orbitalowych poziomów jest niemożliwe — powiedział, wskazując woluminy. — Ale sprawdzisz to sam, może wpadnie ci coś do głowy.
Podziękował mu skinięciem głowy, ale tylko obrzucił go spojrzeniem, naglącym i jednocześnie wypraszającym. W głowie miał myśl, którą chciał skończyć. Wrócił do zapisków, gdy Clemens wyszedł, a wzór na kredowej tablicy pojawił się ponownie. Funkcja, którą rozpisywał powinna mu przynieść odpowiedź, na nurtujące go pytanie. Pisał coraz szybciej, niekończąca się kreda kruszyła się w jego palcach, zostawiając na nich coraz więcej białawego nalotu. Lewy nadgarstek, wiszący w powietrzu tak, by nie zamazać cyfr zapisanych sekundy wcześniej zaczynał odczuwać intensywność zapisków. Ale w pewnym momencie zamarł. Kreda zawisła, nie dotykając tablicy a on wstrzymał powietrze. Normalny człowiek zakląłby w tej chwili, ale jego w większości podobnych sytuacji charakteryzował nienaturalny spokój i śmiertelne skupienie. Adrenalina płynąca w jego żyłach zwiększyła się, ale on, choć był sam, nie dał temu żadnego upustu ani w żaden sposób nie okazał rosnącego podekscytowania, a także, gwałtownego zawodu. Opuścił kredę i nabrał powietrza w płuca. Westchnął. Dobrnął do ślepego zaułka. Czegoś tu brakowało, a on nie miał pojęcia czego, co mogłoby sprawić, że to równanie miałoby sens. Nie było kompletne. Odłożył kredę i przeczesał włosy palcami, na których osadził się biały proszek. Część z niego osiadła mu na opadających na czoło kosmykach. Wrócił do biurka, sięgnął po jeden z przyniesionych woluminów i przekartkował go, szukając odpowiedniego rozdziału. Liczył, naiwnie zresztą, że znajdzie tam coś, co naprowadzi go na odpowiedź, ale przecież gdyby ktokolwiek był blisko tak wielkiego odkrycia, dziś on ie pracowałby nad tym, tylko zajmował się czymś kompletnie innym. Gdyby udało im się uchwycić ludzką aurę, często przez niektórym określaną mianem duszy, mogliby ja zatrzymać, a nawet cofnąć ze swojej drogi. A to znaczyło, że osiągnęliby krytyczny sukces w walce ze śmiercią. Spodziewał się, że mogło to nieść ze sobą szereg następstw. Nic bowiem nie pozostawało w świecie magii bez konsekwencji. Tak jak nadużywanie eliksirów mogło wpływać na organizm, tak opuszczająca, później powracająca do ciała dusza mogła nieść ze sobą skutki, które trudno było przewidzieć. Ale tym, ich ograniczeniem, ich skalą mieliby zająć się dopiero później, kiedy już osiągną stan kontroli. Na razie ocierali się o to dosłownie ze wszystkich stron, nie potrafiąc wyłapać odpowiedniego momentu. Zdawało im się wszystkim, że to co widzieli było właśnie tym, a potem, w trakcie eksperymentu wychodziło na to, że było już za późno. Próbując wcześniej, uniemożliwiali całkowitą obserwacje, organizm przechodził w letarg. Nie znał się za dobrze na anatomii, ale będąc obok tego wszystkiego również uczył się wiele o ludzkim ciele, o jego funkcjach i właściwościach. Starał się powiązać własną wiedzę, z zaobserwowanymi procesami, ale to wciąż nie pozwalało mu na stworzenie właściwego równania. Wyciągnął różdżkę i machnął nią, stwarzając przed sobą doskonałą iluzję powiększonej cząstki magicznej. Powoli obracała się przed nim, a gdy machnął różdżką raz jeszcze, świetlisty model zwolnił i zwiększył się raz jeszcze. Przyglądał mu się dokładnie, różdżką dotykając orbity, która ją okalała i analizując to, co już wiedzieli napewno. Musiał znaleźć to, co im umykało całym tym procesie. .Kiedy dostrzegł, że drobiny w jednej ze sfer okręcają się w przeciwną stronę niż pozostałe, zatrzymał cały ruch i zwiększył raz jeszcze, analizując już tylko te konkretne elementy. W lewej dłoni znów znalazło się jego pióro. Wygrzebał ze sterty pergaminów ten, który odpowiadał za cząstkę określaną mianem ramienia i dodał do uwag, że ruch odbywał się zgodnie ze wskazówkami zegara, był wolniejszy niż pozostałych. Po chwili przywrócił całą akcje i poszukał z drugiej strony czegoś podobnego i zgodnie ze wcześniejszym spostrzeżeniem odnotował dokładnie to samo. A potem patrzył już tylko, w niekończący się ruch modelowej materii, będącej wyobrażeniem fragmentu aury, na którą składały się miliony jej podobnych.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Korytarz Departamentu Tajemnic przypominał labirynt, w którym optyczne złudzenie rozciąga go do granic możliwości i oddala drzwi, które znajdowały się na jego drugim końcu. Wszystko obłożone czarnym kamieniem zdawało się odbijać każdy krok, a szelest zamieniać w szum. Każde wypowiedziane słowo i powitanie jakby niosło się echem po ścianach, choć tak naprawdę czarodzieje, którzy znajdowali się na jego końcach w rzeczywistości nie byli w stanie się usłyszeć. Magia była w tym miejscu wyczuwalną, płynęła w ścianach, podłogach, suficie. Przenikała przez drzwi, które mogli otworzyć wyłącznie niewymowni. Nie odwiedził dziś miejsca, które nazywane było biurem. Mieszczące się na początku tajemniczego korytarza pomieszczenie pozostało dziś puste, o ile nie znalazł się w nim młody lord z drobnymi sprawunkami. Miał dla niego ważne zadanie, które pomoże mu otworzyć drzwi Departamentu Tajemnic, być może znacznie wcześniej niż udało się to jemu. Black był ambitny, choć gubiła go młodzieńcza wiara w istnieje dobra i zła.
W sali śmierci nie było już nikogo, ale świece wciąż paliły się wokół zasłony. Wokół kamiennego łuku wyrysowane było szkarłatem koło, a tuż po nim, gołębią krwią runiczne znaki i symbole układające się w kształt trójkąta. Tworzyły serię inkantacji, które wypowiadali niewymowni dzisiejszego dnia. Zapach szałwii, aloesu i kminu unosił się w powietrzu. Kojarzył te zapachy. Nie wiedział skąd, ale czuł podskórnie, że były związane z czymś istotnym. Czymś, czego nie potrafił sobie przypomnieć. Jego pióro przemykało po po szorstkim pergaminie w ciągu numerologicznych wzorów, które zastępowały dodatkowe notatki, dotyczące dzisiejszych zdarzeń. Przepływ energii przez krwisty okrąg był spory. Udało im się dziś zaobserwować dominację zimnych elementów magii, stałych cząstek. Poruszały się w linii prostej, głównie w przerwach między znakami, niczym zimny wiatr odnajdujący każdą pustkę i wyłom, w którym świszczał. O kamiennym łuku z zasłoną wiedzieli już dziś sporo. Jego moc dzieliła się na dwie części. Intronium i extronium. Były właściwie tym samym, różniła je jedynie forma aktywności. Jadna działała dośrodkowo, druga odśrodkowo. Były sobie potrzebne, niezbędne. Tylko dzięki im obu i równowadze między nimi magiczne koło było obiegiem zamkniętym. Intronium to życie, extronium to śmierć. Intronium znika, kiedy nadchodzi extronium. Charakter mocy pierwszego był łagodny, systematyczny, symetryczny i do przodu, kiedy druga cechowała się stagnacją i lub nadaktywnością. Różnice między nimi okazują się niewielkie, ale dzięki liczbom mogli je odtworzyć, rozpoznać i znaleźć w całym szeregu innych magicznych wiązek i auty, którą otacza to miejsce. Ciąg znaków, które notował na pergaminie oznaczały prosty i łatwy do odszyfrowania zapis. Cząstki intronium wypadają z bariery zasłony i spotykają się z elementami, które nazywano rzeczywistością. tą aktualną, tu i teraz, w żądnym innym momencie czasu. Kiedy zderzają się z magią czarodziejów inicjują akcje, za pomocą różdżek, półprzewodników wymuszają wyrzucanie magicznych ładunków tkwiących w żywych organizmach i wprawienie ich w ruch, aktywizację, doprowadzając co zwyczajnych, znanym wszystkim reakcjom. Kiedy koło się zatacza i to extronium się pojawia, magia drzemiąca w obiektach żywych, czyli tych w ciągłym ruchu, zmieniających się z sekundy na sekundę doświadczała zerwania sprzężeń mocy między reakcjami magicznymi a procesami biologicznymi. Tym właśnie była dla nich, numerologów śmierć.
Obrócił głowę w kierunku zasłony na moment. Szepty, które dochodziły z drugiej strony były próbą połączenia dwóch światów, naprawienia rozerwanych łańcuchów. Potrafi to zrobić. Sztucznie zamienić miejscami koło, ale z praktyce nigdy nie wychodziło to, co chcieli otrzymać. Inferiusy były zlepkiem magicznych cząstek, które przez fakt, że nie było w nich cząsteczek życia, nie mogły wprawić magii w ruch. Chodziło im przecież o to, by zza zasłony umieć wydostać czarodzieja w pełni, umagicznionego, wartkiego i całkowicie żywego.
Rytuały miały pomóc. Korzystając z wiedzy i umiejętności każdego z nich byli w stanie zbudować odpowiednią barierę przechwytującą odpowiednie ładunki. Ale to nie chciało zadziałać w ten sposób. Magia nie zawracała, a zawrócona nie niosła ze sobą tego, co zgubiła po tamtej stronie. Sposób na znalezienie drogi przez zasłonę byłby odkryciem historycznym, największym w dziejach świata. Nikt bowiem nie był w stanie iść tam i zawrócić bez konsekwencji, bez uszczerbku, bez pozostawienia części swojej duszy po drugiej stronie. Byłby to sposób na całkowitą, krystaliczną nieśmiertelność.
Ale do tego przełomu nie dochodziło. Tajemnicza i niezgłębiona zasłona zabierała dusze do siebie, każdy kto w nią wpadł, umierał. Nie chciała wypluć ich z powrotem. Pozostawały po niej tylko ciała.
Odłożył pióro, kończąc notować wyniki dzisiejszych eksperymentów.
—Et vocvt hic magnes tartafeumque cahos— wyszeptał, stając u szczytu krwawego trójkąta pod śmiertelną bramą. — Cristallusque mihi abscondita quaeque canit. Arte mea scriptus nuper mihi character. Qua Moses Pharium merserat arte ducem. Arte mea exupreso est qua pectora dura liquescunt. Cera et vesano concoquit inne viros — wyrecytował inkantacje, koncentrując się na bramie. Wokół, jak wcześniej, zrobiło się znów zimno, nieprzyjemnie. Nie mieli tego zrobić, a ta myśl drażniła go najbardziej. Podstawowym problemem był fakt, że odłączona od ludzkiego ciała dusza umykała. Ciało traciło zdolność życia, energię i magię, a dusza ożywić nie była go w stanie, nawet kiedy ściągnęła siłą zostawała przez niewymownych wetkniętą z powrotem. Ciało blokowało tę możliwość. Ci najzdolniejsi, zajmujący się biologią i anatomią ludzkiego ciała na wiele sposobów próbowali zachować ją w chwili ulatywania, kiedy jeszcze łatwo było ją wetknąć z powrotem, prosto do ledwie bijącego serca; ale bez powodzenia. Czas, w którym to się działo był tak niewielki, że trudno było uchwycić ten moment — a nawet gdyby się to udało, rytuał był wciąż zbyt ryzykowny i nieopłacalny.
Świece wokół zgasły, szept z zasłony zmienił się w krzyk. Krzyk złości, agresji i nienawiści. Huk, jakby ktoś walił pięściami wrota. Zaraz jednak wszystko ucichło, ustało. Zupełnie tak, jakby nie wydarzyło się nic. Srebrzysta kotara wisząca na kamiennym łuku przypominała jak zawsze, delikatną mgiełkę, ulotny muślin lekko powiewający na wietrze. Jednocześnie była zupełnie niematerialna, nie dało się jej dotknąć, a każdy kto choćby dłoń przez nią włożył powoli, w milczeniu tracił życie i energię, którą pochłaniał magiczny łuk.
Wiedział, że dziś nie wymyśli nic nowego, nic interesującego.
—Et vocvt hic magnes tartafeumque cahos— szepnął do siebie, wracając do lewitującego pergaminu, na którym zanotował kilka liczb, a pod nimi, podkreślonymi kreską, zapisał szereg następnych. To wszystko sprowadził do mniejszej sumy, a na końcu jednej liczby. A jej wynik to trzy. Trzy, jak trzy czubki krwawego trójkąta. Liczba trzy to ożywienie. Poruszenie. Ruch i niespodziewana pomoc płynąca z zewnątrz, która akcentuję te liczbę, z którą jest w parze. Trzy to żywotność i kontynuacja.
Był cierpliwy — bez tego nie znalazłby się tu, gdzie był. Praca wymagała od niego spokoju, odcięcia się od gwałtownych emocji. Nie byli nawet blisko rozwiązania, chociaż wszystko wskazywało na to, że prawie mieli to wszystko w garści. Magia była skomplikowana, a śmierć nieodgadnioną. Towarzyszyła im. Podpisywali z nią tajemne pakty, błagali ją i zaklinali, ale wciąż nie pozwalała im się poznać. Porzucił dalsza praktykę, wysiłki. Był zmęczony, wykończony. Kiedy wyciągnął z kieszeni zegarek ujrzał, że dobiegała północ. Spędził w tej sali wiele godzin, pochłonięty zapiskami, odkryciami, współpraca i indywidualnymi rozważaniami. Analiza i rozkładanie wszystkiego na czynniki pierwsze były czymś, co robił na co dzień, każdego dnia.
Opuścił sale śmierci wszystkie zapiski zabierając ze sobą, by schować je w odmętach własnego biurka, w gabinecie. Nie miał powodów do obaw, ten, kto włamałby się tu po nie nie zrozumiałby z nich ani słowa, a ci, którzy potrafili je zrozumieć nie mieli powodów, aby tu zaglądać i szperać w jego rzeczach.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Kiedy został zupełnie sam w wypełnionej mrokiem i złowieszczą aurą sali, mógł odetchnąć pełną piersią. Nikt nie pytał, nikogo to nie interesowało ani tym bardziej nie dziwiło, bo każdy z nich zachowywał autonomię i równe prawo do prowadzenia badań i eksperymentów. Tego wieczoru nie wybierał się do Warwick, zaszczycił je swoją obecnością wczesnego ranka i przedpołudnia, spędzając godziny w zakurzonych mugolskich archiwach, których zapiski zaskakująco zainteresoweniały go historyczną treścią. Analizował je jeszcze pewien czas, niedługi — zaledwie trwający tyle co podróż do Ministerstwa Magii i na odpowiednie piętro. Kiedy wkroczył w korytarz Departamentu Tajemnic wszystkie inne myśli pozostawił za sobą, dosłownie wkraczając w inny tok i tryb pracy. Zamknięty na to, co mogło go rozpraszać podczas pracy i spowalniać a nawet udaremniać działania, opuścił Salę Śmierci by w czeluściach własnego gabinetu przejrzeć raz jeszcze, tym razem dokładniej i uważniej, zapiski dotyczące rozpisanych zaklęć. Zarówno zaklęcie Proteusza, jak i Namiar rozbite na pojedyncze cyfry, które nic nie mówiły postronnym, dla niego stanowiły kod. Nie wystarczyło jednak rzucić na niego okiem, by zbudować z niego coś zupełnie nowego. Tkwiąc przy biurku, podrapał się po żuchwie, wczytując w wielowersowe zapiski okraszone komentarzami i adnotacjami, których ostatnio dokonał. Czasem przez innych niedoceniane, dla niego stanowiły ważny element pracy. I choć przypominały wtrącenia budujące chaos w języku liczb, niestaranne i zbędne przerywniki w poukładanym wzorze, często były pierwszymi myślami, a te zaś, instynktami podsuwanymi przez logikę, hamowanymi przez te części ludzkiego mózgu, które obawiały się samokrytyki i niezrozumienia. Nie wierzył, że pierwsze myśli, skojarzenia i spostrzeżenia mogły w trakcie badań być powodem do rozbawienia czy wytknięcia głupoty. Były często iskrą zapalną do czegoś innego, wykraczającego poza dotychczasowe schematy myślenia — nierzadko prowadząc to zupełnie nowych wniosków. Analiza zaklęcia namierzającego pozwalała mu na przestudiowanie jego wzoru i wyciągnięcie z niego istoty — to, co wymagało zmiany to cała jego otoczka. Zamknięte w sztywnych ramach i powiązane z rdzeniem każdej różdżki nieletniego czarodzieja wersy mógł odrzucić, ale nie dało się tego uczynić dzieląc go na części i wykreślając grubą linią. Liczby pierwsze, które wprowadzały do zapisu zaklęcia były ściśle wkomponowane w jego wzór i specyfikę działania. Na podstawie części pierwszych namiaru i zaklęcia proteusza przygotował sobie wcześniej bazę, której poprawność założył od razu.
Wstał z pergaminem w dłoni i podszedł do idealnie pustej, wyczyszczonej tablicy. Nie oderwawszy wzroku od rozpisanego zwoju, który rozchylał między palcami, sięgnął po kredę. Wygodniej było na wielkiej planszy zamiast świstkach papieru, które musiał łączyć w całość. Kreda zetknęła się z tablicą, ale dłoń zastygła na chwilę. Zastanawiał się. Zmarszczył brwi, zaczynając kreślić pierwsze liczby — wpierw, nie odejmując spojrzenia od cyfr skreślonych atramentem, a później od tych zapisanych kredą, osypującą się w drobny, biały niczym mąka proszek na ziemię.
Pierwszej części nie mógł pominąć, bo wstęp do zapisu zaklęcia obejmował otwarcie przestrzeni na nowy układ iloczynów tensomagicznych, który pozwoli mu później na zwrot i zawarcie w nim nawiązania do elementu wiążącego. W miejsce czwórki wpisał "X" w ostrożnie zatoczonym kole, którego rozwinięcie nakreśli znacznie później. Dalej znajdował się zapis przedmiotu o określonych właściwościach. Nie chciał tutaj różdżki, a sieć jej powiązań — długich i skomplikowanych — była zupełnie zbędna. Przeskakiwał spojrzeniem od cyfry do znaku, od znaku do układu graficznego a później symboli i znów cyfr, odczytując z pergaminu skomplikowany szyfr. Pominął element, który wiązał zaklęcie namierzającego z numerologicznym zapisem różdżek. Musiał wrócić do biurka, przytrzymując palcem miejsce, w którym rozpoczął i drugim, w którym zamknął klamrę sekwencję znaków. Chwycił gęsie pióro, zanurzył je w atramencie, strzepnął lekko nadmiar cieczy i na pergaminie zamknął ciąg liczb w kwadratowym nawiasie, po chwili dorysowując strzałkę i na boku, pod kątem, korzystając z odrobiny wolnego miejsca dopisał krótką uwagę, przypomnienie. A potem wrócił do tablicy, kontynuując analizę funkcjonalną dla układu liczb, które wprowadzone w życie i umagicznione w prostej wręcz formie przestawały być zapisem, a stawały energią, która wyzwalała działanie. Magia płynęła wszędzie. Tak jak w jego głowie, dłoni, różdżce, jak i w kredzie, pergaminie i powietrzu. Umieli to wykorzystać. Pisał więc dalej ciągnąc w zapisanych kredą cyfrach wyraźną wizję złożonej koncepcji. Zatrzymał się na kilka chwil przy równaniu, dłoń zadrżała w powietrzu. Obejrzał się za siebie, ale przecież nie dlatego, że ktoś stał za nim i szeptał mu coś na ucho. Był tu tylko on. On sam i tkwiący w nim Ogma. Zawahał się bo nie był pewien, czy kolejna cześć wzoru ze względu na cechy swojego systemu nie stawała się dysfunkcjonalna. Prawo nadrzędne powiązane ze słowem. Twierdzenie zakresowe silnie złączone z zapisem, a prawo pochodne wiążące słowo z reakcją. Nie, musiał to zostawić. Spojrzał na pergamin przepisując kolejny ciąg cyfr. Schemat zmieniał się stopniowo N: 1 do 5, T: 1 do potęgi pierwszej podporządkowane do jeden. P: 1 do potęgi pierwszej do 5. Nawias, równanie, potęga. Nie, pokręcił głową. Musiał się zatrzymać. Wszystko po kolei. Zmazał nadgarstkiem ostatnie cyfry, wybiegł za daleko, myśląc o dalszej modyfikacji. Pusty, gotowy wzór, który wcześniej przygotował musiał teraz ulec odpowiednim poprawkom, modyfikacjom. Dostosowywał go do projektu, a z suchej konstrukcji tworzył koncepcję nowego zaklęcia, klątwy. Model komunikacji, znajdował się w przed ostatniej części. Od nowego wiersza zaczął więc znów, 4 do 1, nawias, 1 do potęgi pierwszej podporządkowane do 1. Komunikacja związana z przyczyną, przyczyna prowadzi do działania. O to przecież chodziło.
Wrócił do biurka, by odłożyć zwój na bok, sięgnął po inny. Zaklęcie proteusza rozłożone na czynniki pierwsze. Na zapisanej prawie całkiem tablicy odnalazł ciąg cyfr, który go interesował. Podkreślił pierwsze cyfry, sprawdził ich ciąć z zapisem poszczególnych części zaklęcia proteusza. Współzależne przedmioty, ale przecież nie do końca chodziło. Zamknął nawias tam, gdzie kończył się interesujący go wzór. Przedmiot z przedmiotem, ale z nimi musiał być związany namiar. Narysował strzałkę w dół i na dole, pod rozpisanym wzorem zapisał kolejny ciąg cyfr, które miały być brakującym elementem. teraz się zgadzało. Promień magiczny u podstawy wzoru oddziaływał na centrum komunikacji, która oddziaływała na cząstki magiczne, przejawiające się w danym przedmiocie. Wskazał kredą w tablicę, a pergamin odłożył na skraj biurka, nie spuszczając wzroku z tablicy. Szukał tam jednego elementu, wydawało mu się, że brakowało w tym ciągu zgodności, ale mógł to sprawdzić tylko idąc od samego początku. Począwszy od przygotowanej wcześniej bazy, wrócił do pierwszych cyfr razem z kredą. Już nie w myślach, liczył na głos, choć cicho — na tyle, by dźwięk odbijał się od ścian i wracał do głowy już razem z odpowiedzią. Palcem wskazywał cyfry, równania i znaki, jeden po drugim, powtarzając je kolejno. Wers za wersem, aż w końcu się zatrzymał, bo przecież tam miał być kwartyl. Zmazał dużą jedynkę i dopisał go do poprzedniej piątki. Kiwając głową instynktownie ruszył dalej, a stalowoszare spojrzenie przeskakiwało po białych napisach. Doszedłdszy ko końca zmazał uprzednio narysowaną strzałkę, zamiast niej narysował gwiazdkę bo to tam powinien znaleźć się dopisek a dzięki temu teraz formuła miała dopiero sens.
Wrócił za biurko, czysty pergamin rozłożył na uprzątniętej sześciu biurka. Jego brzegi przycisnął kantami książek, kubkiem, zaschniętą pieczęcią ministerstwa. Pióro zanurzył w kałamarzu i zaczął przepisywać wzór z tablicy, tym razem od razu umieszczając właściwe wiersze we właściwym miejscach. Baza była poprawna, wyszczególnione wcześniej części z obu zaklęć odpowiednio wykorzystane, zmodyfikowane. W teorii nie powinno być żadnych nieścisłości, ale wiedział, że dopiero etap eksperymentów prawidłowo zweryfikuje ewentualne błędy, a doświadczenie pokaże, czy w treści mógł znajdować się konflikt. Kiedy skończył, było już późno. Rzucił okiem na tablice i zwój, pewien, że wszystko się zgadzało. Zapiski schował do szuflady, a każdą cyfrę i każdy znak z tablicy zmazał wilgotną gąbka, zostawiając ją czysta i nienaruszoną, tak, jak każdego dnia.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Sala Śmierci
Szybka odpowiedź