Johnatan Bojczuk
Nazwisko matki: Beckett
Miejsce zamieszkania: tam dom twój, gdzie serce twoje
Czystość krwi: mugolak wychowany przez czarownicę czystej krwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: artysta, malarz
Wzrost: 173
Waga: 70
Kolor włosów: ciemne
Kolor oczu: błękitne
Znaki szczególne: włosy czesane jeno wiatrem, smutne oczy, lekko haczykowaty nos, blizny i zadrapania powstałe w wyniku nadmiaru przygód
11 cali, dość giętka, palisander, jad widłowęża
Gryffindor
sroka
kajdanki
mokre drewno, szary papier, atrament, farby olejne, morska bryza i bez
ja sam w niewielkiej łódce chyboczącej się pośród niezmierzonych fal wielkiego błękitu
żeglarstwo, malarstwo, kartografia, hazard
Sroki z Montrose
pijaństwo się liczy?
na morzu szanty, na lądzie rock'n'roll
Bob Dylan
Moje życie to pasmo niepowodzeń, seria niefortunnych zdarzeń, a zaczęło się od tego, że w ogóle śmiałem przyjść na świat. Moja matka miała wówczas szesnaście lat i pierwszą miłość zakończoną totalną katastrofą; katastrofą, która w przyszłości miała nosić imię Johnatan. Właściwie nie wiem dlaczego zdecydowała się urodzić, może katolickie wychowanie nie pozwoliło jej pozbyć się problemu? Może babcia uważała, że i tak przyniosła już rodzinie nad wyraz dużo wstydu? A może po prostu nie było jej stać na żadne zabiegi? Nie dowiem się nigdy, ale jedno jest pewne - zmarnowałem jej życie, co zresztą nie raz powtarzała bujając mnie w kołysce; wiecie, niektórym rodzice opowiadali bajki na dobranoc lub śpiewali kołysanki, jednak ja nie miałem tyle szczęścia. Ojca z kolei nie poznałem - ulotnił się przed moimi narodzinami, przerażony faktem, że winien teraz zostać głową rodziny.
Podobno byłem głośny, brzydki i niewiarygodnie wręcz podobny do człowieka, który mnie spłodził, a co za tym idzie matula z dnia na dzień nienawidziła mnie coraz bardziej - bo znowu rzygnąłem jej na nową sukienkę, bo nabawiła się migreny przez moje wrzaski, bo rzuciłem w nią grzechotką, bo przeze mnie nie mogła wyjść z koleżankami na ploteczki, bo to, bo tamto, bo siamto... Nie mogłem także liczyć na poparcie babci, dziadka, żadnych ciotek i wujków, po prostu od samego początku byłem czarną owcą tej rodziny. A jeszcze większe problemy zaczęły się gdy skończyłem dwa lata, bo właśnie wtedy odezwała się ukryta we mnie magiczna moc. Moja familia składała się z totalnych mugoli, więc wyobraźcie sobie ich miny kiedy od moich dzikich krzyków pękła pierwsza szyba, albo jak nagle ni stąd ni zowąd znaleźli mnie na szafie. Później było tylko gorzej, a oni zwyczajnie zaczęli się mnie bać. Werdykt zapadł więc szybko - dziecko jest opętane, powstałe z nasienia szatana czy inne duperele... W każdym razie pozbyli się mnie bardzo szybko, podrzucając pod drzwi jednego z londyńskich sierocińców.
I wiecie co? Tam wcale nie było tak źle! Co prawda wszyscy nosiliśmy te same szare koszule i popielate spodnie o długości zależnej od pory roku, te same buty, o których błysk sami musieliśmy zadbać, mieliśmy mieć identyczne fryzury, ale jakimś cudem moje włosy pozostawały w wiecznym nieładzie cokolwiek by z nimi nie zrobić (po pół roku opiekunki przestały mnie czesać), to przecież miałem co jeść, z kim ganiać po podwórzu i gdzie schować się przed deszczem. Jasne, byłem trochę inny od reszty dzieci, trochę bardziej dziwaczny, działy się wokół mnie niestworzone rzeczy, ale zwykle nikt nie miał mi tego za złe - ostatecznie nie potrafiłem wytłumaczyć dlaczego pani Smith wyrósł z nosa warkocz o długości, której nie powstydziłaby się Roszpunka, akurat w momencie, w którym chciała mi przyłożyć drewnianą laską. Wy byście potrafili?... No właśnie...
W każdym razie to tam, w domu dziecka, poznałem panią Bojczuk - była młodą blondynką z nieco krzywym zgryzem i okularami o szkiełkach grubości denek od słoików. Robiła za wolontariuszkę, ot, przychodziła trzy razy w tygodniu żeby się z nami bawić; zabierała nas na spacery, opowiadała bajki, recytowała wiersze, śpiewała, organizowaliśmy pokazy teatralne, w końcu uczyła nas malować z wielką pasją opowiadając o artystach naszych i minionych wieków. Była dziwaczna, tak samo zresztą jak ja, w ten sam pokopany, niezrozumiały sposób... Szybko złapaliśmy wspólny język, bo jak się później okazało i w jej żyłach płynęła magiczna substancja oddzielająca takich jak my od zwykłych mugoli. Ja nie wiedziałem dlaczego tak się dzieje, ona z kolei od razu zauważyła kim jestem. A kim wtedy byłem? Młodocianym czarodziejem mającym zerowe pojęcie o świecie magii. Potrzebowałem mentora, który pomoże mi odnaleźć swoje ja i znalazłem go. W sierocińcu spędziłem dokładnie cztery lata; dwudziestego kwietnia tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku, w dniu moich szóstych urodzin, pani Bojczuk oznajmiła, że od tej pory zamieszkam w całkiem innym miejscu. W miejscu tak fantastycznym, że przekraczało to ludzkie pojęcie. W jej domu. W Melinie, która okazała się moim azylem.
Zapamiętam ten dzień do końca życia. Było słoneczne popołudnie, jedynie nieliczne, puchate obłoki krążyły po błękitnym niebie oglądając to co działo się pod nimi - rozkwit. Pamiętam, że powietrze wokół pachniało bzem, palce pani Bojczuk zaciskały się mocno wokół mojej dłoni, a jej usta nie zamykały się nawet na sekundę. Mówiła dużo i to rzeczy, w które wcale bym nie uwierzył gdybym nie był wówczas dzieciakiem zafascynowanym krainą fantazji. Czarodzieje? Nieznany świat? Tylko sześcioletni umysł mógł ze spokojem przyjąć coś takiego! W każdym razie zanim wyjechaliśmy poza Londyn zdążyła pokrótce przybliżyć mi tę niezrozumiałą część mojego własnego ja. Co prawda niewiele wtedy zrozumiałem, ale szybko okazało się, że by cokolwiek zrozumieć muszę doświadczyć magii na własnej skórze. I doświadczyłem.
Melina znajdowała się daleko poza Londynem, to już nawet nie były przedmieścia, tylko jedno wielkie zadupie odcięte od cywilizacji górami i lasami. Sąsiedzi? Jakieś dwieście kilometrów dalej z każdej strony, dla mnie bomba, dla mojej nowej matuli również. Sam budynek? Nie z tej ziemi! Wysoka na pięć pięter budowla postawiona na planie koła, okna z białymi okiennicami wychodzącymi na zewnątrz, rzeźbionymi dłońmi znajomych artystów, błękitne ściany, dach z czerwonej dachówki i strzelisty komin. Pędy bluszczu pięły się wysoko w górę, czasem wkradając do wnętrza przez uchylone okienko. Wokół otwarte podwórze, po którym chadzały zwierzęta - kury, kaczki, dwie kozy, krowa i owca; stare szopy, jeszcze starsza szklarnia, w końcu kilka drzewek owocowych, niewielki warzywniak oraz różnobarwne kwiaty, które nigdy nie spotkały dłoni ogrodnika. Typowo angielski krajobraz - dziki i chaotyczny, odrobinę nawet romantyczny, szczególnie w momencie, w którym poranna mgła opadała na pobliskie łąki. Pamiętam te chłodne poranki, które spędzaliśmy wspólnie, całą rodziną, z parującymi kubkami gorącej czekolady w dłoniach, wpatrzeni prosto przed siebie, z delikatnymi uśmiechami na zmęczonych twarzach oraz ciepłymi kocykami otulającymi ciała.
Wnętrze? Zrobiło na mnie jeszcze większe wrażenie. Oczy atakowała feeria barw - wszędzie wisiały kolorowe chusty, wielobarwne koraliki, łapacze snów i ususzone zioła. Podłogi zalewały wzorzyste dywany oraz miękkie poduchy. W kuchni słychać było strzęk obijających się o siebie naczyń, które wiecznie wisiały nad zlewem myjąc się same. Półki zawalone były książkami, obrazami i właściwie wszystkim czego dusza zapragnie. W powietrzu czuć było nie tylko magię, ale i wszechobecną sztukę. W ogóle Melina pachniała różnie w zależności od pory dnia - rano gorącym mlekiem, jabłkiem z cynamonem i owsianką, po południu farbami, terpentyną czy innymi specyfikami z kręgów artystycznych, wieczorem słodkim winem, tytoniem oraz opium... Czasem także mieszkańcami, a tych było tu mnóstwo. Co? Myśleliście, że jak odludzie, to mieliśmy z mateczką spokój? Nic bardziej mylnego! Melina nie była tylko moim azylem, to miejsce spotkań artystycznego światka całych Wysp Brytyjskich! Bywali tu malarze i poeci, pisarze i rzeźbiarze, muzycy i zwykli ludzie zmęczeni zgiełkiem wielkiego miasta - drzwi wiecznie stały otworem, zaś w środku toczyły się niekończące dysputy na różnorakie tematy! Z błyskiem w oku słuchałem o historii sztuki, o dziejach minionych i tym, co ma jeszcze nadejść, uwielbiałem manifesty i teorie głoszone przez wszystkich mieszkańców... To tam nauczyłem się malować, tam pokochałem sztukę, w końcu tam poczułem, że mam rodzinę. I to całkiem liczną.
W dniu moich jedenastych urodzin sowa zapukała w okienko składając na moje dłonie list z najznamienitszej szkoły magii i czarodziejstwa i w gruncie rzeczy wcale mnie to nie zdziwiło. Wtedy już wiedziałem czym jest Hogwart, ba! Z utęsknieniem czekałem aż przekroczę jego mury, poznam tajemnice zamku, w końcu spotkam inne magiczne dzieciaki, bo w gruncie rzeczy większość moich dotychczasowych znajomych miała już grubo ponad siedemnaście lat. Młodsi odwiedzali nas rzadko, może tylko podczas wakacji. W każdym razie moja szkolna wyprawka była zlepkiem... wszystkiego - każdą książkę dostałem od kogoś innego, kufer odziedziczyłem po matce, szaty po jej znajomych, pióra dawali mi zaprzyjaźnieni pisarze, a jedyną nową rzeczą pozostała różdżka zakupiona w sklepie Ollivandera na ulicy Pokątnej. No i nazwisko. Od tamtej pory nie nazywałem się Johnatan Beckett, zostałem Johnatanem Bojczukiem, bo tak było bezpieczniej, jak powiedziała mi sama mateczka. Nigdy nie chwaliłem się swoim pochodzeniem, założę się, że większość moich szkolnych znajomych nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo szlamowata krew płynie w moich żyłach. Nikt nie znał Beckettów, za to słynną Marry Jane Bojczuk kojarzyli przynajmniej ci, którzy faktycznie interesowali się sztuką. W tym okresie miała za sobą kilka większych wystaw i mnóstwo zamówień na głowie. Utrzymywałem więc, że jestem jej prawdziwym synem, w którego żyłach płynie równie czysta posoka. Ojciec? Pytany o ojca zmyślałem - raz był nim inny malarz, raz muzyk jazzowy, raz barman z Dziurawego Kotła, a raz jakiś napalony szlachcic, który wcale się do nas nie przyznawał, bo przecież to byłby wstyd. Wyobraźnię miałem zaiste bujną i wrodzony talent do kłamstwa. Nawet mi powieka nie drgnęła jak wciskałem ludziom te wszystkie kity.
Tak czy inaczej lata szkolne wspominam z łezką w oku. Uczeń był ze mnie przeciętny - radziłem sobie z astronomią, byłem całkiem niezły z zaklęć czy obrony przed czarną magią, nawet lubiłem historię, wszystkie inne przedmioty spychając na dalszy plan. Mniej więcej w tym samym czasie co astronomią zainteresowałem się kartografią - już jako dziecko, zafascynowany historiami o piratach i poszukiwaczach skarbów, bazgrałem mapki; mapa domu, mapa ogrodu, mapa pobliskiego lasu i najbliższych łąk zdobiły ściany w salonie Meliny, później rysowałem już nie tylko ląd, próbując swoich sił w mapach niebios i gwiazd. W tej dziedzinie byłem kompletnym samoukiem i wciąż szlifuję swoje umiejętności.
W Hogwarcie także zacząłem kraść - nie dlatego, że czegoś mi brakowało, ekscytował mnie sam moment kradzieży, adrenalina buzująca w krwiobiegu; uda się, czy nie uda? Przyłapią mnie, czy nie?... Podkradałem więc innym pióra i słodycze, figury szachowe i gargulki, skarpety i bransoletki, a później wymieniałem to wszystko na monety bądź inne, bardziej przydatne rzeczy. Raz zwędziłem jednemu Ślizgonowi złoty zegarek i podczas wycieczki do Hogsmeade opchnąłem go w Gospodzie pod Świńskim Łbem za całkiem pokaźną sumkę. Chyba właśnie wtedy doszedłem do wniosku, że jest to bardzo opłacalny biznes. Niemniej moją największą zdobyczą na zawsze pozostanie zimne serce pewnej Jaskółki... które zresztą wymieniłem później na sto innych, niewieścich serc, ale do tej części historii zdążymy jeszcze dojść.
Miałem trzynaście lat kiedy Wielka Wojna Czarodziejów dotarła do Anglii i to powykręcało moje życie przynajmniej na trzy strony - przede wszystkim zmianie uległa atmosfera w Melinie, nie był to już tylko przytułek dla artystów, teraz roiło się tam od ukrywających się mugolaków, którym matka chętnie udzielała schronienia. Atmosfera bywała napięta, ogród zubożał, nie było już tak kolorowo, chociaż wszyscy starali się robić dobrą minę do złej gry. Nie wracałem już na każde święta, bo w Hogwarcie było bezpieczniej. Tylko wakacje spędzałem w domu, łapiąc się na tym, że ciężko mi zapaść w głęboki sen. Teoretycznie byłem przecież synem czarownicy czystej krwi, ale gdyby ktoś odkrył Melinę, gdyby złamali nałożone na nią zaklęcia i znaleźli tych wszystkich brudnokrwistych... Do głowy przychodziły mi najgorsze scenariusze. Bałem się, nie tylko o swoją własną skórę, przede wszystkim o wszystkich tych, których naprawdę kochałem. Ale rok w rok wracałem do szkoły, gdzie czekali na mnie znajomi oraz przyjaciele, gdzie czekała Leanne, z którą zakumplowałem się już w podróży do Hogwartu i Sophia, z którą dogadywałem się jak z nikim innym. No i te wszystkie dojrzewające panny, które trzeba było wprowadzić w arkana dorosłego świata... Tak, od zawsze lubiłem towarzystwo kobiet. Skakałem z kwiatka na kwiatek odkąd skończyłem piętnaście lat, raz nawet doszło do tego, że w ciągu dwóch miesięcy spotykałem się z czterema dziewczętami, czasem nawet jednocześnie, bo zwyczajnie straciłem rachubę. Właściwie usidlić mnie na dłużej zdołała tylko jedna bladolica niewiasta o stalowoszarych tęczówkach. Moja Jaskółka...
To było w siódmej klasie. Nie wiem czemu zwróciłem na nią uwagę - była młodsza i nosiła szaty podszyte zielenią; ludzie uważali, że jest wredna i złośliwa, ale mnie zafascynowała. Jak teraz o tym pomyślę, to chyba lubiłem w niej po prostu wszystko - jej nieobliczalny, zadziorny charakterek, urodę, siłę, do tej pory wspominam historie, który snuliśmy, nasze wielkie plany i obietnice, zawsze mieliśmy być razem, odkrywać tajemnice tego świata, szukać przygód... Tylko ja i Mia, idealnie niebezpieczny duet. Wtedy chyba naprawdę w to wierzyłem, albo przynajmniej tak mi się wydawało. Doskonale pamiętam dzień, w którym podbiła nos swojemu niedoszłemu amantowi, pamiętam jak gość chciał jej oddać, ale ja wkroczyłem do akcji. Jak prawdziwy bohater! I chyba faktycznie jej to zaimponowało, bo niby dlaczego ktoś taki jak ja miałby wpaść jej w oko? Od tamtej pory byliśmy prawie nierozłączni.
Ale wszystko się zmienia kiedy opuszczasz szkolne mury i dociera do ciebie, że dopiero teraz wkraczasz w prawdziwie dorosłe życie. OWUTEMy zdałem całkiem nieźle, jednak nigdy nie miałem wygórowanych ambicji, ot, zależało mi głównie na tym, żeby się dorobić, ale nie narobić. Kombinowałem więc jak tylko mogłem. Pierwszy miesiąc koczowałem w rodzinnym domu, przy boku matki, pomagając przy zwierzętach i warzywach, spędzając dnie na malowaniu oraz dyskutując z innymi. Szybko jednak zapragnąłem samodzielności, wolności, chciałem wyfrunąć z gniazda, zacząć życie na własną rękę. No to wziąłem plecak i zacząłem. Z braku lepszych perspektyw zatrudniłem się w Dziurawym Kotle na stanowisku barmana. Płacili mi marne knuty, ale dostawałem przydział jedzenia, alkoholu i małą izbę, która robiła mi za sypialnię. Zresztą... ja naprawdę nadawałem się do tej fuchy. Wiecie, dobry barman zawsze cię wysłucha, więc słuchałem, podsuwając klientom następne kolejki - im więcej wypili, tym więcej mówili, a im więcej mówili, tym więcej ja wiedziałem. Co, gdzie, jak, kto z kim i kiedy, zapychałem mózg informacjami, które kiedyś mogły mi się przydać i faktycznie w końcu zaczęły. Potrzebowałeś kupić coś nie do końca legalnego? Ja wiedziałem gdzie to dostać i za drobną opłatą dzieliłem się wszelkimi informacjami. Czasem sam latałem za czyjąś sprawą, w zamian przyjmując sakwy pełne monet. No i kradłem, handlowałem, kradłem i handlowałem, pracowałem na barze, słuchałem, znowu handlowałem i tak w kółko, w kółko, w kółko, aż do dnia, w którym zawiązałem współpracę z jednym typem spod ciemnej gwiazdy.
Lemoniadowy Joe był stałym klientem Kotła. Chociaż chyba bardziej moim - opychałem mu wszystko co wpadło w moje lepkie ręce, czasem dzieliłem się informacjami, a on w zamian obrzucał mnie forsą. Pewnie się zastanawiacie czemu lemoniadowy, co? Bo włosy miał żółciutkie jak cytryna i wszędzie targał ze sobą piersiówkę wypełnioną płynem w takim samym kolorze. Raczej nie była to lemoniada, ale taki otrzymał przydomek i tak już zostało. W każdym razie dostrzegł Lemoniadowy Joe mój potencjał. Pamiętam jak mu podsunąłem następną kolejkę a on wyciąga wtedy do mnie łapsko i mówi - marnujesz się tu chłopcze, znam takich jak ty; płacą ci tu jakieś marne knuty, ale trzymaj się mnie, a obsypią cię galeonami. Oczy mi aż zaświeciły na samą myśl. Wyszczerzyłem się wtedy w uśmiechu i uścisnąłem jego rękę. Zawarliśmy pakt. Na drugi dzień pakowałem manatki, żegnałem się z Kotłem i zaczynałem całkiem nowe życie. Nie było łatwo, o czym przekonałem się nie raz i nie dwa razy. Wiecznie chodziłem z podbitymi oczami, jednak wiedziony chęcią zarobku wciąż trzymałem się Lemoniadowego Joe prowadząc wraz z nim interesy. Nauczył mnie wszystkiego, czego jeszcze wtedy nie umiałem. Byliśmy partnerami przez kolejny rok. Długi rok spędzony w zatęchłej kawalerce dzielonej na pół.
I to jednak szybko mi się znudziło. Zawsze mnie gnało gdzieś w świat, czułem zew przygody nawet wtedy, kiedy siedziałem na dupie upijając się w lokalnych spelunach. Marzyłem o podróżach, o wielkich przygodach i zakazanych skarbach. O sławie, pieniądzach, kobietach. Los jest naprawdę sprytny, bo wtedy właśnie, kiedy najbardziej pragnąłem zmiany, postawił na mojej drodze starego żeglarza. Snuł opowieści, o których nawet mi się nie śniło, przypomniał mi o dziecięcych fascynacjach, kiedy to marzyłem by wypłynąć daleko na ocean, szukać tajemniczych wysp i żyć pełnią życia. Tego dnia postanowiłem, że ruszę dalej, a nazajutrz żegnałem się z Joe ściskając go jak starego kompana i ruszałem w stronę portu, spragniony morskiej bryzy czeszącej moje włosy.
Niełatwo było zaciągnąć się na statek - byłem młody, niedoświadczony, nie wiedziałem gdzie szukać. Tułałem się po porcie tydzień, drugi i trzeci, melinując w jednej z lokalnych tawern. Tam poznałem córkę właściciela - rumianą Peggy, która od razu wpadła mi w oko. Żal było nie skorzystać, szczególnie, że i ona okazywała mi względy. Dostawałem od niej darmowy alkohol oraz jedzenie, w zamian serwując jej słodkie obietnice - oczywiście, że się z tobą ożenię, będziemy żyli długo i szczęśliwie, jak prawdziwa królewska para! - mówiłem, a ona robiła maślane oczy. Tylko jej ojciec zawsze zerkał na mnie spod byka, zaciskając zęby tak mocno, że słyszałem jak się kruszą. I tak długo wytrzymał, a pewnie dusiłby w sobie złość i jeszcze dłużej, gdyby nie pewien felerny wieczór. Spiłem się wtedy niemiłosiernie, Peggy krzątała się po sali obsługując klientów i choć co rusz ją podszczypywałem, nie miała dla mnie czasu. Tedy mój wzrok padł na inną niewiastę i to w jej ramionach wylądowałem, podgryzając delikatną, jasną szyję. Radosny śmiech dziewczęcia przyciągnął spojrzenia zebranych. Później wszystko zadziało się bardzo szybko - usłyszałem krzyk, szloch, poczułem ból w potylicy, kiedy pierwszy cios sięgnął mojego głupiego łba. Tak oberwałem miotłą, że mnie na moment zamroczyło i choć ledwie stałem na nogach, już za chwilę gnałem przed siebie co sił, po drodze wywracając krzesła i stoliki. Przebiegłem przez izbę i sru na ulicę! Miałem nadzieję zgubić wściekłego karczmarza, który siedział mi na ogonie wymachując miotłą, ale koleś nie chciał dać za wygraną! To musiało wyglądać komicznie, wyobrażacie sobie? Światło księżyca oświetla brudną ulicę, po której pędzi niecodzienny orszak - ja na przedzie, zataczający się i zasłaniający rękami, za mną rozwścieczony, gruby chłop z miotłą, dalej dziewka, którą uwiodłem, zapłakana i z moją niedoszłą żoną targającą ją za włosy, na końcu kilku pijaczków kibicujących swoim faworytom. Założę się, że ten szalony pościg trwałby do rana, gdybym nie wpadł wówczas wprost w ramiona nieznajomego. W moich oczach kryła się tylko jedna prośba - ratuj mnie! I uratował. Szczerze? Nie wiem jak udało mu się to załatwić, ale obyło się bez kolejnych siniaków i złamanych kości. Tak poznałem Glaucusa Traversa. Tak Glaucus Travers uratował moje marne życie, a ja, w ramach wdzięczności, obiecałem mu służyć po wsze czasy. Był rozbawiony, ale przyjął mnie do swojej załogi. Wreszcie mogłem odetchnąć pełną piersią, zacząć żyć tak jak chciałem. Wreszcie poczułem się prawdziwie wolny.
Życie na morzu okazało się tak cudowne jak sobie je wyobrażałem, chociaż z początku głównie szorowałem pokład lub pomagałem kucharzowi. Musiałem się wiele nauczyć, ale mój umysł, spragniony nowości, chłonął wszystko jak gąbka. Przydały mi się także nabyte wcześniej umiejętności - zająłem się kreśleniem map. Naprawdę polubiłem kapitana Traversa oraz resztę załogi, byliśmy jak rodzina, razem przeżywaliśmy przygody, odkrywaliśmy to co nieodkryte, wspólnie narażaliśmy swoje własne zdrowie i życie, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! Ach, cudowny jest żywot wilka morskiego! Rum, szanty i kobiety, w porcie witają cię jakbyś był królem, żegnają jeszcze dostatniej. Moja dola wystarcza bym opłacał kawalerkę na Nokturnie, czasem wysyłam pieniądze matuli, to co dostanę to sprzedam, to co niepotrzebne wymieniam na coś potrzebnego. Czas płynie powoli, czasem tylko zdarzają się nieoczekiwane sztormy.
To było w 53' może 54'... nie pamiętam dokładnie. Szykowałem się do owej wyprawy wraz z resztą załogi, dopracowywałem mapy, nosiłem skrzynie i szorowałem pokład. Byłem podekscytowany jak nigdy, bo jeśli mam być szczery najlepiej czuję się daleko na morzu, gdzie woda ciągnie się aż po horyzont. Kończyliśmy kolejną butelkę rumu, ktoś przygrywał szanty, nazajutrz mieliśmy wyruszyć, więc wyobraźcie sobie jak byłem zły, kiedy lejąc przed tawerną poczułem, że coś opierzonego ląduje mi na łbie - Cezanne'a poznam wszędzie, to stara sowa mojej matki, która wiecznie plątała mi się w lokach. Odganiam tego gada jedną ręką, w drugiej trzymając interes i obszczywając sobie nowe buty... No wybornie po prostu! Ledwie mi się udało go odgonić, czuję jak gruba koperta zsuwa mi się pod stopy. Kilka kropel moczu wylądowało na jej powierzchni więc przeklinam głośno czym prędzej chowając ptaka w gaciach. Pamiętam, że miałem wówczas w głowie jedną myśl - człowiek się nawet odpryskać w spokoju nie może. Ale zaglądam do środka a tam list na pięć stron, że mam wracać do Meliny bo mateczka Bojczuk choruje. Przestraszyłem się nie na żarty, aż od tego kompletnie wytrzeźwiałem! Wbijam ino do tawerny, żegnam załogę i już mnie nie ma - jak bardzo bym kochał morze, matkę szanuję najbardziej. I tak w czasie kiedy moi towarzysze wypływali w morze ja przekraczałem próg rodzinnego domu łapiąc matulę w ramiona. Później się okazało, że wcale nie była chora tylko miała PRZECZUCIE, wiecie, takie przeczucie, że stanie się coś złego. Ta, srały baby, dyrdymały... Nieźle się wtedy na nią wkurzyłem, nie odzywałem przez kolejne kilka dni, dopóki nie doszły mnie tragiczne wieści - morze zabrało statek, zabrało załogę i kapitana. Morze, moja kochanka, zabrało mi wolność.
Nie było mi dane długo ich opłakiwać, nie mogłem dłużej usiedzieć na miejscu, więc wróciłem do podziemia, gdzie witałem starych znajomych odnawiając niegdyś zawiązane kontakty, szukałem nowych przyjaciół, wróciłem do złodziejstwa i handlu, z tęsknotą zerkając na wszelkie marynistyczne obrazy zdobiące obskurne ściany mojej kawalerki. Moja egzystencja była jakaś taka... pusta. Żyłem, ale nie czułem z tego żadnej radości. Trwało to rok - może trochę dłużej, może trochę krócej, nie wiem, nie liczyłem, jednak wraz z wieściami o powrocie Traversa, wróciła moja chęć do życia. Znów mogłem stąpać po pokładzie, znów morska bryza targała moje włosy, znów wyruszałem w nieznane, w pogoni za kolejną przygodą.
Marszczę brwi, bruzdy rysują się także na moim czole i wtedy to widzę - najpierw stalowoszare tęczówki, im bardziej próbuję się skupić tym wyraźniej widzę czarne plamki szpecące jedną z nich, mam wrażenie, że czuję drobne palce wplątane w moje loki, w końcu w wyobraźni rysuję kształt twarzy otoczony kruczymi puklami... Moja jaskółka; jakież to banalne!...
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 3 | +1 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 5 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 10 | +4 (różdżka) |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 7 | Brak |
Zwinność: | 24 | +3 (bransoletka z włosów syreny) |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | III | 25 |
Perswazja | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Skradanie | II | 10 |
Zręczne ręce | III | 25 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rozpoznawalność (artysta) | II | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Malarstwo (tworzenie) | III | 25 |
Malarstwo (wiedza) | II | 7 |
Kartografia | I | 0.5 |
Literatura (wiedza) | I | 0,5 |
Muzyka (wiedza) | I | 0,5 |
Muzyka (śpiew) | I | 0,5 |
Literatura (tworzenie) | I | 0,5 |
rzeźba (tworzenie) I | I | 0,5 |
fotografia (tworzenie) | I | 0,5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec współczesny | I | 0.5 |
Żeglarstwo | II | 7 |
Jazda na rowerze | I | 0.5 |
Walka wręcz | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 0 |
różdżka, piersiówka "bez dna", woreczek ze skóry wsiąkiewki, sowa
Ostatnio zmieniony przez Johnatan Bojczuk dnia 24.09.17 21:14, w całości zmieniany 4 razy
Maj '56 - Czerwiec '57
Ścieżka kariery: w maju '56 zszedłem na ląd i od tej pory nie mogłem znaleźć sobie stałego miejsca w żadnej załodze, łapałem się różnych prac, a ostatecznie zająłem się malarstwem; współpracowałem z rodem Prewettów konserwując freski w rodzinnym dworze oraz malując nestorski portret lorda Archibalda, zaś mniej więcej w połowie listopada '56 zatrudniono mnie w magicznym balecie Rosierów
Rozwój: rozwinąłem się w obrębie Sztuk Pięknych - zainteresowałem się literaturą, rzeźbą oraz fotografią; chyba już tak nie fałszuję jak kiedyś; przez słuchanie radiowych audycji dowiedziałem się co nieco o muzyce; przez fakt, że korzystam z transmutacji przy ożywianiu obrazów, podniosły się moje umiejętności z tej dziedziny; nauczyłem się kilku nowych tanecznych ruchów, zaś moje ciało nabrało sprężystości; przyjaciel pokazał mi jak prowadzić mugolskie samochody
Więzy krwi: w kwestiach rodzinnych nie zanotowałem żadnych zmian
Zyskane znamiona: brak
W maju '56 zszedłem na ląd i był to moment przełomowy, kolejny niefortunny przypadek, który pociągnął za sobą inne; chociaż wtedy jeszcze nie wiedziałem, że powrót na morze okaże się aż tak trudny, a ostatecznie zwyczajnie niemożliwy. Rozpadła się wówczas załoga Traversa, pomimo wieloletniego doświadczenia w żegludze żaden inny kapitan nie chciał mnie u siebie na stałe - naprawdę próbowałem, pobiłem się w portowej spelunie o miejsce na statku, ale chuj to dało, wyszedłem stamtąd z pustymi rękami i obitym ryjem (chociaż szala zwycięstwa w ostatniej chwili przechyliła się na moją korzyść). Wcześniej to demony przeszłości złamały mi nos; Mii nie widziałem... kilka długich lat, a nasze spotkanie nie należało do najprzyjemniejszych i chociaż w pewnym momencie poczułem te legendarne motyle w brzuchu, to tamtego wieczora widzieliśmy się po raz ostatni - moja Jaskółka rozmyła się w mroku deszczowej nocy, a ja nie zdążyłem jej złapać.
Chwilę później okazało się, że straciłem także mieszkanie. Przeklęty Joe jebał mnie już od jakiegoś czasu przewalając na alkohol i dziwki wszystkie pieniądze, które wysyłałem mu, żeby opłacał nam chatę (na szczęście ledwie kilka miesięcy później pomocna pięść Ogdena pomogła mi odzyskać hajs). Wylądowałem na bruku, z całym dobytkiem upchniętym w plecaku i klatką z sową. Tak zaczęła się moja tułaczka po różnych miejscach. Wpierw zawitałem w skromne progi przyjaciółki z czasów szkolnych. Przyjęła mnie w jednym ze swoich przytulnych pokoików. Może w tamtym okresie potrzebowała towarzystwa, skoro tragedia dotknęła jej najbliższą rodzinę. Miałem zostać kilka dni, ale te szybko zmieniły się w kilka kolejnych, aż dwóch kretynów wywaliło mnie stamtąd na zbity pysk. Bez wiedzy Leanne; to nie jej wina, powinienem był ruszyć dalej i być może potrzebowałem kopa na rozpęd. Z braku lepszego pomysłu wróciłem do rodzinnego domu, chyba głównie po to, żeby mieć gdzie składować rzeczy. W połowie lata los się do mnie uśmiechnął i znowu stawiałem stopy na pokładzie statku, zabierając ze sobą "swojego młodszego brata"... To znaczy, nie byliśmy spokrewnieni, ale Oscar naprawdę bardzo chciał ruszyć w podróż i nie mogłem mu odmówić; wcisnąłem kapitanowi bajeczkę, że jesteśmy sierotami i nie mam co zrobić z młodym, a on pozwolił mu dołączyć do swojej załogi. Niestety, pod tą banderą służyliśmy tylko podczas krótkiego rejsu do Calais i z powrotem. Później znowu musiałem radzić sobie na ulicy - kradłem, oszukiwałem, spłaciłem kilka starych długów, odnowiłem niektóre znajomości, a nawet stałem się głównym bohaterem piosenki napisanej przez samą królową Agryll!
Nie wiem kiedy dokładnie Ernie zaprowadził mnie do Rudery, ale mieszkałem tam już na jesień, a nawet wziąłem się za remontowanie mojego pokoju. Z pomocą przyjaciółki (słodka Gwendolyn, ile jeszcze razy mnie odrzucisz?) wymalowaliśmy na ścianach kosmos - od tej pory zasypiałem przyglądając się gwiezdnym konstelacjom i muszę przyznać, że przyjemnie było mieć świadomość posiadania własnego kąta. W październiku trafiłem na pokład Syreniego Lamentu - była to moja ostatnia podróż, która skończyła się katastrofą. Statek zatonął, wyjść cało z tej przygody udało się tylko nielicznym - po tamtych wydarzeniach na moment stałem się portową legendą i piłem za darmo wszędzie tam gdzie się pojawiałem. Z kolei w listopadzie wraz z jedną gorącą blondyną zagościliśmy na okładce Czarownicy - to było szalone; wszystko przez niesforne domowe skrzaty oraz amortencję. Tamten miesiąc przyniósł ze sobą wiele innych zmian - pierwszy raz trafiłem do Ogniska Artystycznego; pod fałszywym nazwiskiem nawiązałem współpracę z nestorem rodu Prewettów oraz zatrudniono mnie w Fantasmagorii, gdzie miałem stworzyć scenografię do jednego ze spektakli (chyba wyszło całkiem nieźle, skoro trzymam się tam do tej pory). Spędziliśmy urocze święta w Ruderze i szalonego Sylwestra w Dolinie Godryka, podczas którego zostałem zwycięzcą loterii i mogłem zaśpiewać na scenie z Celestyną Warbeck; nie pamiętam co było później, film mi się urwał podczas toastu.
Na początku stycznia pokazałem swoje obrazy na Salonie Niezależnych, czyli wystawie skierowanej do wszystkich tych, którzy z różnych powodów nie mogli zawisnąć w znaczących galeriach magicznego świata. Wszystko zaczynało się układać, chociaż wewnętrznie czułem się gorzej, pozbawiony możliwości fruwania po świecie. Pękłem wraz z końcówką marca, a czarę goryczy przelał fakt, że złapałem wenere od jakiejś szmaty. Chorobę udało się wyleczyć, ale mnie i tak nie chciało się żyć, z dnia na dzień było coraz gorzej, chociaż mniej więcej w tamtym okresie wszedłem w posiadanie domowego skrzata i z powodzeniem zarejestrowałem różdżkę. Czułem jednak, że głównie wegetuję, a po upadku Rudery, w maju bieżącego roku, na chwilę zniknąłem, włócząc się głównie po nadmorskich mieścinach i nie utrzymując kontaktu z nikim. Musiałem wrócić, skuszony przez panią Pinkstone możliwością wystawiania w duecie z lordem Ollivanderem. Znowu zawitałem do portu, gdzie głównie upijałem się do nieprzytomności i właśnie podczas jednej z libacji wpadłem w ramiona Philippy. Może nie mogła patrzeć jak się staczam, może potrzebowała towarzystwa, ale przygarnęła mnie i od tej pory siedzimy razem - ja, ona, niuchacze, sowy, skrzat i psidwak, niezła zgraja, co? Chyba jest już lepiej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 13.11.20 18:50, w całości zmieniany 2 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 13.11.20 18:49, w całości zmieniany 2 razy
[24.09.20] Kryształ (lipiec/wrzesień)
[15.01.21] Komponenty (październik/grudzień)
[02.11.17] +1PB do puli (nagroda za szybką zmianę)
[20.06.18] +2 PB do reszty
[26.06.18] Rozwój: taniec współczesny I poziom, -1 PB
[25.10.18] Wsiąkiewka (lipiec/sierpień), +2 PB do reszty
[13.03.19] Wsiąkiewka (wrzesień/październik), +2 PB do reszty
[22.03.19] Rozwój: literatura (wiedza) poziom I, muzyka (wiedza) poziom I, muzyka (śpiew) poziom I, -1,5 PB (w reszcie zostało 4,5 PB)
[18.05.19] Rozwój I literatura (tworzenie) I, rzeźba (tworzenie) I fotografia (tworzenie) I (w reszcie zostało 3 PB)
[04.07.19] Wsiąkiewka (listopad/grudzień): +2 PB do reszty
[19.07.19] Rozwój postaci: +4 PB do reszty, -200 PD
[18.12.19] Wsiąkiewka: styczeń/luty/marzec; +2 PB
[19.12.19] Rozwój biegłości: anatomia I, -2 PB z reszty
[20.08.20] Wsiąkiewka (kwi-cze): +2 PB do reszty
[05.10.20] Minął fabularny rok...; +1 PB
[03.01.21] Wsiąkiewka (lipiec-wrzesień): +3 PB
[17.01.21] Rozwój biegłości: zręczne ręce (II -> III); -6 PB z reszty; -9 PB dokupionych
[26.05.18] Zdobyto podczas Festiwalu Lata: odłamek spadającej gwiazdy (2 kawałki)
[11.06.18] Zakupy: złoto Leprokonusów, -10 PD
[20.06.18] Wsiąkiewka (maj/czerwiec), +90 PD, +2 PB
[26.06.18] Rozwój: +1 punkt zwinności, -80 PD
[26.06.18] Zakup: aparat fotograficzny, -25 PD
[02.08.18] Zdobycie osiągnięcia: Do wyboru, do koloru, +30 PD
[06.08.18] Zdobycie osiągnięcia: Na głowie kwietny ma wianek, +30 PD
[21.08.18] Rozwój postaci: Zakup na jarmarku, bransoletka z włosów syreny(+3 sprawność), susz z grzybów; -110PD
[25.08.18] Zdobycie osiągnięcia: Złoty myśliciel, +30 PD
[24.09.18] Zdobycie osiągnięcia: Weteran, +100 PD
[25.09.18] +2 do zwinności, -160 PD
[25.10.18] Wsiąkiewka (lipiec/sierpień), +90 PD, +2 PB
[25.10.18] Rozwój postaci: +2 punkty do zwinności, -160 PD
[13.01.19] Zakup czarodziejskiej rozgłośni radiowej; -50 PD;
[02.02.19] Zdobycie osiągnięcia (Obieżyświat), +30 PD
[27.02.19] Wydarzenie (Jak kamień w wodę), +100 PD
[10.03.19] - 160 PD; + 2 T
[13.03.19] Wsiąkiewka (wrzesień/październik), +90 PD, +2 PB
[13.03.19] Zdobycie osiągnięcia: Deflorator; +30 PD
[27.03.19] [G] Zakupy (diable ziele), -10 PM
[31.03.19] Wykonywanie zawodu (listopad/grudzień): +50 PD
[09.05.19] G Zakup: magiczna torba; -150PM
[04.07.19] Wsiąkiewka (listopad/grudzień): +90 PD, +2 PB
[04.07.19] Zdobycie osiągnięcia (Babysitter), +30 PD
[19.07.19] Rozwój postaci: +4PB do reszty, -200 PD
[30.09.19] Osiągnięcie: Weteran (2); +100 PD
[15.12.19] Wykonywanie zawodu (sty-mar): +50 PD
[18.12.19] Wsiąkiewka: styczeń/luty/marzec; +90 PD+ 2 PB
[19.12.19] Zdobycie osiągnięcia: Złote dziecko, +100 PD
[20.12.19] Rozwój postaci: zakup skrzata domowego, -500 PD
[22.01.20] Zdobyto: odbiornik czarodziejskiej rozgłośni radiowej
[10.02.20] Zużycie dwóch sztuk diablego ziela
[23.02.20] Rejestracja różdżki
[25.06.20] [G] Zakup: Wróżkowy pył - 25PM
[06.07.20] Zużycie diablego ziela (1 szt.), suszu z grzybów, dopisanie zaczarowanej torby
[05.08.20] Wydarzenie: Na kogo wypadnie, na tego bęc; +40 PD
[07.08.20] +4 T: -320 PD
[10.08.20] [G] Oko ślepego, woreczek ze skóry wsiąkiewki: -150 PM
[17.08.20] Otrzymano: magiczne wytrychy, zaczarowane pantofle
[18.08.20] Przekazano: oko ślepego, odbiornik czarodziejskiej rozgłośni radiowej, woreczek ze skóry wsiąkiewki
[20.08.20] Wsiąkiewka (kwi-cze): +90 PD
[24.09.20] Osiągnięcia: Weteran III, Po szczeblach kariery; +160 PD
[18.10.10] Rozwój postaci; zakup: srebro, kwarc, mimbulus mimbletonia; -105PD
[12.11.20] Osiągnięcie (Księżniczka na wieży): +30 PD
[03.01.21] Wsiąkiewka (lipiec-wrzesień): +120 PD
[08.01.21] Zdobyto: 2x żądło mantykory; -70 PD
[17.01.21] Zakupy: +9 PB; -450 PD
[20.01.21] [G] Zakupy: widły, złota rybka; -65 PM
[25.01.21] Osiągnięcie (Wór pełen ziół): +30 PD
[01.02.21] Aktualizacja postaci
[16.02.21] Osiągnięcie (Towarzyski): +100 PD