[sen] więzień azkabanu
AutorWiadomość
Dziwny dźwięk. Szmer ciągnącej się po wilgotnej ziemi peleryny, zaczepiającej o suche gałęzie. Potem - krople wody, opadające z nienaturalnym, przedłużonym pluskiem, jakby wcale nie rozbijały się o kamienną posadzkę, a wsiąkały w nią, lepką, gęstą pozostałością, zlepiającą kakofonię odgłosów w jeden, zwielokrotniony echem pogłos, dudniący w głowie, przesłaniający widok, ohydny w smaku, oślizgły w dotyku: czuła to wszystko na raz w porażającej synestezji, paradoksalnie ograniczona do jednego zmysłu. Słuchu. Zakopana żywcem, pozbawiona materialnej powłoki, rozdarta na strzępy rozszczepieniem: nie potrafiła jednoznacznie określić swego stanu, zapadając się coraz głębiej w chmurny, śliski sen, oplątujący ją coraz silniejszym odrętwieniem. Mogła jedynie nasłuchiwać kolejnych dźwięków. Nienaturalnie głośnego świstu wiatru, cieknącej nieśpiesznie wody, szumu wzburzonego morza - dopiero odgłos niezwykle bliski i obrzydliwy jednocześnie wyrwał ją ze stanu katatonii. Coś pisnęło tuż obok jej ucha, żałośnie i ochryple zarazem: dopiero wtedy odzyskała kontrolę nad swoim ciałem, mogąc zorientować się w otaczającej ją rzeczywistości. Leżała na plecach na kamiennej, lodowatej posadzce, z kompletnych ciemności nie mogąc wyłonić ani brzegów pomieszczenia ani jej sufitu. Jedynie żarzące się niepokojącym, żółtym blaskiem ślepia szczura, wielkością mogącego rywalizować z potężnym kugucharem, wyłaniały się z mroku. Towarzystwo stworzenia nie wywołało w Deirdre obrzydzenia, czuła się jedynie zagubiona i zdezorientowana, instynktownie przekonana, że znajduje się w miejscu, w którym nie jest bezpieczna. Usiadła gwałtownie, przesuwając dłońmi po podłożu: kamień był nierówny, mokry, tak samo jak jej ubranie, przesiąknięte ostrym zapachem wilgoci i słodszym - pleśni. Zadrżała z przejmującego chłodu, próbując wstać. Nieporadnie, krzywo; dopiero za trzecim razem stanęła pewnie na nogach, z trudem nabierając powietrza, zdającego się stawiać opór przy każdym wdechu. Zimne i gęste, przełykała je z trudem, a początkowe skonfundowanie miejscem swego pobytu zamieniało się - powoli, lecz nieznośnie skutecznie - w strach, pełzający po jej plecach, po barkach, po karku. A może to nie strach? Na oślep sięgnęła ręką ku szyi, instynktownie próbując strącić z siebie coś, co po niej pełzało: nie natrafiła jednak dotykiem na cokolwiek, co mogłoby wywołać nieprzyjemne łaskotanie, lecz dalej nie mogła pozbyć się wrażenia posiadania śliskiego owada, poruszającego się po jej ciele. Senna rzeczywistość pętała ją najgorszymi bodźcami, które na razie jedynie deprymowały, nie wpędzając w prawdziwą panikę. Musiała zorientować się w sytuacji; odwróciła się gwałtownie, odkrywając, że mrok nie jest jednak całkiem nieprzenikniony. Skądś sączyła się strużka srebrzystego światła, wąska niczym włos, lecz dająca pewną nadzieję na to, że uda się jej dojrzeć cokolwiek. Ruszyła w stronę jaśniejszego blasku, odruchowo próbując sięgnąć do kieszeni szaty po różdżkę - bezskutecznie, w mokrym ubraniu nie znalazła znajomego drewna, co tylko wzmogło panikę, wspinającą się ku jej gardłu falą gorąca. Nie, to niemożliwe, nigdzie nie udałaby się bez różdżki, musiała ją wypuścić, zgubić, na pewno leżała gdzieś obok - najpierw musiała jednak dostać się do tajemniczego źródła światła. Przyśpieszyła kroków, odbijających się echem od ścian, lecz zdołała wykonać ich zaledwie kilka, gdy w całkowitej ciemności, potknęła się o coś - i straciła równowagę, przewracając się na ziemię. A raczej na coś, co na ziemi leżało. Serce zaczęło bić jak oszalałe, gdy próbowała zsunąć się z dziwnego, ciepłego podłoża, przypominającego grząski, lecz dziwnie twardy, stos szmat - stos, który się poruszał, dodatkowo wydając z siebie cichy jęk. Deirdre zdrętwiała, przerażona, odsuwając się jak najdalej od dziwnego stworzenia - wzrok powoli przyzwyczaił się do mroku, potrafiła rozpoznać więc pewne kontury, lecz zidentyfikowanie sennej mary okazało się na razie niemożliwe, tak samo jak dalsza ucieczka: po zaledwie dwóch ruchach jej plecy natrafiły na lodowatą ścianę, znalazła się w potrzasku, w środku ciemności, bez różdżki, w nieznanym miejscu, z nieznanym zagrożeniem, podnoszącym się tuż przed nią do pozycji siedzącej. Głos uwiązł jej w gardle, nie mogła krzyknąć, choć było to jedyne, co mogła zrobić, spetryfikowana nienaturalnym przerażeniem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
W nieprzeniknionej ciemności wszystko powoli traciło swoje znaczenie. Czas stawał się jednostajny, odróżnienie dnia i nocy było wręcz niemożliwe - tym trudniej więc było mówić o uciekających godzinach. Pięć minut zdawało się trwać tydzień, a trzy dni - były niemal jak trzy lata. Można było próbować odmierzać uciekający czas za pomocą dźwięku kapiącej wody... ten był w końcu wszechobecny, wwiercał się w uszy, przebijał przez podświadomość i odbijał echem w umyśle, nie dając chwili wytchnienia, nie pozwalając nawet zmrużyć oka. Każda kropla padała jednak na posadzkę wedle własnego widzimisię. Niemalże jak żywa istota, każda z nich wybierała dla siebie odpowiedni moment na opadnięcie, sprawiając tym samym, że dźwięk, który powodowały, nie był najlepszym zegarem... chociaż tak naprawdę jedynym, jakiego można się tu było spodziewać. W ciemności znaczenie tracił również kierunek. Nie ważne w którą stronę spojrzałeś, tam majaczył tylko gęsty mrok. Jeśli którykolwiek z najwierniejszych sług Czarnego Pana sądził, że podobna czerń zalega mu w duszy i w sercu, srogo się mylił. Przesiąknięta zgnilizną i wilgocią, choćbyś obracał głowę cały dzień, nic w niej nie dostrzeżesz. Niczym bezradne dziecko we mgle, bez różdżki, ba - niczym brudny, przeklęty mugol, całkowicie bezbronny wobec mroku, który zalegał nie tylko wszędzie dookoła, ale również (a może zwłaszcza) w twojej duszy. Każdego dnia mrok ten wyciągany był na wierzch, obnażany, bezczeszczony. Wystarczyło na horyzoncie pojawiały się postaci ciemniejsze nawet niż wszechobecna czerń, zimniejsze niż najpotężniejsze lodowce i bardziej zwiewne niż puch dmuchawca. Przychodziły, niosąc ze sobą każde z najgorszych wspomnień, krusząc solidne podwaliny umysłów lekko, jakby trącały piórko. I wystarczyła przecież do tego sama ich obecność. Nie było w tym żadnego rytmu. Przychodziły, zabierały ci ostatki nadziei, które czasem udawało się skądś wykrzesać... a potem znikały, by zostawić więźniów w konsternacji, niepewności, strachu.
Jego umysł zasnuwała gęsta mgła. Najprościej było po prostu leżeć. Leżeć, nie próbując czepiać się żadnego radosnego uczucia. I tak ich już nie miał. Jeśli tylko pojawiała się iskra, sam ją gasił, zanim jeszcze kątem oka dostrzegał, że zbliża się jeden z nich. Leżał i próbował nie myśleć. Nie potrzebował od nich pocałunku - już niemalże przeszedł w stan wegetatywny. Leżąc pośrodku obleśnej, zimnej, obrzydliwej posadzki... Jak nisko przyszło mu upaść? I za co? I czy naprawdę nagły i wcale niemały ciężar musiał mu przypomnieć, że jednak wciąż żyje?
Mikroskopijna ilość światła wydobyła spośród ciemności oczy - dzikie, rozbiegane, ciemne, mętne, choć wciąż z nieco przeszywającym spojrzeniem. Ciemny kształt uniósł się, opierając ciężko o ścianę. Mięśnie, kiedyś będące w całkiem dobrej kondycji, teraz straciły wigor - zupełnie jakby spędziły tutaj lata, a nie zaledwie dni. To miejsce tak działało na psychikę człowieka.
- Na włócznię Gudrøda - w głębokiej ciemności rozległ się w sumie dość trudny do zrozumienia charkot; tak dawno przez te struny głosowe nie przechodziło nic, poza krzykiem - Jeśli moja podświadomość próbuje jakoś utrzymać mnie przy zdrowych zmysłach, podsyłając mi kobietę, raczej nie wybrałbym ciebie...
Jego umysł zasnuwała gęsta mgła. Najprościej było po prostu leżeć. Leżeć, nie próbując czepiać się żadnego radosnego uczucia. I tak ich już nie miał. Jeśli tylko pojawiała się iskra, sam ją gasił, zanim jeszcze kątem oka dostrzegał, że zbliża się jeden z nich. Leżał i próbował nie myśleć. Nie potrzebował od nich pocałunku - już niemalże przeszedł w stan wegetatywny. Leżąc pośrodku obleśnej, zimnej, obrzydliwej posadzki... Jak nisko przyszło mu upaść? I za co? I czy naprawdę nagły i wcale niemały ciężar musiał mu przypomnieć, że jednak wciąż żyje?
Mikroskopijna ilość światła wydobyła spośród ciemności oczy - dzikie, rozbiegane, ciemne, mętne, choć wciąż z nieco przeszywającym spojrzeniem. Ciemny kształt uniósł się, opierając ciężko o ścianę. Mięśnie, kiedyś będące w całkiem dobrej kondycji, teraz straciły wigor - zupełnie jakby spędziły tutaj lata, a nie zaledwie dni. To miejsce tak działało na psychikę człowieka.
- Na włócznię Gudrøda - w głębokiej ciemności rozległ się w sumie dość trudny do zrozumienia charkot; tak dawno przez te struny głosowe nie przechodziło nic, poza krzykiem - Jeśli moja podświadomość próbuje jakoś utrzymać mnie przy zdrowych zmysłach, podsyłając mi kobietę, raczej nie wybrałbym ciebie...
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Różdżka, musiała mieć przy sobie różdżkę, przecież zawsze trzymała ją tuż bok, nie wypuszczała z rąk, czuła ciężar w kieszeni lub przy pasku, towarzyszyła jej w każdym momencie, nawet w Wenus, spinając włosy wraz z egzotyczną szpilą: jakim cudem znalazła się w tej przerażającej ciemności bez niej? Co musiało się stać, by wykazała się tak skrajną nieodpowiedzialnością? A może ktoś brutalnie odebrał jej jedyną możliwość obrony i ataku, wrzucając do tej oślizgłej studni, wilgotnej i mrocznej, o ścianach gładkich, pokrytych jedynie pleśnią i odrażającymi liszajami? Panika zaczynała przełamywać opanowanie a spod nienaruszonej fasady obojętności coraz wyraźniej przezierał czysty, trudny do wytłumaczenia strach. Droga, prowadząca ją do tego pomieszczenia tonęła w niewiadomych, tak samo jak cel tych niespodziewanych odwiedzin. Oddychała z trudem, cały czas nerwowo przetrząsając kieszenie całkiem przemoczonej szaty - materiał kleił się do nóg, był ciężki i szorstki, utrudniał poruszanie się, nasilając tylko przenikający ją chłód. Każdy bodziec, jaki trafiał do przeczulonych zmysłów, niósł ze sobą histeryczny błysk. Traciła rozum i chłodny osąd sytuacji, nie potrafiła zebrać myśli, daleka od swego normalnego charakteru: zupełnie straciła dawną siebie, pogrążając się w mroku, którym tym razem nie przynosił radości ani nie skrywał fascynujących szczegółów, a pochłaniał każdy okruch spokoju, zastępując go koszmarnym drżeniem. Kości uderzały o kości, płuca kurczyły się pod wpływem chłodu i słodkich drobinek pleśni, mięśnie napinały się nerwowo, jak do skoku, do walki lub ucieczki - lecz nie potrafiła podjąć żadnego działania, przerażona, wciśnięta w ścianę, wbijając wzrok w coś, o co się potknęła.
A stworzenie - przemówiło. Głosem dziwnie znajomym, choć trupim, poszarpanym, ochrypłym. Nie natrafiła na śmierciotulę ani wyjątkowo wielką bestię, gotową wciągnąć ją głębiej w piekielne czeluście - jeśli mogła zaufać swemu instynktowi, natrafiła na człowieka. W pierwszej chwili szaleńczo głośne bicie serca utrudniło zrozumienie wypowiedzianych przez niego słów, lecz gdy odetchnęła głębiej, pojęła, że ma do czynienia z Craigiem. Pamiętała, że wypowiadał się w podobny sposób, a niedorzeczna niefrasobliwość, tak groteskowo kontrastująca z miejscem, w którym się znaleźli, pasowała do obrazu Burke'a.
- Gdzie... - prawie mu przerwała, lecz nagła świadomość uderzyła ją samoczynnie, bez werbalnego potwierdzenia mężczyzny. Azkaban. Miejsce, które od tygodni nawiedzało ją w najgorszych koszmarach, teraz urzeczywistniało się wokół, zamykając ją w kamiennej klatce, w ciszy grobowca, przerywanej tylko niejednostajnym szumem fal, tak odmiennym od tego, wypełniającego echem pokoje Białej Willi. Skuliła się pod ścianą, ponownie na ślepo sunąc palcami wokół, po wilgotnej podłodze, w naiwnej nadziei natrafienia na różdżkę. Nie, to nie mogła być prawda, nie mogła się tu znaleźć, nie w ten sposób. Z trudem chwytała oddech a odpowiedzenie Craigowi w równie zjadliwy sposób okazało się niemożliwe: tak samo jak ich obecność tutaj, razem, w tej samej celi, w tym samym czasie. - Jak... - spróbowała od nowa, nieco sensowniej, lecz głos uwiązł w jej gardle. - Jak się tu znalazłam? - wyartykułowała w końcu, siląc się na spokój, lecz słowa drżały żałośnie, wraz z dźwiękiem szczękających o siebie zębów. Dłonie nie natrafiły na różdżkę, ściana, o którą opierała się plecami promieniowała potwornym chłodem, tak samo jak podłoga - wbiła wzrok przed siebie, w końcu wyłuskując z mroku profil Craiga. Wychudzonego, o pustych oczodołach, brudnych włosach, niechlujnej brodzie: nawet w półmroku wyglądał jak trup. - Jest tu...ktoś jeszcze? - wycharczała znowu, starając się zebrać rozbiegane myśli w jedną, względnie logiczną całość. Czy misja, którą powierzył im Czarny Pan, okazała się porażką? Czy wszyscy trafili właśnie tutaj?
A stworzenie - przemówiło. Głosem dziwnie znajomym, choć trupim, poszarpanym, ochrypłym. Nie natrafiła na śmierciotulę ani wyjątkowo wielką bestię, gotową wciągnąć ją głębiej w piekielne czeluście - jeśli mogła zaufać swemu instynktowi, natrafiła na człowieka. W pierwszej chwili szaleńczo głośne bicie serca utrudniło zrozumienie wypowiedzianych przez niego słów, lecz gdy odetchnęła głębiej, pojęła, że ma do czynienia z Craigiem. Pamiętała, że wypowiadał się w podobny sposób, a niedorzeczna niefrasobliwość, tak groteskowo kontrastująca z miejscem, w którym się znaleźli, pasowała do obrazu Burke'a.
- Gdzie... - prawie mu przerwała, lecz nagła świadomość uderzyła ją samoczynnie, bez werbalnego potwierdzenia mężczyzny. Azkaban. Miejsce, które od tygodni nawiedzało ją w najgorszych koszmarach, teraz urzeczywistniało się wokół, zamykając ją w kamiennej klatce, w ciszy grobowca, przerywanej tylko niejednostajnym szumem fal, tak odmiennym od tego, wypełniającego echem pokoje Białej Willi. Skuliła się pod ścianą, ponownie na ślepo sunąc palcami wokół, po wilgotnej podłodze, w naiwnej nadziei natrafienia na różdżkę. Nie, to nie mogła być prawda, nie mogła się tu znaleźć, nie w ten sposób. Z trudem chwytała oddech a odpowiedzenie Craigowi w równie zjadliwy sposób okazało się niemożliwe: tak samo jak ich obecność tutaj, razem, w tej samej celi, w tym samym czasie. - Jak... - spróbowała od nowa, nieco sensowniej, lecz głos uwiązł w jej gardle. - Jak się tu znalazłam? - wyartykułowała w końcu, siląc się na spokój, lecz słowa drżały żałośnie, wraz z dźwiękiem szczękających o siebie zębów. Dłonie nie natrafiły na różdżkę, ściana, o którą opierała się plecami promieniowała potwornym chłodem, tak samo jak podłoga - wbiła wzrok przed siebie, w końcu wyłuskując z mroku profil Craiga. Wychudzonego, o pustych oczodołach, brudnych włosach, niechlujnej brodzie: nawet w półmroku wyglądał jak trup. - Jest tu...ktoś jeszcze? - wycharczała znowu, starając się zebrać rozbiegane myśli w jedną, względnie logiczną całość. Czy misja, którą powierzył im Czarny Pan, okazała się porażką? Czy wszyscy trafili właśnie tutaj?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Po celi głuchym echem przebrzmiał ochrypły, gwałtowny kaszel, rozdzierający płuca i tak już obolałe od wdychania powietrza przenikniętego śmiercią i rozpaczą. Podciągnięcie się na rękach i oparcie o wilgotną, chropowatą ścianę było w tym momencie szczytem jego możliwości. Obolałe, chłodne ciało nie potrafiło wykrzesać z siebie ani odrobiny siły więcej. Mężczyzna uniósł lekko podbródek, żeby móc nieco lepiej przyjrzeć się niespodziewanemu gościowi (nowemu rezydentowi?) w celi. On sam, którego swego czasu bało się pół podziemnego światka, którego nazwisko było tak doskonale znane na Nokturnie... Teraz leżał w ciemnicy, w brudzie i rozpaczy, sam jak palec. A więc ją też miał czekać ten los?
To zawsze było dla niego tak charakterystyczne, prawda? Ten styl bycia, zachowanie, zupełnie nie pasujące do rodu, z którego się wywodził. Zamiast uparcie milczeć, obdarowując świat wymownymi spojrzeniami - co kolejne to bardziej pogardliwe - on rzucał komentarzami, często tak bardzo niewłaściwymi, nienaturalnymi wręcz. Ale po prostu nie potrafił czynić inaczej. Jak widać nawet Azkaban nie potrafił sprawić, by Craig porzucił swoje żałosne komentarze, tak bardzo nie pasujące do czarodzieja o szlachetnej krwi. Ale czy właściwie tutaj się to liczyło? No właśnie, tutaj nie miało to żadnego znaczenia, równie dobrze mógłby być najpodlejszą szlamą. Nie miał już nic - sił, wigoru, nadziei na uwolnienie, czasem nawet samoświadomości. Jedyne co mu pozostało - a co przecież w każdej chwili mogło zostać mu odebrane - to dusza. Nikt mu więc przecież nie zabroni nieco poironizować, prawda?
Milczał jednak przez dłuższą chwilę. Jaśniejące w nikłym świetle oczy nad wyraz przytomnie śledziły każdy ruch Deirdre. W tym momencie przypominały odrobinę dzikie zwierzę, zagonione w kąt, z którego nie było ucieczki. Różnica była taka, że te oczy nie spoglądały na zagrażającego mu drapieżnika. Spoglądały na pobratymca, który wkrótce miał podzielić jego los. Nie było w tym spojrzeniu współczucia, litości, radości ani nawet wściekłości. Może tylko nieco żalu, ukrytej jednak pod grubą warstwą obojętności. Nie potrafił już wierzyć w cel, w którym się zjednoczyli (jakim cudem wciąż żył, tego nie wiedział), Deirdre była mu więc jedynie niemalże obcą kobietą. Jednakże jej panika nieco go rozbudziła, a zadane pytania trąciły pewną strunę, motywując do głębszych rozmyślań. Czy mógł jej odpowiedzieć na którekolwiek z dręczących ją wątpliwości? Niestety, choćby bardzo chciał, nie był w stanie. Stęknął cicho. Przez kilka chwil ukryta głęboko w jego trzewiach wściekłość próbowała siłą wydostać się na zewnątrz. Im dłużej rozmyślał, tym bardziej rosła, budziła sobą również inne emocje - rozżalenie, zawód, rozczarowanie. Byli przecież oddani jednej sprawie. Oboje ślubowali posłuszeństwo jednemu czarnoksiężnikowi. Jednakże gdy tu trafił, zapomniano o nim, niczym o zepsutej zabawce - nikomu niepotrzebny śmieć, zostawiony by zgnił, by świat o nim zapomniał. Przez kilka chwil Craig miał wielką ochotę skłamać - odpowiedzieć jej, że trafili tutaj wszyscy. Mulciberowie, zarówno syn jak i ojciec. Avery i Yaxley. No i oczywiście Rosier. Pragnął zobaczyć, jak na jej twarzy maluje się nie tylko panika, ale także rozpacz. Jak gaśnie ostatnia iskierka nadziei, ukryta w tych zmysłowych, skośnych oczach. Zagryzł jednak wargi.
To nie miało sensu.
- Nie wiem. - wychrypiał, ponownie zanosząc się rozdzierającym kaszlem. - Nie widziałem nikogo innego.
To zawsze było dla niego tak charakterystyczne, prawda? Ten styl bycia, zachowanie, zupełnie nie pasujące do rodu, z którego się wywodził. Zamiast uparcie milczeć, obdarowując świat wymownymi spojrzeniami - co kolejne to bardziej pogardliwe - on rzucał komentarzami, często tak bardzo niewłaściwymi, nienaturalnymi wręcz. Ale po prostu nie potrafił czynić inaczej. Jak widać nawet Azkaban nie potrafił sprawić, by Craig porzucił swoje żałosne komentarze, tak bardzo nie pasujące do czarodzieja o szlachetnej krwi. Ale czy właściwie tutaj się to liczyło? No właśnie, tutaj nie miało to żadnego znaczenia, równie dobrze mógłby być najpodlejszą szlamą. Nie miał już nic - sił, wigoru, nadziei na uwolnienie, czasem nawet samoświadomości. Jedyne co mu pozostało - a co przecież w każdej chwili mogło zostać mu odebrane - to dusza. Nikt mu więc przecież nie zabroni nieco poironizować, prawda?
Milczał jednak przez dłuższą chwilę. Jaśniejące w nikłym świetle oczy nad wyraz przytomnie śledziły każdy ruch Deirdre. W tym momencie przypominały odrobinę dzikie zwierzę, zagonione w kąt, z którego nie było ucieczki. Różnica była taka, że te oczy nie spoglądały na zagrażającego mu drapieżnika. Spoglądały na pobratymca, który wkrótce miał podzielić jego los. Nie było w tym spojrzeniu współczucia, litości, radości ani nawet wściekłości. Może tylko nieco żalu, ukrytej jednak pod grubą warstwą obojętności. Nie potrafił już wierzyć w cel, w którym się zjednoczyli (jakim cudem wciąż żył, tego nie wiedział), Deirdre była mu więc jedynie niemalże obcą kobietą. Jednakże jej panika nieco go rozbudziła, a zadane pytania trąciły pewną strunę, motywując do głębszych rozmyślań. Czy mógł jej odpowiedzieć na którekolwiek z dręczących ją wątpliwości? Niestety, choćby bardzo chciał, nie był w stanie. Stęknął cicho. Przez kilka chwil ukryta głęboko w jego trzewiach wściekłość próbowała siłą wydostać się na zewnątrz. Im dłużej rozmyślał, tym bardziej rosła, budziła sobą również inne emocje - rozżalenie, zawód, rozczarowanie. Byli przecież oddani jednej sprawie. Oboje ślubowali posłuszeństwo jednemu czarnoksiężnikowi. Jednakże gdy tu trafił, zapomniano o nim, niczym o zepsutej zabawce - nikomu niepotrzebny śmieć, zostawiony by zgnił, by świat o nim zapomniał. Przez kilka chwil Craig miał wielką ochotę skłamać - odpowiedzieć jej, że trafili tutaj wszyscy. Mulciberowie, zarówno syn jak i ojciec. Avery i Yaxley. No i oczywiście Rosier. Pragnął zobaczyć, jak na jej twarzy maluje się nie tylko panika, ale także rozpacz. Jak gaśnie ostatnia iskierka nadziei, ukryta w tych zmysłowych, skośnych oczach. Zagryzł jednak wargi.
To nie miało sensu.
- Nie wiem. - wychrypiał, ponownie zanosząc się rozdzierającym kaszlem. - Nie widziałem nikogo innego.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cisza, która zapadła pomiędzy nimi po urywanej serii drżących pytań, wydawała się niemożliwie długa i lepka, owijająca się wokół gardła przemoczonym aksamitem szarfy, gotowej zacisnąć się finalnie na tyle mocno, by na dobre pozbawić oddechu. Śliskie widmo chłodnego materiału, sunącego powyżej tchawicy, wywołało kolejną porcję dreszczy; ciało nie słuchało Deirdre wcale, targane odruchami wymykającymi się jakiejkolwiek kontroli. Słabe, wycieńczone, wychłodzone. Trafiła tu przecież zaledwie przed sekundą - czy to możliwe, by w tak krótkim czasie stała się zaledwie cieniem samej siebie? Tracąc pewność, ciepło, spokój i towarzyszący jej ostatnimi dniami dostatek? Pomimo unoszącej się w powietrzu mgiełce wilgoci, sączącej się także ze ścian obrzydliwymi plamami pleśni, Tsagairt z trudem przełykała ślinę przez zaschnięte gardło. Spragniona i wygłodzona, z trudem próbowała ułożyć myśli w logicznym ciągu - bezskutecznie. Razem z oddechem traciła poczucie czasu, równie dobrze mogła drżeć w tym koszmarze całymi tygodniami, dopiero teraz odzyskując świadomość na tyle, by móc spostrzec, że w celi znajduje się ktoś jeszcze. Potknięcie, utrata różdżki; świeże wspomnienia jedynie plątały umysł, a zaciskająca się na szyi szarfa roztrzaskiwała racjonalność w drobny mak. Trzęsące się dłonie Deirdre odruchowo przeniosły się z kamiennego podłoża na brzuch, klatkę piersiową, finalnie sięgając gardła, niezbornymi ruchami palców próbując rozsupłać nieistniejącą przeszkodę w zaczerpnięciu pełnego oddechu. Panika, rozlewająca się po ciele lodowatymi falami, zmalała jedynie odrobinę, gdy Craig w końcu się odezwał. Sami. Byli tu sami. A więc nie zawiedli, nie popełnili błędu, nie zostali złapani - ulga trwała jednak tylko chwilę, tym mocniej akcentując czerń przerażenia, opadającą na nią sekundę później. Śmierciożercy nie znajdowali się tutaj - lecz czy w Azkabanie nie zbudowano dziesiątek cel? Odchyliła głowę do tyłu, co pozwoliło na nieco swobodniejszy oddech.
- Jak... - powtórzyła ponownie, z trudem i dziwnym, niezdrowym świstem. - Jak tu wytrzymujesz? - wychrypiała, lecz bez podziwu dla jego wytrzymałości psychicznej - choć zdawał się być znacznie spokojniejszy od niej; czyżby pogodził się już z tragicznym losem? - raczej z żałosną nadzieją na usłyszenie rzeczowej rady: musiał istnieć jakiś sposób, by pozbyć się duszącego ciężaru, lodowatych macek, badających całe ciało i umysł, wślizgujących się w każdą drobną ranę, w każde bolesne wspomnienie. Starała się nie zamykać oczu, półmrok pomieszczenia, choć ohydny, przypominający, ze znalazła się w koszmarze, był i tak lepszy od cienia czającego się w marach z przeszłości. W cierpieniu i samotności, w obrzydzeniu i pogardzie do samej siebie, w panice zaszczutego zwierzęcia, wydrapującego sobie pazurami drogę ku wolności - w najgorszym możliwym kierunku, w dół, zakopując się coraz głębiej w zalewającym usta i nos bagnie. W obcych rękach sunących wzdłuż ciała tuż obok szorstkiego materiału skórzanego pasa. W odbijającym się echem świście rzemieni i widmem żarzącego się tuż obok papierosa, gaszonego w zgięciu łokcia. Szarpnęła gwałtownie ręką, lecz tą dalej przykrywał przemoczony rękaw szaty: dlaczego więc dokładnie czuła ból i poniżenie? - Musimy się stąd wydostać - wychrypiała z trudem, wstając z podłogi i czując, jak zastygłe - jak długo tu siedziała? - kości wydają z siebie nieprzyjemny trzask, a gwałtowny ruch mocniej zacisnął podduszającą ją szarfę. Dłonie ponownie pomknęły wzdłuż szyi, nerwowo i szaleńczo badając białymi palcami coś, czego nie były w stanie pochwycić. Chwiejnie ruszyła w kierunku Craiga, rzucając mu kolejne, dzikie i ostre spojrzenie. - Rusz się - znał przecież to pomieszczenie, musiało istnieć jakieś wyjście, szansa na ucieczkę, na poruszenie omszałych cegieł, przedostanie się gdzieś dalej, choćby i na ostre skały, o które ciągle uderzały gniewne morskie fale - świszczące jak bat.
- Jak... - powtórzyła ponownie, z trudem i dziwnym, niezdrowym świstem. - Jak tu wytrzymujesz? - wychrypiała, lecz bez podziwu dla jego wytrzymałości psychicznej - choć zdawał się być znacznie spokojniejszy od niej; czyżby pogodził się już z tragicznym losem? - raczej z żałosną nadzieją na usłyszenie rzeczowej rady: musiał istnieć jakiś sposób, by pozbyć się duszącego ciężaru, lodowatych macek, badających całe ciało i umysł, wślizgujących się w każdą drobną ranę, w każde bolesne wspomnienie. Starała się nie zamykać oczu, półmrok pomieszczenia, choć ohydny, przypominający, ze znalazła się w koszmarze, był i tak lepszy od cienia czającego się w marach z przeszłości. W cierpieniu i samotności, w obrzydzeniu i pogardzie do samej siebie, w panice zaszczutego zwierzęcia, wydrapującego sobie pazurami drogę ku wolności - w najgorszym możliwym kierunku, w dół, zakopując się coraz głębiej w zalewającym usta i nos bagnie. W obcych rękach sunących wzdłuż ciała tuż obok szorstkiego materiału skórzanego pasa. W odbijającym się echem świście rzemieni i widmem żarzącego się tuż obok papierosa, gaszonego w zgięciu łokcia. Szarpnęła gwałtownie ręką, lecz tą dalej przykrywał przemoczony rękaw szaty: dlaczego więc dokładnie czuła ból i poniżenie? - Musimy się stąd wydostać - wychrypiała z trudem, wstając z podłogi i czując, jak zastygłe - jak długo tu siedziała? - kości wydają z siebie nieprzyjemny trzask, a gwałtowny ruch mocniej zacisnął podduszającą ją szarfę. Dłonie ponownie pomknęły wzdłuż szyi, nerwowo i szaleńczo badając białymi palcami coś, czego nie były w stanie pochwycić. Chwiejnie ruszyła w kierunku Craiga, rzucając mu kolejne, dzikie i ostre spojrzenie. - Rusz się - znał przecież to pomieszczenie, musiało istnieć jakieś wyjście, szansa na ucieczkę, na poruszenie omszałych cegieł, przedostanie się gdzieś dalej, choćby i na ostre skały, o które ciągle uderzały gniewne morskie fale - świszczące jak bat.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- Nie wytrzymuję. - wycharczał, tym razem nie skazując jej na tak długą chwilę ciszy, przerywanej jedynie obrzydliwym pluskaniem wody. Kiedy tylko dawał radę, próbował się zamykać w swojej własnej głowie, wsłuchać się w głos, który - jak bardzo chciał wierzyć - wciąż należał do niego, nie do sennych mar, koszmarów zsyłanych mu przez dementorów. Czasem nawet mu się udawało. Odcinał się od bodźców zewnętrznych, leżał godzinami, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w ścianę bądź sufit. Wyglądał wtedy, jakby już spotkał go najgorszy z możliwych losów, jakby stracił swoją duszę bezpowrotnie. A prawda była taka, że po prostu próbował ją kryć, zakopać w najodleglejszych partiach swojego jestestwa, zachować w miarę jednym kawałku - choć i tak była już poważnie okaleczona, karykaturalna, potrzaskana. I choć doskonale wiedział, że stojąc oko w oko z dementorami, podjęcie jakiejkolwiek próby sprzeciwu było zupełnie bezcelowe, bo pomimo jego starań, odebraliby mu jestestwo równie łatwo, jak wyrywa się dziecku lizaka... i tak próbował. Bo gdy świadomość wracała, jego serce wypełniało się czystym przerażeniem, a wtedy lord Burke potrafił krzyczeć. Krzyczeć przeraźliwie, aż gardło zaczynało palić ogniem, przy którym szatańska pożoga była ledwie tlącą się zapałką.
- Myślisz, że nie próbowałem? - Zmęczone, błędne, dzikie spojrzenie ukryło się na chwilę za ciężkimi powiekami, potem jednak znów spoczęło na spanikowanej kobiecie. Rozumiał jej paniczny lęk, w końcu sam gnił tu już tak długo. Sam próbował już odszukać jakąś szparę, choćby najmniejszą. W gorączkowych poszukiwaniach, nie zważając na wilgoć i chłód, dłońmi obmacał każdy kamień - zarówno w ścianie jak i podłodze. Żywił nadzieję, że któryś będzie luźniejszy, że uda mu się go wysunąć, wygrzebać zaprawę, usunąć z drogi przeszkodę, która wiodłaby go ku wolności - albo chociaż jej pozorom. Powiew lodowatego, morskiego powietrza już byłby dlań nagrodą, bo ciężkie, zatęchłe i nieruchome powietrze w celi osiadało mu w płucach, z każdym dniem wyciągając więcej sił. Gdyby był jakiś sposób, nie gniłby tutaj tyle czasu.
- Na pewno niczego nie pamiętasz? Jak się tutaj... - musiał przerwać, gdy jego ciałem wstrząsnął ochrypły kaszel. Pomimo swoich słów, spróbował zmusić swoje mięśnie do niemal tytanicznego wysiłku by wstać. Zastygłe, zimne mięśnie nie chciały go jednak słuchać. - Jak się tutaj znalazłaś?
- Myślisz, że nie próbowałem? - Zmęczone, błędne, dzikie spojrzenie ukryło się na chwilę za ciężkimi powiekami, potem jednak znów spoczęło na spanikowanej kobiecie. Rozumiał jej paniczny lęk, w końcu sam gnił tu już tak długo. Sam próbował już odszukać jakąś szparę, choćby najmniejszą. W gorączkowych poszukiwaniach, nie zważając na wilgoć i chłód, dłońmi obmacał każdy kamień - zarówno w ścianie jak i podłodze. Żywił nadzieję, że któryś będzie luźniejszy, że uda mu się go wysunąć, wygrzebać zaprawę, usunąć z drogi przeszkodę, która wiodłaby go ku wolności - albo chociaż jej pozorom. Powiew lodowatego, morskiego powietrza już byłby dlań nagrodą, bo ciężkie, zatęchłe i nieruchome powietrze w celi osiadało mu w płucach, z każdym dniem wyciągając więcej sił. Gdyby był jakiś sposób, nie gniłby tutaj tyle czasu.
- Na pewno niczego nie pamiętasz? Jak się tutaj... - musiał przerwać, gdy jego ciałem wstrząsnął ochrypły kaszel. Pomimo swoich słów, spróbował zmusić swoje mięśnie do niemal tytanicznego wysiłku by wstać. Zastygłe, zimne mięśnie nie chciały go jednak słuchać. - Jak się tutaj znalazłaś?
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie tak wyobrażała sobie Azkaban. W najgorszych snach nie przypuszczałaby, że budowla, o której jedynie czytała, wygląda właśnie w ten plugawy, śliski sposób; że cele są przerażająco niskie i ciemne, wypełnione powietrzem jednocześnie lodowatym i aż ciężkim od trupiego smrodu; że kamienne ściany zdają się przybliżać z każdym panicznym oddechem, zamykając więźniów - dosłownie - w klatce własnego strachu; że nie ma tu okien ani drzwi - że twierdza naprawdę pożera każdą drobinę szczęścia, szybko wpędzając w szaleństwo a później w trudną do wytrzymania agonię. Myślała przecież o Azkabanie jako o zadaniu, wertowała historyczne woluminy z nadzieją odnalezienia konkretów, przekonana, że skoro ma do czynienia z czymś rzeczywistym, to jest w stanie przewidzieć mroczną aurę, wypełniającą przeklętą wyspę. Myliła się, znalazła się w samym środku koszmaru, zatrzaśnięta w wąskim pomieszczeniu, nie widząc praktycznie nic - oprócz śmiertelnie bladej twarzy współtowarzysza więziennej niewoli. Żadnych długich korytarzy, trójkątnych sklepień, możliwości ucieczki - a i tak czuła się jak podczas panicznego wyścigu ze śmiercią, gnana histerią przed siebie, prosto na ograniczający ją mur. Kamieni, strachu, wilgoci, bezradności; ciężka atmosfera mieszała jej w głowie, igrała z wizją więzienia jako miejsca strasznego, lecz jednocześnie posiadającego pewne zatrważające piękno, monumentalność, wielkość. Nie, nic w zatęchłej celi takie nie było, nic nie wzbudzało w niej pełnej szacunku grozy. Brud, wilgoć, przemoknięte ubrania, drżące z wysiłku ciało, oddech, unoszący się szarym obłokiem w ciemności, do której ciągle nie potrafiła się przyzwyczaić. Raz dokładnie widziała Craiga, dostrzegając każdą rysę na szlacheckim wizerunku, ranę, którą zadało mu to miejsce - a raz wydawało się jej, że została wrzucona do studni sama, w całkowitym mroku, ślepa nawet na uniesioną tuż przed twarzą dłoń. Nie wytrzymywał, a jednak z nią rozmawiał, rozpoznawał, istniała więc jakaś irracjonalna nadzieja.
Deirdre nigdy się nie poddawała, przeciwności losu traktując w kategorii wyzwań, im trudniejszych, tym lepiej - czyż nie na ścieżce niemożliwego stała się potężną czarownicą? Ruszyła przed siebie, w mrok, na drżących nogach, lecz zaledwie przeszła kilka kroków, natrafiła na ścianę, tak samo lodowatą i wilgotną jak ta, spod której przed chwilą odeszła. - Przegapiłeś coś - syknęła, nie będąc w stanie złożyć dłuższego, sensownego zdania. Zęby szczękały o zęby, gdy sunęła dłońmi po chropowatej powierzchni kamieni, bezskutecznie szukając czegokolwiek. - Nie możesz tu leżeć i po prostu czekać - warknęła po chwili, czując, że oprócz przerażenia opanowuje ją także wściekłość. Tyle planów, tyle trudności, tyle pracy - podczas, gdy on po prostu wpatrywał się tępo w osypujący się sufit. Ze złością wcisnęła palce w wąską szczelinę pomiędzy cegłami, bezskutecznie; piekący ból rozdarł się wzdłuż gwałtownie złamanych paznokci. Syknęła, cofając się chwiejnie, ogarnięta coraz większą paniką. Coś się zbliżało, coś sunęło korytarzem tuż za ścianą, czuła to; nagły chłód, jeszcze silniejszy niż przedtem, wręcz mglisty, wsuwający się kłębami mgły do oczu i ust. Zrobiła jeszcze kilka kroków w tył, zerkając w bok z przerażeniem na Craiga - a jego pytanie docierało do niej niezrozumiałym echem. Nie wiedziała, jak się tu znalazła; wiedziała jednak, że w ich stronę zbliża się zagrożenie, którego - pomimo oczywistości zjawiska - nie potrafiła w koszmarnej panice przewidzieć.
Deirdre nigdy się nie poddawała, przeciwności losu traktując w kategorii wyzwań, im trudniejszych, tym lepiej - czyż nie na ścieżce niemożliwego stała się potężną czarownicą? Ruszyła przed siebie, w mrok, na drżących nogach, lecz zaledwie przeszła kilka kroków, natrafiła na ścianę, tak samo lodowatą i wilgotną jak ta, spod której przed chwilą odeszła. - Przegapiłeś coś - syknęła, nie będąc w stanie złożyć dłuższego, sensownego zdania. Zęby szczękały o zęby, gdy sunęła dłońmi po chropowatej powierzchni kamieni, bezskutecznie szukając czegokolwiek. - Nie możesz tu leżeć i po prostu czekać - warknęła po chwili, czując, że oprócz przerażenia opanowuje ją także wściekłość. Tyle planów, tyle trudności, tyle pracy - podczas, gdy on po prostu wpatrywał się tępo w osypujący się sufit. Ze złością wcisnęła palce w wąską szczelinę pomiędzy cegłami, bezskutecznie; piekący ból rozdarł się wzdłuż gwałtownie złamanych paznokci. Syknęła, cofając się chwiejnie, ogarnięta coraz większą paniką. Coś się zbliżało, coś sunęło korytarzem tuż za ścianą, czuła to; nagły chłód, jeszcze silniejszy niż przedtem, wręcz mglisty, wsuwający się kłębami mgły do oczu i ust. Zrobiła jeszcze kilka kroków w tył, zerkając w bok z przerażeniem na Craiga - a jego pytanie docierało do niej niezrozumiałym echem. Nie wiedziała, jak się tu znalazła; wiedziała jednak, że w ich stronę zbliża się zagrożenie, którego - pomimo oczywistości zjawiska - nie potrafiła w koszmarnej panice przewidzieć.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nikt nie mógł zaprzeczyć, że miejsce to było zdecydowanie najgorszym z koszmarów, który mógł sobie wyśnić człowiek. Było nawet gorsze, ze swoimi ociekającymi wilgocią, lodowatymi ścianami, obłędem chowającym się po kątach i wszechobecną ciszą, wypełniającą zatęchłe powietrze, raniące płuca z każdym kolejnym zaczerpniętym oddechem. Już wygląd odstraszał, wystarczyło spędzić ledwie chwilę z niegościnnej celi, a chłód przenikał do kości, do każdej komórki ciała, wstrząsał sercem i umysłem... Ale to rzecz jasna co innego stanowiło o tym, że miejsce to było tak przerażające. Przed wylądowaniem tutaj, Craig nigdy nie poświęcił dłuższej myśli Azkabanowi. Dzięki literaturze i opasłym tomom, które miał okazję czytać, wiedział o nim może tylko nieco więcej, niż reszta czarodziejskiego społeczeństwa - ale to nadal znaczy bardzo niewiele. Nigdy jednak nie zainteresował się tym miejscem na tyle, by dogłębnie poznać jego historię oraz strukturę. Być może wykazał się głupotą i nadmierną pewnością siebie, wierząc, że nigdy tutaj nie trafi. Bał się tego miejsca, choć wcześniej nigdy by się do tego nie przyznał. Nawet z daleka, gdy ufał, że ma wystarczająco dużo mocy magicznej, sprytu, żeby nigdy nie oglądać tych murów... Napawało go słusznym przerażeniem. Nawet gdyby okazało się, że miejsce to jest piękne niczym antyczne budowle, postawione ku chwale starożytnych bogów lub gdyby każda z cel oświetlana była kominkiem z trzaskającym wesoło płomieniem, a podłogi wyściełane były by puchatymi, miękkimi dywanami... nadal byłoby to najstraszniejsze z miejsc, jakie mógł sobie wyobrazić. Wszystko rzecz jasna przez ich obecność.
Prawdopodobnie w tym momencie znów wezbrałaby w nim wściekłość. Słowa, które padały z ust Dei, chociaż podszyte wyraźnym strachem, dźwięczącym w głosie, zdawały się z niego drwić. Coś przegapił? Leżeć i czekać? Na włócznię Gudrøda, przybyła tu ledwo co... nie potrafił określić ile dokładnie, bowiem jak zwykle pozwolił swojemu umysłowi oderwać się od ciała i dryfować gdzieś po lepszych miejscach... potrafił jednak powiedzieć, że nie była tutaj tak długo jak on. Nie obmacała każdej ze ścian, każdego zagłębienia pomiędzy cegłami, w podłodze, nie próbowała sięgać sufitu, wspinając się po każdej drobnej podpórce, którą tylko udałoby się jakoś podsunąć pod kamienne mury. Prychnął głośno, słysząc jej spowodowany bólem syk. On także tego próbował, łamiąc nie tylko paznokcie, ale i zdzierając palce do krwi. Nie należał do osób, które czekają, aż wszystko zostanie zrobione za niego. Nawet w handlu często trzeba było samemu wszystkiego dopilnować, a nie siedzieć bezczynnie i czekać, aż nieuczciwi wspólnicy ogołocą ci kieszenie z galeonów a potem wrzucą z poderżniętym gardłem do Tamizy lub Loary... Działał, jeśli mógł działać, jednak w tym przypadku musiał skapitulować. Tych murów nie dało się ruszyć.
On także wyczuł, kiedy - choć wydawało się to niemożliwe - w lochu zrobiło się jeszcze zimniej. Mdłe, ledwo widoczne światło, przygasło, sprawiając, że i tak ograniczona widoczność, spadła praktycznie do zera. Serce w piersi Craiga zaczęło walić, jakby chciało go zmusić do panicznej ucieczki a ciało, napędzane nagłą dawką adrenaliny dało radę podnieść się z podłogi. Mężczyzna sunąć plecami po ścianie, wcisnął się do kąta, garbiąc się ze strachu, błyskając białkami oczu. Jego rozbiegany wzrok na kilka chwil skupił się na kobiecie.
- Idą tu. - wychrypiał tak cicho, że równie dobrze mógł to być szelest peleryny okrywającej pełne liszajów ciała dementorów. Zagryzł wargi. Ona musiała stąd zniknąć. Nie wiedział, czy była snem(koszmarem?), znakiem czy przywidzeniem. Czy faktycznie jego podświadomość próbowała jakoś utrzymać go na powierzchni. Nie była prawdziwa, ale teraz groziło jej prawdziwe niebezpieczeństwo. - Uciekaj, już. Powiedz innym... powiedz, co u widziałaś. Ciebie tu nie ma, to wszystko tylko mój sen... Uciekaj.
Prawdopodobnie w tym momencie znów wezbrałaby w nim wściekłość. Słowa, które padały z ust Dei, chociaż podszyte wyraźnym strachem, dźwięczącym w głosie, zdawały się z niego drwić. Coś przegapił? Leżeć i czekać? Na włócznię Gudrøda, przybyła tu ledwo co... nie potrafił określić ile dokładnie, bowiem jak zwykle pozwolił swojemu umysłowi oderwać się od ciała i dryfować gdzieś po lepszych miejscach... potrafił jednak powiedzieć, że nie była tutaj tak długo jak on. Nie obmacała każdej ze ścian, każdego zagłębienia pomiędzy cegłami, w podłodze, nie próbowała sięgać sufitu, wspinając się po każdej drobnej podpórce, którą tylko udałoby się jakoś podsunąć pod kamienne mury. Prychnął głośno, słysząc jej spowodowany bólem syk. On także tego próbował, łamiąc nie tylko paznokcie, ale i zdzierając palce do krwi. Nie należał do osób, które czekają, aż wszystko zostanie zrobione za niego. Nawet w handlu często trzeba było samemu wszystkiego dopilnować, a nie siedzieć bezczynnie i czekać, aż nieuczciwi wspólnicy ogołocą ci kieszenie z galeonów a potem wrzucą z poderżniętym gardłem do Tamizy lub Loary... Działał, jeśli mógł działać, jednak w tym przypadku musiał skapitulować. Tych murów nie dało się ruszyć.
On także wyczuł, kiedy - choć wydawało się to niemożliwe - w lochu zrobiło się jeszcze zimniej. Mdłe, ledwo widoczne światło, przygasło, sprawiając, że i tak ograniczona widoczność, spadła praktycznie do zera. Serce w piersi Craiga zaczęło walić, jakby chciało go zmusić do panicznej ucieczki a ciało, napędzane nagłą dawką adrenaliny dało radę podnieść się z podłogi. Mężczyzna sunąć plecami po ścianie, wcisnął się do kąta, garbiąc się ze strachu, błyskając białkami oczu. Jego rozbiegany wzrok na kilka chwil skupił się na kobiecie.
- Idą tu. - wychrypiał tak cicho, że równie dobrze mógł to być szelest peleryny okrywającej pełne liszajów ciała dementorów. Zagryzł wargi. Ona musiała stąd zniknąć. Nie wiedział, czy była snem(koszmarem?), znakiem czy przywidzeniem. Czy faktycznie jego podświadomość próbowała jakoś utrzymać go na powierzchni. Nie była prawdziwa, ale teraz groziło jej prawdziwe niebezpieczeństwo. - Uciekaj, już. Powiedz innym... powiedz, co u widziałaś. Ciebie tu nie ma, to wszystko tylko mój sen... Uciekaj.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nienawidziła bierności w każdym wydaniu, niezależnie, czy to ją pętały więzy bezradności, uniemożliwiające jakiekolwiek działanie, czy też obserwowała żałosną szamotaninę innych ludzi, obijających się od ścian, czołgających się na ślepo wśród nieudanych gruzów planów, rozpaczliwie sięgających po nieistniejącą linę, mającą wyciągnąć ich z zapadającego się coraz szybciej podłoża. Nienawidziła przegranych spraw, samobójczych akcji, idiotycznie mylonych z bohaterstwem - mężne biegnięcie prosto w płomienie w nadziei, że poświęcenie w jakikolwiek sposób się opłaci, było według niej upokarzającą głupotą. Nienawidziła też niewiedzy, błądzenia po omacku po labiryncie, skręcanie w nieznane uliczki, zatęchłe i śmierdzące gorzej od pustego miejsca, w którym się znalazła - i które stało się metaforą wszystkich niechęci, strachów, pogardy, przerażenia. Śliskie ściany, lodowata podłoga, piwniczne powietrze, gęste tak, że aż dławiło w ściśniętym od niepokoju gardle. Craig utożsamiał to, co obrzydzało ją w sobie samej: zamknięty, pozbawiony możliwości wykonania jakiejkolwiek akcji, bezwolny, skazany na to, co przyniesie mu los. Obdarty z godności, zamieniony w gnijący żywcem ciało, pozbawiony różdżki i magicznej nocy - był nikim, ofiarą, porzuconą na żer dementorów, wysysających ostatnie tchnienie, strzęp duszy, tlący się jeszcze w mętnym spojrzeniu.
A teraz nadchodzili, by pożreć także ją. Gęsta mgła wypełniała pomieszczenie, przeciskała się pomiędzy mikroskopijnymi szczelinami w cegłach, formowała drzwi, wysoko sklepiony łuk w jednej ze ścian, jaśniejący niezdrową, siną poświatą. Deirdre obejrzała się nad trzęsącego się pod ścianą Craiga - jeśli do tej pory wydawał się jej w pewien zrezygnowany, straceńczy sposób nonszalancki, to obecnie emanował aurą przerażenia. Nie musiała pytać, kto zbliżał się do celi - czuła ich nadejście całą sobą, przejęta strachem tak, jak nigdy wcześniej; lub tak, jak wtedy, gdy przytrzymywały ją oślizgłe, męskie dłonie, a umysł próbował uciec w bezpieczne, ciche miejsce, którego jednak nie potrafił znaleźć. Drgnęła gwałtownie a nogi prawie się pod nią ugięły: już wcześniej była przestraszona, lecz pełna chęci do działania, wydrapania kamieni nawet kosztem własnych dłoni, odnalezienia drogi wyjścia. Nieistniejącej, nic nie miało już sensu, pragnienie ucieczki rozbiło się o szarawą mgłę, obezwładniającą ją, napełniającą poczuciem porażki i beznadziei. Nic nie miało sensu, nigdy się stąd nie wydostanie, to nigdy się nie skończy; została zatrzaśnięta na zawsze w zapętlonej w nieskończoność torturze, od której nie było ucieczki. Obrzydzenie, ból, cierpienie; niewiara, bezsilność, wściekłość; opadanie na dno gęstej toni, czarny atrament wlewający się do oczu i ust, przesłaniający jakikolwiek widok. Nawet nie zauważyła, że ona także osuwa się po ścianie, uderzając kolanami o lodowatą posadzkę. Słowa Craiga napływały do niej nierównymi falami, nie potrafiła ułożyć ich w szyk zdania; były nieważne, nieistotne, liczyła się tylko pustka, wypełniająca jej mózg przerażającym chłodem, szarpiąca za nitki jakichkolwiek pozytywnych myśli, niszcząca je, pozostawiająca po sobie jedynie prymitywne przerażenie i żywe wspomnienia bólu, jaki otrzymała w ciągu swojego życia. Każdy błąd, zawód; każde cierpienie, jakie spadło na nią wodospadem okrucieństwa, ożywało tak, jakby rozgrywało się tu i teraz, w tym momencie, skumulowane w topiącej ją fali. Już nie szukała wyjścia, nie czuła gniewu, jedynie pustkę; ukryła twarz w dłoniach, głowa ciążyła jej tak, jakby wypełniała ją płynna stal. Oddychała z trudem, wyraźnie słysząc jedynie złowieszczy szelest, oślizgłe wdechy, jakby trzepotanie błony, rozpiętej między szponami. A więc tak wyglądał Azkaban; miejsce, do którego zamierzała udać się z własnej woli, naiwnie przekonana o tym, że zdoła ustać na nogach - nawet w starciu ze swoimi najgorszymi koszmarami.
A teraz nadchodzili, by pożreć także ją. Gęsta mgła wypełniała pomieszczenie, przeciskała się pomiędzy mikroskopijnymi szczelinami w cegłach, formowała drzwi, wysoko sklepiony łuk w jednej ze ścian, jaśniejący niezdrową, siną poświatą. Deirdre obejrzała się nad trzęsącego się pod ścianą Craiga - jeśli do tej pory wydawał się jej w pewien zrezygnowany, straceńczy sposób nonszalancki, to obecnie emanował aurą przerażenia. Nie musiała pytać, kto zbliżał się do celi - czuła ich nadejście całą sobą, przejęta strachem tak, jak nigdy wcześniej; lub tak, jak wtedy, gdy przytrzymywały ją oślizgłe, męskie dłonie, a umysł próbował uciec w bezpieczne, ciche miejsce, którego jednak nie potrafił znaleźć. Drgnęła gwałtownie a nogi prawie się pod nią ugięły: już wcześniej była przestraszona, lecz pełna chęci do działania, wydrapania kamieni nawet kosztem własnych dłoni, odnalezienia drogi wyjścia. Nieistniejącej, nic nie miało już sensu, pragnienie ucieczki rozbiło się o szarawą mgłę, obezwładniającą ją, napełniającą poczuciem porażki i beznadziei. Nic nie miało sensu, nigdy się stąd nie wydostanie, to nigdy się nie skończy; została zatrzaśnięta na zawsze w zapętlonej w nieskończoność torturze, od której nie było ucieczki. Obrzydzenie, ból, cierpienie; niewiara, bezsilność, wściekłość; opadanie na dno gęstej toni, czarny atrament wlewający się do oczu i ust, przesłaniający jakikolwiek widok. Nawet nie zauważyła, że ona także osuwa się po ścianie, uderzając kolanami o lodowatą posadzkę. Słowa Craiga napływały do niej nierównymi falami, nie potrafiła ułożyć ich w szyk zdania; były nieważne, nieistotne, liczyła się tylko pustka, wypełniająca jej mózg przerażającym chłodem, szarpiąca za nitki jakichkolwiek pozytywnych myśli, niszcząca je, pozostawiająca po sobie jedynie prymitywne przerażenie i żywe wspomnienia bólu, jaki otrzymała w ciągu swojego życia. Każdy błąd, zawód; każde cierpienie, jakie spadło na nią wodospadem okrucieństwa, ożywało tak, jakby rozgrywało się tu i teraz, w tym momencie, skumulowane w topiącej ją fali. Już nie szukała wyjścia, nie czuła gniewu, jedynie pustkę; ukryła twarz w dłoniach, głowa ciążyła jej tak, jakby wypełniała ją płynna stal. Oddychała z trudem, wyraźnie słysząc jedynie złowieszczy szelest, oślizgłe wdechy, jakby trzepotanie błony, rozpiętej między szponami. A więc tak wyglądał Azkaban; miejsce, do którego zamierzała udać się z własnej woli, naiwnie przekonana o tym, że zdoła ustać na nogach - nawet w starciu ze swoimi najgorszymi koszmarami.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jakkolwiek nieprawdopodobnie by to brzmiało - kiedy korytarze poza celą świeciły pustkami, a jedynym odgłosem było przeraźliwe zawodzenie wiatru, przeciskającego się pomiędzy wyszczerbionymi kamieniami ścian więzienia... wtedy więzienie nie było jeszcze aż tak straszne. To oczywiste, żołądek ściskał ci się z przerażenia, mrok wlewał się w serce lodowatą falą, a cisza dzwoniła w uszach rozsadzając czaszkę. Siedziałeś jak zwierzę w klatce i choć samo miejsce już odbierało ci resztki nadziei na ucieczkę, wciąż tak naprawdę nie czułeś jeszcze prawdziwego strachu. Czaił się on z tyłu twojego mózgu, podszeptywał, co cię czeka - ale ty już to przecież wiedziałeś, choć nie zawsze pozwalałeś tym myślom do siebie dotrzeć. Ale póki ten najstraszniejszy scenariusz nie stawał się rzeczywistością, wciąż mogłeś próbować zachować resztki swojej godności. Choćby ci się nogi trzęsły ze strachu i zdenerwowania, choćby ci palce krwawiły od rozpaczliwych prób wydrapania sobie drogi ku wolności... wciąż mogłeś próbować spojrzeć na sytuację choć odrobinę trzeźwo, odrobinę racjonalnie.
To wszystko jednak znikało, kiedy tylko oni pojawiali się w pobliżu. Coś, co jeszcze niedawno było przerażonym człowiekiem, z miejsca zamieniało się w zwyczajną, bezmyślną kupę mięsa, napędzaną jedynie czystym przerażeniem. Powietrze wypełniał kwaśny odór strachu, w umyśle ciężko było odnaleźć choć jedną racjonalną myśl. Nieistotne, czy chodziło o brudnego, szlamowatego mugolaka, czy też o członka któregoś ze szlacheckich rodów, na co dzień pełnego buty, pychy i pogardy do niższych klas społecznych. Każdy z nich w momencie, gdy zbliżali się dementorzy, prezentował sobą tak samo żałosny widok. Gdyby Craig mógł spojrzeć na siebie w tej chwili z boku - brzydziłby się sobą. Brzydziłby się własnym przerażeniem, bezradnością, spojrzeniem dzikim niczym u bezbronnej ofiary, w momencie gdy spada na nią najeżona brzytwami szponów łapa drapieżnika. Wyrzekłby się tego żałosnego skomlenia, tego braku opanowania, którym przecież Burke'owie się szczycili. W najgorszych koszmarach, nigdy nawet nie śmiałby wyobrażać sobie siebie w podobnym stanie. Nie odnajdował nawet pociechy w fakcie, że w podobnych sytuacjach nikt go nie oglądał - bo w tym momencie nie miało to znaczenia. Rozgorączkowane spojrzenie odruchowo próbowało dostrzec fizyczne zagrożenie, jednak na nic się to zdawało, kiedy prawdziwa tortura dotyczyła tylko odmętów jego myśli. Strach, odrzucenie, ból, rozczarowanie, zawód - wystarczyło, że dementorzy tylko sunęli korytarzem tuż obok, a wszyscy więźniowie milkli, zamknięci w klatkach swoich własnych umysłów. Powtarzanie sobie, że to tylko zły sen, nic nie dawało. Nim Craig się zorientował, wciskał sobie pięść w usta, zaciskając na niej zęby z całych sił i znacząc trupiobladą skórę śladami krwi. Słowa, które wypowiedział, i dla niego po chwili przestały mieć znacznie. Sunęli właśnie tutaj. Do tej celi. A on mógł tylko skulić się na ziemi, zasłonić oczy, zwinąć na ziemi jak brudny robak i oddychać spazmatycznie, choć każdy wdech palił mu płuca niczym kwas. I trwało to wieczność, jak wszystko co zwykle przytrafia się człowiekowi najgorszego. Nie wiedział, ile minęło czasu, aż najgorsze uczucie paniki minęło. Z czasem po prostu zaczęło słabnąć, aż nawet w końcu był w stanie otworzyć oczy. A kiedy już dał radę to uczynić, bez zaskoczenia stwierdził, że w celi jest ponownie sam.
zt x2
To wszystko jednak znikało, kiedy tylko oni pojawiali się w pobliżu. Coś, co jeszcze niedawno było przerażonym człowiekiem, z miejsca zamieniało się w zwyczajną, bezmyślną kupę mięsa, napędzaną jedynie czystym przerażeniem. Powietrze wypełniał kwaśny odór strachu, w umyśle ciężko było odnaleźć choć jedną racjonalną myśl. Nieistotne, czy chodziło o brudnego, szlamowatego mugolaka, czy też o członka któregoś ze szlacheckich rodów, na co dzień pełnego buty, pychy i pogardy do niższych klas społecznych. Każdy z nich w momencie, gdy zbliżali się dementorzy, prezentował sobą tak samo żałosny widok. Gdyby Craig mógł spojrzeć na siebie w tej chwili z boku - brzydziłby się sobą. Brzydziłby się własnym przerażeniem, bezradnością, spojrzeniem dzikim niczym u bezbronnej ofiary, w momencie gdy spada na nią najeżona brzytwami szponów łapa drapieżnika. Wyrzekłby się tego żałosnego skomlenia, tego braku opanowania, którym przecież Burke'owie się szczycili. W najgorszych koszmarach, nigdy nawet nie śmiałby wyobrażać sobie siebie w podobnym stanie. Nie odnajdował nawet pociechy w fakcie, że w podobnych sytuacjach nikt go nie oglądał - bo w tym momencie nie miało to znaczenia. Rozgorączkowane spojrzenie odruchowo próbowało dostrzec fizyczne zagrożenie, jednak na nic się to zdawało, kiedy prawdziwa tortura dotyczyła tylko odmętów jego myśli. Strach, odrzucenie, ból, rozczarowanie, zawód - wystarczyło, że dementorzy tylko sunęli korytarzem tuż obok, a wszyscy więźniowie milkli, zamknięci w klatkach swoich własnych umysłów. Powtarzanie sobie, że to tylko zły sen, nic nie dawało. Nim Craig się zorientował, wciskał sobie pięść w usta, zaciskając na niej zęby z całych sił i znacząc trupiobladą skórę śladami krwi. Słowa, które wypowiedział, i dla niego po chwili przestały mieć znacznie. Sunęli właśnie tutaj. Do tej celi. A on mógł tylko skulić się na ziemi, zasłonić oczy, zwinąć na ziemi jak brudny robak i oddychać spazmatycznie, choć każdy wdech palił mu płuca niczym kwas. I trwało to wieczność, jak wszystko co zwykle przytrafia się człowiekowi najgorszego. Nie wiedział, ile minęło czasu, aż najgorsze uczucie paniki minęło. Z czasem po prostu zaczęło słabnąć, aż nawet w końcu był w stanie otworzyć oczy. A kiedy już dał radę to uczynić, bez zaskoczenia stwierdził, że w celi jest ponownie sam.
zt x2
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
[sen] więzień azkabanu
Szybka odpowiedź