[sen] zbrodnia i kara
AutorWiadomość
Deirdre nigdy wcześniej nie czuła tak intensywnego zapachu róż.
Zdawał się unosić w powietrzu dławiącą mgłą, osiadać na twarzy cienkim muślinem słodyczy, zlepiać wargi, skrzyć się we włosach karmazynową poświatą, przenikać przez ciężką, czarną suknię, wwiercać się w ciało. Dusił, nie kusił, otumaniał, jak czarne lilie, sypiące się wodospadem kwiatów na groby tych, którzy oddali swe życie w obronie nowego porządku. Jeszcze chwiejnego, lecz każdy kolejny tydzień materializował marzenia, zaklinał je w rzeczywistość, namacalną, prostą, zachwycającą. Słoną niczym krew, łzy i ciepłe jeszcze mięso, najrozkoszniejsze bodźce osiadające na języku - być może dlatego słodycz, wypełniająca dwór w Dover wydawała się Deirdre tak intensywna, nieznośna, utrudniająca stawianie kolejnych pewnych kroków. Wiedziała gdzie zmierza, choć nie znała drogi - wiedziała po co, choć nie potrafiłaby przytoczyć konkretów. W śnie jawiły się jej jako oczywiste, instynktowne, podstawowe, niewarte dłuższego zastanowienia, szła więc szybko i niestrudzenie, nie wahając się, nie przystając, nie próbując zmienić losu - mającego opaść na Tristana ostateczną sprawiedliwością.
Zawiódł. W pierwszej chwili nie mogła w to uwierzyć, w drugiej przejęła ją czarcia, koszmarna wściekłość, ujadająca zajadlej od przerażonego krzyku, wydanego przez tą słabszą część, zmartwiałą i sprowadzoną do prymitywnego strachu przed zagładą najbliższej jej istoty. Zdławiła ją gniewem i żalem, płonącym mocniej z każdym słowem, padającym z ust ich Pana, właśnie ją obdarzającego największym zaufaniem - i zarazem ciężarem, pod którym nie ugięła się nawet na sekundę. Nie zaprzeczała, nie próbowała zaprotestować, przyjęła brzemię w pokornym milczeniu, doskonale wiedząc, że to, co ktokolwiek inny odebrałby jako złoty laur - czyż Czarny Pan nie wezwał jej do siebie osobiście, powierzając zadanie wymagające i nobilitujące, stawiające ją wyżej, jednocześnie? - spadło na nią niczym morderczy cios. To była także jej okrutna próba, sprawdzian wierności, któremu zamierzała podołać: mimo wewnętrznego rozpadu, potwornego bólu, przeżerającego rozkwitłą na nowo duszę, którą zawdzięczała przecież jemu. Służyła jednak jednemu panu, stojącemu ponad prywatnym mistrzem, ponad nauczycielem, ponad opiekunem, ponad miłością, niewartą nic w starciu z rozkazami Czarnego Pana. Obydwoje bylit tego świadomi, wtedy, przed laty, gdy na ich przedramionach wykwitł Mroczny Znak: dlaczego więc on zagubił sens swego oddania?
Powinna zarzucić go pytaniami, wybłagać nawrócenie, obiecać, że wypełni zadanie za niego, że powróci przed Jego oblicze cała we krwi - lecz wiedziała, że rozkazy pozostawały nieugięte. Tak jak i ona sama, dojrzalsza, całkowicie spokojna - tylko serce, bijące tak, jakby przebiegła setki mil, zdradzało jakiekolwiek poruszenie, wyczuwalne jedynie dla niej samej. W końcu znalazła się na końcu korytarza: nacisnęła klamkę i przeszła przez drzwi prowadzące do gabinetu Tristana, mocno ściskając w ręku różdżkę. Jej wzrok od razu pomknął ku rosłej sylwetce, wyraźnie odcinającej się na tle otwartego na oścież balkonowego okna, prowadzącego do ogrodu: zapach róż uderzył w nozdrza ze wzmożoną siłą, sprawiając, że Deirdre zrobiło się mdło - czy tylko z tego powodu? Ruszyła ku niemu tak, jak zawsze, nie kryjąc swojej obecności, ale także omijając jakiekolwiek powitania: nie były im już potrzebne. Stał tyłem, mogła w sekundę spełnić rozkazy, jedno drgnienie różdżki, jedno zaklęcie, jedna myśl, a runąłby na ozdobną posadzkę: nie potrafiła jednak zrobić tego bez pożegnania. Nie wiedziała, czy był świadomy ceny, jaką przyjdzie mu zapłacić za nieposłuszeństwo, nie wiedziała, czy gdy spojrzy mu w oczy będzie w ogóle w stanie ją wymierzyć: ale odkładała wątpliwości gdzieś na bok, po prostu podchodząc do niego, blisko, tak, że mogła przylgnąć do jego pleców i przycisnąć pełne, sine usta do odsłoniętego karku, znacząc go zębami, tak samo mocno jak zwykle, jak każdego poranka i każdego wieczora, jaki spędziła u jego boku przez ostatnie lata. Gdzieś z zewnątrz, wraz z wręcz nieznośnym zapachem róż, dochodził do nich głośny śmiech dzieci i kobiece nawoływania, lecz Deirdre właściwie ich nie słyszała, oddychając głęboko, spokojnie, prosto w kark i zagłębienie szyi - chciała poczuć go po raz ostatni, ale przez słodki aromat kwiatów nie przebijał się jego zapach, którym przesiąkała od czasów Białej Willi. Mimo to nie odsunęła się, ciągle stojąc tuż przy nim - i nie obejmując go, w prawej dłoni ciągle ściskając różdżkę skrytą w rękawie szaty, lewą: zamkniętą w pięść aż do bólu i krwi, spływającej leniwie pomiędzy zaciśniętymi palcami. Cała była drżeniem i pytaniem, wściekłością i przedwczesną żałobą, sprawiedliwością i rozpaczą.
- Dlaczego? - wychrypiała tylko cicho, odrywając zęby od skóry i przesuwając po niej policzkiem: wysokie obcasy pozwalały jej prawie równać się z nim wzrostem, w innych aspektach znajdowała się na równi z nim już od dawna, od momentu, gdy jej żyły i białka oczu zalały się nieprzeniknioną czernią a dusza została bezpowrotnie oddana Czarnemu Panu - którego rozkazów nie wypełnił, ściągając na siebie przekleństwo gorsze od śmierci.
Zdawał się unosić w powietrzu dławiącą mgłą, osiadać na twarzy cienkim muślinem słodyczy, zlepiać wargi, skrzyć się we włosach karmazynową poświatą, przenikać przez ciężką, czarną suknię, wwiercać się w ciało. Dusił, nie kusił, otumaniał, jak czarne lilie, sypiące się wodospadem kwiatów na groby tych, którzy oddali swe życie w obronie nowego porządku. Jeszcze chwiejnego, lecz każdy kolejny tydzień materializował marzenia, zaklinał je w rzeczywistość, namacalną, prostą, zachwycającą. Słoną niczym krew, łzy i ciepłe jeszcze mięso, najrozkoszniejsze bodźce osiadające na języku - być może dlatego słodycz, wypełniająca dwór w Dover wydawała się Deirdre tak intensywna, nieznośna, utrudniająca stawianie kolejnych pewnych kroków. Wiedziała gdzie zmierza, choć nie znała drogi - wiedziała po co, choć nie potrafiłaby przytoczyć konkretów. W śnie jawiły się jej jako oczywiste, instynktowne, podstawowe, niewarte dłuższego zastanowienia, szła więc szybko i niestrudzenie, nie wahając się, nie przystając, nie próbując zmienić losu - mającego opaść na Tristana ostateczną sprawiedliwością.
Zawiódł. W pierwszej chwili nie mogła w to uwierzyć, w drugiej przejęła ją czarcia, koszmarna wściekłość, ujadająca zajadlej od przerażonego krzyku, wydanego przez tą słabszą część, zmartwiałą i sprowadzoną do prymitywnego strachu przed zagładą najbliższej jej istoty. Zdławiła ją gniewem i żalem, płonącym mocniej z każdym słowem, padającym z ust ich Pana, właśnie ją obdarzającego największym zaufaniem - i zarazem ciężarem, pod którym nie ugięła się nawet na sekundę. Nie zaprzeczała, nie próbowała zaprotestować, przyjęła brzemię w pokornym milczeniu, doskonale wiedząc, że to, co ktokolwiek inny odebrałby jako złoty laur - czyż Czarny Pan nie wezwał jej do siebie osobiście, powierzając zadanie wymagające i nobilitujące, stawiające ją wyżej, jednocześnie? - spadło na nią niczym morderczy cios. To była także jej okrutna próba, sprawdzian wierności, któremu zamierzała podołać: mimo wewnętrznego rozpadu, potwornego bólu, przeżerającego rozkwitłą na nowo duszę, którą zawdzięczała przecież jemu. Służyła jednak jednemu panu, stojącemu ponad prywatnym mistrzem, ponad nauczycielem, ponad opiekunem, ponad miłością, niewartą nic w starciu z rozkazami Czarnego Pana. Obydwoje bylit tego świadomi, wtedy, przed laty, gdy na ich przedramionach wykwitł Mroczny Znak: dlaczego więc on zagubił sens swego oddania?
Powinna zarzucić go pytaniami, wybłagać nawrócenie, obiecać, że wypełni zadanie za niego, że powróci przed Jego oblicze cała we krwi - lecz wiedziała, że rozkazy pozostawały nieugięte. Tak jak i ona sama, dojrzalsza, całkowicie spokojna - tylko serce, bijące tak, jakby przebiegła setki mil, zdradzało jakiekolwiek poruszenie, wyczuwalne jedynie dla niej samej. W końcu znalazła się na końcu korytarza: nacisnęła klamkę i przeszła przez drzwi prowadzące do gabinetu Tristana, mocno ściskając w ręku różdżkę. Jej wzrok od razu pomknął ku rosłej sylwetce, wyraźnie odcinającej się na tle otwartego na oścież balkonowego okna, prowadzącego do ogrodu: zapach róż uderzył w nozdrza ze wzmożoną siłą, sprawiając, że Deirdre zrobiło się mdło - czy tylko z tego powodu? Ruszyła ku niemu tak, jak zawsze, nie kryjąc swojej obecności, ale także omijając jakiekolwiek powitania: nie były im już potrzebne. Stał tyłem, mogła w sekundę spełnić rozkazy, jedno drgnienie różdżki, jedno zaklęcie, jedna myśl, a runąłby na ozdobną posadzkę: nie potrafiła jednak zrobić tego bez pożegnania. Nie wiedziała, czy był świadomy ceny, jaką przyjdzie mu zapłacić za nieposłuszeństwo, nie wiedziała, czy gdy spojrzy mu w oczy będzie w ogóle w stanie ją wymierzyć: ale odkładała wątpliwości gdzieś na bok, po prostu podchodząc do niego, blisko, tak, że mogła przylgnąć do jego pleców i przycisnąć pełne, sine usta do odsłoniętego karku, znacząc go zębami, tak samo mocno jak zwykle, jak każdego poranka i każdego wieczora, jaki spędziła u jego boku przez ostatnie lata. Gdzieś z zewnątrz, wraz z wręcz nieznośnym zapachem róż, dochodził do nich głośny śmiech dzieci i kobiece nawoływania, lecz Deirdre właściwie ich nie słyszała, oddychając głęboko, spokojnie, prosto w kark i zagłębienie szyi - chciała poczuć go po raz ostatni, ale przez słodki aromat kwiatów nie przebijał się jego zapach, którym przesiąkała od czasów Białej Willi. Mimo to nie odsunęła się, ciągle stojąc tuż przy nim - i nie obejmując go, w prawej dłoni ciągle ściskając różdżkę skrytą w rękawie szaty, lewą: zamkniętą w pięść aż do bólu i krwi, spływającej leniwie pomiędzy zaciśniętymi palcami. Cała była drżeniem i pytaniem, wściekłością i przedwczesną żałobą, sprawiedliwością i rozpaczą.
- Dlaczego? - wychrypiała tylko cicho, odrywając zęby od skóry i przesuwając po niej policzkiem: wysokie obcasy pozwalały jej prawie równać się z nim wzrostem, w innych aspektach znajdowała się na równi z nim już od dawna, od momentu, gdy jej żyły i białka oczu zalały się nieprzeniknioną czernią a dusza została bezpowrotnie oddana Czarnemu Panu - którego rozkazów nie wypełnił, ściągając na siebie przekleństwo gorsze od śmierci.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Słyszał jej stopy, czuł zapach jej ciała; nawet nie drgnął, kiedy poczuł na karku jej usta, zimne, jak pocałunek śmierci. Jej zęby nie budziły ani dreszczu pożądania, ani dreszczu grozy; wiedział, po co tutaj przyszła - wiedział i nie przerażało go to. Popełniając haniebny czyn wiedział, jak to się skończy, choć sądził, że on pojawi się osobiście; nie, oczywiście, że nie, z jej różdżki to miało być bardziej upokarzające. Deirdre była mu równym przeciwnikiem, urosła w siłę przez ostatnie lata, ale wciąż wątpił, żeby go umiejętnościami przewyższała - czy Czarny Pan gotów był stracić również ją? Czy istniały dla niego jakiekolwiek granice? Co z obietnicami, które im składał, kiedy obdarzył znamieniem, znakując ich jak zwierzęta - czy spełnił choć jedną z nich? Służył mu wiernie przez lata, stając się cieniem siebie; był blady, wyniszczony przez czarną magię, czarne jak smoła żyły odznaczały się na jego szyi grubą, nienaturalnie wyraźną pajęczyną; oddał mu siebie, swoją służbę, swoje umiejętności, oddał mu wszystko i poświęcił dla niego wszystko. Zabił Evandrę, otulił szmaragdowym całunem Avady Kedavry nestora swojego rodu, poświęcił mu dwójkę dzieci, został z niczym: z niczym oprócz Deirdre, ich dzieci, i kilku smoków, których nie przerobiono jeszcze na ingrediencje dla alchemików Czarnego Pana. Zostały te najbardziej niedołężne - a i tak przegrywali wojnę, wszyscy Mulciberowie dzielili celę z dawno pojmanym Burke'm. Był gotów na śmierć, nic innego już go nie czekało, ale nie miał zamiaru oddać własnego życia łatwo - pociągnie za sobą tyle trupów, ile mógł. Wszystko inne - oddał bez mrugnięcia okiem, czas przerwać to szaleństwo. Wiedział, że nie uderzy od tyłu - nie zrobiłaby tego - a brak powitań wydawał się bardziej niż naturalny w perspektywie ostatecznego pożegnania. Zdradził, stanął po drugiej stronie, stanął naprzeciw niej - już nigdy nie będzie między nimi tego, co było. Nabrał powietrza, słodki zapach róż dodawał mu sił i odganiał lęk, przypominał mu o ty, kim naprawdę był. I kim być przestał w dniu, w którym stał się śmierciożercą. Zdeptał herb własnego rodu, tradycję pielęgnowaną wiekami w imię - czego? W imię człowieka, który wzgardził nim po tylu latach wiernej służby i całkowitego oddania. Zadarł brodę w książęcym geście, nawyk nie zmalał z czasem; nie miał zamiaru dać jej tej satysfakcji i wić się jak piskorz, kwiląc ze strachu i bólu. Nie chciał być żałosny - był żałosny przez ostatnie lata, wierząc w ideę, za którą bezcelowo zmarło tak wielu. Co teraz, Deirdre - zastąpisz mnie? Pokręcił głową, zawsze była głupia, choć nie mógł ganić jej za zaślepienie: ślepi byli wszyscy. Ślepy był on. Ciepły oddech na szyi przypominał ostatnie tchnienie życia, jakie znał: jeśli wyjdzie z tego żywy, będzie musiał błąkać się z dala od wszystkiego, co znał, ukrywając się przed nim. Nie widziała, że trzymał w rękach różdżkę. Nie wiedziała, że to zaszło tak daleko? Trzymał ją w rękach, z zawahaniem; lekko, niegotowy do obrony, niezdecydowany. Odejść - czyż nie byłoby łatwiej? Zabrać za sobą ją - czyż nie byłoby dla niej przysługą? Ogień, bolesny ogień palił go od środka i niszczył przez ostatnie tygodnie, teraz wypalił już wszystko. Nie mógł odpędzić się od wątpliwości - może to skutki sinicy, może czarna magia, która wyniszczała jego ciało, odebrała mu także umysł, może tak naprawdę świat, który widział, nie był tym, po którym stąpał. Może tak naprawdę wszystko było ułudą. Nawet ona? Może popełnił błąd, a wszystko, co ostatnio dostrzegł, nie było prawdą - brzmiało przecież tak bardzo irracjonalnie. Jak kamień, który był tylko częścią ogromnej lawiny: potoczył się, kiedy spadała ze szczytu góry, toczył się z innymi, toczył z nią, aż w końcu zorientował się, że oto uderzył w samo dno, niszcząc po drodze wszystko. Ona też otworzy oczy. Wszyscy otworzą. To nie zmierzało do niczego, Czarny Pan niczego nie zmienił, chciał władzy dla siebie - tylko dla siebie - był gorszy od tyrana, jakim był Grindelwald. Gardził nimi. Gardził nim. Czystość krwi była tylko pretekstem.
- Nie wiesz - odparł, kąciki jego ust pogardliwie uniosły się w górę - dostrzegał to wyraźnie w odbiciu szyby, przed którą stał, podobnie jak widział jej drapieżne oczy. Czarne: stracone. Zawsze myślała wolniej, zawsze trudniej było jej zrozumieć. - Chciał kolejnej bezsensownej ofiary. - Ile ich już zabrał? Żadna nie zdała się na nic. - Nie rozumiesz - słowa padały z jego ust oskarżycielsko, ze złością, bo rozumieć powinna. - Jesteśmy tylko pionkami na jego szachownicy. Użytecznymi narzędziami w jego rękach. Wreszcie to zrozumiałem - Uniósł wzrok lekko ku górze, sięgając spojrzeniem zachmurzonego nieba. - Powinnaś uciekać - dodał, wciąż nie odwracając się za siebie; jej twarz stawała się coraz bardziej zepsuta - ale wciąż była piękna. Ucieknij ze mną, Deirdre. - To tylko kwestia czasu, kiedy wszystko upadnie całkiem. Śmierć będzie łagodniejsza od Azkabanu. - Otwórz oczy, Deirdre, poznaj świat kolejnym zmysłem: otworzyłem ci już jeden, może mogę otworzyć również drugi? Znowu możemy po prostu wznieść się na czarne niebo - i polecieć na czarnych skrzydłach w inną stronę, imperium Czarnego Pana stało na glinianych nogach - już się trzęsło - a oni byli jego ofiarami. Zmanipulowanymi, bezwolnymi, ogłupionymi i zaślepionymi, straci ich wszystkich, jak stare szmaciane lalki, które nie były już potrzebne. Jak mógł tego nie zauważyć wcześniej? Jak mógł być tak głupi? Był głupcem i głupcem został, stracił wszystko - stracił samego siebie.
- Nie wiesz - odparł, kąciki jego ust pogardliwie uniosły się w górę - dostrzegał to wyraźnie w odbiciu szyby, przed którą stał, podobnie jak widział jej drapieżne oczy. Czarne: stracone. Zawsze myślała wolniej, zawsze trudniej było jej zrozumieć. - Chciał kolejnej bezsensownej ofiary. - Ile ich już zabrał? Żadna nie zdała się na nic. - Nie rozumiesz - słowa padały z jego ust oskarżycielsko, ze złością, bo rozumieć powinna. - Jesteśmy tylko pionkami na jego szachownicy. Użytecznymi narzędziami w jego rękach. Wreszcie to zrozumiałem - Uniósł wzrok lekko ku górze, sięgając spojrzeniem zachmurzonego nieba. - Powinnaś uciekać - dodał, wciąż nie odwracając się za siebie; jej twarz stawała się coraz bardziej zepsuta - ale wciąż była piękna. Ucieknij ze mną, Deirdre. - To tylko kwestia czasu, kiedy wszystko upadnie całkiem. Śmierć będzie łagodniejsza od Azkabanu. - Otwórz oczy, Deirdre, poznaj świat kolejnym zmysłem: otworzyłem ci już jeden, może mogę otworzyć również drugi? Znowu możemy po prostu wznieść się na czarne niebo - i polecieć na czarnych skrzydłach w inną stronę, imperium Czarnego Pana stało na glinianych nogach - już się trzęsło - a oni byli jego ofiarami. Zmanipulowanymi, bezwolnymi, ogłupionymi i zaślepionymi, straci ich wszystkich, jak stare szmaciane lalki, które nie były już potrzebne. Jak mógł tego nie zauważyć wcześniej? Jak mógł być tak głupi? Był głupcem i głupcem został, stracił wszystko - stracił samego siebie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zazwyczaj to on stał tuż za nią, o krok, blisko - czyż nie w takiej samej konfiguracji prowadził ją od dawna, od wielu lat, pragnąc, by stawiała pierwsze kroki samodzielnie? Nie idąc jego śladem, a podejmując je sama, z mocnym uściskiem męskiej dłoni na ramieniu lub karku, popychającym ją w odpowiednią stronę? Jak przez mgłę pamiętała czar pierwszych zaklęć Niewybaczalnych, złote włosy, piegowatą twarz, puste oczodoły, otwierające się na nieśmiertelność - względną, toczoną toksyczną krwią inferiusa, powstającego z martwych. Z perspektywy czasu wydawało się jej to śmieszną, dziecinną wręcz igraszką: dzięki Czarnemu Panu ruszyli znacznie dalej i coś, co kiedyś wydawało się im ostatecznością, kresem magicznych możliwości, obecnie znajdowało się tuż za nimi. Przeszłość ginęła w mroku ograniczeń, przyszłość rozpościerała widok na najsłodszy obraz triumfu, całkowitego zniszczenia, czarodziejskiej mocy tak potężnej, że przerażającej ich samych: ale przecież tego pragnęli od samego początku, od pierwszego spojrzenia w oczy Lorda Voldemorta.
Pragnęli - lub pragnęła. Samotnie. Ktoś, kto był jej nauczycielem, mistrzem, ktoś, kto wprowadzał ją w tajniki czarnej magii, zniknął bezpowrotnie. Zdradził. Zawiódł powierzone mu zaufanie, zaprzepaścił pokładaną w nim nadzieję; zrównał się ze szlamem, którym pogardzali i który pragnęli zniszczyć. Nie potrafiła tego pojąć, wydawało się jej to niemożliwe - a jednak stało się prawdą, namacalnym dowodem na to, że mężczyzna, którego pokochała, okazał się ohydnym, słabym człowiekiem. Uginającym się pod ciężarem odpowiedzialności, drżącym w obawie przed absolutem, niegodnym szacunku, niegodnym też łask, które otrzymywał do tej pory jako najbliższy sługa Czarnego Pana. Stała tuż za nim, tak dosłownie jak i w przenośni, krocząc ścieżką wytyczoną przez najwierniejszego sługę, by finalnie móc wymierzyć mu ostateczną karę.
Nie chciała tego. Czuła mocny zapach francuskiej wody kolońskiej, czuła równie intensywny aromat jego skóry i czuła róże - które zdołała przez te wszystkie lata pokochać, tak samo jak ten dwór, jak szlachecką rzeczywistość, do której nie pasowała, jak macierzyństwo, które wystawiło ją na ciężką - i wygraną - próbę. Macierzyńska słabość, której tak potwornie się obawiała, nienawidząc każdego miesiąca brzemienności, okazała się jej siłą, rdzeniem, na którym opierała rozwijające się umiejętności. Dzięki dzieciom stała się silna, bezwzględna, brutalna, wiedząc, że dzięki poświęceniu tworzy dla ich potomstwa lepszy świat. Świat, którego Mortimer miał nie doczekać.
W momencie, w którym Tristan odezwał się po raz pierwszy, westchnęła ciężko, jeszcze raz głęboko wdychając zapach jego ciepłej skóry, tak podobny do woni bliźniąt, słodkich dzieci, już od poczęcia obarczonych brzmieniem czarnej magii. Uśmiechnęła się krótko, smutno, nie odstępując jednak Tristana nawet na krok: przylgnęła do niego jeszcze ściślej, instynktownie pragnąc znaleźć się, choć na chwilę, jak najbliżej niego.
- Nie jest bezsensowna. To największa ofiara, jaką możemy mu złożyć. Ofiara z naszej krwi. Powinieneś być z tego dumny - wyszeptała cicho w jego kark, a jej uśmiech poszerzał się z każdym dźwiękiem dziecięcego śmiechu, dobiegającego zza balustrady balkonu. Zrobiłaby dla dzieci wszystko - łącznie ze złożeniem ich na ołtarzu idei, za którą gotowi byliby oddać własne życie. Sądziła, że Tristan przewodził w tej trudnej drodze, lecz to ona wykazała się większym oddaniem, stając ponad nim, ponad tym, który służył mu najwierniej. Cierpiała. Cierpiała i jednocześnie drżała z zachwytu. Nie mogła uwierzyć w zdradę Tristana, nie mogąc też zaufać w pełni nagłemu wywyższeniu. Znalazła się w potrzasku własnych pragnień i zależności, poddaństwa i wierności, chwiejąc się na krawędzi przepaści: zrobiłaby wszystko, by ochronić własne dzieci, lecz w tej samej chwili złożyłaby je na ołtarzu ofiarnym bez wahania, byleby sprostać wymaganiom tego, który pokazał im prawdziwą potęgę. Sprzeciw Tristana wywoływał w niej gniew i ból, gięła się pod tym ciężarem, realnie: stojąc za nim prosta, wysoka, dumna, wręcz uśmiechnięta, pomimo głośno bijącego serca i wrzasku sprzeciwu, tłumionego w ściśniętym gardle.
- Jak śmiesz przywoływać w ten sposób naszego pana. Nie pamiętasz, ile mu zawdzięczamy? - wysyczała prosto w jego kark, szczękając zębami: uderzały równomiernie o siebie, nie o skórę mężczyzny. Mężczyzny, który mówił dalej; nie mogła znieść tych bezeceństw; zacisnęła gwałtownie dłonie na jego barczystych ramionach i odwróciła go w swoją stronę, wbijając paznokcie i różdżkę w umięśnione barki. Bała się jego spojrzenia, lecz gdy wzrok czarnych jak smoła oczu napotkał nieco jaśniejsze tęczówki, nie zgięła się w ból, przeszyta bólem, a odważnie stawiła mu czoła, wpatrzona w twarz, którą kochała od tylu lat. Nie ugięła się pod nawałnicą emocji, nie zaczęła błagać o opamiętanie się: po prostu patrzyła martwym, choć intensywnym wzrokiem, zaciskając wargi w wąską linię. - Bluźnisz - syknęła ponownie, nie odstępując go nawet na krok, lecz nie kierując także różdżki w jego stronę. Nadzieja na opamiętanie ciągle tliła się gdzieś pod warstwą gniewu i rozpaczy. Sugerował jej ucieczkę? Jakże śmiał, jakże śmiał wystąpić przeciw niej i przede wszystkim: przeciw niemu. - Okaż skruchę, zrób to, czego on od ciebie wymaga. To twoja ostatnia szansa - kontynuowała, cicho i stanowczo, przenosząc wzrok z jego osłoniętej elegancką szatą klatki piersiowej, przez obnażoną szyję aż po twarz: dopiero po dłużej chwili spojrzała mu prosto w głęboko czarne, puste oczy, mocno, nieustępliwie, ciągle wbijając paznokcie w jego ramiona. Musiał się opamiętać, musiał zgodzić się z rozkazem - nie wierzyła w inny koniec, mający postawić ich po przeciwnych stronach barykady, którą budowali od lat, niszcząc zło, rozpleniające się wraz z ideologią Zakonu. - Jeśli kiedykolwiek mnie kochałeś, zrobisz to. Zrobisz to dla nas. Dla naszych dzieci. Dla niego - szeptała cicho, lecz nieustępliwie, wręcz szalenie, robiąc krok w przód, w stronę balkonu, popychając go przed sobą: wystarczyło jedno zaklęcie, jedna klątwa, jedno ciało. Jedna ofiara. Jedno poświęcenie, gwarantujące im miejsce najbliżej Czarnego Pana. Wewnętrzni zwijała się z bólu, lecz istniały sprawy ważniejsze od miłości - wiedziała przecież, co będzie musiała zrobić, gdy Tristan ponownie sprzeciwi się rozkazom i stanie naprzeciwko, toczony potworną, niezrozumiałą chorobą. Nie mógł tego zrobić. Nie teraz, nie im, nie posiadając tak potężną władzę. Jedno życie, stworzone przez nich, odebrane także przez nich - powinni a kolanach dziękować Czarnemu Panu za łaskę, jaką ich obdarzył, pozwalając złożyć im ostateczną ofiarę. - Zrób to - szepnęła prosto w jego usta, nachylając się tuż nad jego twarzą; cała drżała, przemęczona, zdenerwowana, wściekła i przerażona zarazem, nie wypuszczając z dłoni różdżki i zarazem błagając o to, by Tristanowi zwrócono zdrowy rozsądek.
Pragnęli - lub pragnęła. Samotnie. Ktoś, kto był jej nauczycielem, mistrzem, ktoś, kto wprowadzał ją w tajniki czarnej magii, zniknął bezpowrotnie. Zdradził. Zawiódł powierzone mu zaufanie, zaprzepaścił pokładaną w nim nadzieję; zrównał się ze szlamem, którym pogardzali i który pragnęli zniszczyć. Nie potrafiła tego pojąć, wydawało się jej to niemożliwe - a jednak stało się prawdą, namacalnym dowodem na to, że mężczyzna, którego pokochała, okazał się ohydnym, słabym człowiekiem. Uginającym się pod ciężarem odpowiedzialności, drżącym w obawie przed absolutem, niegodnym szacunku, niegodnym też łask, które otrzymywał do tej pory jako najbliższy sługa Czarnego Pana. Stała tuż za nim, tak dosłownie jak i w przenośni, krocząc ścieżką wytyczoną przez najwierniejszego sługę, by finalnie móc wymierzyć mu ostateczną karę.
Nie chciała tego. Czuła mocny zapach francuskiej wody kolońskiej, czuła równie intensywny aromat jego skóry i czuła róże - które zdołała przez te wszystkie lata pokochać, tak samo jak ten dwór, jak szlachecką rzeczywistość, do której nie pasowała, jak macierzyństwo, które wystawiło ją na ciężką - i wygraną - próbę. Macierzyńska słabość, której tak potwornie się obawiała, nienawidząc każdego miesiąca brzemienności, okazała się jej siłą, rdzeniem, na którym opierała rozwijające się umiejętności. Dzięki dzieciom stała się silna, bezwzględna, brutalna, wiedząc, że dzięki poświęceniu tworzy dla ich potomstwa lepszy świat. Świat, którego Mortimer miał nie doczekać.
W momencie, w którym Tristan odezwał się po raz pierwszy, westchnęła ciężko, jeszcze raz głęboko wdychając zapach jego ciepłej skóry, tak podobny do woni bliźniąt, słodkich dzieci, już od poczęcia obarczonych brzmieniem czarnej magii. Uśmiechnęła się krótko, smutno, nie odstępując jednak Tristana nawet na krok: przylgnęła do niego jeszcze ściślej, instynktownie pragnąc znaleźć się, choć na chwilę, jak najbliżej niego.
- Nie jest bezsensowna. To największa ofiara, jaką możemy mu złożyć. Ofiara z naszej krwi. Powinieneś być z tego dumny - wyszeptała cicho w jego kark, a jej uśmiech poszerzał się z każdym dźwiękiem dziecięcego śmiechu, dobiegającego zza balustrady balkonu. Zrobiłaby dla dzieci wszystko - łącznie ze złożeniem ich na ołtarzu idei, za którą gotowi byliby oddać własne życie. Sądziła, że Tristan przewodził w tej trudnej drodze, lecz to ona wykazała się większym oddaniem, stając ponad nim, ponad tym, który służył mu najwierniej. Cierpiała. Cierpiała i jednocześnie drżała z zachwytu. Nie mogła uwierzyć w zdradę Tristana, nie mogąc też zaufać w pełni nagłemu wywyższeniu. Znalazła się w potrzasku własnych pragnień i zależności, poddaństwa i wierności, chwiejąc się na krawędzi przepaści: zrobiłaby wszystko, by ochronić własne dzieci, lecz w tej samej chwili złożyłaby je na ołtarzu ofiarnym bez wahania, byleby sprostać wymaganiom tego, który pokazał im prawdziwą potęgę. Sprzeciw Tristana wywoływał w niej gniew i ból, gięła się pod tym ciężarem, realnie: stojąc za nim prosta, wysoka, dumna, wręcz uśmiechnięta, pomimo głośno bijącego serca i wrzasku sprzeciwu, tłumionego w ściśniętym gardle.
- Jak śmiesz przywoływać w ten sposób naszego pana. Nie pamiętasz, ile mu zawdzięczamy? - wysyczała prosto w jego kark, szczękając zębami: uderzały równomiernie o siebie, nie o skórę mężczyzny. Mężczyzny, który mówił dalej; nie mogła znieść tych bezeceństw; zacisnęła gwałtownie dłonie na jego barczystych ramionach i odwróciła go w swoją stronę, wbijając paznokcie i różdżkę w umięśnione barki. Bała się jego spojrzenia, lecz gdy wzrok czarnych jak smoła oczu napotkał nieco jaśniejsze tęczówki, nie zgięła się w ból, przeszyta bólem, a odważnie stawiła mu czoła, wpatrzona w twarz, którą kochała od tylu lat. Nie ugięła się pod nawałnicą emocji, nie zaczęła błagać o opamiętanie się: po prostu patrzyła martwym, choć intensywnym wzrokiem, zaciskając wargi w wąską linię. - Bluźnisz - syknęła ponownie, nie odstępując go nawet na krok, lecz nie kierując także różdżki w jego stronę. Nadzieja na opamiętanie ciągle tliła się gdzieś pod warstwą gniewu i rozpaczy. Sugerował jej ucieczkę? Jakże śmiał, jakże śmiał wystąpić przeciw niej i przede wszystkim: przeciw niemu. - Okaż skruchę, zrób to, czego on od ciebie wymaga. To twoja ostatnia szansa - kontynuowała, cicho i stanowczo, przenosząc wzrok z jego osłoniętej elegancką szatą klatki piersiowej, przez obnażoną szyję aż po twarz: dopiero po dłużej chwili spojrzała mu prosto w głęboko czarne, puste oczy, mocno, nieustępliwie, ciągle wbijając paznokcie w jego ramiona. Musiał się opamiętać, musiał zgodzić się z rozkazem - nie wierzyła w inny koniec, mający postawić ich po przeciwnych stronach barykady, którą budowali od lat, niszcząc zło, rozpleniające się wraz z ideologią Zakonu. - Jeśli kiedykolwiek mnie kochałeś, zrobisz to. Zrobisz to dla nas. Dla naszych dzieci. Dla niego - szeptała cicho, lecz nieustępliwie, wręcz szalenie, robiąc krok w przód, w stronę balkonu, popychając go przed sobą: wystarczyło jedno zaklęcie, jedna klątwa, jedno ciało. Jedna ofiara. Jedno poświęcenie, gwarantujące im miejsce najbliżej Czarnego Pana. Wewnętrzni zwijała się z bólu, lecz istniały sprawy ważniejsze od miłości - wiedziała przecież, co będzie musiała zrobić, gdy Tristan ponownie sprzeciwi się rozkazom i stanie naprzeciwko, toczony potworną, niezrozumiałą chorobą. Nie mógł tego zrobić. Nie teraz, nie im, nie posiadając tak potężną władzę. Jedno życie, stworzone przez nich, odebrane także przez nich - powinni a kolanach dziękować Czarnemu Panu za łaskę, jaką ich obdarzył, pozwalając złożyć im ostateczną ofiarę. - Zrób to - szepnęła prosto w jego usta, nachylając się tuż nad jego twarzą; cała drżała, przemęczona, zdenerwowana, wściekła i przerażona zarazem, nie wypuszczając z dłoni różdżki i zarazem błagając o to, by Tristanowi zwrócono zdrowy rozsądek.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jej słowa były tylko kolejnym absurdem, dowodem na to, jak daleko to wszystko zabrnęło. Nie reagował nijak na jej bliskość, przyjmując ją z utęsknioną obojętnością - bo choć jej pragnął, to nie mógł jej mieć. Nie po tym wszystkim, nie spodziewał się po niej otwarcia oczu - nigdy przecież nie myślała samodzielnie. Tchnął w nią szacunek do Czarnego Pana, przedstawił mu ją, doprowadził do miejsca, w którym mogła stanąć na nogi. Nie potrafiła zrobić tego sama - nie będzie potrafiła również teraz. Siła ją zgubiła, poczuła się zbyt pewnie siebie, by posłuchała zdrowego rozsądku teraz - czy na pewno? Jego usta - wyjątkowo, nie jak u niego - nie wygięły się w wilczym uśmiechu, kiedy poczuł jej ciepły szept na karku, trwały w zobojętniałym, przepełnionym goryczą grymasie. Goryczą i bólem, cierpienie było trudne do opisania, oddał przecież tej idei wszystko: samego siebie, własną krew, własną rodzinę, własne ciało, własną moc. I to wszystko - na próżno. Po trzynastu latach wiernej służby Czarny Pan nie darzył go nawet sentymentem - i tak prosto strącił go z piedestału, oddając w ręce najdroższej sercu kochanki. Może wiedział - może był po prostu przezorny - do czego to doprowadzi. Może zrobił to z premedytacją, naciskając struny ambicji Deirdre, kusząc możliwością zajęcia jego miejsca - kusząc, ciągle kusił, nigdy nic nie dawał, nie odda jej go, wejdzie tam ktoś inny - chcąc ich skłócić, zerwać zbyt bliską więź, nie doprowadzić do tego, by na oczy przejrzała również ona. Utrata samego Tristana będzie go wiele kosztowała, utrata Tristana i Deirdre kosztowałaby go jeszcze więcej. Nie dbał o to. Nie dbał o nikogo z nich.
- Dumny - z czego? - oświadczył gorzko, wygiął szyję, chcąc strącić z siebie jej ramiona, lecz ostatecznie odwrócił się w jej stronę - trzymał w rękach różdżkę, subtelnie obracając ją między palcami. Wahał się, wahał się, kogo chciałby zabić jako pierwszego. Mortimera i Myssleine, żeby nie ginęli śmiercią krwawą, na ołtarzu chorego czarnoksiężnika, Deirdre, żeby zatrzymała się w tym szaleństwie, czy raczej samego siebie - uciekając od tego wszystkiego. - Evander, Cosette, Mireille, to nic nie dało - Jego dzieci z prawego łoża były już martwe, odeszły bolesną, przepełnioną cierpieniem śmiercią. Ich odejście miało pomóc w zwycięstwie, które wciąż nie nadeszło. - Oddamy Mortimera - i co dalej? Dalej będzie chciał Myssleine. - Nie zamierzał do tego dopuścić. - Potem skończą się dzieci, zabierze ciebie - I mnie, ale to nie miało już znaczenia, byli ostatnim, co mu pozostało. Bez tego - żyć nie chciał. - A potem cień feniksa przysłoni nasze trupy - Przegrywali, musieli to przyznać. Przegrywali już od dawna, a Czarny Pan zamiast przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść, sam mordował swoich popleczników. Szukał w jej oczach zrozumienia, choć wiedział, że szuka go na próżno. Otrząśnij się, Deirdre. Otrząśnij się, nim będzie za późno. Jej wzrok był dokładnie taki, jakiego się spodziewał - pusty. Nijaki. Nawet to go bolało, chory fanatyzm sprawił, że przestała być sobą. Pokręcił głową, wiedząc, że wcale nie bluźnił; mówił prawdę. Gorzką, okrutną, ale prawdę. - Ostatnia szansa na co? - zapytał od niechcenia, bo wcale nie bał się konsekwencji tego, co zrobił. Nie chciał być desperatem - a w desperację wpadali, starci na mieniący się jak węgiel proch przez siły jasności. Skrzywił się, niechętnie.
- Nie zrobię tego, Deirdre, ani dla naszych dzieci, ani dla ciebie - oświadczył ze zrezygnowanym spokojem, podjął tę decyzję i nie miał zamiaru się z niej wycofywać. Była ostateczna. - Tym bardziej nie zrobię tego dla niego - dodał, wciąż patrząc jej w oczy. Bolała go ta przepaść: był pewien, że starannie wyreżyserowana przez niego. Sycił się ich cierpieniem. Być może dzięki temu przetrwa - on sam - potężny, zawieszony gdzieś pomiędzy czasem a przestrzenią. Być może kiedyś narodzi się na nowo i zacznie walczyć o swoją ideę od nowa. Ale teraz - ta walka mogła skończyć się już tylko przegraną. - Nie wiesz, o co prosisz - odparł, jego głowa nie drgnęła, kiedy otworzyła usta, kiedy zbliżyła je do jego twarzy tak mocno, torturując każdy skrawek tego, co z niego pozostało. Komenda, rozkaz, zrób to, odbijała się w jego głowie jeszcze przez chwilę głuchym echem, zrób to: zabij ją. Dla jej dobra, w dowód miłości, o który prosi. Przymknął powieki, nie tyle nie potrafił, co wcale nie chciał tego robić. Musiał przyznać przed sobą, że zawsze był tchórzem - chciał tego, co akurat było najwygodniejsze. Taką wygodą była nawet ona - gdyby nie Deirdre, nigdy nie poświęciłby półwilej piękności. Sięgał po to, co proste, zamiast po to, co ważne. To miało się dzisiaj zakończyć.
- Jeszcze nie jest za późno - oświadczył powoli, nieprzerwanie patrząc jej w oczy - równie nieustępliwe, jak jego. - Zabiorę was stąd. Zaszyjemy się w krajach Europy Wschodniej, tam nikt nas nie znajdzie. Ani Ministerstwo, ani służby aurorów, ani to, co z niego zostanie. Dzieci przeżyją, być może nawet dorosną. - Myssleine przypominała ją tak bardzo, chciał, chciał zobaczyć ją starszą. Dojrzałą. Dorosłą. Chciał jej szczęścia. Chciał poczuć ciało Deirdre, pulsujący rytm jej serca, krwawe zęby, ostre panzokcie, które tak mocno wbijały się w jego ramię, bynajmniej nie przywodząc na myśl groźby, która przerażała: a rozbudzając wspomnienia długich i namiętnych nocy. Nie chciał tracić wszystkiego, choć wszystko już zostało utracone. Palce mocniej zacisnęły się na drewienku czarodziejskiej różdżki, raz jeszcze pokręcił głową. - Wyjedź ze mną - nie prosił. Nigdy nie prosił. Rozkazywał, wbrew woli Czarnego Pana, korzystając z przywilejów, które od niego dostał - nie powinien był tego robić; lewe przedramię zaogniło się bólem, zacisnął zęby i zamknął pięść, syknął. Był głupi sądząc, że wciąż da się przed nim uciec, oznaczył ich przecież - jak zwierzęta - na zawsze pozostawiając w każdym z nich cząstkę samego siebie. Póki żył, byli niewolnikami. Póki żył...
- Dumny - z czego? - oświadczył gorzko, wygiął szyję, chcąc strącić z siebie jej ramiona, lecz ostatecznie odwrócił się w jej stronę - trzymał w rękach różdżkę, subtelnie obracając ją między palcami. Wahał się, wahał się, kogo chciałby zabić jako pierwszego. Mortimera i Myssleine, żeby nie ginęli śmiercią krwawą, na ołtarzu chorego czarnoksiężnika, Deirdre, żeby zatrzymała się w tym szaleństwie, czy raczej samego siebie - uciekając od tego wszystkiego. - Evander, Cosette, Mireille, to nic nie dało - Jego dzieci z prawego łoża były już martwe, odeszły bolesną, przepełnioną cierpieniem śmiercią. Ich odejście miało pomóc w zwycięstwie, które wciąż nie nadeszło. - Oddamy Mortimera - i co dalej? Dalej będzie chciał Myssleine. - Nie zamierzał do tego dopuścić. - Potem skończą się dzieci, zabierze ciebie - I mnie, ale to nie miało już znaczenia, byli ostatnim, co mu pozostało. Bez tego - żyć nie chciał. - A potem cień feniksa przysłoni nasze trupy - Przegrywali, musieli to przyznać. Przegrywali już od dawna, a Czarny Pan zamiast przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść, sam mordował swoich popleczników. Szukał w jej oczach zrozumienia, choć wiedział, że szuka go na próżno. Otrząśnij się, Deirdre. Otrząśnij się, nim będzie za późno. Jej wzrok był dokładnie taki, jakiego się spodziewał - pusty. Nijaki. Nawet to go bolało, chory fanatyzm sprawił, że przestała być sobą. Pokręcił głową, wiedząc, że wcale nie bluźnił; mówił prawdę. Gorzką, okrutną, ale prawdę. - Ostatnia szansa na co? - zapytał od niechcenia, bo wcale nie bał się konsekwencji tego, co zrobił. Nie chciał być desperatem - a w desperację wpadali, starci na mieniący się jak węgiel proch przez siły jasności. Skrzywił się, niechętnie.
- Nie zrobię tego, Deirdre, ani dla naszych dzieci, ani dla ciebie - oświadczył ze zrezygnowanym spokojem, podjął tę decyzję i nie miał zamiaru się z niej wycofywać. Była ostateczna. - Tym bardziej nie zrobię tego dla niego - dodał, wciąż patrząc jej w oczy. Bolała go ta przepaść: był pewien, że starannie wyreżyserowana przez niego. Sycił się ich cierpieniem. Być może dzięki temu przetrwa - on sam - potężny, zawieszony gdzieś pomiędzy czasem a przestrzenią. Być może kiedyś narodzi się na nowo i zacznie walczyć o swoją ideę od nowa. Ale teraz - ta walka mogła skończyć się już tylko przegraną. - Nie wiesz, o co prosisz - odparł, jego głowa nie drgnęła, kiedy otworzyła usta, kiedy zbliżyła je do jego twarzy tak mocno, torturując każdy skrawek tego, co z niego pozostało. Komenda, rozkaz, zrób to, odbijała się w jego głowie jeszcze przez chwilę głuchym echem, zrób to: zabij ją. Dla jej dobra, w dowód miłości, o który prosi. Przymknął powieki, nie tyle nie potrafił, co wcale nie chciał tego robić. Musiał przyznać przed sobą, że zawsze był tchórzem - chciał tego, co akurat było najwygodniejsze. Taką wygodą była nawet ona - gdyby nie Deirdre, nigdy nie poświęciłby półwilej piękności. Sięgał po to, co proste, zamiast po to, co ważne. To miało się dzisiaj zakończyć.
- Jeszcze nie jest za późno - oświadczył powoli, nieprzerwanie patrząc jej w oczy - równie nieustępliwe, jak jego. - Zabiorę was stąd. Zaszyjemy się w krajach Europy Wschodniej, tam nikt nas nie znajdzie. Ani Ministerstwo, ani służby aurorów, ani to, co z niego zostanie. Dzieci przeżyją, być może nawet dorosną. - Myssleine przypominała ją tak bardzo, chciał, chciał zobaczyć ją starszą. Dojrzałą. Dorosłą. Chciał jej szczęścia. Chciał poczuć ciało Deirdre, pulsujący rytm jej serca, krwawe zęby, ostre panzokcie, które tak mocno wbijały się w jego ramię, bynajmniej nie przywodząc na myśl groźby, która przerażała: a rozbudzając wspomnienia długich i namiętnych nocy. Nie chciał tracić wszystkiego, choć wszystko już zostało utracone. Palce mocniej zacisnęły się na drewienku czarodziejskiej różdżki, raz jeszcze pokręcił głową. - Wyjedź ze mną - nie prosił. Nigdy nie prosił. Rozkazywał, wbrew woli Czarnego Pana, korzystając z przywilejów, które od niego dostał - nie powinien był tego robić; lewe przedramię zaogniło się bólem, zacisnął zęby i zamknął pięść, syknął. Był głupi sądząc, że wciąż da się przed nim uciec, oznaczył ich przecież - jak zwierzęta - na zawsze pozostawiając w każdym z nich cząstkę samego siebie. Póki żył, byli niewolnikami. Póki żył...
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Oddychała głęboko, lecz szybciej niż normalnie, licząc na zbawienną właściwość powietrza przesyconego zapachem Tristana, przywracającego ją do stanu całkowitego spokoju. Zawsze tak było, krew, francuska woda kolońska i jego skóra, ubrania, włosy, ciało, słodko-słona woń przynosząca ukojenie i czułość, nawet jeśli zlizywała ją wraz z potem, deszczem i kroplami czerwieni wprost z jego szyi, czując pod językiem pulsujące podekscytowaniem żyły. Pasją, namiętnością, morderczą zawziętością, po jakiej nie pozostał jednak żaden ślad - stojący tuż obok niej mężczyzna był martwy i choć wyraźnie czuła bicie serca, dudniące w jej głowie nieznośnym echem, to przecież nie należał już do świata żywych, ściągając na siebie nieodwołalny wyrok. Dawała mu szansę, ostatnią, wbrew pozorom paniczną w swym zdecydowanym stoicyzmie, a on odrzucał ją niefrasobliwie i arogancko. Jak mógł zadawać takie pytania, jak mógł wspominać hojne ofiary, jak mógł wyrzucać z siebie oszczerstwa i okrutne wątpliwości, nie mające nic wspólnego z prawdą? Nie odrywała wzroku od jego twarzy, kątem oka zauważając różdżkę w jego dłoni - nie obawiała się go, w sennej rzeczywistości czuła się silniejsza, niezwyciężona, pełna, wywyższona ponad każdego, kto kiedykolwiek służył Czarnemu Panu: nawet ponad tego, kto wprowadził ją w szeregi Rycerzy, ucząc, mentorując i prowadząc wgłąb mrocznych sztuk, karmiąc ją własną krwią i doświadczeniem. Ufała mu bezgranicznie, pożywiając się na nim, wznosząc wyżej, by finalnie wręcz stracić go z oczu - przez sekundę przeszyła ją bolesna świadomość, może to jej wina, może zaniedbała obowiązki, może gdyby zerknęła do tyłu, odrywając spojrzenie od mrocznego celu, pochłaniającego czas i myśli, w porę spostrzegłaby szaleństwo, powoli oblepiające Tristana swymi mackami, wciągające go pod wodę łgarstw, spychające w bezdenną otchłań. Byli ze sobą połączeni, od zawsze na zawsze; odpowiedzialni za swoje błędy i sukcesy, przyjmujący potworne kary i rozkoszujący się triumfem - Deirdre zdawało się, że przeżyli wspólnie całe stulecia, niezłomni, niezwyciężeni. Aż do teraz.
Zacisnęła usta w wąską linię, lecz i tak z jej ust wydarł się ostrzegawczy choć nieco stłumiony, warkot, wprawiający pełne wargi w drżenie. Nie poznawała go, podającego w wątpliwość wszystko, o co walczyli, umniejszającego zasługi, ślepego na to, jak wiele osiągnęli. - Ich krew umocniła Czarnego Pana, dostąpiłeś zaszczytu mogąc dokonać tak hojnej ofiary - wycedziła, coraz wyraźniej tracąc spokojną obojętność, z jaką pojawiła się na progu pomieszczenia. Zazdrościła mu wtedy, potwornie i paląco: miał tak wiele i tak wiele mógł Mu podarować; ona oddała już wszystko, co miała, lecz było to niewystarczające, marne, żałosne w porównaniu z poświęceniem Tristana. Nestor, żona, dzieci, rodzina, nazwisko, galeony, nazwisko - żegnani jej szczerymi łzami, łzami niesprawiedliwości, ona także chciała udowodnić Lordowi Voldemortowi swoją miłość - i być może właśnie spełniały się jej szaleńcze marzenia, nie tak słodkie, jak sądziła przed laty, obserwując wykrwawiającą się Evandrę, śniąc o tym, że kiedyś to ona złoży na ołtarzu ofiarnym kogoś, kto był jej najbliższy. - Dzieci i tak należą do niego, zawsze należały, doskonale o tym wiesz - syknęła, nie poruszając się z miejsca, dalej stojąc tuż przy nim, z dłońmi na barkach, z różdżką niewygodnie wbitą między palcami, trzęsąca się coraz bardziej z targającego nią gniewu, zawodu, rozpaczy, których - jeszcze? czy kiedykolwiek zdoła? - nie osłodził nadchodzący triumf, prowadzący ją najbliżej Czarnego Pana. - Gdyby nie On, nie donosiłabym ciąży, a bliźnięta nigdy nie przyszłyby na świat, nigdy nie stałyby się tak wyjątkowe - kontynuowała, pomimo upływu lat ciągle dotknięta tamtymi księżycowymi miesiącami, które wyłącznie dzięki Jego łasce okazały się najpiękniejszymi w jej życiu. Zamiast słabnąć - nabierała niespotykanych mocy, a czarna magia nie raniła jej, czyniąc z każdą niewybaczalną klątwą coraz silniejszą. Ją i dzieci, rozwijające się pod jej czarnym sercem, od poczęcia przesiąknięte mroczną magią, pojone mrocznym eliksirem, wtłaczanym do ich krwi. Gdyby nie protekcja Voldemorta, umarliby we troje, banalnie, zwyczajnie - to Jemu zawdzięczał istnienie prawdziwej rodziny, towarzyszącej mu przez kilkanaście lat. Kilkanaście lat szczęścia - czy nie było to wystarczające? - Jesteśmy mu to winni a poświęcenie napawa mnie radością. Mortimer, Myssleine, są...są wspaniali, są najdoskonalszym darem, który możemy mu oddać - mówiła coraz szybciej, prawie bełkotliwie, a jej oczy w końcu rozbłysły czymś w rodzaju matczynej czułości: tak, bliźnięta były najdoskonalszym, co stworzyła, pełne czarnej magii, inteligencji, za to bez moralnej słabości. Wzruszenie zgasło jednak szybko na wspomnienie feniksa - Deirdre skrzywiła się tak, jakby z ust Tristana padło najohydniejsze przekleństwo. - Zakon to przeszłość, niedługo zetrzemy ich na proch, jeszcze kilka miesięcy i zakończymy tę farsę - wycedziła, pewna swych słów, ignorując kwestię poświecenia jej samej; gdyby tylko On zapragnął ofiary z jej życia, złożyłaby ją bez najmniejszego zawahania. Wierzyła jednak, że to ostateczność, że służyła mu tak wiernie, by zostać u jego boku aż do końca - jeszcze niedawno była przekonana, że staną tam oboje, ona i Tristan, tak, jak wtedy, gdy sprowadzał ją przed oblicze Czarnego Pana po raz pierwszy, lecz stuprocentowa pewność roztrzaskała się o nagłe szaleństwo. Nawet teraz wierzyła, że się opamięta, że wykorzysta tą ostatnią szansę, że okaże skruchę - i tym samym pozwoli się uratować. Próżna nadzieja, rozbita w proch wraz z następnymi obrazoburczymi słowami, sprawiającymi, że aż zamilkła, wzburzona i spetryfikowana bezeceństwami, które wypowiadał. Nie dla niej, zrozumiałaby to - lecz nie dla Niego? Zrobiło się jej niedobrze, już nawet ciało reagowało mimowolnie i alergicznie na tak karygodne nieposłuszeństwo. - Milcz - syknęła, co nie przyniosło żadnego rezultatu, mówił dalej - i wypowiadał coraz bardziej przerażające herezje, plugawe bluźnierstwa, snując tchórzliwe plany. Patrzyła mu prosto w oczy, po raz pierwszy dzisiejszego popołudnia przerażona - cofnęła się od niego gwałtownie, robiąc kilka kroków w tył, jakby brzydziła się bliskości, mogącej zarazić ją toczącym go szaleństwem. Kiedyś jego słowa przyjęłaby jako świętość, najdokładniejszą wskazówkę, radę, której zamierzała słuchać wbrew własnemu osądowi, ale zwierzęce posłuszeństwo należało już do przeszłości. Przekreślił ją sam, brutalnie, bełkocząc o ucieczce. Zbladła, lecz na policzkach wykwitł niezdrowy, siny rumieniec a z kącików ust, z każdym słowem, zaczynała sączyć się krew - kara za powolność wymierzania sprawiedliwości. - Gdziekolwiek się udamy, znajdzie nas - wychrypiała, zaciskając mocno palce na różdżce, już czując nadchodzący błysk oślepiającego bólu - nie wahała się, ale zawodziła, przedłużała tę rozmowę, kontynuowała ją, ciągle nie raniąc go żadnym zaklęciem, nie rzucając go na kolana, okazując łaskę, przeciągając chwilę przed w nieskończoność. Nie wiedział, co mówi, rozsnuwał przed jej oczami kolejną ułudę, żałosną próbę pokazania swej siły - której nie posiadał. Pokręciła gwałtownie głową, przymykając oczy - jeśli nie uniesie różdżki teraz, nie zrobi tego nigdy; nie, nie pozwoli, mu zatruć swojego umysłu: więc dlaczego jej ręce ciągle pozostawały opuszczone wzdłuż drżącego ciała?
Zacisnęła usta w wąską linię, lecz i tak z jej ust wydarł się ostrzegawczy choć nieco stłumiony, warkot, wprawiający pełne wargi w drżenie. Nie poznawała go, podającego w wątpliwość wszystko, o co walczyli, umniejszającego zasługi, ślepego na to, jak wiele osiągnęli. - Ich krew umocniła Czarnego Pana, dostąpiłeś zaszczytu mogąc dokonać tak hojnej ofiary - wycedziła, coraz wyraźniej tracąc spokojną obojętność, z jaką pojawiła się na progu pomieszczenia. Zazdrościła mu wtedy, potwornie i paląco: miał tak wiele i tak wiele mógł Mu podarować; ona oddała już wszystko, co miała, lecz było to niewystarczające, marne, żałosne w porównaniu z poświęceniem Tristana. Nestor, żona, dzieci, rodzina, nazwisko, galeony, nazwisko - żegnani jej szczerymi łzami, łzami niesprawiedliwości, ona także chciała udowodnić Lordowi Voldemortowi swoją miłość - i być może właśnie spełniały się jej szaleńcze marzenia, nie tak słodkie, jak sądziła przed laty, obserwując wykrwawiającą się Evandrę, śniąc o tym, że kiedyś to ona złoży na ołtarzu ofiarnym kogoś, kto był jej najbliższy. - Dzieci i tak należą do niego, zawsze należały, doskonale o tym wiesz - syknęła, nie poruszając się z miejsca, dalej stojąc tuż przy nim, z dłońmi na barkach, z różdżką niewygodnie wbitą między palcami, trzęsąca się coraz bardziej z targającego nią gniewu, zawodu, rozpaczy, których - jeszcze? czy kiedykolwiek zdoła? - nie osłodził nadchodzący triumf, prowadzący ją najbliżej Czarnego Pana. - Gdyby nie On, nie donosiłabym ciąży, a bliźnięta nigdy nie przyszłyby na świat, nigdy nie stałyby się tak wyjątkowe - kontynuowała, pomimo upływu lat ciągle dotknięta tamtymi księżycowymi miesiącami, które wyłącznie dzięki Jego łasce okazały się najpiękniejszymi w jej życiu. Zamiast słabnąć - nabierała niespotykanych mocy, a czarna magia nie raniła jej, czyniąc z każdą niewybaczalną klątwą coraz silniejszą. Ją i dzieci, rozwijające się pod jej czarnym sercem, od poczęcia przesiąknięte mroczną magią, pojone mrocznym eliksirem, wtłaczanym do ich krwi. Gdyby nie protekcja Voldemorta, umarliby we troje, banalnie, zwyczajnie - to Jemu zawdzięczał istnienie prawdziwej rodziny, towarzyszącej mu przez kilkanaście lat. Kilkanaście lat szczęścia - czy nie było to wystarczające? - Jesteśmy mu to winni a poświęcenie napawa mnie radością. Mortimer, Myssleine, są...są wspaniali, są najdoskonalszym darem, który możemy mu oddać - mówiła coraz szybciej, prawie bełkotliwie, a jej oczy w końcu rozbłysły czymś w rodzaju matczynej czułości: tak, bliźnięta były najdoskonalszym, co stworzyła, pełne czarnej magii, inteligencji, za to bez moralnej słabości. Wzruszenie zgasło jednak szybko na wspomnienie feniksa - Deirdre skrzywiła się tak, jakby z ust Tristana padło najohydniejsze przekleństwo. - Zakon to przeszłość, niedługo zetrzemy ich na proch, jeszcze kilka miesięcy i zakończymy tę farsę - wycedziła, pewna swych słów, ignorując kwestię poświecenia jej samej; gdyby tylko On zapragnął ofiary z jej życia, złożyłaby ją bez najmniejszego zawahania. Wierzyła jednak, że to ostateczność, że służyła mu tak wiernie, by zostać u jego boku aż do końca - jeszcze niedawno była przekonana, że staną tam oboje, ona i Tristan, tak, jak wtedy, gdy sprowadzał ją przed oblicze Czarnego Pana po raz pierwszy, lecz stuprocentowa pewność roztrzaskała się o nagłe szaleństwo. Nawet teraz wierzyła, że się opamięta, że wykorzysta tą ostatnią szansę, że okaże skruchę - i tym samym pozwoli się uratować. Próżna nadzieja, rozbita w proch wraz z następnymi obrazoburczymi słowami, sprawiającymi, że aż zamilkła, wzburzona i spetryfikowana bezeceństwami, które wypowiadał. Nie dla niej, zrozumiałaby to - lecz nie dla Niego? Zrobiło się jej niedobrze, już nawet ciało reagowało mimowolnie i alergicznie na tak karygodne nieposłuszeństwo. - Milcz - syknęła, co nie przyniosło żadnego rezultatu, mówił dalej - i wypowiadał coraz bardziej przerażające herezje, plugawe bluźnierstwa, snując tchórzliwe plany. Patrzyła mu prosto w oczy, po raz pierwszy dzisiejszego popołudnia przerażona - cofnęła się od niego gwałtownie, robiąc kilka kroków w tył, jakby brzydziła się bliskości, mogącej zarazić ją toczącym go szaleństwem. Kiedyś jego słowa przyjęłaby jako świętość, najdokładniejszą wskazówkę, radę, której zamierzała słuchać wbrew własnemu osądowi, ale zwierzęce posłuszeństwo należało już do przeszłości. Przekreślił ją sam, brutalnie, bełkocząc o ucieczce. Zbladła, lecz na policzkach wykwitł niezdrowy, siny rumieniec a z kącików ust, z każdym słowem, zaczynała sączyć się krew - kara za powolność wymierzania sprawiedliwości. - Gdziekolwiek się udamy, znajdzie nas - wychrypiała, zaciskając mocno palce na różdżce, już czując nadchodzący błysk oślepiającego bólu - nie wahała się, ale zawodziła, przedłużała tę rozmowę, kontynuowała ją, ciągle nie raniąc go żadnym zaklęciem, nie rzucając go na kolana, okazując łaskę, przeciągając chwilę przed w nieskończoność. Nie wiedział, co mówi, rozsnuwał przed jej oczami kolejną ułudę, żałosną próbę pokazania swej siły - której nie posiadał. Pokręciła gwałtownie głową, przymykając oczy - jeśli nie uniesie różdżki teraz, nie zrobi tego nigdy; nie, nie pozwoli, mu zatruć swojego umysłu: więc dlaczego jej ręce ciągle pozostawały opuszczone wzdłuż drżącego ciała?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Prychnął, naprawdę, Deirdre? Umocniła go - kiedy? Pokręcił głową, bez zrozumienia, z rozpaczą i żałością, to wszystko było nieprawdą: ich krew rozlana była na darmo. Nie umocniła go, nie przechyliła szali zwycięstwa, nie przyniosła chwały, została rozlana przez pychę i głupotę tego, za którym pożądali. Pychę, głupotę, rządzę władzy, megalomanię, wiarę w nadludzkie przymioty kogoś, kto był tylko człowiekiem. Tom Marvolo Riddle okazał się nikim. Oni - okazali się nikim, naiwnymi głupcami, błaznami tańczącymi w rytm jego wojennych bębnów. Oddali mu się w całości, beznadziejnie i głupio, oddali mu wszystko, oddali mu znacznie więcej niż siebie - oddali mu dzieci, Deirdre miała rację. Czarny Pan miał do nich większe prawa niż oni sami, gdyby nie on, nigdy nie przyszłyby na świat. Poroniłaby. Umarłaby, ona i ich nienarodzeni potomkowie, w bólu, w cierpieniu, w dzikiej agonii, nigdy by na to nie pozwolił. Mortimer był silnym wojownikiem, miał jego oczy i jego butę, Myssleine była bardziej wycofana - jej usta przypominały usta matki, w jej rysach było też więcej wschodnich rysów niż u brata. Od dnia jej przyjścia na świat, nie mógł na nią patrzeć jak na jego własność: była jego córką. Byli jego dziećmi. I był gotów za nie walczyć - choć w najśmielszych snach nie przypuszczał, że przyjdzie mu o nie walczyć z ich matką. Ogłupioną, zmanipulowaną... uwięzioną jak on sam w okowach zobowiązań, na łańcuchu przysięgi wieczystej, z którego nigdy nie będą mogli się zerwać. Czy naprawdę sądził, że mogłoby się stać inaczej? Bliźnięta i tak byłyby wyjątkowe. Bo pochodziły od nich - nie od Niego. Jej ostra komenda milcz nie zrobiła na nim wrażenia, przypuszczał, że teraz już miała prawo nią rzucać - ale teraz już go to nie obchodziło. Wyłączył się z grona, z którego wyłączyć się nie mógł, łącząca ich hierarchia okazała się fikcją, dla niego, najbardziej zasłużonego, najwierniejszego - nie było sentymentu. Nie będzie go więc dla nikogo. Patrzył na nią, siniejące lico, strużkę krwi, jaka pojawiła się przy bledszych ustach - cofnął się, natrafiając na otwarte okno; okraszona przymiotami śmierci przypominała mu inferiusa - wciąż pięknego, wciąż kuszącego, a jednak martwego i naznaczonego koniecznością bezmyślnego posłuszeństwa. - Kiedy staliśmy się tacy, Deirdre? - Wiedział, że nie zrozumie. Nic nie rozumiała. Miała zamknięty, zmanipulowany, otępiony umysł, była narzędziem w jego rękach. Straciła swój intelekt, który wbrew początkowym obietnicom nie miał w tej potyczce żadnego znaczenia. Czarny Pan nie chciał od nich rozsądku, chciał od nich niszczącej siły skierowanej tam, gdzie jej zapragnie. - Staliśmy się bezwolnymi marionetkami - Nienawidził kontroli, dlatego kiedy był młody buntował się przeciwko ustalonym zasadom, dlatego późno przyjął na siebie ciężar obowiązku... dlaczego nie zauważył, że traci ją całkowicie jako podnóżek najbardziej przerażającego czarnoksięznika wszechczasów? Czarnoksiężnika, którego koniec był tak bliski, że mógł nadejść nawet z najbliższym wschodem słońca. - Robił z nami, co chciał. Wciąż robi z tobą - Spójrz na mnie, nie widzisz tego? Nie widzisz. Kiedyś mnie słuchałaś, potem: potem przyszedł fanatyzm, który porwał nas obojga. Otworzyć oczy jest trudno, ale to przecież nie jest niemożliwe. - Nie znajdzie nas - zaparł się, jego głos był stanowczy, lecz w momencie, w którym wypowiedział te słowa, jego tatuaż szarpnął rwącym bólem, który mimowolnie - żałośnie - powalił go na kolana i wytrącił z rąk różdżkę. Czego się spodziewał? Trzymała go przysięga wieczysta - nie mógł zdradzić. Bezgłośnie rozchylił wargi, wspierając się na rękach przed upadkiem - tuż przy twarzy miał jej kolana, pachnące hipnotycznym opium, uwypuklone za materiałem lejącej się czarnej szaty. Nie mógł wstać - przedramię ciągnęło go do hebanowych paneli kryjących podłogę. Robiło mu się duszno. Brakowało powietrza. Serce zaczynało bić szybciej: skąd ta panika?
- Jutro będzie martwy, a nasze zobowiązania wygasną - wychrypiał, unosząc wzrok wyżej, ku niej. Wystarczy, że dożyją. Brzmiało jak wyzwanie, zawody, prawdziwy turniej w niebezpiecznej sztuce przetrwania, ale nie byli słabi. Ramię szarpnęło w dół, zmuszony był opuścić wzrok. - Zaufaj mi, ukryję was - wychrypiał, z trudem wyginając kark, by znów na nią spojrzeć. - Wszystko przygotowałem - miał wszak dużo czasu, w trakcie którego Czarny Pan oczekiwał od niego wykonania zadania, dość dużo, żeby to obmyślić, zaplanować i przygotować, prawa, zdrowsza dłoń zacisnęła się wokół jej kostki, spragniona bliskości, wiedziona rozpaczą nieuchronnego końca. Tuż obok jej stopy opadła kilka kropel krwi z jej ust, każdą obserwował, jak zderzała się z drewnem rozpryskiwała, brudziła jego dłoń i jej stopy - to jest zbyt silne, prawda, Deirdre? Nie wszystkie błędy da się wybaczyć, powinien o tym wiedzieć lepiej od kogokolwiek, nigdy nie wybaczał. Nie wszystkie błędy da się naprawić. Nie z każdej drogi da się zejść. Na tę: dobrowolnie weszli na nieskończoną wieczność. - Po prostu bądź silna, to będzie najtrudniejsza noc - szepnął chrypliwie, mocniej zaciskając dłoń wokół jej kostki, tak zrezygnowany i żałosny - że poniżająca pozycja właściwie już go nie obchodziła. - Jeśli ją przetrwamy, przetrwamy już wszystko. Będzie atakował, bo koniec jest już bliski, ale nie wygra, bo jest za słab... - Nie dokończył, jęknął, znów szarpnięty ku ziemi przedramieniem, pulsującym silniejszym, bardziej rwącym bólem. Bestia w agonii atakuje najsilniej: ale przecież on też już w nią popadł, wypluł z ust czarną krew.
- Jutro będzie martwy, a nasze zobowiązania wygasną - wychrypiał, unosząc wzrok wyżej, ku niej. Wystarczy, że dożyją. Brzmiało jak wyzwanie, zawody, prawdziwy turniej w niebezpiecznej sztuce przetrwania, ale nie byli słabi. Ramię szarpnęło w dół, zmuszony był opuścić wzrok. - Zaufaj mi, ukryję was - wychrypiał, z trudem wyginając kark, by znów na nią spojrzeć. - Wszystko przygotowałem - miał wszak dużo czasu, w trakcie którego Czarny Pan oczekiwał od niego wykonania zadania, dość dużo, żeby to obmyślić, zaplanować i przygotować, prawa, zdrowsza dłoń zacisnęła się wokół jej kostki, spragniona bliskości, wiedziona rozpaczą nieuchronnego końca. Tuż obok jej stopy opadła kilka kropel krwi z jej ust, każdą obserwował, jak zderzała się z drewnem rozpryskiwała, brudziła jego dłoń i jej stopy - to jest zbyt silne, prawda, Deirdre? Nie wszystkie błędy da się wybaczyć, powinien o tym wiedzieć lepiej od kogokolwiek, nigdy nie wybaczał. Nie wszystkie błędy da się naprawić. Nie z każdej drogi da się zejść. Na tę: dobrowolnie weszli na nieskończoną wieczność. - Po prostu bądź silna, to będzie najtrudniejsza noc - szepnął chrypliwie, mocniej zaciskając dłoń wokół jej kostki, tak zrezygnowany i żałosny - że poniżająca pozycja właściwie już go nie obchodziła. - Jeśli ją przetrwamy, przetrwamy już wszystko. Będzie atakował, bo koniec jest już bliski, ale nie wygra, bo jest za słab... - Nie dokończył, jęknął, znów szarpnięty ku ziemi przedramieniem, pulsującym silniejszym, bardziej rwącym bólem. Bestia w agonii atakuje najsilniej: ale przecież on też już w nią popadł, wypluł z ust czarną krew.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Miała nadzieję, że przyjmie karę z pokorą, z wysoko uniesionym czołem, tak jak podchodził do wszelkich przeciwności losu, które potrafił do tej pory przezwyciężyć, sprawiając, że kochała go jeszcze bardziej - za odwagę, za przezorność, za umiejętność oddzielenia sytuacji, w których powinien kierować się emocjami, od tych, gdy ich lodowaty brak działał najskuteczniej. Wierzyła, że przyzna się do tragicznego błędu, a jeśli nie, że choć skontruje go milczeniem, posępnym i strasznym: był przecież w pełni świadom popełnionego grzechu przeciwko wierności Jego rozkazom. Wykazała się naiwnością; skoro zdradził, jakże mogła oczekiwać, by stał przed nią mężczyzna, który tchnął w nią prawdziwe życie, wtłaczając do żył czarną krew, pełną czarodziejskiej mocy? Tamten Tristan zginął, straciła go już dawno - jak dawno, dlaczego przegapiła moment, w którym jego oczy przestały błyszczeć fascynacją, zarastając matowiejącą błoną szaleństwa? Nie przywykła do zerkania w bok, nie upewniała się nigdy, że Rosier kroczy tuż przy niej: kiedy, złudnie, zrównali się w hierarchii Czarnego Pana i w posiadanej mocy, nie widziała już jego pleców, nie czuła też potrzeby, by go kontrolować - to przecież on przyprowadził ją przed oblicze Lorda Voldemorta, to on zasiał na podatnym gruncie mordercze ziarno i to on zbierał zatrute plony, czyniące ich bogatszymi, lepszymi, bardziej oddanymi nowej sprawiedliwości. Ufała mu bardziej niż sobie, nic nie zmieniło się przez te wszystkie lata - i okazało się, że popełniła fatalny błąd. Każde plugawe słowo, padające z ust Tristana, upewniało ją w beznadziei, w ostateczności tego, co musiała - co chciała - zrobić. Gruntowało nienawiść do kogoś, kogo pokochała, podsycało odrazę do przywiązania, jakie czuła: lecz mimo tego stała niewzruszona, z przymkniętymi oczami, praktycznie nie oddychając, znosząc oślizgłe bluźnierstwa tak, jakby były nieprzyjemnymi podmuchami lodowatego wiatr, pomagającego wytrzeźwieć jej z upojenia przeszłością. Silnymi uczuciami, gwałtowną pasją, morderczą namiętnością, całkowitym oddaniem; to nie był jej Tristan, szybciej bijące serce chciało ją jedynie oszukać, tak samo jak szaleniec, chwiejący się tuż przed nią. Marionetka. Zabawka słabości, które złamały go od środka, wypełniając ciało i umysł zgnilizną.
Dłonie zaciśnięte na różdżce już nie drżały, przymknięte powieki także, długie rzęsy rzucały równy cień na blade policzki. Złudne sekundy drżących wątpliwości rozwiały się, żyły lewego przedramienia przestały palić bólem - ją, jego posyłając na podłogę. Dopiero gdy usłyszała głuchy dźwięk uderzenia kolan o parkiet, leniwie otworzyła oczy, jeszcze przez chwilę patrząc przed siebie, za okno: dobiegający coraz głośniej odgłosy śmiechu i dziecięcych rozmów zdawały się ją uspokajać, odkopywać spod gruzów rozpaczy dumę i wdzięczność, za ofiarę, jaką rozkazał złożyć jej Czarny Pan.
- Zamknij się - wycedziła lodowato, bez zawahania, groźnie - czym innym były manipulacyjne brednie, którymi próbował pociągnąć ją za sobą na dno, a czym innym obrazoburcze ohydztwa. Lord Voldemort władał śmiercią, nie mógł zginąć, nigdy nie zginie - w odróżnieniu od z trudem walczącego z samym sobą Rosiera, spędzającego ostatnie drżące chwilę tuż przed nią, na kolanach. Wyczuwała słabość od razu, smród wątpliwości i strachu uderzał ją w nozdrza - pozostała drapieżnikiem, wyczuwającym drgnięcie niepewności, wyczuwającym krew ze śmiertelnej rany. W momencie, w którym osunął się przed nią na ziemię wszystkie bluźnierstwa napływające do jej głowy, dające nadzieję na ckliwe, radosne zakończenie, roztrzaskały się, zniknęły - w jednym momencie, w jednym głębokim wdechu. Znów oscylowali na końcach tej samej skali, on cierpiący i słaby i ona - wyraźnie rozluźniona, władcza, w końcu spokojna. Jedynie krew spływająca z kącików ust po brodzie i szyi przypominała o zatrutych słowach, w które na sekundę uwierzyła. Nieśpiesznie oblizała z niej wargi, nie dla przyjemności - własna krew różniła się od krwi ofiar, nie była tak słodka i lepka, - a dla przypomnienia. Tak smakowało zawahanie. Bólem i pustką; nie mogła sobie na nie pozwolić już nigdy więcej.
- Za słaby - dokończyła za niego melodyjnie i lekko, z dźwięcznym zaśpiewem, jak za czasów ich pierwszych spotkań, gdy gotowa była przychylić mu niebios, omotać kłamstwami, wciągnąć pod wodę, by umiejętnie dawkować mu toksyczny oddech. - Zawsze byłeś słaby. Od samego początku - kontynuowała prawie troskliwie, ignorując nacisk palców na kostce. Jego ręce były gorące jak zawsze, delikatniejsze, od lat nie pracował fizycznie przy smokach. Powstrzymała wzdrygnięcie, nie chciała czuć jego bliskości, ten żałosny gest powoli otwierał ledwie zasklepioną wyrwę przecinającą na pół poczucie misji. Nie odsunęła się jednak, ucieczka byłaby tchórzostwem - a tylko on się nim wykazywał, uparcie bredząc o schowaniu się przed Jego gniewem. - Słaby i łatwy, tak uroczo łatwowierny. Uległy, wręcz proszący się o kłamstwa i manipulacje, wierzący szczerze w każdy drobny detal - kontynuowała głosem przesyconym słodyczą i odrazą jednocześnie, przesuwając wzrok niżej, na syczącego z bólu mężczyznę. Osunął się na przedramiona, na łokcie - uniosła drugą nogę, bokiem lśniącej szpilki przesuwając powoli wzdłuż jego szczęki, prawie pieszczotliwie. - Dobrze, że Myssleine już więcej nie zobaczy swojego tchórzliwego ojca - szepnęła, pochylając się nad nim, by finalnie sunący wzdłuż szyi obcas nacisnął na bark, mocno, tak, by przewrócić go na plecy. Zacmokała z niezadowoleniem, przenosząc ciężar ciała z stopy spętanej wrzącymi męskimi palcami - na drugą, na obcas, wbijający się boleśnie w jego kość.
Uśmiechała się pogardliwie i z nienawiścią, twarz stężała w grymasie gniewnej odrazy - lecz czarne oczy, początkowo puste i matowe, zaczęły niepokojąco lśnić, zalewając policzki nagłą wilgocią. Początkowo myślała, że to krew, popękane z wściekłości naczynka, nie wytrzymujące nieznośnego ciśnienia - lecz po jej skórze zaczęły spływać łzy: gorącą, nieustającą falą. Tłumiony płacz, niesłyszalny w głosie, niezauważalny w mimice: widoczny jednak w drżących spięciach wąskich ramion i w przeźroczystych kroplach, rozpuszczających zaschniętą na brodzie krew i razem z nią skapujących prosto na jego wykrzywioną w cierpieniu twarz. Nie rozumiała tej reakcji, odruchowo uniosła dłoń z różdżką ku policzkom, ścierając łzy, lecz ich strumień ciągle łaskotał ją w skórę, drażniąc całkowicie czarne oczy. Dlaczego to musiało tak boleć, pomimo opanowania rozdzierając ją od wewnątrz, łamiąc żebra i wykręcając wnętrzności? Czy on - czuł to samo? Powinna ulżyć im obojgu, natychmiast - lecz musiała sprawić, by cierpiał wiecznie; śmierć byłaby dla zdrajcy zbyt wielką łaską.
Dłonie zaciśnięte na różdżce już nie drżały, przymknięte powieki także, długie rzęsy rzucały równy cień na blade policzki. Złudne sekundy drżących wątpliwości rozwiały się, żyły lewego przedramienia przestały palić bólem - ją, jego posyłając na podłogę. Dopiero gdy usłyszała głuchy dźwięk uderzenia kolan o parkiet, leniwie otworzyła oczy, jeszcze przez chwilę patrząc przed siebie, za okno: dobiegający coraz głośniej odgłosy śmiechu i dziecięcych rozmów zdawały się ją uspokajać, odkopywać spod gruzów rozpaczy dumę i wdzięczność, za ofiarę, jaką rozkazał złożyć jej Czarny Pan.
- Zamknij się - wycedziła lodowato, bez zawahania, groźnie - czym innym były manipulacyjne brednie, którymi próbował pociągnąć ją za sobą na dno, a czym innym obrazoburcze ohydztwa. Lord Voldemort władał śmiercią, nie mógł zginąć, nigdy nie zginie - w odróżnieniu od z trudem walczącego z samym sobą Rosiera, spędzającego ostatnie drżące chwilę tuż przed nią, na kolanach. Wyczuwała słabość od razu, smród wątpliwości i strachu uderzał ją w nozdrza - pozostała drapieżnikiem, wyczuwającym drgnięcie niepewności, wyczuwającym krew ze śmiertelnej rany. W momencie, w którym osunął się przed nią na ziemię wszystkie bluźnierstwa napływające do jej głowy, dające nadzieję na ckliwe, radosne zakończenie, roztrzaskały się, zniknęły - w jednym momencie, w jednym głębokim wdechu. Znów oscylowali na końcach tej samej skali, on cierpiący i słaby i ona - wyraźnie rozluźniona, władcza, w końcu spokojna. Jedynie krew spływająca z kącików ust po brodzie i szyi przypominała o zatrutych słowach, w które na sekundę uwierzyła. Nieśpiesznie oblizała z niej wargi, nie dla przyjemności - własna krew różniła się od krwi ofiar, nie była tak słodka i lepka, - a dla przypomnienia. Tak smakowało zawahanie. Bólem i pustką; nie mogła sobie na nie pozwolić już nigdy więcej.
- Za słaby - dokończyła za niego melodyjnie i lekko, z dźwięcznym zaśpiewem, jak za czasów ich pierwszych spotkań, gdy gotowa była przychylić mu niebios, omotać kłamstwami, wciągnąć pod wodę, by umiejętnie dawkować mu toksyczny oddech. - Zawsze byłeś słaby. Od samego początku - kontynuowała prawie troskliwie, ignorując nacisk palców na kostce. Jego ręce były gorące jak zawsze, delikatniejsze, od lat nie pracował fizycznie przy smokach. Powstrzymała wzdrygnięcie, nie chciała czuć jego bliskości, ten żałosny gest powoli otwierał ledwie zasklepioną wyrwę przecinającą na pół poczucie misji. Nie odsunęła się jednak, ucieczka byłaby tchórzostwem - a tylko on się nim wykazywał, uparcie bredząc o schowaniu się przed Jego gniewem. - Słaby i łatwy, tak uroczo łatwowierny. Uległy, wręcz proszący się o kłamstwa i manipulacje, wierzący szczerze w każdy drobny detal - kontynuowała głosem przesyconym słodyczą i odrazą jednocześnie, przesuwając wzrok niżej, na syczącego z bólu mężczyznę. Osunął się na przedramiona, na łokcie - uniosła drugą nogę, bokiem lśniącej szpilki przesuwając powoli wzdłuż jego szczęki, prawie pieszczotliwie. - Dobrze, że Myssleine już więcej nie zobaczy swojego tchórzliwego ojca - szepnęła, pochylając się nad nim, by finalnie sunący wzdłuż szyi obcas nacisnął na bark, mocno, tak, by przewrócić go na plecy. Zacmokała z niezadowoleniem, przenosząc ciężar ciała z stopy spętanej wrzącymi męskimi palcami - na drugą, na obcas, wbijający się boleśnie w jego kość.
Uśmiechała się pogardliwie i z nienawiścią, twarz stężała w grymasie gniewnej odrazy - lecz czarne oczy, początkowo puste i matowe, zaczęły niepokojąco lśnić, zalewając policzki nagłą wilgocią. Początkowo myślała, że to krew, popękane z wściekłości naczynka, nie wytrzymujące nieznośnego ciśnienia - lecz po jej skórze zaczęły spływać łzy: gorącą, nieustającą falą. Tłumiony płacz, niesłyszalny w głosie, niezauważalny w mimice: widoczny jednak w drżących spięciach wąskich ramion i w przeźroczystych kroplach, rozpuszczających zaschniętą na brodzie krew i razem z nią skapujących prosto na jego wykrzywioną w cierpieniu twarz. Nie rozumiała tej reakcji, odruchowo uniosła dłoń z różdżką ku policzkom, ścierając łzy, lecz ich strumień ciągle łaskotał ją w skórę, drażniąc całkowicie czarne oczy. Dlaczego to musiało tak boleć, pomimo opanowania rozdzierając ją od wewnątrz, łamiąc żebra i wykręcając wnętrzności? Czy on - czuł to samo? Powinna ulżyć im obojgu, natychmiast - lecz musiała sprawić, by cierpiał wiecznie; śmierć byłaby dla zdrajcy zbyt wielką łaską.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie miała prawa mu rozkazywać, ani teraz, ani nigdy, choć kolejna komenda z jej ust wychłostała go jak zimny deszcz, nie miał zamiaru jej usłuchać - budziła w nim jedynie wstręt, niezgodę i sprzeciw. Od zawsze należała do niego, była jego, to on wprowadził ją w szeregi rycerzy, to on znajdował się ponad nią. Do teraz - ale odtąd zaczynała się przecież wieczność, której nie przerwie już nic. Wyłączony z ich grona - mógł mieć w głębokim poważaniu hierarchię, przeszywający ból bijący od tatuażu nie miał znaczenia. Ani ten, ani bijący od barku, nie ból go upadlał, a poczucie utraty kontroli, kontroli, którą miał wszak zawsze; kontroli, z którą doskonale sobie radził; kontroli, na którą sobie zapracował. Zawsze bał się, że tym się stanie - marionetką pozbawioną własnej woli, zmanipulowanym głupcem. Zagubionym dzieckiem. Dokąd to wszystko właściwie miało zmierzać? Do utopijnej wizji świata, która pogrzebana została setki lat temu wraz ze śmiercią Salazara Slytherian, utopia była nierealna, nigdy się nie ziści - na tym polegała. Byli śmieszni, wierząc, że świat bez szlamu był możliwy. Że dało się wrócić dawny porządek - czystokrwistej krwi u władzy. Aurorzy zepchnęli ich na margines, Zakon Feniksa triumfował, oczyszczone Ministerstwo Magii nie przestawało ich prześladować. Oni wszyscy - byli głupcami. Czarny Pan też był, nie przemyślał tego planu. Działał chaotycznie i zbyt szybko. A oni - zawodzili raz po razie, nie potrafiąc spełnić jego żądań, nigdy nie dotarli do Azkabanu, nigdy nie oswobodzili Burke'a - to jego uwięzienie było początkiem ich końca - nigdy nie zniszczyli mugolskich siedlisk.
W jednym miała rację, zawsze był za słaby - to słabość pchnęła go przed oblicze Czarnego Pana, to słabość sprawiła, że wziął do siebie Deirdre, choć była zaledwie bezdomną suką, głosy dzieci, dobiegające gdzieś z oddali, one też były efektem słabości: a nawet ich źródłem. Całe jego dotychczasowe życie, odkąd odeszła Marie, było słabością, pasmem niepowodzeń i błędów, których nie dało się ani naprostować ani przebaczyć. Została mu tylko ona - czyżby? Tracił ją, widział to, słyszał, z każdym kolejnym wypowiadanym przez nią słowem, każdym uwłaczającym wtrąceniem, nie upadlała go ona, upadlał się sam - tym, że sobie na to pozwalał. Gdzie się podziała jego potęga? Moc, otrzymana w zamian za złożoną ofiarę? Siła bijąca od Mrocznego Znaku? Duma, która nie powinna pozwolić mu pochylić karku? Siła - silniejsza przecież od jej siły. Może nigdy jej nie było. Ból przeszywał go na wskroś, fizyczny przestawał mieć znaczenie, chciał raz jeszcze - poczuć namiętną pasję, która połączyła go z jego Czarną Orchideą.
Może przez cały czas był ledwie robakiem tarzającym się u ich stóp, jej stóp, stóp Czarnego Pana, naiwnym głupcem szukającym poklasku, zagubionym w dążeniach do urzeczywistnienia marzeń, nigdy nie śnił o potędze, nigdy nie pragnął chwały - marzył o żywej Marie i gruntownej pozycji własnego nazwiska. Obróciła go na plecy ruchem nogi jak szmacianą lalkę, zawsze przeważał nad nią fizycznie - zawsze dotąd. Czyżby słabość bijące od tatuażu odebrała mu nawet to? Czyżby - rzekoma zdrada kosztowała go tak wiele? Ale to przecież Czarny Pan ich zdradził, zdradził, nie dotrzymując obietnic, zdradził, przegrywając wojnę, zdradził, wysyłając ich kolejno na pewną śmierć, choć zwycięstwo nie znajdowało się już w zasięgu ich rąk. Zostawił ich. A może - chciał się ich wszystkich pozbyć, zacierając ślady; wygodna wymówka, bezpieczna ucieczka, spokojny byt - do czasu, kiedy odnowi grono swoich zwolenników, porywając dzieci wszystkich tych, którzy zawiedli dzisiaj, karmiąc ich tymi samymi kłamstwami i zwodząc tymi samymi ideami.
- Nie - to jedno nie było prawdą na pewno, nigdy nie wierzył w każdy detal; zawsze był ostrożny. Krytyczny. Nauczył się nie ufać, nigdy do końca nie zaufał nawet jej - nie po tym wszystkim, co zrobiła. Nie był łatwowierny, choć chciał wierzyć w pewną wizję świata. Chciał wierzyć - że należała do niego również sercem. Czy to próbowała zasugerować, czy chciała nim tylko manipulować? Jęknął z bólu, czując wbijany obcas, jego dłoń powędrowała na jej nogę, jej śladem - pomknęła druga, obydwiema uchwycił jej drugą stopę. Żałośnie - rozpaczliwie - tęsknie, błagam, przestań, chciałby wydyszeć, bynajmniej nie prosząc o litość: a o opamiętanie, chciał jej dawnej, chciał jej własnej, chciał jej mądrej, nieopamiętanej fanatyczną myślą. Zacisnął na jej stopie palce mocniej, kiedy obcas znalazł się tuż przy jego twarzy - ledwie dostrzegając przez jego kształt twarz czarownicy.
- Deirdre - wychrypiał, wodząc wzrokiem za ruchem jej dłoni, unoszących się ku twarzy, na której zakwitło nieznane uczucie; łzy, gorzkie łzy. Czas na łzy minął, Deirdre, jej krew bolała bardziej niż obolały bark. Nie chciał jej na to pozwolić, nie na sprzeciw wobec niego - na fanatyzm, któremu się oddała, na głupotę, która ją zniszczy. Nie po to ją stworzył. Kątem oka odnalazł na podłodze własną różdżkę, ale nie próbował po nią sięgać - zamiast tego, co sił szarpnął jej nogę, chcąc ją przewrócić - i zrównać poziomem z nim samym. Towarzyszył temu jęk bólu, rozognionej rany, wciąż przeszywający ból roztaczający się od tatuażu, to wcale nie musiał być koniec. Gdyby Czarny Pan miał siły go zabić, zrobiłby to już dawno temu. - Wiesz, że mam rację - chrypiał dalej, choć brakowało mu sił, żeby się podnieść. - Twoje serce należy do mnie, nie do niego - mówił dalej, bo łzy nie pojawiły się bez powodu, bo może przez warstwę fanatyzmu wciąż był w stanie dotrzeć do niej, niezmąconego umysłu będącej głosem prawdziwej jej. - Wróć do mnie - fraza odbiła się echem przeszłości, już raz się zbuntowała, już raz musiał ten bunt dławić - może niepotrzebnie. Może powinien był ją wtedy wypuścić. Może to wszystko: było błędem, którego nie powinien był popełnić, ból zastępował rozżalenie, ból przeradzał się w złość.
Może powinien był zostawić ją jęczącą pod spoconymi ciałami ludzi, którzy płacili za jej złudną wierność złotem.
W jednym miała rację, zawsze był za słaby - to słabość pchnęła go przed oblicze Czarnego Pana, to słabość sprawiła, że wziął do siebie Deirdre, choć była zaledwie bezdomną suką, głosy dzieci, dobiegające gdzieś z oddali, one też były efektem słabości: a nawet ich źródłem. Całe jego dotychczasowe życie, odkąd odeszła Marie, było słabością, pasmem niepowodzeń i błędów, których nie dało się ani naprostować ani przebaczyć. Została mu tylko ona - czyżby? Tracił ją, widział to, słyszał, z każdym kolejnym wypowiadanym przez nią słowem, każdym uwłaczającym wtrąceniem, nie upadlała go ona, upadlał się sam - tym, że sobie na to pozwalał. Gdzie się podziała jego potęga? Moc, otrzymana w zamian za złożoną ofiarę? Siła bijąca od Mrocznego Znaku? Duma, która nie powinna pozwolić mu pochylić karku? Siła - silniejsza przecież od jej siły. Może nigdy jej nie było. Ból przeszywał go na wskroś, fizyczny przestawał mieć znaczenie, chciał raz jeszcze - poczuć namiętną pasję, która połączyła go z jego Czarną Orchideą.
Może przez cały czas był ledwie robakiem tarzającym się u ich stóp, jej stóp, stóp Czarnego Pana, naiwnym głupcem szukającym poklasku, zagubionym w dążeniach do urzeczywistnienia marzeń, nigdy nie śnił o potędze, nigdy nie pragnął chwały - marzył o żywej Marie i gruntownej pozycji własnego nazwiska. Obróciła go na plecy ruchem nogi jak szmacianą lalkę, zawsze przeważał nad nią fizycznie - zawsze dotąd. Czyżby słabość bijące od tatuażu odebrała mu nawet to? Czyżby - rzekoma zdrada kosztowała go tak wiele? Ale to przecież Czarny Pan ich zdradził, zdradził, nie dotrzymując obietnic, zdradził, przegrywając wojnę, zdradził, wysyłając ich kolejno na pewną śmierć, choć zwycięstwo nie znajdowało się już w zasięgu ich rąk. Zostawił ich. A może - chciał się ich wszystkich pozbyć, zacierając ślady; wygodna wymówka, bezpieczna ucieczka, spokojny byt - do czasu, kiedy odnowi grono swoich zwolenników, porywając dzieci wszystkich tych, którzy zawiedli dzisiaj, karmiąc ich tymi samymi kłamstwami i zwodząc tymi samymi ideami.
- Nie - to jedno nie było prawdą na pewno, nigdy nie wierzył w każdy detal; zawsze był ostrożny. Krytyczny. Nauczył się nie ufać, nigdy do końca nie zaufał nawet jej - nie po tym wszystkim, co zrobiła. Nie był łatwowierny, choć chciał wierzyć w pewną wizję świata. Chciał wierzyć - że należała do niego również sercem. Czy to próbowała zasugerować, czy chciała nim tylko manipulować? Jęknął z bólu, czując wbijany obcas, jego dłoń powędrowała na jej nogę, jej śladem - pomknęła druga, obydwiema uchwycił jej drugą stopę. Żałośnie - rozpaczliwie - tęsknie, błagam, przestań, chciałby wydyszeć, bynajmniej nie prosząc o litość: a o opamiętanie, chciał jej dawnej, chciał jej własnej, chciał jej mądrej, nieopamiętanej fanatyczną myślą. Zacisnął na jej stopie palce mocniej, kiedy obcas znalazł się tuż przy jego twarzy - ledwie dostrzegając przez jego kształt twarz czarownicy.
- Deirdre - wychrypiał, wodząc wzrokiem za ruchem jej dłoni, unoszących się ku twarzy, na której zakwitło nieznane uczucie; łzy, gorzkie łzy. Czas na łzy minął, Deirdre, jej krew bolała bardziej niż obolały bark. Nie chciał jej na to pozwolić, nie na sprzeciw wobec niego - na fanatyzm, któremu się oddała, na głupotę, która ją zniszczy. Nie po to ją stworzył. Kątem oka odnalazł na podłodze własną różdżkę, ale nie próbował po nią sięgać - zamiast tego, co sił szarpnął jej nogę, chcąc ją przewrócić - i zrównać poziomem z nim samym. Towarzyszył temu jęk bólu, rozognionej rany, wciąż przeszywający ból roztaczający się od tatuażu, to wcale nie musiał być koniec. Gdyby Czarny Pan miał siły go zabić, zrobiłby to już dawno temu. - Wiesz, że mam rację - chrypiał dalej, choć brakowało mu sił, żeby się podnieść. - Twoje serce należy do mnie, nie do niego - mówił dalej, bo łzy nie pojawiły się bez powodu, bo może przez warstwę fanatyzmu wciąż był w stanie dotrzeć do niej, niezmąconego umysłu będącej głosem prawdziwej jej. - Wróć do mnie - fraza odbiła się echem przeszłości, już raz się zbuntowała, już raz musiał ten bunt dławić - może niepotrzebnie. Może powinien był ją wtedy wypuścić. Może to wszystko: było błędem, którego nie powinien był popełnić, ból zastępował rozżalenie, ból przeradzał się w złość.
Może powinien był zostawić ją jęczącą pod spoconymi ciałami ludzi, którzy płacili za jej złudną wierność złotem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
- Deirdre, Deirdre, Deirdre - powtórzyła teatralnie, złośliwie, właściwie sycząc ostatnie słowo w pieszczotliwie przeciągniętych głoskach dźwięcznego imienia. Jeśli błagał - robił to nieudolnie, jeśli próbował ugrać coś przywołaniem jej do porządku, niczym nieposłuszną sukę - robił to bezmyślnie, ślepy na fakt, że przecież nieodwołanie wyrwała się spod jego łańcucha. Własne imię, brzmiące w męskich ustach, już dawno przestało wzbudzać w niej niedorzeczną radość i psią wdzięczność za to, że odważył się nazwać ją swoją, rozebrać z pseudonimów i masek, zawłaszczyć taką, jaka była: naprawdę. Czuła jedynie obrzydzenie do tych wszystkich chwil, w której wypowiedzenie nieznanego wcześniej imienia działało jak zaklęcie. Uginające jej kark, rzucające na kolana, powstrzymujące w pół ruchu, petryfikujące wobec jego mocy. Pozbył się jej własnoręcznie, poddał się słabości - i teraz wił się przed nią w paroksyzmach bólu. Zdradził nie tylko Czarnego Pana, zdradził też ją - i ich dzieci, zdradził wszystko, w co wierzyli i na czym opierali swój świat. Obracający się w proch także i dla niego, padającego ofiarą własnych pragnień. - Skąd wiesz, że naprawdę mam tak na imię? Skąd wiesz, że nie okłamywałam cię przez te wszystkie lata? - spytała cicho, prawie śpiewnie, lecz dalej niespotykana wściekłość wylewała się z każdej głoski, zamieniając dezorientację, rozpacz i zagubienie w czystą, nieco żałosną furię, w ślepy gniew, szarpiącą postronkami naturalnego dla niej opanowania. Miała dość tej farsy, ścisnęła mocniej różdżkę, lecz zanim zdążyła unieść ją wyżej - i powstrzymać upokarzające drżenie palców - mocne szarpnięcie za kostkę wytrąciło ją z równowagi. Nie syknęła z bólu, już dawno wyzbyła się fizycznej wrażliwości - wraz z człowieczeństwem składając je na ołtarzu potęgi - ale wylądowała na ziemi, na nim, w ostatniej chwili wyrywając kostkę z rozpaczliwego uścisku dłoni. Kolana uderzyły o marmurową posadzkę, ręce wsparły się o męskie ramiona, nie wypuściła jednak różdżki, teraz boleśnie dźgającą go w szyję. Widziała twarz Tristana z bliska, mokrą od własnych łez i kropel krwi; dominujący dystans został przełamany a ona sama, sprowadzona do tego samego poziomu, ubrudzona tym samym występkiem, który popełnił w momencie odrzucenia rozkazu Czarnego Pana. Gniew ścisnął jej gardło, uniemożliwiając wydanie nawet syknięcia, jakże śmiał zachowywać się w ten sposób, żałośnie wczepiając się drżącymi palcami w złudną szansę pociągnięcia jej za sobą na dno. Naprawdę sądził, że zdoła ją sprowokować, ponownie naginając do swej woli, przytrzymać pod ciemną tonią na tyle długo, by oddała życie razem z nim? Głośno szumiąca w uszach krew nie zagłuszała jednak jego słów, wypowiadanych z odrzucającą nieustępliwością, niczym mantrę, mającą przywrócić jej zdrowy rozsądek - lub rozsierdzić tak, by zadała ostateczny, miłosierny cios, łaskawie kończąc cierpienia ich obojga. - Wiesz, że właśnie to mi obiecał? Wtedy, gdy naznaczył nas jako wyjątkowych, wiernych, silnych - w laboratorium Białej Wywerny, wśród ciemności i bólu, lśnienie spełnienia najskrytszych marzeń. - Śmierć wszystkich, którzy traktowali mnie jak zwierzę, odebranie im ich chwały, osiągnięcie potęgi ich kosztem - szeptała słodko, pochylając się nad nim, nisko, tak, że muskała wargami jego usta, spierzchnięte i drżące: obdarzając go nagle ostatnim pocałunkiem. Głębokim i ostrym, smakującym gorzką krwią i słonymi łzami, ciągle zalewającymi jej twarz, zbierającymi się w zagłębieniach obojczyków, zasychającymi wzdłuż szyi, poznaczonej czarnymi, wypukłymi żyłami. Rozpacz na chwilę przejęła kontrolę nad odruchami, lewę przedramię zapiekło potwornym bólem, lecz nie oderwała się od niego, karmiąc się nim zajadle i żałośnie, wiedząc, że robi to po raz ostatni. - Twoim kosztem - szepnęła bezgłośnie, przygryzając jego dolną wargę, do krwi, prawie czule, gdyby nie szeroko otwarte oczy, puste, czarne i martwe. Chciała wtulić twarz w zagłębienie jego szyi, słuchać dalej tych próśb, pozwolić się okłamać, niczym dziecko, któremu tuż przed śmiercią opowiada się baśń o życiu po drugiej stronie - ale nie mogła tego zrobić, nienaruszalna bariera wyrosła pomiędzy rozsądkiem a uczuciami. Granica odpychająca go od niego; odsunęła spragnione kolejnych złudzeń usta, prostując się na drżącym ciele, palcami jednej dłoni obrysowując jego wilgotne wargi, drugą - kierując różdżkę na brzuch. Proste, głębokie cięcie, niewerbalna czarnomagiczna klątwa, rozcinająca jego ciało, od splotu słonecznego przez żebra aż do klatki piersiowej; niemalże czuła opór mięśni i tkanek, trzask kości, chlupot wylewającej się krwi - ręka drgnęła jej niespokojnie, niewidzialne ostrze dotarło aż do barku, urywając morderczą ścieżkę. Oznaczenie, podpis pod cyrografem, zalewające ich oboje gorącą posoką, ostateczne pożegnanie, pulsujące koszmarnym bólem. - Serce - powtórzyła, prawie rozbawiona, choć kąciki jej ust drżały tak, jakby miała zaraz się rozpłakać całą sobą, nie tylko zrosić ich żałosnymi, groteskowymi łzami - ton pozostawał jednak ostry i kpiący. - Nie należę do nikogo, ani ja, ani ten romantyczny organ - wycedziła, przesuwając palce w dół, z jego ust na szyję, obojczyki, w końcu - na ziejącą dziurę, zalewającą się krwią. Czy nie o tym pisał druzgoczące wiersze? Czy nie sprowadzał na siebie wygłoszonego przez samego siebie proroctwa? Zaśmiała się krótko i perliście, wciskając palce w ranę, pomiędzy lśniące bielą żebra i nitki mięśni, pomiędzy pulsującą fioletem tkankę. - ale Twoje serce zawsze należało do mnie - sprostowała spokojnie, zaciskając palce na oślizgłym, pulsującym jeszcze sercu, dziwnie żywym, jak szamoczące się w uścisku stworzenie. Ciągle patrzyła mu prosto w oczy, ciągle czuła paroksyzmy ciała - i ciągle szlochała, bezgłośnie, z płaczem wstrząsającym drobnymi ramionami, z rozpaczą, przebijającą się coraz wyraźnie zza kamiennej maski, jaką nałożyła. Jego cierpienie nie napawało jej satysfakcją, odurzający zapach krwi wywoływał mdłości, nie zachwyt, a słone łzy, napływające do ust smakujących jeszcze nim, utrudniały nabranie powietrza - które w ostatecznym odruchu zaczerpnęła prosto z jego ust, demonicznie i straceńczo pragnąc odebrać mu wszystko, rozerwać go na strzępy, wyssać ostatni łyk zbawczego oddechu. Pożegnać go tak, jak na to zasłużył, zdradzając ją i zostawiając ją samą.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Rozchylił usta, chcąc po raz kolejny wywołać jej imię, rozpaczliwie, tęsknie, żałośnie, Deirdre, lecz kiedy je rozchylił - weszła mu w słowo, powtarzając je trzy zdradzieckie razy. Zbyt odważnie, bezczelnie, ostro, nieposłusznie, rozbudzała w nim złość i żal, powinna go przecież usłuchać - tak wiele mu zawdzięczała. Tak wiele miała dzieki niemu. Tak wysoko zaszła dzięki niemu. Dotąd zdawała się to doceniać - czyży? - wzgardziła okazaną łaską raz, mogła wzgardzić i drugi, ot tak, jak za pstryknięciem dłoni, nie pielęgnując w sobie sentymentów do tego, co minęło. Była przecież podobna do niego, egocentrycznego, skupionego na sobie, łaknąca władzy dla siebie, wzruszająca ramionami na porywy przeszłości. Przeszłości - czy byli przeszłością? To nie musiało się tak kończyć, Deirdre. Skąd wiedział? Nie wiedział - w życiu dawnej Miu ani dzisiejszej Deirdre nie było tak naprawdę nic pewnego, kłamała i manipulowała doskonale, widział, jak robiła to z innymi - wiedział, bo znał prawdę - czy dostrzegłby w jej twarzy, w jej oku, w kąciku ust, czy dostrzegłby w czymkolwiek szeptaną przez nią truciznę? Czy potrafiłby - odróżnić prawdę od ułudy? Nie potrafił, kiedy Czarny Pan składał obietnice, których nigdy nie dotrzymał. Czyżby? Może - nie dotrzymał tylko jemu składanej obietnicy. Patrząc prosto w jej czarne jak otchłań źrenice powoli pokręcił głową, przecząco, ostrzegawczo, zapewniając ją, ze zapędziła się zbyt daleko. Że wypowiada słowa, których pożałuje. Że nie powinna tego robić. Zdawało się, ze każdy element tego snu zniknął, że pokój stał się nicością, że śmiech dzieci już wybrzmiał ostatnie tony, zupełnie jakby w zakrzywionej rzeczywistości - gdzieś daleko stąd - były już martwe. Poczuł ciężar jej ciała, opadający na jego tułów, jak opadał w przeszłości setki, jeśli nie tysiące razy; agresywnie, mocno i z pasją, której brakowało jego chorowitej żonie. Jego dłonie odnalazły jej nogi, nie myślał wcale o tym, że mógłby ją - tak po prostu - zrzucić z siebie jednym zrywem, ogarniał go paraliż, którego nie rozumiał, a który był wytworem sennej mary. Ciało go bolało, bolała go szyja, bark, w który wbijała ostry obcas, lecz twarz nieprzyjemnie zalana krwią wyrażała nie ból, a zmęczenie. W jej oczach rosła złość, tak obca i inna od tej, którą wzbudzał zawsze.
To nawet miało sens, że tego pragnęła, wszystkie jej słowa, słabości, wszystkie jej czyny, wszystkie popełnione przez nią nieostrożne błędy, zawsze pragnęła władzy, kontroli, którą jej brutalnie odebrał, pragnęła wyjść ponad niego - oczywiście że tak - niezadowolona z pozycji usłużnej, zakutej w obrożę kochanki. Dziwka na zawsze pozostanie dziwką - nigdy jej do końca nie zaufał, ale zdrada na tę skalę przemknęła się w szczelinę zaślepienia przecinającą zasłonę jego ostrożności. Kochał ją. A ona - kochała siebie. Nie powinien być zdziwiony, lecz z jakiegoś powodu odczuwał ból, czyż nie dawno temu nauczył się nie ufać ludziom? Czyż czarodzieje nie nauczyli go, że jedynie on jeden był kimś, w kogo mógł uwierzyć? Czyż nie powinien - być ostrożniejszy? Nawet teraz, kiedy szeptała prawdy, w które nie zwątpił, nie sprzeciwił się wobec jej pocałunku, nie mniej kuszącemu niż zawsze, nie mniej słodkiemu niż zawsze. Już raz rozdarła tę ranę, teraz otwierała ją na nowo, setki razy wbijając sztylet w zabliźnioną już ranę. Powinien był ją tam zostawić. Powinien być mądrzejszy. Powinien nauczyć się panować nad własnymi żądzami, pokuszenie go zgubi - lecz czy nie wiedział o tym od dawna? Czy nie cenił przyjemności wyżej niż własnego życia? Nie smakowała dobrze, smakowała śmiercią, zawodem rodziny i goryczą, smakowała porażką i niedojrzałością, smakowała chłopięcymi latami, smakowała wszystkim tym, czego nie chciał i czego dawno temu powinien się wyzbyć, stając się silniejszym. Miała rację, zawiódł: nie służył godnie, gubiąc się w tak prostym labiryncie. Krew z jego wargi trysnęła, jak tryskała między nimi wielokrotnie, nie pobudzając jednak ani pasji ani namiętności - a przywołując wszystko, co najgorsze i otwierając jego oczy na strach, który zaczął go osaczać. Łzy, które spływały po jej policzkach - były jej czy jego?
Jęknął, odchylając głowę w tył; miał już dość bólu, śmierć mogła być jedynie wybawieniem. Zasłużył na nią, miała rację. Nie zdradą, która była konsekwencją jego działań, zasłużył sobie na nią własną głupotą, zawsze miał się za człowieka inteligentnego, a nawet: ponadinteligentnego. Tymczasem, ogłupiła go czerwona szminka, para wysokich butów i ciało, za które i tak gotów był przecież oddać życie. Za każdą jedną noc, za każdy jeden pocałunek, za każdą bolesną ranę. Życie bez niej byłoby puste, nudne i straszne. Czuł się źle ze wszystkim - z tym, kim był. Kim się urodził i kim się stał równocześnie. Ze swoją pozycją, uległą wobec dziewczyny, która winna wić się u jego stóp, bez siły, którą przecież posiadał, pozbawiony mocy sprawczej i niechroniony dłużej łaską tego, któremu służył tak wiernie. Zniszczony przegraną wojną - ze światem, z nim, z nią i z samym sobą. Chciał śmierci.
Choć jego serce pulsowało, widział je przecież tuż przed swoimi oczyma, to czuł, że, czarne, wewnątrz było puste. Wyrwała je każdym słowem, ten ruch był jedynie przypieczętowaniem nieodwołalnego. Czy widok jej oczu miał być ostatnim, co będzie pamiętał? Kamienna łaska czy niezrozumiały szloch będący odbiciem jego pragnień - nie tego, co działo się naprawdę? Jej ostatni pocałunek był jak pocałunek dementora, żałośnie straszącego pośród wąskich korytarzy strasznego Azkabanu. Obraz się zaciemniał, był już martwy. A może dopiero próbował się urodzić.
Kiedy otworzył oczy, dostrzegł zdobiony sufit Chateu Rose, miał pod głową miękką aksamitną poduszkę i okryty był miękką pierzyną zakrytą futrem z białego lisa dodatkowo chroniącym przed nocnym mrozem - maj owładnięty anomaliami nie był tak ciepły jak zwykle. Leżał prosto, wpatrując się w sufit, pusty, szary i nudny. Jego oddech był wolny i miarowy, a jednak odczuwał trudny do zwerbalizowania niepokój. Jego żona wciąż była nieprzytomna, a Deirdre opływała w luksusach nadmorskiej willi, do której ją zaprosił. Zbite w wąską kreskę usta nie wyrażały nic, podobnie jak oczy, jak martwe wpatrzone w jeden punkt, czuł ból na ciele. Miał kilka ran po spotkaniu ze smokiem, bark jeszcze się nie zaleczył. Włosy - były mokre od potu. Za oknem nasilał się wiatr, mówią, że to on przynosi zmiany. Oprócz tego wiatru wciąż nie słyszał nic. W Dover nie było dzieci.
Wyciągnął przed siebie lewą dłoń - ostrożnie, z lękiem - przyglądając się jej wierzchowi, choć to nie tam widniał symbol, którego szukał. Dopiero po chwili - równie powoli - odwrócił ją, odnajdując na przedramieniu mroczny znak, będący jego ochroną, siłą i źródłem potęgi jednocześnie. Będący stabilnością. Wiedział, że nigdy nie sprzeciwiłby się rozkazowi Czarnego Pana, wiedział też, że dałby mu wszystko, czego pragnął. Zacisnął pięść, uwypuklając żyły, przez które płynęła jego błękitna krew, uwypuklając mięśnie, które mimo bólu szarpiącego jego ciałem nie zostały mu odjęte. Nie opuszczając lewego ramienia. Nagle - gwałtownie - odwrócił twarz w bok, niepotrzebnie, różdżka wciąż tam leżała. Sięgnął po nią prawą ręką, ostrożnie zaciskając palce na rękojeści, przyciągając lewę ramię bliżej własnej piersi. Piersi, w której wciąż biło serce. Trzymaną różdżkę krótki moment warzył w dłoni, nim skierował jej kraniec na baldach bogatego łoża, niewerbalnym Vulnareiro przecinając materiał na pół, szorstko i brzydko, dwie części płachty ciężko opadły na boki. Odetchnął głębiej, wciąż miał w ręku moc sprawczą - potężną czarnomagiczną siłę. Zanurzył się w tej mocy i okiełznał ją. Nie tylko ją - czyżby?
- Deirdre - szept chrypliwie wymknął się spomiędzy jego ust.
/zt x2
To nawet miało sens, że tego pragnęła, wszystkie jej słowa, słabości, wszystkie jej czyny, wszystkie popełnione przez nią nieostrożne błędy, zawsze pragnęła władzy, kontroli, którą jej brutalnie odebrał, pragnęła wyjść ponad niego - oczywiście że tak - niezadowolona z pozycji usłużnej, zakutej w obrożę kochanki. Dziwka na zawsze pozostanie dziwką - nigdy jej do końca nie zaufał, ale zdrada na tę skalę przemknęła się w szczelinę zaślepienia przecinającą zasłonę jego ostrożności. Kochał ją. A ona - kochała siebie. Nie powinien być zdziwiony, lecz z jakiegoś powodu odczuwał ból, czyż nie dawno temu nauczył się nie ufać ludziom? Czyż czarodzieje nie nauczyli go, że jedynie on jeden był kimś, w kogo mógł uwierzyć? Czyż nie powinien - być ostrożniejszy? Nawet teraz, kiedy szeptała prawdy, w które nie zwątpił, nie sprzeciwił się wobec jej pocałunku, nie mniej kuszącemu niż zawsze, nie mniej słodkiemu niż zawsze. Już raz rozdarła tę ranę, teraz otwierała ją na nowo, setki razy wbijając sztylet w zabliźnioną już ranę. Powinien był ją tam zostawić. Powinien być mądrzejszy. Powinien nauczyć się panować nad własnymi żądzami, pokuszenie go zgubi - lecz czy nie wiedział o tym od dawna? Czy nie cenił przyjemności wyżej niż własnego życia? Nie smakowała dobrze, smakowała śmiercią, zawodem rodziny i goryczą, smakowała porażką i niedojrzałością, smakowała chłopięcymi latami, smakowała wszystkim tym, czego nie chciał i czego dawno temu powinien się wyzbyć, stając się silniejszym. Miała rację, zawiódł: nie służył godnie, gubiąc się w tak prostym labiryncie. Krew z jego wargi trysnęła, jak tryskała między nimi wielokrotnie, nie pobudzając jednak ani pasji ani namiętności - a przywołując wszystko, co najgorsze i otwierając jego oczy na strach, który zaczął go osaczać. Łzy, które spływały po jej policzkach - były jej czy jego?
Jęknął, odchylając głowę w tył; miał już dość bólu, śmierć mogła być jedynie wybawieniem. Zasłużył na nią, miała rację. Nie zdradą, która była konsekwencją jego działań, zasłużył sobie na nią własną głupotą, zawsze miał się za człowieka inteligentnego, a nawet: ponadinteligentnego. Tymczasem, ogłupiła go czerwona szminka, para wysokich butów i ciało, za które i tak gotów był przecież oddać życie. Za każdą jedną noc, za każdy jeden pocałunek, za każdą bolesną ranę. Życie bez niej byłoby puste, nudne i straszne. Czuł się źle ze wszystkim - z tym, kim był. Kim się urodził i kim się stał równocześnie. Ze swoją pozycją, uległą wobec dziewczyny, która winna wić się u jego stóp, bez siły, którą przecież posiadał, pozbawiony mocy sprawczej i niechroniony dłużej łaską tego, któremu służył tak wiernie. Zniszczony przegraną wojną - ze światem, z nim, z nią i z samym sobą. Chciał śmierci.
Choć jego serce pulsowało, widział je przecież tuż przed swoimi oczyma, to czuł, że, czarne, wewnątrz było puste. Wyrwała je każdym słowem, ten ruch był jedynie przypieczętowaniem nieodwołalnego. Czy widok jej oczu miał być ostatnim, co będzie pamiętał? Kamienna łaska czy niezrozumiały szloch będący odbiciem jego pragnień - nie tego, co działo się naprawdę? Jej ostatni pocałunek był jak pocałunek dementora, żałośnie straszącego pośród wąskich korytarzy strasznego Azkabanu. Obraz się zaciemniał, był już martwy. A może dopiero próbował się urodzić.
Kiedy otworzył oczy, dostrzegł zdobiony sufit Chateu Rose, miał pod głową miękką aksamitną poduszkę i okryty był miękką pierzyną zakrytą futrem z białego lisa dodatkowo chroniącym przed nocnym mrozem - maj owładnięty anomaliami nie był tak ciepły jak zwykle. Leżał prosto, wpatrując się w sufit, pusty, szary i nudny. Jego oddech był wolny i miarowy, a jednak odczuwał trudny do zwerbalizowania niepokój. Jego żona wciąż była nieprzytomna, a Deirdre opływała w luksusach nadmorskiej willi, do której ją zaprosił. Zbite w wąską kreskę usta nie wyrażały nic, podobnie jak oczy, jak martwe wpatrzone w jeden punkt, czuł ból na ciele. Miał kilka ran po spotkaniu ze smokiem, bark jeszcze się nie zaleczył. Włosy - były mokre od potu. Za oknem nasilał się wiatr, mówią, że to on przynosi zmiany. Oprócz tego wiatru wciąż nie słyszał nic. W Dover nie było dzieci.
Wyciągnął przed siebie lewą dłoń - ostrożnie, z lękiem - przyglądając się jej wierzchowi, choć to nie tam widniał symbol, którego szukał. Dopiero po chwili - równie powoli - odwrócił ją, odnajdując na przedramieniu mroczny znak, będący jego ochroną, siłą i źródłem potęgi jednocześnie. Będący stabilnością. Wiedział, że nigdy nie sprzeciwiłby się rozkazowi Czarnego Pana, wiedział też, że dałby mu wszystko, czego pragnął. Zacisnął pięść, uwypuklając żyły, przez które płynęła jego błękitna krew, uwypuklając mięśnie, które mimo bólu szarpiącego jego ciałem nie zostały mu odjęte. Nie opuszczając lewego ramienia. Nagle - gwałtownie - odwrócił twarz w bok, niepotrzebnie, różdżka wciąż tam leżała. Sięgnął po nią prawą ręką, ostrożnie zaciskając palce na rękojeści, przyciągając lewę ramię bliżej własnej piersi. Piersi, w której wciąż biło serce. Trzymaną różdżkę krótki moment warzył w dłoni, nim skierował jej kraniec na baldach bogatego łoża, niewerbalnym Vulnareiro przecinając materiał na pół, szorstko i brzydko, dwie części płachty ciężko opadły na boki. Odetchnął głębiej, wciąż miał w ręku moc sprawczą - potężną czarnomagiczną siłę. Zanurzył się w tej mocy i okiełznał ją. Nie tylko ją - czyżby?
- Deirdre - szept chrypliwie wymknął się spomiędzy jego ust.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
[sen] zbrodnia i kara
Szybka odpowiedź