[sen] patriarchalny nokturn
AutorWiadomość
Krok za krokiem - szła przez kompletną ciemność, pochłaniającą zarówno jaśniejsze kwadraty okien jak i łunę nielicznych latarni, płonących złudnym blaskiem, przyciągającym niepewne ćmy do ognisk niegodziwości, niszczących zagubionych wśród labiryntu nokturnowych uliczek wędrowców. Miłośnicy śnieżki, sprzedawcy nielegalnych artefaktów, dilerzy morderczych eliksirów i trucizn, zabójcy na spływające galeonami zlecenie, podrzędne męty, wszyscy obywatele plugawej dzielnicy wylęgali na brudny bruk, chcąc uszczknąć coś dla siebie. Zwabić, skorzystać, posiąść, im gorzej tym lepiej - im dalej od prawa i porządku, tym słodziej i przyjemniej. Aura Śmiertelnego Nokturnu zawsze emanowała strachem i zagubieniem, nawet dla stałych bywalców będąc gruntem grząskim i niepewnym, labiryntem uliczek zbyt wąskich, by można było umknąć w bok, i zbyt długich, by cofnąć się do wyjścia; poprzetykanych ślepymi zaułkami, w większości przypadków szykującymi dla znajdującego się w nich delikwenta nieciekawy los.
Deirdre nigdy nie obawiała się rzeczy prostych, naiwnie wierząc w swoją wyjątkowość, los tak ciężki i trudny, że niemożliwy do zbrukania lepkimi dłońmi prymitywnych nieszczęść, spadających na uciemiężone w patriarchacie kobiety. Wymykała się schematom, szukając kontroli tam, gdzie inne widziały upodlenie; pewna, że włada sytuacją, włada mężczyznami, włada ich prymitywnym pożądaniem. Nic złego nie mogło spotkać jej w plugawych przejściach Nokturnu - znajdowała się przecież ponad maluczkimi, pełzającymi rynsztokami, by jakoś sprostać niewielkim wymaganiom swej żałosnej egzystencji. Tym razem także nie obawiała się przekroczyć granicy między Pokątną a czarodziejskim piekłem, wsiąknęła w ciemność z gracją i swobodnie, sprawnie poruszając się w wąskich korytarzach, ciemnych bramach i pachnących zgnilizną zakamarkach. Nie miała pojęcia gdzie zmierza, ale z pewnością się śpieszyła - coś gnało ją do przodu, pragnienie, potrzeba, rozkaz; nie było to rozsądne, poruszała się zgrabnie i zwinnie, dopiero po dłuższej chwili orientując się, że się zgubiła - a za nią, niczym wyjątkowo przerażające echo, podążały nieśpieszne kroki. Rozpoznawała ciężkie, prawie wojskowe buty, równy chód, dolatywał do niej także wątpliwie atrakcyjny aromat alkoholu - ale nie skupiała na tym uwagi, skoncentrowana na wydostaniu się z półmroku z powrotem na względnie główną arterię Nokturnu. Skręciła w bok, najpierw w prawo, potem w lewo, powinna znaleźć się na placu i prowizorycznym skwerze, z poskręcanymi, martwymi drzewami, ale zamiast tego natrafiła na pokrytą oślizgłym mchem ścianę. Ślepy zaułek. Wysoki mur, tuż przed jej wzrokiem - gdy zerknęła w górę, nie potrafiła odnaleźć spojrzeniem jego końca; z obydwu stron otaczały ją także nieprzerwane drzwiami lub okiennicami ściany, zdające się łączyć ze sobą tuż nad nią ciężkim, grożącym zawaleniem sklepieniem. Przez chwilę stała tuż przed ceglanym bokiem zamkniętego labiryntu, oddychając ciężko, szybko - zaczynała się bać; nienawidziła uczucia zagubienia. Coś było definitywnie nie tak, dlaczego znalazła się akurat w tym miejscu? Przymknęła na sekundę oczy, odwracając się przodem do jedynego wyjścia z ciemnego zaułka - i zauważając przy nisko sklepionym przejściu barczysty cień. Trudny do zidentyfikowania; w sennej rzeczywistości mógł być zarówno marą jak i najbardziej realnym koszmarem, który jednak zamierzała zignorować. Uniosła wysoko głowę i ruszyła z powrotem w stronę wyjścia z zaułka, zamierzając ominąć tarasującą jej drogę ciemność, gęstniejąca, mroczną, nienaturalnie rosłą i silną.
- Odsuń się - wycedziła, znajdując się tuż obok mężczyzny - z tej odległości potrafiła rozpoznać już płeć, oczywistą z punktu widzenia zagubionej w ciemności, przerażonej kobiety - tarasującego wyjście z zaułka. Zapomniała o zamianie w mgłę, mogącą w jednej sekundzie unieść ją ponad dachami Nokturnu, zapomniała o wszystkich wskazówkach, stojąc obok uśmiechającego się - w półmroku potrafiła dostrzec tylko szereg równych zębów - cienia, uniemożliwiającego jej powrót do serca labiryntu a potem: ruszenie ku czekającemu ją zadaniu.
Deirdre nigdy nie obawiała się rzeczy prostych, naiwnie wierząc w swoją wyjątkowość, los tak ciężki i trudny, że niemożliwy do zbrukania lepkimi dłońmi prymitywnych nieszczęść, spadających na uciemiężone w patriarchacie kobiety. Wymykała się schematom, szukając kontroli tam, gdzie inne widziały upodlenie; pewna, że włada sytuacją, włada mężczyznami, włada ich prymitywnym pożądaniem. Nic złego nie mogło spotkać jej w plugawych przejściach Nokturnu - znajdowała się przecież ponad maluczkimi, pełzającymi rynsztokami, by jakoś sprostać niewielkim wymaganiom swej żałosnej egzystencji. Tym razem także nie obawiała się przekroczyć granicy między Pokątną a czarodziejskim piekłem, wsiąknęła w ciemność z gracją i swobodnie, sprawnie poruszając się w wąskich korytarzach, ciemnych bramach i pachnących zgnilizną zakamarkach. Nie miała pojęcia gdzie zmierza, ale z pewnością się śpieszyła - coś gnało ją do przodu, pragnienie, potrzeba, rozkaz; nie było to rozsądne, poruszała się zgrabnie i zwinnie, dopiero po dłuższej chwili orientując się, że się zgubiła - a za nią, niczym wyjątkowo przerażające echo, podążały nieśpieszne kroki. Rozpoznawała ciężkie, prawie wojskowe buty, równy chód, dolatywał do niej także wątpliwie atrakcyjny aromat alkoholu - ale nie skupiała na tym uwagi, skoncentrowana na wydostaniu się z półmroku z powrotem na względnie główną arterię Nokturnu. Skręciła w bok, najpierw w prawo, potem w lewo, powinna znaleźć się na placu i prowizorycznym skwerze, z poskręcanymi, martwymi drzewami, ale zamiast tego natrafiła na pokrytą oślizgłym mchem ścianę. Ślepy zaułek. Wysoki mur, tuż przed jej wzrokiem - gdy zerknęła w górę, nie potrafiła odnaleźć spojrzeniem jego końca; z obydwu stron otaczały ją także nieprzerwane drzwiami lub okiennicami ściany, zdające się łączyć ze sobą tuż nad nią ciężkim, grożącym zawaleniem sklepieniem. Przez chwilę stała tuż przed ceglanym bokiem zamkniętego labiryntu, oddychając ciężko, szybko - zaczynała się bać; nienawidziła uczucia zagubienia. Coś było definitywnie nie tak, dlaczego znalazła się akurat w tym miejscu? Przymknęła na sekundę oczy, odwracając się przodem do jedynego wyjścia z ciemnego zaułka - i zauważając przy nisko sklepionym przejściu barczysty cień. Trudny do zidentyfikowania; w sennej rzeczywistości mógł być zarówno marą jak i najbardziej realnym koszmarem, który jednak zamierzała zignorować. Uniosła wysoko głowę i ruszyła z powrotem w stronę wyjścia z zaułka, zamierzając ominąć tarasującą jej drogę ciemność, gęstniejąca, mroczną, nienaturalnie rosłą i silną.
- Odsuń się - wycedziła, znajdując się tuż obok mężczyzny - z tej odległości potrafiła rozpoznać już płeć, oczywistą z punktu widzenia zagubionej w ciemności, przerażonej kobiety - tarasującego wyjście z zaułka. Zapomniała o zamianie w mgłę, mogącą w jednej sekundzie unieść ją ponad dachami Nokturnu, zapomniała o wszystkich wskazówkach, stojąc obok uśmiechającego się - w półmroku potrafiła dostrzec tylko szereg równych zębów - cienia, uniemożliwiającego jej powrót do serca labiryntu a potem: ruszenie ku czekającemu ją zadaniu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Siedział u szczytu stołu, od wina ociężały i jadłem napchany, w objęciach bezwstydnych czarownic, czując się królem tego świata. Czarodziejska społeczność o monarchii pojęcia nie miała, lecz nie potrzebował korony i tak wiedzieli o tym wszyscy - że to on, Siergiej Dolohov, jest tutaj panem sytuacji i nic zdarzyć się nie może bez jego wiedzy. Czarnoksiężnicy, handlarze czarnomagicznymi przedmiotami, gobliny-lichwiarze, złodzieje i insza spod ciemnej gwiazdy hołota musiała skryć się w cieniu, pochylić czoło przed samozwańczym władcą Nokturnu, który wzniósł kolejny kielich Tourjous Pur i nagłe rozpłynał się w powietrzu. Rudowłosa wiedźma o obfitych kształtach, dotychczas zajmująca miejsce na jego kolanach, przewróciła się na ziemię wraz z krzesłem.
Nocne powietrze wdzierało się w nozdrza, trzeźwiło umysł, rozbudzały zaspane ciało. Nie przemykał labiryntem uliczek Nokturnu niczym cień, o nie - on kroczył nieśpiesznie i pewnie, niczym pan na swoich włościach. Nie krył twarzy, którą pokrywała gęsta broda, brodę butnie trzymał wysoko. Na ustach jawił się parszywy, bezczelny uśmiech człowieka, który sądzi, że wszystko i wszyscy należą właśnie do niego. Ponad znajome zapachy i smrody Nokturnu, wonie trucizn, alkoholu, opium, moczu i smrodu rozkładu ciała, wzbił się inny, przyjemny... Czy to nie jaśmin? Nie powinien wiedzieć, że to jaśmin, lecz z odmętów niepamięci nagle wychynęło jego wspomnienie. Ten zapach drażnił i roztrącał gorącą noc. Musiał odnaleźć ów kwiat, nie wiedział dlaczego i po co, lecz czuł irracjonalny, wewnętrzny przymus by za nim podążać. Kierowany przeczuciem, dziwną siłą, a może wodzony za noc przez przeznaczenie, kroczył w ciemności, podążając za wysoką, smukłą sylwetką.
Dreszcz podniecenia przebiegł wzdłuż kręgosłupa, usta wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu, dłoń niby wyciosana z dębu zacisnęła się na różdżce. Drapieżnik i ofiara, nie miał wątpliwości kto jest tu kim; to on, zawsze wszak on wygrywał i nie przyjmował opcji porażki. Nie, to nie mogło się zdarzyć. Nie tutaj, nie teraz. A teraz i tutaj... Było nigdy i nigdzie.
Czy to on doprowadził ją do pułapki, czy ona sama nieświadomie w nią wpadła? Nie potrafił ocenić, nie tracił czasu na bezsensowne rozważania, to wcale nie było już ważne - liczyło się, że miał ją w garści, wiedział to.
Wyciągnął rękę lewą rękę, by dotknąć zimnego muru, który nagle znalazł się bliżej niż był przed chwilą, lecz wcale nie zwrócił na to uwagi. Pomimo półmroku doskonale widział jej twarz: egzotyczną i piękną, bladą i wyjątkową. Miała doskonale wykrojone, pełne usta, w które zapragnął wpić się brutalnie i nie wątpił, że to uczyni - lecz jeszcze nie teraz, jeszcze chwila, zaczekaj, egzotyczny kwiatuszku. Dolohov lubił zabawić się ze swą ofiarą.
-Odsunę się, jeśli się rozbierzesz - odrzekł jej bezczelnie i nagle machnął różdżką, a z niej wystrzelił czerwony promień -Expelliarmus!
Chwila nieuwagi, a może złośliwość losu, a różdżka jaśminowej piękności wyrwała się z jej dłoni, posłusznie szybując ku Dolohovowi, który złapal ją lewą ręką. Zbliżył się o krok, a na jego twarz padło blade światło księżyca, wiszącego nad Nokturnem.
-Mam powtarzać dwa razy? - spytał kpiąco, oblizując spierzchnięte usta.
Nocne powietrze wdzierało się w nozdrza, trzeźwiło umysł, rozbudzały zaspane ciało. Nie przemykał labiryntem uliczek Nokturnu niczym cień, o nie - on kroczył nieśpiesznie i pewnie, niczym pan na swoich włościach. Nie krył twarzy, którą pokrywała gęsta broda, brodę butnie trzymał wysoko. Na ustach jawił się parszywy, bezczelny uśmiech człowieka, który sądzi, że wszystko i wszyscy należą właśnie do niego. Ponad znajome zapachy i smrody Nokturnu, wonie trucizn, alkoholu, opium, moczu i smrodu rozkładu ciała, wzbił się inny, przyjemny... Czy to nie jaśmin? Nie powinien wiedzieć, że to jaśmin, lecz z odmętów niepamięci nagle wychynęło jego wspomnienie. Ten zapach drażnił i roztrącał gorącą noc. Musiał odnaleźć ów kwiat, nie wiedział dlaczego i po co, lecz czuł irracjonalny, wewnętrzny przymus by za nim podążać. Kierowany przeczuciem, dziwną siłą, a może wodzony za noc przez przeznaczenie, kroczył w ciemności, podążając za wysoką, smukłą sylwetką.
Dreszcz podniecenia przebiegł wzdłuż kręgosłupa, usta wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu, dłoń niby wyciosana z dębu zacisnęła się na różdżce. Drapieżnik i ofiara, nie miał wątpliwości kto jest tu kim; to on, zawsze wszak on wygrywał i nie przyjmował opcji porażki. Nie, to nie mogło się zdarzyć. Nie tutaj, nie teraz. A teraz i tutaj... Było nigdy i nigdzie.
Czy to on doprowadził ją do pułapki, czy ona sama nieświadomie w nią wpadła? Nie potrafił ocenić, nie tracił czasu na bezsensowne rozważania, to wcale nie było już ważne - liczyło się, że miał ją w garści, wiedział to.
Wyciągnął rękę lewą rękę, by dotknąć zimnego muru, który nagle znalazł się bliżej niż był przed chwilą, lecz wcale nie zwrócił na to uwagi. Pomimo półmroku doskonale widział jej twarz: egzotyczną i piękną, bladą i wyjątkową. Miała doskonale wykrojone, pełne usta, w które zapragnął wpić się brutalnie i nie wątpił, że to uczyni - lecz jeszcze nie teraz, jeszcze chwila, zaczekaj, egzotyczny kwiatuszku. Dolohov lubił zabawić się ze swą ofiarą.
-Odsunę się, jeśli się rozbierzesz - odrzekł jej bezczelnie i nagle machnął różdżką, a z niej wystrzelił czerwony promień -Expelliarmus!
Chwila nieuwagi, a może złośliwość losu, a różdżka jaśminowej piękności wyrwała się z jej dłoni, posłusznie szybując ku Dolohovowi, który złapal ją lewą ręką. Zbliżył się o krok, a na jego twarz padło blade światło księżyca, wiszącego nad Nokturnem.
-Mam powtarzać dwa razy? - spytał kpiąco, oblizując spierzchnięte usta.
I'm here to tell ya honey
That I'm bad to the bone
That I'm bad to the bone
Nie obawiała się ciemnych zaułków i pozbawionych świateł uliczek - sama władała przecież magią mroczniejszą od najczarniejszej nocy, plugawszą od najbardziej niebezpiecznych zakamarków Nokturnu, bardziej zabójczą od najgorszych mętów, czołgających się wśród brudu tutejszych kamienic. Mogła iść wśród nich z wysoko uniesionym czołem, pewna, że zdoła zmieść każdego z powierzchni ziemi jedną celną klątwą. Nauczyła się ich przecież naprawdę wielu, okrutnych, bolesnych, odcinających mięso od kości, pozbawiających wzroku, zatrzymujących serce, wypełniających płuca czarnym jak jej włosy i oczy dymem - czegóż miałaby się obawiać? Zwykły nóż nie stanowił dla niej zagrożenia, szczeniackie zaczepki tym bardziej; przeszkadzający jej delikwent sczeźnie, zwijając się z bólu, jeszcze zanim zdoła wypowiedzieć do końca inkantację zaklęcia bądź szczeniackiej odzywki. Była o tym przekonana, pewna, spokojna, lecz każdy krok w głąb mrocznego labiryntu zdawał się obdzierać ją ze sprawczości, pozostawiając bierną, zagubioną, wystraszoną. Czy tak czuła się kiedyś, jeszcze zanim pojęła czarną magię za swoją kochankę i żonę, której pozostanie wierna aż do śmierci? Czy tak czuły się inne kobiety, pozbawione siły mrocznych czarów, porzucone, samotne, wypchnięte na łaskę patriarchalnej niesprawiedliwości, traktujących przedstawicielki płci pięknej - i silnej - niczym zabawki? Nie potrafiła już wrócić do wiecznego strachu, niepokoju, odruchowego zerkania przez ramię, gdy poruszała się po ulicach późnym wieczorem: nie była już tylko młodą dziewczyną, zdaną na łaskę losu, sprzyjającego mężczyzną. Była panią własnego przeznaczenia, odważniejszą od wojowników i czarodziei - i nawet w krytycznej sytuacji zachowywała stoicki spokój, wiedząc, że poradzi sobie z zagrożeniem bez większych problemów.
Tak przecież miało być - lecz rzeczywistość rozmywała się w kolejnych falach strachu. Stukot obcasów o brudny bruk boleśnie wbijał się w uszy ostrym echem, a ostry odór nokturnowego zaułka wywoływał mdłości; nie okoliczności były jednak najgorsze, a towarzystwo. Sądziła, że cień bez problemu ją przepuści, wyraziła się przecież jasno, lecz gdy stanęła tuż obok, a w nozdrza uderzył ją zapach taniej wody kolońskiej, wilgotnego futra i męskiego potu, nie mogła powstrzymać drgnięcia obrzydzenia - i strachu. Instynktownego, prymitywnego, wpojonego w kręgosłup kobiet, wyginany przez wieki do ucieczek przed mężczyznami, którzy mordowali i gwałcili, zwodzili i pozostawiali, wyrzynali i kaleczyli, pozostawiając po sobie jedynie zniszczenie. I wywołując strach, ten plugawy, żałosny strach, drżący w każdym gwałtowniejszym wdechu, mrożącym gardło wieczornym, lodowatym powietrzem, świszczący między zaciśniętymi zębami. Odważył się do niej odezwać, i to odezwać w ten ohydny sposób; do niej, mogącej zmiażdżyć go niczym robaka jednym ruchem różdżki. Zaśmiała się krótko, donośnie, lodowato i kpiąco - głupie, żenujące stworzenie. - Wiesz, kim jestem? Wiesz, do kogo ważyłeś się odezwać? - wysyczała władczo, gotowa dobyć różdżki, posłać go na bruk, oderwać głowę od mocnego, przewyższającego ją ciała - lecz ledwie sięgnęła ku kieszeni szaty, drewno wymknęło się z jej dłoni. Gładko, płynnie, nie zdążyła zareagować w żaden sposób - stała tuż obok agresora spetryfikowana, niemożliwa do podjęcia działania, do odparcia prostego przecież zaklęcia. Nie dowierzała temu, co się stało, została pozbawiona przewagi - zamiast gniewnie wpatrywać się w twarz nieznanego mężczyzny, zerkała w dół, na swoją białą dłoń, smukłe palce, puste, nieprzydatne. Jakim cudem? Zdziwienie i szok zmiotły nawet przerażenie; podniosła spojrzenie dopiero po dłuższej chwili, spetryfikowana nieznaną sytuacją, nieznaną słabością, od której przecież tak doskonale uciekła. Ciemne oczy mężczyzny lśniły w półmroku, z którego wyłaniały się także ostre rysy twarzy i niechlujna broda; przewyższał ją wzrostem i posturą, w lewej ręce ściskając jej różdżkę, jej władzę, jej moc. Zacisnęła zęby z całej siły, wystraszona i wściekła, lecz gniew nie dodawał jej sił, wręcz przeciwnie: wbrew sobie, wbrew opanowaniu i rzeczywistemu charakterowi, wpadała w panikę, niemożliwą do okiełznania. - Jak śmiesz traktować tak Jego sługę, ty plugawy, ohydny głupcze? - cedziła dalej, już drżącym tonem, gwałtownie sięgając do lewego rękawa szaty; podwinęła go mocno, rozszarpując czarny materiał, odsłaniając przedramię, pokazując, że ma do czynienia z kimś, kto może sprowadzić na niego najgorszy koszmar - lecz na bladej, delikatnej skórze nie widniał Mroczny Znak. Ręka pozostawała jasna i wręcz egzotycznie biała, a Deirdre wręcz zachwiała się pod naporem histerycznych myśli. Nie, to nie było możliwe - czy wyśniła swą wierność Czarnemu Panu? Czy przez ostatnie tygodnie żyła tylko ułudą? Odruchowo cofnęła się o krok, przerażona, z wzrokiem ciągle utkwionym w nagim przedramieniu - zaczęła kręcić gwałtownie głową a czarne, jedwabiście gładkie włosy smagały ją raz po raz po twarzy - to nie mogła być prawda. Nie mogła zostać pozbawiona różdżki, nie mogła zostać pozbawiona Mrocznego Znaku, nie mogła zostać pozbawiona mocy - więc dlaczego trzęsła się w ciemnym zaułku przed zbliżającym się do niej z uśmiechem, obcym mężczyzną, nie potrafiąc zrobić mu najmniejszej krzywdy?
Tak przecież miało być - lecz rzeczywistość rozmywała się w kolejnych falach strachu. Stukot obcasów o brudny bruk boleśnie wbijał się w uszy ostrym echem, a ostry odór nokturnowego zaułka wywoływał mdłości; nie okoliczności były jednak najgorsze, a towarzystwo. Sądziła, że cień bez problemu ją przepuści, wyraziła się przecież jasno, lecz gdy stanęła tuż obok, a w nozdrza uderzył ją zapach taniej wody kolońskiej, wilgotnego futra i męskiego potu, nie mogła powstrzymać drgnięcia obrzydzenia - i strachu. Instynktownego, prymitywnego, wpojonego w kręgosłup kobiet, wyginany przez wieki do ucieczek przed mężczyznami, którzy mordowali i gwałcili, zwodzili i pozostawiali, wyrzynali i kaleczyli, pozostawiając po sobie jedynie zniszczenie. I wywołując strach, ten plugawy, żałosny strach, drżący w każdym gwałtowniejszym wdechu, mrożącym gardło wieczornym, lodowatym powietrzem, świszczący między zaciśniętymi zębami. Odważył się do niej odezwać, i to odezwać w ten ohydny sposób; do niej, mogącej zmiażdżyć go niczym robaka jednym ruchem różdżki. Zaśmiała się krótko, donośnie, lodowato i kpiąco - głupie, żenujące stworzenie. - Wiesz, kim jestem? Wiesz, do kogo ważyłeś się odezwać? - wysyczała władczo, gotowa dobyć różdżki, posłać go na bruk, oderwać głowę od mocnego, przewyższającego ją ciała - lecz ledwie sięgnęła ku kieszeni szaty, drewno wymknęło się z jej dłoni. Gładko, płynnie, nie zdążyła zareagować w żaden sposób - stała tuż obok agresora spetryfikowana, niemożliwa do podjęcia działania, do odparcia prostego przecież zaklęcia. Nie dowierzała temu, co się stało, została pozbawiona przewagi - zamiast gniewnie wpatrywać się w twarz nieznanego mężczyzny, zerkała w dół, na swoją białą dłoń, smukłe palce, puste, nieprzydatne. Jakim cudem? Zdziwienie i szok zmiotły nawet przerażenie; podniosła spojrzenie dopiero po dłuższej chwili, spetryfikowana nieznaną sytuacją, nieznaną słabością, od której przecież tak doskonale uciekła. Ciemne oczy mężczyzny lśniły w półmroku, z którego wyłaniały się także ostre rysy twarzy i niechlujna broda; przewyższał ją wzrostem i posturą, w lewej ręce ściskając jej różdżkę, jej władzę, jej moc. Zacisnęła zęby z całej siły, wystraszona i wściekła, lecz gniew nie dodawał jej sił, wręcz przeciwnie: wbrew sobie, wbrew opanowaniu i rzeczywistemu charakterowi, wpadała w panikę, niemożliwą do okiełznania. - Jak śmiesz traktować tak Jego sługę, ty plugawy, ohydny głupcze? - cedziła dalej, już drżącym tonem, gwałtownie sięgając do lewego rękawa szaty; podwinęła go mocno, rozszarpując czarny materiał, odsłaniając przedramię, pokazując, że ma do czynienia z kimś, kto może sprowadzić na niego najgorszy koszmar - lecz na bladej, delikatnej skórze nie widniał Mroczny Znak. Ręka pozostawała jasna i wręcz egzotycznie biała, a Deirdre wręcz zachwiała się pod naporem histerycznych myśli. Nie, to nie było możliwe - czy wyśniła swą wierność Czarnemu Panu? Czy przez ostatnie tygodnie żyła tylko ułudą? Odruchowo cofnęła się o krok, przerażona, z wzrokiem ciągle utkwionym w nagim przedramieniu - zaczęła kręcić gwałtownie głową a czarne, jedwabiście gładkie włosy smagały ją raz po raz po twarzy - to nie mogła być prawda. Nie mogła zostać pozbawiona różdżki, nie mogła zostać pozbawiona Mrocznego Znaku, nie mogła zostać pozbawiona mocy - więc dlaczego trzęsła się w ciemnym zaułku przed zbliżającym się do niej z uśmiechem, obcym mężczyzną, nie potrafiąc zrobić mu najmniejszej krzywdy?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
W mroku tychże uliczek, w smrodzie rynsztoka i atmosferze nieprzyjemnej, mrocznej i plugawej Dolohov z krnąbrnego chłopca zmienił się w dorosłego, przesiąknietego tym miejscem mężczyznę. Znał tu każdą uliczkę jak własną kieszeń, wiedział gdzie nosa nie wtykać, bo czarna magia bezpowrotnie go pozbawi, gdzie co kupić, co, gdzie i za ile sprzedać. Znajome mu były te parszywe mordy przewijające się po uliczkach i zaułkach takich jak ten. Panował nad czarną magią, jeszcze nie doskonale, lecz nadrabiał to siłą mięśni, której nie można było mu wszak odmówić - barki miał szerokie, niedźwiedzie, potężne, ramiona silne, sylwetkę wysoką. Gardził wszak wychudzonymi, wątłymi jak kłos pszenicy paniczykami, którzy wsadzali nos w książki, zamiast wciąć się za męską robotę. W jego świecie królowała siła, jeśli byłeś słaby - nie miałeś najmniejszych szans. Na Nokturni przetrwają jedynie najsilniejszy.
A kobiety z zasady uznawał za słabe. Kobieto, puchu marny!
Nie potrzeba było wszak wielu wywodów, by to udowodnić. Miały słabe ramiona i słabego ducha, emocjonalne i kochliwe, niezdolne do kierowania się zdrowym rozsądkiem, do podejmowania szybkich i racjonalnych decyzji, do zimnej kalkulacji i zdecydowanych czynów. Dolohov od zawsze widział je wszystkie jako płeć słabszą, dzielił je na kochanki, przydatne i brzydule - pierwszych jedynie pragnął, drugich potrzebował do osiągnięcia konkretnych celów, a trzecie równie dobrze mogłyby po prostu zniknąć. W jego mniemaniu żyły by służyć mężczyznom, by dbać o jego komfort, zdrowie i talerz - do tego się nadawały. Do grzania mu łoża, rodzenia mu synów i gotowania ciepłych posiłków.
Nie sądził, aby z tą tutaj było inaczej. Pustury była słabej, nie zdołała nawet odeprzeć zaklęcia, pomimo różdżki w dłoni; buzię miała wyjątkową, wyróżniała się spośród tłumu europejskich kobiet, lecz to wszystko - dla Dolohova wciąż pozostawała kobietą. Przedmiotem, który winien mu był posłuszeństwo. Stawiała się jednak i w gruncie rzeczy - nawet mu się to podobało. Przepadał za kobietami drapieżnymi, pewnymi siebie, przekonanymi, ze mogą więcej - były w tym niemądrym przekonaniu rozkosznie głupie.
-Oświeć mnie ślicznotko, no kim jesteś? Ministrem Magii, angielską królową, a może lady? Powiedz, miłej będzie Cię mieć - odparł rozbawiony jej wyniosłym tonem.
Z niezmiennie kpiącyn uśmiechem obserwował jak odsłania przedramię - blade, smukłe, stworzone do wygięcia go w drugą stronę, by unieruchomić ciało.
-Chyba nie do końca zrozumiałaś, gdy mówiłem o rozbieraniu... - zaśmiał się krótko, unosząc lewą rękę w której trzymał jej różdżkę, tak by widziała doskonale to, co za chwilę zrobi - uniósł drugą dłoń, po czym obce drewno przełamał w pół. Okruch pazura nundu upadł na bruk z nienaturalnie głośno. Dolohov zamaszystym ruchem rzucił dwie połówki różdżki za siebie, obserwując przy tym uważnie twarz Deirdre.
-Skoro służysz tak dumnie i ochoczo, od teraz służyć będziesz mnie, suko - wycedził Rosjanin; nie miał zamiaru tolerować obelg padających z jej ust. Powinna pamiętać, gdzie jej miejsce i zamierzał nauczyć ją nieco szacunku - zbliżył się więc, przełożył do lewej ręki różdżkę, a prawą pięść zacisnął i wymierzył cios, nim zdołała się odsunąć. Nie za mocny, lecz bolesny. Nie celował też w nos, żal byłoby szpecić tak piękną twarz, której urok pieścił jego oczy. Wziął głębszy oddech, a w nozdrza wdarł się znów zapach jaśminu. Znów poczuł dreszcz.
-Będziesz już grzeczna? - spytał, łapiąc Deirdre brutalnie za podbródek.
A kobiety z zasady uznawał za słabe. Kobieto, puchu marny!
Nie potrzeba było wszak wielu wywodów, by to udowodnić. Miały słabe ramiona i słabego ducha, emocjonalne i kochliwe, niezdolne do kierowania się zdrowym rozsądkiem, do podejmowania szybkich i racjonalnych decyzji, do zimnej kalkulacji i zdecydowanych czynów. Dolohov od zawsze widział je wszystkie jako płeć słabszą, dzielił je na kochanki, przydatne i brzydule - pierwszych jedynie pragnął, drugich potrzebował do osiągnięcia konkretnych celów, a trzecie równie dobrze mogłyby po prostu zniknąć. W jego mniemaniu żyły by służyć mężczyznom, by dbać o jego komfort, zdrowie i talerz - do tego się nadawały. Do grzania mu łoża, rodzenia mu synów i gotowania ciepłych posiłków.
Nie sądził, aby z tą tutaj było inaczej. Pustury była słabej, nie zdołała nawet odeprzeć zaklęcia, pomimo różdżki w dłoni; buzię miała wyjątkową, wyróżniała się spośród tłumu europejskich kobiet, lecz to wszystko - dla Dolohova wciąż pozostawała kobietą. Przedmiotem, który winien mu był posłuszeństwo. Stawiała się jednak i w gruncie rzeczy - nawet mu się to podobało. Przepadał za kobietami drapieżnymi, pewnymi siebie, przekonanymi, ze mogą więcej - były w tym niemądrym przekonaniu rozkosznie głupie.
-Oświeć mnie ślicznotko, no kim jesteś? Ministrem Magii, angielską królową, a może lady? Powiedz, miłej będzie Cię mieć - odparł rozbawiony jej wyniosłym tonem.
Z niezmiennie kpiącyn uśmiechem obserwował jak odsłania przedramię - blade, smukłe, stworzone do wygięcia go w drugą stronę, by unieruchomić ciało.
-Chyba nie do końca zrozumiałaś, gdy mówiłem o rozbieraniu... - zaśmiał się krótko, unosząc lewą rękę w której trzymał jej różdżkę, tak by widziała doskonale to, co za chwilę zrobi - uniósł drugą dłoń, po czym obce drewno przełamał w pół. Okruch pazura nundu upadł na bruk z nienaturalnie głośno. Dolohov zamaszystym ruchem rzucił dwie połówki różdżki za siebie, obserwując przy tym uważnie twarz Deirdre.
-Skoro służysz tak dumnie i ochoczo, od teraz służyć będziesz mnie, suko - wycedził Rosjanin; nie miał zamiaru tolerować obelg padających z jej ust. Powinna pamiętać, gdzie jej miejsce i zamierzał nauczyć ją nieco szacunku - zbliżył się więc, przełożył do lewej ręki różdżkę, a prawą pięść zacisnął i wymierzył cios, nim zdołała się odsunąć. Nie za mocny, lecz bolesny. Nie celował też w nos, żal byłoby szpecić tak piękną twarz, której urok pieścił jego oczy. Wziął głębszy oddech, a w nozdrza wdarł się znów zapach jaśminu. Znów poczuł dreszcz.
-Będziesz już grzeczna? - spytał, łapiąc Deirdre brutalnie za podbródek.
I'm here to tell ya honey
That I'm bad to the bone
That I'm bad to the bone
Głębokie, świszczące wdechy wcale nie działały na nią uspokajająco - ciągle pozostawała w potwornym, koszmarnym, głębokim szoku, z wzrokiem utkwionym w bladym i nieskalanym czarnym tatuażem przedramieniu. Nosiła Mroczny Znak z dumą, z poddańczym zachwytem, pełna skrajnego oddania Czarnemu Panu - wywyższył ją, oznaczył jako swoją, namaścił, obdarzając mocą, po którą wielu bolało się sięgnąć: a teraz została jej pozbawiona, wraz z różdżką, wraz z kontrolą, jaką sprawowała nad swoim losem. Kroczyła przecież pewnie ścieżką, wytyczoną przez własną ambicję - i Tristana? - szybko, gwałtownie, pewnie; byle do przodu, byle bliżej pozbawionej granic mocy, tajemniczej i wymagającej, trudnej, przeznaczonej tylko dla najsilniejszych. Dla niej, wytrwałej i gotowej do największych poświęceń: lecz wszystko to, w co wierzyła, zniknęło wraz z donośnym trzaskiem łamanej różdżki. Świat wokół zdawał się rozmywać, drżeć; znalazła się w całkowitym mroku, jedynie mocny blask księżyca oświetlał brudny, wilgotny od ścieku bruk, majaczący na granicy widzenia. Nie potrafiła spojrzeć w bok ani w górę, z przerażeniem wpatrzona w blade przedramię. Symbol jej mocy zniknął, a wraz z nim: jej cała faktyczna czarodziejska moc. Wydała z siebie cichy, zduszony jęk, prawie niesłyszalny, przynajmniej dla niej samej - zagłuszony coraz donośniejszym biciem serca. Kiedy ostatni raz się bała? Kiedy ostatni raz obawiała się mężczyzny? Tylko człowieka, prymitywnego, prostego czarodzieja, plugawego i nie dosięgającego jej stóp - a jednak przejmującego władanie nad sytuacją, w której się znalazła.
Słowa ugrzęzły w gardle, coraz mocniej czuła zwierzęcy - tak niskie, jak poziom nieznanego agresora - strach, nakazujący jej podjęcie walki lub ucieczkę: lecz na to było już za późno, zbyt wiele czasu straciła na bierne obrysowywanie mętnym wzrokiem nieistniejącego tatuażu. Została sama, bezbronna, w mroku, a odległe echo łamanej na pół różdżki powracało raz po raz w nieznośnym crescendo, sprawiającym, że miała ochotę krzyczeć, najgłośniej jak potrafiła. Milczała jednak, zdjęta nagłym przerażeniem, zdezorientowana, upodlona kolejnymi słowami, wyrywającymi się z ust Siergieja. Nie mogła w to uwierzyć. W swoją bezsilność, absolutną bezradność, skazującą ją na bierne przyglądanie się temu, co robi obcy mężczyzna.
- Wyplujesz te słowa wraz ze swoimi zepsutymi wnętrznościami, ty... - wysyczała jedynie, przerażona i wściekła, paląca się wewnętrznie od żałosnej chęci ucieczki i morderczego pragnienia wyłupania mu oczu: nie zdążyła podjąć jednak żadnego działania, barczysty mężczyzna znalazł się tuż obok. Pomimo półmroku wyraźnie widziała lśniące oczy i wysoko uniesioną pięść, spadającą finalnie na jej policzek. Mocno; najpierw przyszło zaskoczenie, dopiero potem ból, a obydwa odczucia zmieszały się ze sobą w okrutnym natłoku wspomnień, innej dłoni, poznaczonej większą liczbą odcisków - i złotą obrączką, rozcinającą jej policzek. Mężczyzna nie był delikatny, zachwiała się, lecz nie upadła, jedynie cofnęła się o kolejne dwa kroki, w końcu odrywając spojrzenie od nagiej ręki. Nie sądziła, że będzie w stanie poczuć tak intensywną nienawiść, ale obecnie ta spalała ją od środka, przejmując kontrolę nad obolałym i przerażonym ciałem. - Puść mnie albo cię zabiję - wycedziła powoli, akcentując każdą zgłoskę, zupełnie szczerze - i zupełnie naiwnie. Dłonie mężczyzny były silne, a ta, która chwyciła ją za podbródek, nie pozwalała wyrwać twarzy z uścisku. Musiała spojrzeć prosto w jego twarz, w usta wykrzywione w zwycięskim uśmieszku, w lśniące oczy: w uosobienie tego, czego nienawidziła najbardziej. Samczej siły, patriarchalnych nawyków, szowinizmu w najczystszej, barczystej postaci. Sądziła, że zdoła je zwyciężyć, zniszczyć bez większego problemu, lecz rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Gwałtownie uniesiona dłoń, mająca obdarzyć go siarczystym policzkiem, trafiła w próżnię, a paznokcie, które miały wbić się w miękkie gałki oczne - zawisły w powietrzu - pozostała całkowicie bezbronna, z przeciwnikiem znacznie silniejszym i sprytniejszym, oślizgłym - i symbolizującym jej największy strach. Odzywał się do niej jak do zwierzęcia, traktował: jeszcze gorzej. Zrobiło się jej mdło, z trudem łapała oddech, a mrok nocy zdawał się gęstnieć, otulać ich nie tylko ostrym zapachem ohydnych uliczek Nokturnu i rosyjskiej wody kolońskiej, ale także odorem plugawej, brudnej śmierci, nie mającej w sobie ani odrobiny krwawej słodyczy, sygnowanej zielonym światłem niewybaczalnego pożegnania.
Słowa ugrzęzły w gardle, coraz mocniej czuła zwierzęcy - tak niskie, jak poziom nieznanego agresora - strach, nakazujący jej podjęcie walki lub ucieczkę: lecz na to było już za późno, zbyt wiele czasu straciła na bierne obrysowywanie mętnym wzrokiem nieistniejącego tatuażu. Została sama, bezbronna, w mroku, a odległe echo łamanej na pół różdżki powracało raz po raz w nieznośnym crescendo, sprawiającym, że miała ochotę krzyczeć, najgłośniej jak potrafiła. Milczała jednak, zdjęta nagłym przerażeniem, zdezorientowana, upodlona kolejnymi słowami, wyrywającymi się z ust Siergieja. Nie mogła w to uwierzyć. W swoją bezsilność, absolutną bezradność, skazującą ją na bierne przyglądanie się temu, co robi obcy mężczyzna.
- Wyplujesz te słowa wraz ze swoimi zepsutymi wnętrznościami, ty... - wysyczała jedynie, przerażona i wściekła, paląca się wewnętrznie od żałosnej chęci ucieczki i morderczego pragnienia wyłupania mu oczu: nie zdążyła podjąć jednak żadnego działania, barczysty mężczyzna znalazł się tuż obok. Pomimo półmroku wyraźnie widziała lśniące oczy i wysoko uniesioną pięść, spadającą finalnie na jej policzek. Mocno; najpierw przyszło zaskoczenie, dopiero potem ból, a obydwa odczucia zmieszały się ze sobą w okrutnym natłoku wspomnień, innej dłoni, poznaczonej większą liczbą odcisków - i złotą obrączką, rozcinającą jej policzek. Mężczyzna nie był delikatny, zachwiała się, lecz nie upadła, jedynie cofnęła się o kolejne dwa kroki, w końcu odrywając spojrzenie od nagiej ręki. Nie sądziła, że będzie w stanie poczuć tak intensywną nienawiść, ale obecnie ta spalała ją od środka, przejmując kontrolę nad obolałym i przerażonym ciałem. - Puść mnie albo cię zabiję - wycedziła powoli, akcentując każdą zgłoskę, zupełnie szczerze - i zupełnie naiwnie. Dłonie mężczyzny były silne, a ta, która chwyciła ją za podbródek, nie pozwalała wyrwać twarzy z uścisku. Musiała spojrzeć prosto w jego twarz, w usta wykrzywione w zwycięskim uśmieszku, w lśniące oczy: w uosobienie tego, czego nienawidziła najbardziej. Samczej siły, patriarchalnych nawyków, szowinizmu w najczystszej, barczystej postaci. Sądziła, że zdoła je zwyciężyć, zniszczyć bez większego problemu, lecz rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Gwałtownie uniesiona dłoń, mająca obdarzyć go siarczystym policzkiem, trafiła w próżnię, a paznokcie, które miały wbić się w miękkie gałki oczne - zawisły w powietrzu - pozostała całkowicie bezbronna, z przeciwnikiem znacznie silniejszym i sprytniejszym, oślizgłym - i symbolizującym jej największy strach. Odzywał się do niej jak do zwierzęcia, traktował: jeszcze gorzej. Zrobiło się jej mdło, z trudem łapała oddech, a mrok nocy zdawał się gęstnieć, otulać ich nie tylko ostrym zapachem ohydnych uliczek Nokturnu i rosyjskiej wody kolońskiej, ale także odorem plugawej, brudnej śmierci, nie mającej w sobie ani odrobiny krwawej słodyczy, sygnowanej zielonym światłem niewybaczalnego pożegnania.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wyczuł jej słabość. Wyczuł nikły strach, gdy spoglądała tak na swoje blade przedramię.
Rekin potrafi wyczuć kroplę krwi w oceanie, a on, także drapieżnik, lubił tak o sobie myśleć, wyczuwał moment. Chwilę, w której należy uderzyć. Wiedział gdzie powinien uderzyć i jak mocno. Jej niepewność wbudziła w nim to co najgorsze - żądzę, pragnienie poniżenia i udowodnienia tego, gdzie jej miejsce.
Ich spotkanie przybrało w jego oczach inną formę; to było już polowanie - a Deirdre miała stać się jego ofiarą.
-Wiesz co ty wyplujesz? - spytał, wciąż śmiejąc się szyderczo i głośno; nie obawiał się. Któż śmiałby mu teraz przeszkodzić? Jemu, panu tego miejsca, tej ulicy? Odpowiedź brzmiała: n i k t. To on wyznaczał tu zasady i jedynie on mógł je łamać. Położył dłoń na własnym kroczu w wulgarnym, znaczącym geście i mrugnął do niej porozumiewawczo -A może połkniesz? - kpina tańczyła w jego oczach, usta rozciągały się w szyderczym uśmiechu, lecz nie żartował wcale - zapragnął ją wykorzystać na sto najbardziej poniżających sposobów. Odważyła się mu odmówić, śmiała pyskować, musiał jej pokazać, gdzie jest jej miejsce, czyż nie? U jego stóp, na kolanach, na które zamierzał ją rzucić. Swym spojrzeniem rzuciła mu wyzwanie, więc je podjął. A nienawidził przegrywać i nie zamierzał odpuścić. Siergiej Dolohov był upartym osłem i jeśli na coś się uparł, to musiał dopiąć swego. Zwłaszcza tutaj, w jej koszmarze, w nierealnym i nieprawdziwym zaułku Nokturnu.
Nie wypuszczał z prawej dłoni podbródka Deirdre, unieruchomił ją silnym uściskiem palców, tylko po to, by obrócić jej głową, to w prawo, to w lewo, jakby nie była człowiekiem, lecz zwierzęciem, rzeczą, którą był zainteresowany.
-Pokaż zęby - wypalił nagle, napierając na nią ciałem, pchając ją ku ścianie, do której przycisnął ją bezceremonialnie. Z jego garda wydobył się śmiech, przywodzący na myśl szczeknięcie, gdy próbowała go uderzyć - och, próbą buntu jedynie dokładała drwa do ognia, który w nim zapłonął -Powiedziałem: pokaż zęby, klaczko - wycedził przez zaciśnięte zęby, unosząc lewą dłoń. Nie rozchyliła pełnych, rozkosznych warg - nic nie szkodzi. Pomoże jej w tym. Palcami lewej ręki brutalną siłą rozwarł jej usta, odsłaniając rząd białych, równych zębów -Dobry z Ciebie okaz - wyrzekł te słowa tonem niemal czułym, jakby mówił jej prawdziwy komplement. Cofnął palce od ust, ich opuszkami popieścił przelotnym dotykiem policzek, pogładził żuchwę, musnął obojczyk. Robił to powoli, pieszczotliwie, z niezmiennym kpiącym uśmieszkiem na ustach... tylko po to, by za chwilę zacisnąć silne palce na jej gardle.
-Pokaż cycki, albo przestanę być miły - powiedział głosem pogodnym, jak gdyby rozmawiali na tematy błahe i przyjemne.
Rekin potrafi wyczuć kroplę krwi w oceanie, a on, także drapieżnik, lubił tak o sobie myśleć, wyczuwał moment. Chwilę, w której należy uderzyć. Wiedział gdzie powinien uderzyć i jak mocno. Jej niepewność wbudziła w nim to co najgorsze - żądzę, pragnienie poniżenia i udowodnienia tego, gdzie jej miejsce.
Ich spotkanie przybrało w jego oczach inną formę; to było już polowanie - a Deirdre miała stać się jego ofiarą.
-Wiesz co ty wyplujesz? - spytał, wciąż śmiejąc się szyderczo i głośno; nie obawiał się. Któż śmiałby mu teraz przeszkodzić? Jemu, panu tego miejsca, tej ulicy? Odpowiedź brzmiała: n i k t. To on wyznaczał tu zasady i jedynie on mógł je łamać. Położył dłoń na własnym kroczu w wulgarnym, znaczącym geście i mrugnął do niej porozumiewawczo -A może połkniesz? - kpina tańczyła w jego oczach, usta rozciągały się w szyderczym uśmiechu, lecz nie żartował wcale - zapragnął ją wykorzystać na sto najbardziej poniżających sposobów. Odważyła się mu odmówić, śmiała pyskować, musiał jej pokazać, gdzie jest jej miejsce, czyż nie? U jego stóp, na kolanach, na które zamierzał ją rzucić. Swym spojrzeniem rzuciła mu wyzwanie, więc je podjął. A nienawidził przegrywać i nie zamierzał odpuścić. Siergiej Dolohov był upartym osłem i jeśli na coś się uparł, to musiał dopiąć swego. Zwłaszcza tutaj, w jej koszmarze, w nierealnym i nieprawdziwym zaułku Nokturnu.
Nie wypuszczał z prawej dłoni podbródka Deirdre, unieruchomił ją silnym uściskiem palców, tylko po to, by obrócić jej głową, to w prawo, to w lewo, jakby nie była człowiekiem, lecz zwierzęciem, rzeczą, którą był zainteresowany.
-Pokaż zęby - wypalił nagle, napierając na nią ciałem, pchając ją ku ścianie, do której przycisnął ją bezceremonialnie. Z jego garda wydobył się śmiech, przywodzący na myśl szczeknięcie, gdy próbowała go uderzyć - och, próbą buntu jedynie dokładała drwa do ognia, który w nim zapłonął -Powiedziałem: pokaż zęby, klaczko - wycedził przez zaciśnięte zęby, unosząc lewą dłoń. Nie rozchyliła pełnych, rozkosznych warg - nic nie szkodzi. Pomoże jej w tym. Palcami lewej ręki brutalną siłą rozwarł jej usta, odsłaniając rząd białych, równych zębów -Dobry z Ciebie okaz - wyrzekł te słowa tonem niemal czułym, jakby mówił jej prawdziwy komplement. Cofnął palce od ust, ich opuszkami popieścił przelotnym dotykiem policzek, pogładził żuchwę, musnął obojczyk. Robił to powoli, pieszczotliwie, z niezmiennym kpiącym uśmieszkiem na ustach... tylko po to, by za chwilę zacisnąć silne palce na jej gardle.
-Pokaż cycki, albo przestanę być miły - powiedział głosem pogodnym, jak gdyby rozmawiali na tematy błahe i przyjemne.
I'm here to tell ya honey
That I'm bad to the bone
That I'm bad to the bone
Pęknięta na pół różdżka. Nieistniejący Mroczny Znak. Nieznany zaułek Śmiertelnego Nokturnu, po którym przecież poruszała się całkiem swobodnie, wiedząc, których rejonów unikać a w których - zdoła odnaleźć najsłodsze ofiary. Była przecież drapieżnikiem, to ona polowała w londyńskim labiryncie, obserwując jak życie ulatuje z drżących w konwulsjach ciał - wraz z litrami krwi, zalewającej brudny bruk, świeżą trawę, połamane chodniki, wiosenną łąkę; to ona władała życiem i śmiercią, przekraczając obydwie granice z namiętną pasją, sycącą ją najszerszym wachlarzem doznań. Czuła się królową, władczynią, stojącą znacznie ponad resztą, ponad mężczyznami, nie dorastającymi jej do pięt, czołgającymi się w brudzie, zaślepionymi przyziemnymi sprawami. Tylko niewielu spoglądało śmiało w górę, tam, gdzie błyszczała ona, pełna mocy, niezwyciężona, niemożliwa do dotknięcia i zbrukania. Narcyzm, megalomania, pewność siebie - wszystko to jednak rozpadało się na jej oczach w proch, niczym pazur nundu, niknący w półmroku zaułka. Nie mogła w to uwierzyć; ta mantra powtarzała się w jej głowie w nieskończoność, blokując jakąkolwiek możliwość ruchu na równi z poczynaniami agresora. Jego ręce były mocne, gorące i szorstkie, a słowa: ohydnie wulgarne. Aż zatrzęsła się z oburzenia, nie śledząc wzrokiem plugawego gestu. Czym innym była praca w Wenus, w luksusowych warunkach, z wyselekcjonowaną klientelą, owszem, szaloną i kapryśną, lecz czystą i w miarę przewidywalną, a czym innym wyrwanie pozornej władzy jej drżących rąk, odbierając nawet pozory sprawowania kontroli nad swoją cielesnością. Nieudane uderzenie sprzed sekundy sprawiło, że Deirdre nie mogła uczynić najmniejszego ruchu, sparaliżowana, świadoma w pełni tego, co działo się wokół, lecz absolutnie bierna, rozszerzonymi oczami wpatrując się w stojącego tuż obok niej mężczyznę. Poczuła, że zęby uderzają o zęby i że cała drży - z oburzenia, wściekłości i strachu, uniemożliwiającego jakiekolwiek sensowne działanie. Mogła jedynie splunąć mu w twarz, nagle, gwałtownie - w ramach preludium do słów, z trudem wydostających się ze ściśniętego gardła. - Tylko spróbuj. Odgryzę ci wszystko, co włożysz mi w usta - wychrypiała, szarpiąc głową - ponownie bezskutecznie, palce wbiły się w szczękę, chwilę później sunąc wyżej, do warg; palce brudne, śmierdzące śmiercią, zgnilizną, alkoholem i ziemią. Mdłości wzmagały się, tak samo jak gniew, cichszy jednak od gorącego upokorzenia, rozlewającego się czystym wrzątkiem po każdej komórce, każdej myśli, każdym bodźcu. Traktował ją jak zwierzę - czy przypominała sobie coś podobnego? - lecz bardziej od brutalnego rozwarcia ust bolały ją późniejsze gesty, dotyk wilgotnych palców muskających szyję, wręcz czule i delikatnie. Szarpnęła się jeszcze mocniej, ale jedynie uderzyła potylicą o lodowaty mur za plecami, na chwilę ogłuszona, spętana, z trudem wyszarpująca z gęstego powietrza tlen. Czarne włosy przykleiły się do jej policzków, czarna suknia przekręciła się krzywo, wrzynając się w ciało - ale cały dyskomfort niknął przy wrzących palcach, zaciskających się coraz mocniej na jej gardle. Wydała z siebie głuchy jęk, odruchowo unosząc dłonie, wbijając paznokcie w męskie nadgarstki, prawie nie słysząc prymitywnego rozkazu, wypowiedzianego lekko i wręcz mile, czym rozwścieczył ją tylko mocniej. Działała instynktownie, kierowana strachem, nie logiką - zamiast biernie wycofywać się pod ścianę, naparła do przodu, pochylając się nad jego twarzą, by wbić zęby w policzek, tuż pod lewym okiem. Wykorzystała sekundę zaskoczenia, brnąc dalej, aż do zachwiania równowagi i krwi lejącej się przez jej usta - nie zdążyła jednak nacieszyć się zwycięstwem, zamiast wyrwać się z uścisku, runęła w dół, w ciemność, ciągnięta przez niego. Boleśnie uderzyła o nierówne podłoże, rozluźniła szczękę, ciągle wbitą w ciepłą, delikatną skórę męskiej twarzy - najsłodszy smak odurzył ją do tego stopnia, że nie czuła bólu podczas gwałtownej szamotaniny; pragnęła wbić paznokcie w jego ciało, rozszarpać go na strzępy, lecz ciągle trafiała w próżnię, wyprzedzał ją, przewidywał każdy ruch, ubezwłasnowolniał - a przecież był tylko mężczyzną, prostym, pustym, prymitywnym; kimś, kim od zawsze pogardzała.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-Tego możesz być pewna, moja śliczna, że spróbuję - zaśmiał się Dolohov, traktując jej groźby lekceważąco, jakby była dzieckiem, któremu wydaje się, że zdoła coś zdziałać. Była jednak dorosłą kobietą, więc tak winien ją traktować - winien był Deirdre szczerość, a zatem szczerze przyznał: -Po prostu wybiję Ci wszystkie zęby - wyrzekł radośnie, beztrosko, jakby sama wizja pozbawiania ją zęba po zębie sprawiała mu radość.
Stracił czujność, a może po postu Deirdre nie docenił, kto wie? W całym tym zajściu nie należało dopatrywać się logiki, czy fizycznych zasad, obowiązujących w świecie realnych. Nawet nie zastanowił się nad tym jak to się stało, że zdołała wyrwać się tak do przodu, pomimo zaciśniętych na gardle palców. Nagle jednak się okazało, że wcale nie było tam jego dłoni, choć nie zarejestrował momentu, w którym ją cofnął.
Syknął z bólu, gdy wbiła zęby w jego w policzek. Czy to możliwe, by miała je tak ostre, by przegryźć mu skórę do krwi? Poczuł zapach gorącej juchy, poczuł jej ciepło na skórze - lecz zmysły dużo intensywniej odczuwały ból, który czuł tuż pod okiem. Nie sparaliżował go jednak, nie pokonał - Dolohov przywykł do dużo gorszego cierpienia. Obito mu mordę nie raz, i nie dwa. Obito ją znacznie gorzej, niż byłaby to w stanie uczyć wątła kobieta swoimi słabymi dłońmi i drobnymi ząbkami.
Zachwiał się, upadł do tyłu, lecz zachował na tyle trzeźwość umysłu, by mocno złapać Deirdre za ramiona i pociągnąć za sobą - upadł na zimną, lepką od brudu posadzkę, czując ukłucie bólu w krzyżu, a zaraz za nim ona, wciąż zębami wgryziona w jego skórę. Warknął głośno i wściekle; nie chciała po dobroci? Jej strata. Obudziła w nim nie tylko lubieżne pożądanie, lecz teraz i chęć odgryzienia się pięknym za nadobne, nie mógł i nie zamierzał puścić tego w niepamięć i kontynuować słodką we własnym mniemaniu zabawę. Wplótł dłoń w jej włosy, odciągnął od własnej twarzy, choć to bolało - próbowała się bronić, lecz był szybszy. Był sprytniejszy. Był bardziej w walce wręcz doświadczony. Nie miała z nim najmniejszych szans na tym polu - zablokował każdy ruch Deirdre, czując przy tym wręcz uciechę. Czuł się tak, jakby dziecko próbowało uczynić mu krzywdę.
Z jego ust znów wydobyło się lekceważące szczeknięcie, które miało być śmiechem. Zacisnął silne, jakby wyciosane z dębu dłonie na jej wątłych ramionach. Zrzucił Deirdre z siebie z łatwością, ważyła tyle co piórko, może nawet mniej - lecz nie zamierzał odejść, o nie.
Ich zabawa dopiero się rozpoczęła.
-Lubię ostre kurwy - wycedził, gdy dźwignął się zaskakująco szybko i siadł na niej okrakiem.
Mogła dalej się bronić, lecz cóż - wciąż nieskutecznie. Prawa dłoń zacisnęła się w pięść, a po mocnym zamachu popieściła mocnym ciosem blady policzek Deirdre. Mogło to wszystko wyglądać inaczej, mogło być im przyjemnie - lecz ta głupia suka wszystko zniweczyła. Uderzył raz, a potem drugi i trzeci, aż nie zobaczył krwi na jasnej skórze. Złapał ją za gardło, dźwignął głowę do góry i uderzył z impetem o ziemię, nie na tyle mocno, by straciła przytomność, lecz dość, by przestała się szamotać jak ryba, wyciągnięta na brzeg.
Lewą dłonią wciąż trzymał ją za gardło, prawą zaś rozdarł szatę na piersi. Rozległ się trzask pękającej tkaniny, a Deirdre zaraz poczuła chłód nocy na odsłoniętych, nagich piersiach: -Nieduże - wyrzekł tonem znawcy, szczypiąc kilkukrotnie różowy sutek -Nie martw się, w ciąży urosną. Tak bojownicza kobieta z pewnością urodzi mi kilku silnych synów, prawda, słodziutka? - znów mówił do niej nienaturalnie pogodnym głosem, podszytym kpiną, gdy wykręcił boleśnie sutek. Podobało mu się to co widział, lecz jeszcze się nimi zajmie, musiały chwilę poczekać.
Musiał dać jej lekcję.
-Do tego zęby nie będą Ci potrzebne - powiedział, nachylając się nad nią i unieruchamiając jej głowę. W prawej dłoni znalazła się różdżka -Mortiodentio1 - wyrzekł z satysfakcją. Nie wiedział skąd znał to zaklęcie. W realnym świecie nie miał o nim pojęcia, lecz tutaj - doskonale nad nim panował -Mortiodentio, Mortiodentio, Mortiodentio!
Stracił czujność, a może po postu Deirdre nie docenił, kto wie? W całym tym zajściu nie należało dopatrywać się logiki, czy fizycznych zasad, obowiązujących w świecie realnych. Nawet nie zastanowił się nad tym jak to się stało, że zdołała wyrwać się tak do przodu, pomimo zaciśniętych na gardle palców. Nagle jednak się okazało, że wcale nie było tam jego dłoni, choć nie zarejestrował momentu, w którym ją cofnął.
Syknął z bólu, gdy wbiła zęby w jego w policzek. Czy to możliwe, by miała je tak ostre, by przegryźć mu skórę do krwi? Poczuł zapach gorącej juchy, poczuł jej ciepło na skórze - lecz zmysły dużo intensywniej odczuwały ból, który czuł tuż pod okiem. Nie sparaliżował go jednak, nie pokonał - Dolohov przywykł do dużo gorszego cierpienia. Obito mu mordę nie raz, i nie dwa. Obito ją znacznie gorzej, niż byłaby to w stanie uczyć wątła kobieta swoimi słabymi dłońmi i drobnymi ząbkami.
Zachwiał się, upadł do tyłu, lecz zachował na tyle trzeźwość umysłu, by mocno złapać Deirdre za ramiona i pociągnąć za sobą - upadł na zimną, lepką od brudu posadzkę, czując ukłucie bólu w krzyżu, a zaraz za nim ona, wciąż zębami wgryziona w jego skórę. Warknął głośno i wściekle; nie chciała po dobroci? Jej strata. Obudziła w nim nie tylko lubieżne pożądanie, lecz teraz i chęć odgryzienia się pięknym za nadobne, nie mógł i nie zamierzał puścić tego w niepamięć i kontynuować słodką we własnym mniemaniu zabawę. Wplótł dłoń w jej włosy, odciągnął od własnej twarzy, choć to bolało - próbowała się bronić, lecz był szybszy. Był sprytniejszy. Był bardziej w walce wręcz doświadczony. Nie miała z nim najmniejszych szans na tym polu - zablokował każdy ruch Deirdre, czując przy tym wręcz uciechę. Czuł się tak, jakby dziecko próbowało uczynić mu krzywdę.
Z jego ust znów wydobyło się lekceważące szczeknięcie, które miało być śmiechem. Zacisnął silne, jakby wyciosane z dębu dłonie na jej wątłych ramionach. Zrzucił Deirdre z siebie z łatwością, ważyła tyle co piórko, może nawet mniej - lecz nie zamierzał odejść, o nie.
Ich zabawa dopiero się rozpoczęła.
-Lubię ostre kurwy - wycedził, gdy dźwignął się zaskakująco szybko i siadł na niej okrakiem.
Mogła dalej się bronić, lecz cóż - wciąż nieskutecznie. Prawa dłoń zacisnęła się w pięść, a po mocnym zamachu popieściła mocnym ciosem blady policzek Deirdre. Mogło to wszystko wyglądać inaczej, mogło być im przyjemnie - lecz ta głupia suka wszystko zniweczyła. Uderzył raz, a potem drugi i trzeci, aż nie zobaczył krwi na jasnej skórze. Złapał ją za gardło, dźwignął głowę do góry i uderzył z impetem o ziemię, nie na tyle mocno, by straciła przytomność, lecz dość, by przestała się szamotać jak ryba, wyciągnięta na brzeg.
Lewą dłonią wciąż trzymał ją za gardło, prawą zaś rozdarł szatę na piersi. Rozległ się trzask pękającej tkaniny, a Deirdre zaraz poczuła chłód nocy na odsłoniętych, nagich piersiach: -Nieduże - wyrzekł tonem znawcy, szczypiąc kilkukrotnie różowy sutek -Nie martw się, w ciąży urosną. Tak bojownicza kobieta z pewnością urodzi mi kilku silnych synów, prawda, słodziutka? - znów mówił do niej nienaturalnie pogodnym głosem, podszytym kpiną, gdy wykręcił boleśnie sutek. Podobało mu się to co widział, lecz jeszcze się nimi zajmie, musiały chwilę poczekać.
Musiał dać jej lekcję.
-Do tego zęby nie będą Ci potrzebne - powiedział, nachylając się nad nią i unieruchamiając jej głowę. W prawej dłoni znalazła się różdżka -Mortiodentio1 - wyrzekł z satysfakcją. Nie wiedział skąd znał to zaklęcie. W realnym świecie nie miał o nim pojęcia, lecz tutaj - doskonale nad nim panował -Mortiodentio, Mortiodentio, Mortiodentio!
I'm here to tell ya honey
That I'm bad to the bone
That I'm bad to the bone
Niewiele rzeczy czy też sytuacji wywoływało w Deirdre paniczny strach - nie była wrażliwym dzieckiem ani niepewną młódką, rozglądającą się dookoła wielkimi, wilgotnymi oczami: zawsze brała sprawy w swoje ręce, przejmując kontrolę nad ciemnymi zaułkami, niepokojącymi szeptami dobiegającymi z szafy czy, już w dorosłości, zagrażającymi jej kolejami losu. Potrafiła wyślizgnąć się cało z najgorszej opresji, słabe punkty zamieniając w stopnie, prowadzące ją ku wyjściu ewakuacyjnemu. Mężczyźni, nawet ci najbrutalniejsi, przekraczający progi Wenus, wywoływali w niej głównie obrzydzenie - smak przerażenia poznała dużo później, gdy stanęła przed Czarnym Panem. Tylko on mógł wprawić jej serce w drżenie, zamknąć w spirali urywanych oddechów i mrocznych wizji, nakarmić ją bólem tak potwornym, że gotowa była błagać o śmierć. Sięgnięcie paraliżującego absolutu uczyniło ją jeszcze obojętniejszą na to, co przerażało innych: duchy, śliniące się potwory, pożary, ciemne zaułki, oświetlone jedynie żółtymi ślepiami czyhającego tam zła. Ona sama zasługiwała na to miano, przesiąknięta czarną magią do szpiku kości - lecz w sennej rzeczywistości boleśnie zdała sobie sprawę z tego, że bez niej pozostaje nikim. Ofiarą, słabą kobietą, bez różdżki całkowicie bezbronną. Łatwy łup, śliczne zwierzę, które można nauczyć posłuszeństwa i sztuczek, ciało do korzystania i traktowania tak, jak się tylko podoba. Mogła się szarpać, mogła cedzić wzniosłe słowa, mogła nawet próbować się wyrywać, wbijać zęby w mięso, czuć krew lepiącą się do twarzy - lecz i tak finalnie lądowała na podłodze, na bruku, przygnieciona męskim ciałem, posiniaczona i na wpół przytomna od uderzeń. Głowa bezwładnie opadła na ziemię, przez chwilę nie mogła zaczerpnąć oddechu a świat przed oczami wirował - potylica zaś pękała od bólu. Z jej ust wydobył się cichy, ochrypły jęk; nie miała już siły się bronić, z trudem zbierała myśli, praktycznie nie czując lodowatego powiewu, atakującego ją przez rozdarcie szaty. W ustach ciągle czuła smak jego skóry i krwi, zlepiał jej zęby, drażnił dziąsła - przymknęła oczy, z całych sił starając się ukrócić wirowanie i paraliżujący strach, wibrujący w każdej komórce. Czy tak miało się to skończyć? Czy tak kończyło się złudne poczucie władzy? Czy oddawszy czarnej magii wszystko, traciła siebie - i czy pozorna władza nad mężczyznami i tak finalnie przygniotłaby ją do ziemi? Nie mogła skupić się na odpowiedziach i strachu, bowiem Siergiej wyciągał z koszmarnych odmętów kolejne zarzewie paniki. Ciąża, dziecko, życie rozpychające się w jej płaskim brzuchu, wysysające siły, pasożytujące, niszczące od środka. Szarpnęła się gwałtownie po raz ostatni, ale nie miała siły się poruszyć ani zrzucić z siebie mężczyzny - a lewa połowa twarzy nabiegała siną krwią.
- Nie. Nie możesz. Nie chcę - wychrypiała, na dobre tracąc butę: w jej głosie słychać było tylko piskliwe, żałosne, zawstydzające przerażenie. Nie mogła mieć dzieci, nie zniosłaby noszenia pod sercem plugastwa tego człowieka, zwariowałaby prędzej, niż zdołałaby się zabić. Nie myślała sensownie, nic w tym śnie nie było racjonalne - czuła tylko panikę, gorąc bijący od pępka w górę, silniejszy nawet od bólu brutalnie traktowanego ciała, drżącego z zimna i strachu. Unieruchomiona głowa, różdżka wciśnięta do ust, sucha inkantacja, z pozoru banalna - tym razem nie mogła powstrzymać jęku bólu, gdy kolejne zęby, ostre, zakrwawione kły, wypadały z dziąseł. Unieszkodliwiał ją - czy ostatnio ktoś nie wspominał o spiłowaniu zębów? ona sama, pewna zagrożenia, jakie przynosi? - pozbawiając ostatniej możliwości obrony. Krew zalała jej usta; dławiła się nią, z trudem przekrzywiając głowę na bok, by wypluć czerwoną ciecz - w tym momencie nienawidziła jej z całego serca, nie odnajdując w bólu, cierpieniu i strachu nic pięknego, a wszystko, w co wierzyła, rozpadało się na kawałki, tonąc w mroku przedłużającego się koszmaru.
- Nie. Nie możesz. Nie chcę - wychrypiała, na dobre tracąc butę: w jej głosie słychać było tylko piskliwe, żałosne, zawstydzające przerażenie. Nie mogła mieć dzieci, nie zniosłaby noszenia pod sercem plugastwa tego człowieka, zwariowałaby prędzej, niż zdołałaby się zabić. Nie myślała sensownie, nic w tym śnie nie było racjonalne - czuła tylko panikę, gorąc bijący od pępka w górę, silniejszy nawet od bólu brutalnie traktowanego ciała, drżącego z zimna i strachu. Unieruchomiona głowa, różdżka wciśnięta do ust, sucha inkantacja, z pozoru banalna - tym razem nie mogła powstrzymać jęku bólu, gdy kolejne zęby, ostre, zakrwawione kły, wypadały z dziąseł. Unieszkodliwiał ją - czy ostatnio ktoś nie wspominał o spiłowaniu zębów? ona sama, pewna zagrożenia, jakie przynosi? - pozbawiając ostatniej możliwości obrony. Krew zalała jej usta; dławiła się nią, z trudem przekrzywiając głowę na bok, by wypluć czerwoną ciecz - w tym momencie nienawidziła jej z całego serca, nie odnajdując w bólu, cierpieniu i strachu nic pięknego, a wszystko, w co wierzyła, rozpadało się na kawałki, tonąc w mroku przedłużającego się koszmaru.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-A jakie to ma znaczenie? - spytał retorycznie, a głos jego nienaturalnie odbił się echem w tym ciemnym zaułku. Wszystko przeczyło prawom natury. Nie powinni dostrzegać własnych dłoni w tak gęstej ciemności, lecz mimo to widzieli wszystko doskonale. Nikt im nie przerwał, pomimo wrzasków i krzyków Deirdre, a Dolohov zdawał się być pełen nienaturalnej energii i wigoru. Parszywy uśmiech nie schodził mu z warg: -Ale ja chcę - wyrzekł jej czule. obracając znów głowę orientalnej piękności, gdy wypluła własne zęby. Nachylił się nad nią wówczas, zmieniając pozycję - nie siedział już na Deirdre okrakiem, lecz raczej leżał, wpychając własne udo między jej nogi, przyciskając do miejsca, gdzie pod bielizną kryła kobiece części. Wysunąwszy koniuszek języka zlizał ostrożnie krew z drżących warg, by po chwili obdarzyć je brutalnym pocałunkiem. Lewą ręką boleśnie ściskał jej pierś, biodrami napierał na jej, rozpychając się między nogami. Sam nie dowierzał własnym słowom - one także przeczyły jego prawdziwej naturze. Tej rzeczywistej. Gdyby wydarzyło się to naprawdę, nie plótłby farmazonów o dziecku, ślubie, nie chciał przecież takiej kobiety w domu - miał swoją żonę, umiłowaną, spokojną i dobrą żonę, którą kochał na swój własny, pokrętny i niezrozumiały sposób. Uciekłby czym prędzej, przedtem wymazując Deirdre pamięć, by uwolnić się od zagrożenia obciążenia go zarzutami. Nie był jednak prawdziwym Dolohovem, a jedynie wytworem jej wyobraźni, najskrytszych lęków - brutalny mężczyzna z koszmarów przybrał jedynie jego twarz, być może przez zasłyszane plotki na Nokturnie o jego brutalnych występkach.
To prawda, miał bardzo ciężką rękę. Kilkukrotnie podniósł ją nawet na własną żonę, lecz wtedy sama była sobie winna, mogła przecież być posłuszna - wiedziała, że ma słabe nerwy. To prawda, miał płeć piękną za słabszą, nie uznawał ich prawa głosu, lekceważył magiczne talenty, najchętniej wszystkie zamknąłby w kuchni, albo własnym łożu - nie zwykł jednak przechadzać się po Nokturnie i wypatrywać ofiar okrutnego gwałtu. Nie miał w zwyczaju tak katować niewiast - na obrzeżach jaśni wciąż pulsowała świadomość, że były o wiele słabsze, nie wolno ich było traktować jak mężczyzn. Bił je tylko wówczas, kiedy musiał, kiedy one same go to tego zmusiły - jak większość mężczyzn, których znał. Dla przyjemności prał po mordzie jedynie czarodziejów, przemoc wobec kobiet traktował jako przymusowe udzielenie lekcji.
Senna mara Deirdre przypisała mu jednak najgorsze z możliwych cech, uczyniła go potworem po stokroć większym, niźli był nim w świecie realnym. Dolohov w tym zaułku był sadystycznym drapieżcą, a przy tym niewytłumaczalnym konserwatystą.
Wsunął dłoń pomiędzy jej uda, Deirdre zacisnęła oczy, a kiedy je otworzyła - zniknął obskurny zaułek, zniknęła krew, nie leżała już na ziemi bez przytomności, chociaż wciąż nie miała zębów. Stała w ponurej, obdrapanej kuchni, bezzębna i jakaś ciężka, a kiedy rozejrzała się wkoło ujrzała przysadzistego czarodzieja w odświętnej szacie, a obok podobnież ubranego Dolohova, który wciskał jej na palec obrączkę. Uśmiechając się odsłaniał zęby spiłowane w zwierzęce kły.
-Ogłaszam Was mężem i żoną - obwieścił obcy czarodziej i rozpłynął się w powietrzu.
Dolohov wyciągnął rękę, którą położył na wielkim, ciążowym brzuchu, mówiąc: -Będzie nosił imię Fiodor. A teraz zabieraj się za obiad.
To prawda, miał bardzo ciężką rękę. Kilkukrotnie podniósł ją nawet na własną żonę, lecz wtedy sama była sobie winna, mogła przecież być posłuszna - wiedziała, że ma słabe nerwy. To prawda, miał płeć piękną za słabszą, nie uznawał ich prawa głosu, lekceważył magiczne talenty, najchętniej wszystkie zamknąłby w kuchni, albo własnym łożu - nie zwykł jednak przechadzać się po Nokturnie i wypatrywać ofiar okrutnego gwałtu. Nie miał w zwyczaju tak katować niewiast - na obrzeżach jaśni wciąż pulsowała świadomość, że były o wiele słabsze, nie wolno ich było traktować jak mężczyzn. Bił je tylko wówczas, kiedy musiał, kiedy one same go to tego zmusiły - jak większość mężczyzn, których znał. Dla przyjemności prał po mordzie jedynie czarodziejów, przemoc wobec kobiet traktował jako przymusowe udzielenie lekcji.
Senna mara Deirdre przypisała mu jednak najgorsze z możliwych cech, uczyniła go potworem po stokroć większym, niźli był nim w świecie realnym. Dolohov w tym zaułku był sadystycznym drapieżcą, a przy tym niewytłumaczalnym konserwatystą.
Wsunął dłoń pomiędzy jej uda, Deirdre zacisnęła oczy, a kiedy je otworzyła - zniknął obskurny zaułek, zniknęła krew, nie leżała już na ziemi bez przytomności, chociaż wciąż nie miała zębów. Stała w ponurej, obdrapanej kuchni, bezzębna i jakaś ciężka, a kiedy rozejrzała się wkoło ujrzała przysadzistego czarodzieja w odświętnej szacie, a obok podobnież ubranego Dolohova, który wciskał jej na palec obrączkę. Uśmiechając się odsłaniał zęby spiłowane w zwierzęce kły.
-Ogłaszam Was mężem i żoną - obwieścił obcy czarodziej i rozpłynął się w powietrzu.
Dolohov wyciągnął rękę, którą położył na wielkim, ciążowym brzuchu, mówiąc: -Będzie nosił imię Fiodor. A teraz zabieraj się za obiad.
I'm here to tell ya honey
That I'm bad to the bone
That I'm bad to the bone
Podobno sny, w których pojawiał się motyw wybijanych zębów, zwiastowały nieszczęście - Deirdre nie potrafiła jednoznacznie ocenić, skąd wiedziała o tym proroctwie ani dlaczego miało to w tej koszmarnej chwili jakiekolwiek znaczenie, jednakże nawet ta naciągana odrobina logiki pozwalała jej oddychać nieco swobodniej, nie krztusząc się do końca krwią, zalewającą jej usta niepowstrzymanym strumieniem. Czarne sklepienie nokturnowego muru, czarne niebo zdające wisieć się zaledwie kilka cali na czarnym gontem dachów, czarne oczy Siergieja, czarne ręce wędrujące przez jej ciało zaborczą ścieżką, pozostawiając po sobie plugawe, czarne mazy - wszystko zdawało się zlewać w jeden wielki mrok, lepki i trujący, zamykający ją w klatce niemożliwego do przerwania cierpienia. Bała się, bała się po raz pierwszy od dawna wręcz do wewnątrz, panicznie; bała się mroku, który przecież kochała - a który mógł przynieść zgubę w postaci oślizgłych dłoni, sunących po jej ciele i pocałunku - wilgotnego, ciężkiego od pleśni, zdającego się odbierać jej dech, języka oblizującego spuchnięte wargi z krwi. Nie szarpnęła się jednak, bierna, z pustym wzrokiem wpatrzona w bok, gdzieś w zarośnięty dzikim bluszczem mur. Ciało ponownie nie należało do niej, a ona sama także straciła kontrolę nie tylko nad spiętymi mięśniami, ale i nad umysłem, więżącym ją równie skutecznie, co ciężkie ciało Dolohova, przygniatające ją do promieniującej chłodem ziemi.
Nawet bezbronna nie mogła jednak pogodzić się z tym, co ją spotyka; nie mogła odnaleźć w bezradności ukojenia i łaskawego zapomnienia, a coraz silniejszy ból głowy uniemożliwiał utratę przytomności. Pozbawiona różdżki, kłów, pazurów, swojej mocy i pewności siebie, tonęła w ciemnościach, które tym razem to jej przynosiły zapowiedź tortur. Kończących się zadziwiająco szybko i gwałtownie, zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, w pierwszej chwili poczuła rozlewającą się po jej ciele ulgę. To musiał być sen, okropny sen; nie znajdowała się w parszywym zaułku, w rozdartej szacie, zakrwawiona i obolała - w pomieszczeniu, nieznośnie powoli materializującym się wokół niej, było ciepło i cicho, wręcz przytulnie, i choć w ustach ciągle czuła posmak krwi a język nie napotykał bariery zębów - mogła odetchnąć bez bólu, głęboko, choć z trudem, jakby przebiegła właśnie wiele mil. Zamrugała gwałtownie i odwróciła się w bok, prawie wpadając na elegancko ubranego mężczyznę i Siergieja. Nie rozumiała. Otumaniony umysł nie radził sobie z nagłym przepływem bodźców, biernie wpatrywała się w lśniącą obrączkę, lecz to nie ona przerażała ją najbardziej - skierowany w dół wzrok natrafił na opięty na ciężarnym brzuchu materiał zgrzebnej sukni. Była w ciąży, była brzemienna, spełniły się jej najgorsze koszmary: wyraźnie czuła ruchy płodu, rozpychającego się pod napiętą skórą, uderzającego we wnętrzności, pozbawiającego ją sił życiowych i wysysającego resztki czarodziejskiej mocy, czyniąc ją niezborną i pustą. Nawet nie próbowała powstrzymać krzyku, prymitywnego i histerycznego, wydobywającego się prosto z gardła, z płuc, z serca - wrzasku tak głośnego, że cały wibrujący przerażeniem świat zdawał się rozpadać na kawałki: a sama Deirdre obudziła się tak gwałtownie, jak jeszcze nigdy, od razu podnosząc się do siadu. Krzyczała także i w rzeczywistości, zamilkła dopiero po kilku nieznośnie długich sekundach, aż zabolało ją gardło, a szybko bijące serce wyrywało się z piersi. Zęby szczękały o siebie, zimny pot spływał po plecach; odruchowo, ciągle przerażona, przesunęła lodowatą dłoń na brzuch - lecz ten pozostawał płaski, gładki, nieskalany innym życiem, koszmarem przenoszącym się na codzienność. Przymknęła oczy, nieskutecznie uspokajając przyśpieszony oddech i dreszcze, targające jej ciałem: to tylko koszmar, zły sen, okrutna mara, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Przynajmniej na razie, dopóki nie znajdzie się w Azkabanie, blisko dementorów o śliskich ustach i mocnych dłoniach, wyciągających z jej głowy najpotworniejsze wspomnienia, wywołujące prymitywny strach.
| ztx2
Nawet bezbronna nie mogła jednak pogodzić się z tym, co ją spotyka; nie mogła odnaleźć w bezradności ukojenia i łaskawego zapomnienia, a coraz silniejszy ból głowy uniemożliwiał utratę przytomności. Pozbawiona różdżki, kłów, pazurów, swojej mocy i pewności siebie, tonęła w ciemnościach, które tym razem to jej przynosiły zapowiedź tortur. Kończących się zadziwiająco szybko i gwałtownie, zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, w pierwszej chwili poczuła rozlewającą się po jej ciele ulgę. To musiał być sen, okropny sen; nie znajdowała się w parszywym zaułku, w rozdartej szacie, zakrwawiona i obolała - w pomieszczeniu, nieznośnie powoli materializującym się wokół niej, było ciepło i cicho, wręcz przytulnie, i choć w ustach ciągle czuła posmak krwi a język nie napotykał bariery zębów - mogła odetchnąć bez bólu, głęboko, choć z trudem, jakby przebiegła właśnie wiele mil. Zamrugała gwałtownie i odwróciła się w bok, prawie wpadając na elegancko ubranego mężczyznę i Siergieja. Nie rozumiała. Otumaniony umysł nie radził sobie z nagłym przepływem bodźców, biernie wpatrywała się w lśniącą obrączkę, lecz to nie ona przerażała ją najbardziej - skierowany w dół wzrok natrafił na opięty na ciężarnym brzuchu materiał zgrzebnej sukni. Była w ciąży, była brzemienna, spełniły się jej najgorsze koszmary: wyraźnie czuła ruchy płodu, rozpychającego się pod napiętą skórą, uderzającego we wnętrzności, pozbawiającego ją sił życiowych i wysysającego resztki czarodziejskiej mocy, czyniąc ją niezborną i pustą. Nawet nie próbowała powstrzymać krzyku, prymitywnego i histerycznego, wydobywającego się prosto z gardła, z płuc, z serca - wrzasku tak głośnego, że cały wibrujący przerażeniem świat zdawał się rozpadać na kawałki: a sama Deirdre obudziła się tak gwałtownie, jak jeszcze nigdy, od razu podnosząc się do siadu. Krzyczała także i w rzeczywistości, zamilkła dopiero po kilku nieznośnie długich sekundach, aż zabolało ją gardło, a szybko bijące serce wyrywało się z piersi. Zęby szczękały o siebie, zimny pot spływał po plecach; odruchowo, ciągle przerażona, przesunęła lodowatą dłoń na brzuch - lecz ten pozostawał płaski, gładki, nieskalany innym życiem, koszmarem przenoszącym się na codzienność. Przymknęła oczy, nieskutecznie uspokajając przyśpieszony oddech i dreszcze, targające jej ciałem: to tylko koszmar, zły sen, okrutna mara, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Przynajmniej na razie, dopóki nie znajdzie się w Azkabanie, blisko dementorów o śliskich ustach i mocnych dłoniach, wyciągających z jej głowy najpotworniejsze wspomnienia, wywołujące prymitywny strach.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
[sen] patriarchalny nokturn
Szybka odpowiedź