Morsmordre :: Devon :: Okolice
Klif w Blackpool
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Blackpool
Blackpool to niewielka miejscowość na południu Anglii w hrabstwie Devon, położona nieopodal jednej z najpiękniejszych plaż w Wielkiej Brytanii - Blackpool Sands. Większość mieszkańców to mugole, jednakże na obrzeżach miasteczka mieszka również kilka czarodziejskich rodzin. Wokół Blackpool rozciągają się piękne, zielone tereny o żyznej glebie, doskonałej pod uprawę, nie brakuje więc także gospodarstw rolnych.
14 stycznia
Powinien był jej powiedzieć, zanim ją tu przyprowadził - w domu, gdzie mogłaby znieść żałobę po swojemu. A może jej nie doceniał - może rozumiała więcej, niż rozumieć powinno dziecko, może żałobę przeszła już dawno temu. Zatrzymał się nieopodal zejścia z klifu, czując na policzkach szczypiący mróz padającego śniegu. Nie mogli pochować Garretta na cmentarzu, póki nie mieli jego działa, ale mogli zrobić dla niego coś symbolicznego - tu, na ziemiach, na których przyszedł na świat. Byli mu to winni. Niedaleko znajdował się jego rodzinny dom - dziś tak pusty, Garrett był martwy, a Lyra daleko za oceanem, być może martwa, być może wciąż bezpieczna w ramionach Glaucusa.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wiele mówiła jego grobowa mina - w oczach tlił się smutek zmieszany z wciąż żywym bólem, usta złożone w wąską kreskę wyrażały wyłącznie zatroskanie. Neala musiała widzieć, że coś mocno zatruwało jego umysł. Oprócz różdżki miał w przewieszonej przez ramię torbie świecę. To wszystko, co mogli mu dać po śmierci - pamięć i ciepło wiecznego ognia. Ale najpierw - musiał jej to wszystko wyjaśnić.
- Wiesz, Neala - zaczął bez przekonania, unosząc wzrok wyżej - to z pewnością chłód wyciskał z oczu łzy. Garrett był mu jak brat. Był jego najlepszym przyjacielem, towarzyszem broni i oddanym kompanem. Nigdy nie przestanie za nim tęsknić. Nigdy nie przestanie mieć nadziei. Ale pewne rzeczy należało dokończyć tak, jak tego oczekiwano od krewnych - z szacunkiem dla czarodzieja, który najpewniej było już dzisiaj martwy. Szansa, że od pół roku żył i nie kontaktował się z nikim z Zakonu Feniksa była właściwie bliska zeru. - Przepraszam, powinien był ci powiedzieć wcześniej. Ja... - ja po prostu nie potrafiłem, ta fraza nie mogła przejść mu przez gardło. Ta myśl - nie mogła trafić do jego umysłu. Nie chciał ranić siostry, nie chciał zrzucać na nią przykrych myśli, nie chciał ciągnąć jej za sobą w smutki, ale te i tak miały ją dopaść. Nie mogli pozwolić mu tak po prostu zniknąć - zszarzeć się jego wspomnieniom w pamięci, aż przestaną pamiętać, że kiedyś istniał. Nie na taki los zasługiwał. - Chodzi o Garretta - wyznał w końcu. - Myślę, że powinniśmy mu w końcu wyprawić symboliczny pochówek. Stworzyć grób. Miejsce pamięci, nad którym będziemy mogli go... wspomnieć. - Czuł dziwną suchość w gardle. Jakby uśmiercał najlepszego przyjaciela własną decyzją. Ale przyjaciel musiał być przede wszystkim odważny - i mieć odwagę zrobić to, czego inni nie potrafili. Nabrał w usta łyk powietrza, najcięższe było już za nim - bo podobno najtrudniejszy jest pierwszy krok, a każdy kolejny stawia się z już nową siłą.
- Pamiętasz to miejsce? Kradliśmy wiśnie z pobliskiego ogrodu - Nie mogła pamiętać, była wtedy za mała. Ale to nie miało znaczenia. - Znajdźmy... znajdźmy jakiś kamień. Zamienimy go w nagrobek. Myślisz, że dasz radę? - Nie był pewien, czy on dałby - ale Neala coraz lepiej radziła sobie z panowaniem nad własną mocą, która zresztą przestała być niebezpieczna odkąd anomalie ustały. Chyba potrzebował dla siebie chwili. Albo nawet dwóch. To było trudniejsze, niż mu się wydawało.
Powinien był jej powiedzieć, zanim ją tu przyprowadził - w domu, gdzie mogłaby znieść żałobę po swojemu. A może jej nie doceniał - może rozumiała więcej, niż rozumieć powinno dziecko, może żałobę przeszła już dawno temu. Zatrzymał się nieopodal zejścia z klifu, czując na policzkach szczypiący mróz padającego śniegu. Nie mogli pochować Garretta na cmentarzu, póki nie mieli jego działa, ale mogli zrobić dla niego coś symbolicznego - tu, na ziemiach, na których przyszedł na świat. Byli mu to winni. Niedaleko znajdował się jego rodzinny dom - dziś tak pusty, Garrett był martwy, a Lyra daleko za oceanem, być może martwa, być może wciąż bezpieczna w ramionach Glaucusa.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wiele mówiła jego grobowa mina - w oczach tlił się smutek zmieszany z wciąż żywym bólem, usta złożone w wąską kreskę wyrażały wyłącznie zatroskanie. Neala musiała widzieć, że coś mocno zatruwało jego umysł. Oprócz różdżki miał w przewieszonej przez ramię torbie świecę. To wszystko, co mogli mu dać po śmierci - pamięć i ciepło wiecznego ognia. Ale najpierw - musiał jej to wszystko wyjaśnić.
- Wiesz, Neala - zaczął bez przekonania, unosząc wzrok wyżej - to z pewnością chłód wyciskał z oczu łzy. Garrett był mu jak brat. Był jego najlepszym przyjacielem, towarzyszem broni i oddanym kompanem. Nigdy nie przestanie za nim tęsknić. Nigdy nie przestanie mieć nadziei. Ale pewne rzeczy należało dokończyć tak, jak tego oczekiwano od krewnych - z szacunkiem dla czarodzieja, który najpewniej było już dzisiaj martwy. Szansa, że od pół roku żył i nie kontaktował się z nikim z Zakonu Feniksa była właściwie bliska zeru. - Przepraszam, powinien był ci powiedzieć wcześniej. Ja... - ja po prostu nie potrafiłem, ta fraza nie mogła przejść mu przez gardło. Ta myśl - nie mogła trafić do jego umysłu. Nie chciał ranić siostry, nie chciał zrzucać na nią przykrych myśli, nie chciał ciągnąć jej za sobą w smutki, ale te i tak miały ją dopaść. Nie mogli pozwolić mu tak po prostu zniknąć - zszarzeć się jego wspomnieniom w pamięci, aż przestaną pamiętać, że kiedyś istniał. Nie na taki los zasługiwał. - Chodzi o Garretta - wyznał w końcu. - Myślę, że powinniśmy mu w końcu wyprawić symboliczny pochówek. Stworzyć grób. Miejsce pamięci, nad którym będziemy mogli go... wspomnieć. - Czuł dziwną suchość w gardle. Jakby uśmiercał najlepszego przyjaciela własną decyzją. Ale przyjaciel musiał być przede wszystkim odważny - i mieć odwagę zrobić to, czego inni nie potrafili. Nabrał w usta łyk powietrza, najcięższe było już za nim - bo podobno najtrudniejszy jest pierwszy krok, a każdy kolejny stawia się z już nową siłą.
- Pamiętasz to miejsce? Kradliśmy wiśnie z pobliskiego ogrodu - Nie mogła pamiętać, była wtedy za mała. Ale to nie miało znaczenia. - Znajdźmy... znajdźmy jakiś kamień. Zamienimy go w nagrobek. Myślisz, że dasz radę? - Nie był pewien, czy on dałby - ale Neala coraz lepiej radziła sobie z panowaniem nad własną mocą, która zresztą przestała być niebezpieczna odkąd anomalie ustały. Chyba potrzebował dla siebie chwili. Albo nawet dwóch. To było trudniejsze, niż mu się wydawało.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dzisiaj było inne. Choć każde dzisiaj było inne niż wczoraj - wiedziałam to dokładnie. Ale to zdawało się w sobie nieść pokłady czegoś niewypowiedzianego. Czegoś, co zdawało się leżeć na końcu języka, na sercu i wątrobie. Ale nie moim, tylko Brendana. Nie przerywałam mu jednak więc i nie plotłam - jak to czasem miałam w zwyczaju potrafiąc dostrzec tą subtelną zmianę w spojrzeniu, która sugerowała, że coś prawdziwie nadchodzi. Chyba trochę wiedziałam co, choć nikt na razie nie miał odwagi, by powiedzieć o tym głośno. Ale gdy jego nazwisko po raz trzeci pojawiło się w Proroku, nadzieja nadal nie gasła, ale gdzieś tam dalej. Tam dalej jakby już wiedziałam. Milczałam jednak, omijałam, pomijałam, nie wymawiałam imienia, pozwalając sobie na łzy wtedy, gdy pozostawałam sama. Nie chciałam zabierać mu nadziei, sama jeszcze trochę jej miałam. Ćwiczyłam wtedy patronusa sama, mimo anomalii, mimo strachu i krwi lecącej z nosa. Chcąc posłać wiadomość - bo słyszałam, że można i da się, ale nigdy nie przybrał żadnego kształtu. Kompletnie nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Ale nie zadręczałam Brendana pytaniami. Miał na swojej głowie już dostatecznie dużo. A ja mogłam przecież nauczyć się sama z książkami. Wędrowałam więc obok, wcale nie czując się jakoś niewygodnie w milczeniu, które nam towarzyszyło. Przeniosłam spojrzenie z widoku, które rozpościerał się ze mną, uniosłam je ku górze na Brendana, a każde kolejne słowo sprawiało, że czułam jak coś uporczywie kuje mnie w serce. Uniosłam dłoń, odgarniając z twarzy kilka kosmyków. Zatrzymałam się jednak w pół gestu. Chodzi o Garretta, oczywiście, że o niego. Powinnam wpaść na to od razu. Byliśmy tutaj w miejscu tak bardzo bliskim sercu i nam wszystkim nie bez przyczyny, nie bez powodu. Myślałam o nim, często nawet, może odrobinę licząc na to, że w końcu się odezwie. Ale nie byłam też nierozumna. Głupia na tyle, by nie połączyć faktów, informacji padających w Proroku i przeciągającego się milczenia. Brendan też milczał, przez kilka długich miesięcy. Ale nie winiłam go. Choć zdawać by się mogło, że straciliśmy tyle samo, ja sama myślałam, że on stracił o wiele więcej. Razem dorastali, razem pracowali, oboje byli ode mnie starsi i dlatego bliżsi sobie w sposób w który nie mogli być z nią. To był inny rodzaj bliskości. Ten konkretny w którym zdaje ci się, że ktoś umie czytać nawet twoją duszę. Przyjaźń. Tak, tego była pewna. Prawdziwa, nie zmącona niczym, nie opierająca się tylko na tej samej krwi czy nazwisku. Nie przerywałam mu gdy mówił. Nie mówiłam też nic sama. Gdy wspomniał o wiśniach zmarszczyłam lekko brwi. Pamiętałam to miejsce, ale nigdy nic tutaj nie kradłam. Nie wtrąciłam tego jednak. Moja dłoń uniosła się, i zacisnęła na ramieniu brata.
- Zawołam Cię, daj mi chwilę się rozejrzeć. - poprosiłam, tylko tyle zdołało wydrzeć się z mojego ściśniętego gardła. Nie myślałam dłużej, odwracając się na pięcie i ruszając między drzewa. Uniosłam do góry głowę, czując łzy, które zbierały się pod oczami. Było mi ciężko, ale i w jakiś sposób też lżej. Musieli pójść dalej, prawda? Garrett nie chciałby by stali w miejscu. Przechodziła przez lasek rozglądając się uważnie, ocierając ukradkiem łzy, mimo, że nikt nie był w stanie ich zauważyć. Nie miała pojęcia ile zajęło jej dotarcie do niewielkiej polanki, na której obok siebie stało kilka kamieni, trzy przy przy sobie, różnych wielkości, jeden, sięgający jej bioder odrobinę dalej. - Bren! - zawołałam, wiedząc, że Brendan trafi w moją stronę. Zawsze do niej docierał. Ale dzisiaj zdawał mi się wyglądać inaczej. Nie jak skała, której nie dało się złamać. Dzisiaj był jak zraniony człowiek i widziałam to w jego twarzy. Gdy wszedł na polanę stałam, zaplatając dłonie za plecami, czekając, czując bicie serca z każdym krokiem. A gdy zbliżył się, rozłożyłam dłonie, zapraszając go do siebie. - Nie ma nic złego w tym, żeby tęsknić, Bren. Pamiętasz? Uczucia naszą siłą, nie słabością są. - moje oczy lekko się skrzyły gdy wypowiadałam słowa naszej matki, ale usta wygięły się łagodnie chcąc w jakiś sposób wspomóc Brendana. Jego strata, była większa, choć każdy z nas cierpiał na swój sposób. Tutaj ze mną, na kilka chwil mógł to po prostu przyznać. Że cierpi i krwawi tak jak inni. Nie spętany wizerunkiem niezłomnego aurora, nieodsuwając od siebie emocji skupiony na misji. Tutaj mógł pozwolić sobie na drżący wdech i wydech. Jakiś koniec i początek.
- Zawołam Cię, daj mi chwilę się rozejrzeć. - poprosiłam, tylko tyle zdołało wydrzeć się z mojego ściśniętego gardła. Nie myślałam dłużej, odwracając się na pięcie i ruszając między drzewa. Uniosłam do góry głowę, czując łzy, które zbierały się pod oczami. Było mi ciężko, ale i w jakiś sposób też lżej. Musieli pójść dalej, prawda? Garrett nie chciałby by stali w miejscu. Przechodziła przez lasek rozglądając się uważnie, ocierając ukradkiem łzy, mimo, że nikt nie był w stanie ich zauważyć. Nie miała pojęcia ile zajęło jej dotarcie do niewielkiej polanki, na której obok siebie stało kilka kamieni, trzy przy przy sobie, różnych wielkości, jeden, sięgający jej bioder odrobinę dalej. - Bren! - zawołałam, wiedząc, że Brendan trafi w moją stronę. Zawsze do niej docierał. Ale dzisiaj zdawał mi się wyglądać inaczej. Nie jak skała, której nie dało się złamać. Dzisiaj był jak zraniony człowiek i widziałam to w jego twarzy. Gdy wszedł na polanę stałam, zaplatając dłonie za plecami, czekając, czując bicie serca z każdym krokiem. A gdy zbliżył się, rozłożyłam dłonie, zapraszając go do siebie. - Nie ma nic złego w tym, żeby tęsknić, Bren. Pamiętasz? Uczucia naszą siłą, nie słabością są. - moje oczy lekko się skrzyły gdy wypowiadałam słowa naszej matki, ale usta wygięły się łagodnie chcąc w jakiś sposób wspomóc Brendana. Jego strata, była większa, choć każdy z nas cierpiał na swój sposób. Tutaj ze mną, na kilka chwil mógł to po prostu przyznać. Że cierpi i krwawi tak jak inni. Nie spętany wizerunkiem niezłomnego aurora, nieodsuwając od siebie emocji skupiony na misji. Tutaj mógł pozwolić sobie na drżący wdech i wydech. Jakiś koniec i początek.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kiedy Neala zniknęła, westchnął, wpatrując się w znajomy horyzont w milczeniu; ten dzień miał być trudny nie tylko ze względu na Garretta - ale i ze względu na Nealę. Była już dość dorosła, by pewne rzeczy zrozumieć i pojąć, niebawem skończy szesnaście lat. Musiała wiedzieć. Musiała zrozumieć. Musiała być ostrożniejsza, niż była - niedawna sytuacja z Bottem dość wyraźnie mu to uświadomiła. Minęło dużo czasu, nim jego siostra się odezwała, wiedział o tym, ale jemu zdawało się, że minęła ledwie sekunda. Myśli przetaczały się przez jego głowę ciężko, spowolnione żałobą, której dopiero teraz dawał dojść do głosu, choć przecież był jej świadom znacznie wcześniej. Spowolnione zmartwieniami, których miał na głowie zbyt wiele - o przyszłość, o to co będzie i czego już nigdy nie będzie. Garrett był nie tylko jego kuzynem, ciotecznym bratem, nie tylko tym, który prowadził Zakon Feniksa do boju, tym, w którego wierzyli wszyscy. Przede wszystkim, Garrett był jego najlepszym przyjacielem. Brakowało mu go, jako druga, partnera w pracy, pleców podczas walki. Ale co minęło to nie wróci, a strat w przyszłości będzie tylko więcej. Wiedział o tym, nadeszła wojna, która położyła się nad Anglią mrocznym cieniem: póki trwał, nic nie było i nic już nie będzie takie jak wcześniej. Z zamyślenia wyrwał go głos siostry, ruszył za nim, nie chcąc, by widziała, że stał w tym czasie bezczynnie - choć tak właśnie było. Pośrodku leśnej polanki było ładnie, Garrettowi mogłoby się tutaj spodobać.
Odwrócił się w jej stronę, gdy zabrała głos, uśmiechając się niemrawo, bez przekonania. Słowa matki - miała do niej coraz bardziej podobny głos, wciąż go pamiętał - uderzyło jak echo przeszłości, w której wszystko wydawało się jeszcze łatwiejsze. Nie odpowiedział na jej słowa, ale znała go dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że nie ignorował ich w ten sposób. Nie potrafił mówić o uczuciach.
- Idealnie - ocenił polankę, skupiając wzrok na większych kamieniach. Stworzą ładny pomnik. Dziki, mało uporządkowany, ale naturalny i skryty. Trochę takim Garry był. Podszedł do największego, składając na nim dłoń, kątem oka spoglądając na Naelę, by czyniła honory. - Uczucia były też siłą Garretta - powiedział w końcu, przenosząc wzrok na pomnik, zupełnie tak, jakby naprawdę go w nim widział. - Był dobrym czarodziejem, Neala. Wiem, że masz o nim dobre zdanie... ale mówię poważnie. Był jednym z najlepszych czarodziejów, jacy istnieli w tych niespokojnych czasach. Miał wielkie serce. I niebywałą charyzmę. - Nie podzielał jej. Ludzie za nim nie przepadali. Nie przeszkadzało mu to, ale od jego odejścia - nie pojawił się nikt, kto mógłby nieść jego schedę skutecznie. Benjamin nie był strategiem, Skamanderowi brakowało właśnie charyzmy. - Chciałbym ci o czymś opowiedzieć - zapowiedział, nie zdając sobie sprawy z tego, że jego głos nagle się zmienił. Nieco załamał. Ale prędko wrócił do formy. - O tym, dlaczego wiem, że Garrett już nie wróci. I o tym, dlaczego powinnaś być dumna, że był twoim kuzynem. Ale też o tym, dlaczego mogę podzielić jego los. - To wszystko niebezpiecznie ścinało się w jednym punkcie, punkcie dotyczący Zakonu Feniksa. Wiedział, że była już dość dorosła, by zrozumieć, choć nie dość, by wziąć w tym udział. Został jej ledwie rok, półtorej do pełnoletności. To niewiele. Powinna przynajmniej być świadoma. Nie musiał traktować jej jak dziecko, czytała Proroka Codziennego, była zorientowana w tym, co działo się na świecie - dbał o to, by pewne zdarzenia rozumiała.
- Cała ta wojna - zaczął, nie wiedząc ani od czego zacząć, ani na czym skończyć. Tak trudno było ująć w słowa coś, o czym mógłby opowiadać miesiącami. - Ministerstwo nie pomoże jej wygrać. Jestem aurorem, Neala, zawsze będę stał po stronie tych, którzy potrzebują pomocy. - Nie musiał jej tłumaczyć, czym jest konflikt krwi, wiedziała o tym aż za dobrze. Niektórym wydawało się, że byli lepsi od innych tylko dlatego, że od dawien dawna mieli w żyłach krew czarodziejów: albo im się przynajmniej wydawało, że ją mieli. Nie wierzył w czyste rodowody, ani swój ani innych. - Ale odkąd Cronos został ministrem, nie ma się co łudzić na zmiany - będzie tylko gorzej. Właśnie w takich chwilach nadchodzi rewolucja niesiona przez zwykłych ludzi. Być może słyszałaś o Zakonie Feniksa, być może nie - jest właśnie tym, gromadą ludzi, którzy nie godzą się na niesprawiedliwość. Dużą, silną, wpływową, choć dla jej bezpieczeństwa trzymaną w tajemnicy przed światem. A Garry - Garry jej przewodził. Wszyscy w niego wierzyli. Wszyscy podążali za nim. I ja, ja też jestem jednym z jej dowódców, choć znacznie mniej istotnym od niego. - Wiedział, że nie mówił składnie, że pewnie miała masę pytań, ale zasługiwała na prawdę. Po to, by móc chronić siebie.
- Pokonaliśmy Grindelwalda, właśnie tak straciłem rękę. Pokonaliśmy anomalie, sprowadzając nad Anglię tamten deszcz. Pokonamy też Voldemorta, choć wcześniej wielu z nas zginie, być może ja. Musisz wiedzieć, że w razie czego są ludzie, którzy będą mogli ci pomóc. - Na krewnych mogła sprowadzić nieszczęście. A Zakon Feniksa był silny. - Musisz wiedzieć, że kryję więcej sekretów, niż powinienem, a jeśli ktoś będzie chciał do nich dotrzeć, najpierw uderzy w ciebie, bo jesteś łatwym celem. Nie powiem ci więcej, niż musisz wiedzieć, Neala, jeszcze nie przyszedł na to czas. Ale musisz mieć świadomość że otaczająca nas rzeczywistość jest jeszcze trudniejsza, niż ci się dotąd wydawało. - A przyszły nagrobek Garretta niech będzie tego dostatecznym świadectwem.
Odwrócił się w jej stronę, gdy zabrała głos, uśmiechając się niemrawo, bez przekonania. Słowa matki - miała do niej coraz bardziej podobny głos, wciąż go pamiętał - uderzyło jak echo przeszłości, w której wszystko wydawało się jeszcze łatwiejsze. Nie odpowiedział na jej słowa, ale znała go dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że nie ignorował ich w ten sposób. Nie potrafił mówić o uczuciach.
- Idealnie - ocenił polankę, skupiając wzrok na większych kamieniach. Stworzą ładny pomnik. Dziki, mało uporządkowany, ale naturalny i skryty. Trochę takim Garry był. Podszedł do największego, składając na nim dłoń, kątem oka spoglądając na Naelę, by czyniła honory. - Uczucia były też siłą Garretta - powiedział w końcu, przenosząc wzrok na pomnik, zupełnie tak, jakby naprawdę go w nim widział. - Był dobrym czarodziejem, Neala. Wiem, że masz o nim dobre zdanie... ale mówię poważnie. Był jednym z najlepszych czarodziejów, jacy istnieli w tych niespokojnych czasach. Miał wielkie serce. I niebywałą charyzmę. - Nie podzielał jej. Ludzie za nim nie przepadali. Nie przeszkadzało mu to, ale od jego odejścia - nie pojawił się nikt, kto mógłby nieść jego schedę skutecznie. Benjamin nie był strategiem, Skamanderowi brakowało właśnie charyzmy. - Chciałbym ci o czymś opowiedzieć - zapowiedział, nie zdając sobie sprawy z tego, że jego głos nagle się zmienił. Nieco załamał. Ale prędko wrócił do formy. - O tym, dlaczego wiem, że Garrett już nie wróci. I o tym, dlaczego powinnaś być dumna, że był twoim kuzynem. Ale też o tym, dlaczego mogę podzielić jego los. - To wszystko niebezpiecznie ścinało się w jednym punkcie, punkcie dotyczący Zakonu Feniksa. Wiedział, że była już dość dorosła, by zrozumieć, choć nie dość, by wziąć w tym udział. Został jej ledwie rok, półtorej do pełnoletności. To niewiele. Powinna przynajmniej być świadoma. Nie musiał traktować jej jak dziecko, czytała Proroka Codziennego, była zorientowana w tym, co działo się na świecie - dbał o to, by pewne zdarzenia rozumiała.
- Cała ta wojna - zaczął, nie wiedząc ani od czego zacząć, ani na czym skończyć. Tak trudno było ująć w słowa coś, o czym mógłby opowiadać miesiącami. - Ministerstwo nie pomoże jej wygrać. Jestem aurorem, Neala, zawsze będę stał po stronie tych, którzy potrzebują pomocy. - Nie musiał jej tłumaczyć, czym jest konflikt krwi, wiedziała o tym aż za dobrze. Niektórym wydawało się, że byli lepsi od innych tylko dlatego, że od dawien dawna mieli w żyłach krew czarodziejów: albo im się przynajmniej wydawało, że ją mieli. Nie wierzył w czyste rodowody, ani swój ani innych. - Ale odkąd Cronos został ministrem, nie ma się co łudzić na zmiany - będzie tylko gorzej. Właśnie w takich chwilach nadchodzi rewolucja niesiona przez zwykłych ludzi. Być może słyszałaś o Zakonie Feniksa, być może nie - jest właśnie tym, gromadą ludzi, którzy nie godzą się na niesprawiedliwość. Dużą, silną, wpływową, choć dla jej bezpieczeństwa trzymaną w tajemnicy przed światem. A Garry - Garry jej przewodził. Wszyscy w niego wierzyli. Wszyscy podążali za nim. I ja, ja też jestem jednym z jej dowódców, choć znacznie mniej istotnym od niego. - Wiedział, że nie mówił składnie, że pewnie miała masę pytań, ale zasługiwała na prawdę. Po to, by móc chronić siebie.
- Pokonaliśmy Grindelwalda, właśnie tak straciłem rękę. Pokonaliśmy anomalie, sprowadzając nad Anglię tamten deszcz. Pokonamy też Voldemorta, choć wcześniej wielu z nas zginie, być może ja. Musisz wiedzieć, że w razie czego są ludzie, którzy będą mogli ci pomóc. - Na krewnych mogła sprowadzić nieszczęście. A Zakon Feniksa był silny. - Musisz wiedzieć, że kryję więcej sekretów, niż powinienem, a jeśli ktoś będzie chciał do nich dotrzeć, najpierw uderzy w ciebie, bo jesteś łatwym celem. Nie powiem ci więcej, niż musisz wiedzieć, Neala, jeszcze nie przyszedł na to czas. Ale musisz mieć świadomość że otaczająca nas rzeczywistość jest jeszcze trudniejsza, niż ci się dotąd wydawało. - A przyszły nagrobek Garretta niech będzie tego dostatecznym świadectwem.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie śpieszyłam się, raz dlatego, że wybór miejsca był naprawdę ważny i wiele od niego zależało, a dwa że zdawało mi się, że Brendan potrzebuje chwili by sam z własną duszą i myślami zostać. Chyba sama też na kilka chwil tego potrzebowałam, choć nie byłam pewna. Bo wewnątrz mnie pytania zaczęły się kłębić, bo jakoś tak serce mówiło mi, że to nie koniec, że więcej słów paść jeszcze dzisiaj musi. I ta kamienie, trzy z jednym większym, wyższym, trochę dominującym, albo sprawując niepisaną władzę na polanie. A bo jego boku dwaj kamienni strażnicy, mający chronić jego dobre bycie i trwałość. Tak, zdawał się idealny. Choć wolałabym, żeby wcale nie musiał. Chyba po części spodziewałam się tych słów padających z ust Brendana. Kuzyn Garret widniał jako zaginiony w kolejnych wydaniach Proroka i choć niegasnąca nadzieja nadal tliła się, umysł podpowiadał równie mroczne rozwiązania. Więc gdy Bren zabrał głos pieczętując los Garretta moje serce jednocześnie ogarniał żal i coś w rodzaju ulgi, że pozwolę w końcu jego duszy spoczywać w pokoju, nie wabiąc jej wieczornymi prośbami o powrót czy znak. Nie zdziwił mnie brak odpowiedzi, Brendan rzadko mówił wprost co czuł - mówiły o tym jego oczy i gesty. Jakby bojąc się, że wypowiadane frazy ktoś może usłyszeć i użyć przeciw niemu. Ale nie przeszkadzało mi to, umiałam czytać z błękitnych tęczówek.
- Jak chciałbyś, żeby wyglądał? - zapytałam zadzierając w górę głowę by spojrzeć w poważną twarz. Dzisiaj, zdawał mi się mocniej odkryty, przypominał siebie z tego dnia w którym przysięgałam na wszystkie sasanki. Dlatego wiedziałam, że dzisiaj będzie równie ważne. I potwierdzały to kolejne słowa, które padały z jego usta. Odchyliłam głowę przymykając powieki, pozwalając by zimowe nieśmiałe słońce musnęło moje policzki, usta ułożyły się w łagodny uśmiech, kiedy pod powiekami przywołałam obraz kuzyna. Nasze wspólne wieszanie karniszy i swobodę jaka zawsze towarzyszyła mi w jego towarzystwie. Był nasz. Chyba dlatego ta strata tak bolała.
Chciałabym ci o czymś opowiedzieć. Jedno zdanie, które pociągnęło mój podbródek w dół i otworzyło oczy, które skierowałam na nowo na brata wsłuchując się w zgłoski, złamane lekko, niczym źle wciśnięty klawisz w wygrywanej melodii. Ale zdawało się to jedynie chwilą, po której głos znów był pewny a słowa donośne. Skinęłam głową na zapowiedź tego, chciał - miał - i przekazać. Wiedząc, że informacje te będą ważne. Kolejne słowa jasno rysowało to, co przynosiło na jego twarz zmartwienie. Wiedziałam, że to pan Harold był nadzieją na zmiany, na społeczeństwo które zaakceptuje swoje różności, które tak naprawdę skrywały się jedynie w głowach. Czysta krew, zawsze prychałam nad tym rozzłoszczona. Błękitna niby, a krwawiła tak samo jak inne, to które czystości nie posiadały. Słuchałam uważnie kolejne padających słów, a moje oczy rozszerzały się w zdziwieniu, choć zdawało mi się, że jakbym zdawała sobie z tego sprawę pokrętnie. To częste znikanie, jakby większa nieobecność, zmartwienie które niósł w oczach, ale nie tylko on. Pamiętałam przecież rozmowę sprzed kilku miesięcy z Eileen. Bezwiednie trochę wsadziłam dłoń do kieszeni płaszcza, natrafiając na kryształ wokół którego zacisnęłam rękę. Gdy było cicho, a przystawiałam go do ucha zdawało mi się, że mogę dosłyszeć melodię… śpiew feniksa.
- Tak myślałam, że coś jeszcze jest. - powiedziałam najpierw kiedy zamilkł. Uniosłam dłonie, żeby odrzucić rude włosy na plecy. - Bo wasze usta milczały - twoje, kuzyna Garetta, kuzyneczki Eileen czy Margaux - ale oczy one zdawały się mieć w sobie nowy ciężar. - zamilkłam na chwilę, jakby trawiąc jeszcze informacje które przed chwilą mi powiedział. Wzięłam wdech i ścisnęłam mocniej kryształ w kieszeni czując płynące od niego ciepło. - Prorok o was pisał. - stwierdziła, choć teraz dopiero była w stanie połączyć ze sobą fakty. Choć wcale nie zdziwiło jej to, że Brendan walczył. Zawsze to robił i tak długo jak miał siłę wiedziała, że nie spocznie. Odwróciłam wzrok od twarzy brata spoglądając na kamienie, wzrok przesuwał się po nich, jakby próbując coś wyczytać, a brwi marszczyły się, gdy myślałam. Zbyt wiele pytań pojawiło się nagle.
- Jednym z? - zapytałam najpierw nie spoglądając na niego. - Czy to znaczy, że nie dźwigasz ciężaru sam? - bo cały świat to było za dużo dla jednego człowieka, nawet dla niego. Nikt nie był w stanie unieść go na barkach w pojedynkę. - Co teraz, z wami, kiedy nie ma kuzyna Garretta? - zapytałam cicho, widocznie strapiona. Brendan zdawał się nie pokładać w swojej jednostce wiary. Choć nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Uniosłam dłoń i podrapałam się po nosie. Bo ostatnie jego słowa miały największą rację. W nieskazitelnej obronie którą potrafił postawić, skazą byłam ja. - Powinnam się więc obawiać, prawda? - zapytałam zwracając w końcu wzrok ku niemu i na nim go już zatrzymując. - Na tyle, by niezmiennie i zawsze gotową być. Nie tylko do obrony. - mówiłam dalej nie przestając marszczyć brwi. - A może nie tyle co do niej, a co do ucieczki samej. - uniosłam dłoń i potarłam końcówkę nosa. - Czy nie czujesz się samotny, Bren? - niosąc ten sekret tak duży ze sobą, nie śmiałam pytać jak długo to trwało. Ale domyślałam się, że więcej niż jakiś czas. Spotkanie w herbaciarni było przecież tak dawno temu. - I czy ja, mogę zrobić coś więcej… jakoś… jakoś pomóc. - zakończyłam koślawo, choć co mogłam zrobić? Choć serce wielkie miałam, umiejętności nadal niewielkie. Gorzka to była prawda i ciężko po gardle przechodziła. Ale inna wcale być nie chciała.
- Jak chciałbyś, żeby wyglądał? - zapytałam zadzierając w górę głowę by spojrzeć w poważną twarz. Dzisiaj, zdawał mi się mocniej odkryty, przypominał siebie z tego dnia w którym przysięgałam na wszystkie sasanki. Dlatego wiedziałam, że dzisiaj będzie równie ważne. I potwierdzały to kolejne słowa, które padały z jego usta. Odchyliłam głowę przymykając powieki, pozwalając by zimowe nieśmiałe słońce musnęło moje policzki, usta ułożyły się w łagodny uśmiech, kiedy pod powiekami przywołałam obraz kuzyna. Nasze wspólne wieszanie karniszy i swobodę jaka zawsze towarzyszyła mi w jego towarzystwie. Był nasz. Chyba dlatego ta strata tak bolała.
Chciałabym ci o czymś opowiedzieć. Jedno zdanie, które pociągnęło mój podbródek w dół i otworzyło oczy, które skierowałam na nowo na brata wsłuchując się w zgłoski, złamane lekko, niczym źle wciśnięty klawisz w wygrywanej melodii. Ale zdawało się to jedynie chwilą, po której głos znów był pewny a słowa donośne. Skinęłam głową na zapowiedź tego, chciał - miał - i przekazać. Wiedząc, że informacje te będą ważne. Kolejne słowa jasno rysowało to, co przynosiło na jego twarz zmartwienie. Wiedziałam, że to pan Harold był nadzieją na zmiany, na społeczeństwo które zaakceptuje swoje różności, które tak naprawdę skrywały się jedynie w głowach. Czysta krew, zawsze prychałam nad tym rozzłoszczona. Błękitna niby, a krwawiła tak samo jak inne, to które czystości nie posiadały. Słuchałam uważnie kolejne padających słów, a moje oczy rozszerzały się w zdziwieniu, choć zdawało mi się, że jakbym zdawała sobie z tego sprawę pokrętnie. To częste znikanie, jakby większa nieobecność, zmartwienie które niósł w oczach, ale nie tylko on. Pamiętałam przecież rozmowę sprzed kilku miesięcy z Eileen. Bezwiednie trochę wsadziłam dłoń do kieszeni płaszcza, natrafiając na kryształ wokół którego zacisnęłam rękę. Gdy było cicho, a przystawiałam go do ucha zdawało mi się, że mogę dosłyszeć melodię… śpiew feniksa.
- Tak myślałam, że coś jeszcze jest. - powiedziałam najpierw kiedy zamilkł. Uniosłam dłonie, żeby odrzucić rude włosy na plecy. - Bo wasze usta milczały - twoje, kuzyna Garetta, kuzyneczki Eileen czy Margaux - ale oczy one zdawały się mieć w sobie nowy ciężar. - zamilkłam na chwilę, jakby trawiąc jeszcze informacje które przed chwilą mi powiedział. Wzięłam wdech i ścisnęłam mocniej kryształ w kieszeni czując płynące od niego ciepło. - Prorok o was pisał. - stwierdziła, choć teraz dopiero była w stanie połączyć ze sobą fakty. Choć wcale nie zdziwiło jej to, że Brendan walczył. Zawsze to robił i tak długo jak miał siłę wiedziała, że nie spocznie. Odwróciłam wzrok od twarzy brata spoglądając na kamienie, wzrok przesuwał się po nich, jakby próbując coś wyczytać, a brwi marszczyły się, gdy myślałam. Zbyt wiele pytań pojawiło się nagle.
- Jednym z? - zapytałam najpierw nie spoglądając na niego. - Czy to znaczy, że nie dźwigasz ciężaru sam? - bo cały świat to było za dużo dla jednego człowieka, nawet dla niego. Nikt nie był w stanie unieść go na barkach w pojedynkę. - Co teraz, z wami, kiedy nie ma kuzyna Garretta? - zapytałam cicho, widocznie strapiona. Brendan zdawał się nie pokładać w swojej jednostce wiary. Choć nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Uniosłam dłoń i podrapałam się po nosie. Bo ostatnie jego słowa miały największą rację. W nieskazitelnej obronie którą potrafił postawić, skazą byłam ja. - Powinnam się więc obawiać, prawda? - zapytałam zwracając w końcu wzrok ku niemu i na nim go już zatrzymując. - Na tyle, by niezmiennie i zawsze gotową być. Nie tylko do obrony. - mówiłam dalej nie przestając marszczyć brwi. - A może nie tyle co do niej, a co do ucieczki samej. - uniosłam dłoń i potarłam końcówkę nosa. - Czy nie czujesz się samotny, Bren? - niosąc ten sekret tak duży ze sobą, nie śmiałam pytać jak długo to trwało. Ale domyślałam się, że więcej niż jakiś czas. Spotkanie w herbaciarni było przecież tak dawno temu. - I czy ja, mogę zrobić coś więcej… jakoś… jakoś pomóc. - zakończyłam koślawo, choć co mogłam zrobić? Choć serce wielkie miałam, umiejętności nadal niewielkie. Gorzka to była prawda i ciężko po gardle przechodziła. Ale inna wcale być nie chciała.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
|10 czerwca
Lato było na wyciągnięcie ręki. Zwykle o tej porze ostatnie dzwonki rozbrzmiewały po korytarzach Hogwartu, a mieszkańcy magicznego Londynu zastanawiali się, gdzie tym razem udać się na wakacje. To był już drugi rok, w którym wojna dyktowała im rytm życia. Hogwart nie przypominał już tego samego bezpiecznego i wolnego od przemocy miejsca, a ludziom nie w głowach jakiekolwiek wakacje. Pomijała już fakt, że w Londynie została jedynie garstka ludzi, którzy bez oporów popierali władzę obecnego Ministra lub zwyczajnie tej władzy się bali. Z jednej strony wcale im się nie dziwiła. Nie wszyscy mieli w sobie wystarczającą odwagę by jawnie sprzeciwić się komukolwiek. Tym bardziej, że Rycerze i Śmierciożercy za nic mieli ludzkie życie jeśli nie szło w parze z ich poglądami i zyskiem. Przez te dwa lata wiele się zmieniło i ona potrafiła to dostrzec nawet po swoim zachowaniu. Merlin jej świadkiem, że naprawdę bardzo się zmieniła. Wyjechała z Londynu lata temu tylko z własnych prywatnych powodów i tylko z własnych znowu wróciła. Teraz już nic nie robiła tylko dla siebie. Zawsze było coś innego, zawsze był ktoś jeszcze. Prawdopodobnie to także nie było najzdrowszą rzeczą, którą mogła dla siebie robić, ale popełnianie błędów w ostatnim czasie należało do jej specjalności i skłamałaby mówiąc, że nie było jej z tym do twarzy. Przyzwyczaiła się już do bycia rozbitą na drobne części.
Odkąd Londyn stał się nieprzyjazny dla mugoli i czarodziejów mieszanej krwi straciła swoje ulubione miejsca. Oczywiście w trakcie tego miesiąca straciła o wiele więcej. Nazwisko, rodzinę, dom, a dodatkowo jej zdjęcie zdobiło mury całego miasta. Najbardziej jednak brakowało jej pięknych wrzosowisk znajdujących się na obrzeżach Londynu czy lasów, w których trenowała przy lepszej pogodzie. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że było wiele miejsc piękniejszych w Wielkiej Brytanii niż te, które znała od podszewki. Ba! Na świecie było wiele piękniejszych miejsc niż cała Wielka Brytania. Jednak prawdziwie docenia się takie rzeczy dopiero, gdy się je straci. Tak chyba jest ze wszystkim. Zmuszona do tego by znaleźć nowe miejsce do trenowania, biegania czy zwykłego zbierania własnych myśli postanowiła teleportować się nad klif w Devon. Wiele osób wspominało jej o tym, że to prawdziwie urokliwe miejsce, w którym na pewno odnajdzie swój własny spokój. Jakoś nie chciało jej się w to wierzyć, bo kiedy kilka osób wspomina o jednym miejscu to znaczy, że nie jest ono aż tak spokojne i tajemnicze jakby tego chciała. Finalnie chyba pogoda wystarczająco ją podkusiła do tego by się zjawić w Devon. Traf chciał, że w ostatnim czasie niezbyt dużo razy się teleportowała. W Londynie było to zabronione, a sama wolała jakoś się nie wychylać. Jak tylko wylądowała przy klifie mocno zakręciło jej się w głowie, a świat pociemniał jej przed oczami. Wiedziała, że potrzebuje chwili by złapać równowagę. Miała nadzieje, że jedynie chwili.
Lato było na wyciągnięcie ręki. Zwykle o tej porze ostatnie dzwonki rozbrzmiewały po korytarzach Hogwartu, a mieszkańcy magicznego Londynu zastanawiali się, gdzie tym razem udać się na wakacje. To był już drugi rok, w którym wojna dyktowała im rytm życia. Hogwart nie przypominał już tego samego bezpiecznego i wolnego od przemocy miejsca, a ludziom nie w głowach jakiekolwiek wakacje. Pomijała już fakt, że w Londynie została jedynie garstka ludzi, którzy bez oporów popierali władzę obecnego Ministra lub zwyczajnie tej władzy się bali. Z jednej strony wcale im się nie dziwiła. Nie wszyscy mieli w sobie wystarczającą odwagę by jawnie sprzeciwić się komukolwiek. Tym bardziej, że Rycerze i Śmierciożercy za nic mieli ludzkie życie jeśli nie szło w parze z ich poglądami i zyskiem. Przez te dwa lata wiele się zmieniło i ona potrafiła to dostrzec nawet po swoim zachowaniu. Merlin jej świadkiem, że naprawdę bardzo się zmieniła. Wyjechała z Londynu lata temu tylko z własnych prywatnych powodów i tylko z własnych znowu wróciła. Teraz już nic nie robiła tylko dla siebie. Zawsze było coś innego, zawsze był ktoś jeszcze. Prawdopodobnie to także nie było najzdrowszą rzeczą, którą mogła dla siebie robić, ale popełnianie błędów w ostatnim czasie należało do jej specjalności i skłamałaby mówiąc, że nie było jej z tym do twarzy. Przyzwyczaiła się już do bycia rozbitą na drobne części.
Odkąd Londyn stał się nieprzyjazny dla mugoli i czarodziejów mieszanej krwi straciła swoje ulubione miejsca. Oczywiście w trakcie tego miesiąca straciła o wiele więcej. Nazwisko, rodzinę, dom, a dodatkowo jej zdjęcie zdobiło mury całego miasta. Najbardziej jednak brakowało jej pięknych wrzosowisk znajdujących się na obrzeżach Londynu czy lasów, w których trenowała przy lepszej pogodzie. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że było wiele miejsc piękniejszych w Wielkiej Brytanii niż te, które znała od podszewki. Ba! Na świecie było wiele piękniejszych miejsc niż cała Wielka Brytania. Jednak prawdziwie docenia się takie rzeczy dopiero, gdy się je straci. Tak chyba jest ze wszystkim. Zmuszona do tego by znaleźć nowe miejsce do trenowania, biegania czy zwykłego zbierania własnych myśli postanowiła teleportować się nad klif w Devon. Wiele osób wspominało jej o tym, że to prawdziwie urokliwe miejsce, w którym na pewno odnajdzie swój własny spokój. Jakoś nie chciało jej się w to wierzyć, bo kiedy kilka osób wspomina o jednym miejscu to znaczy, że nie jest ono aż tak spokojne i tajemnicze jakby tego chciała. Finalnie chyba pogoda wystarczająco ją podkusiła do tego by się zjawić w Devon. Traf chciał, że w ostatnim czasie niezbyt dużo razy się teleportowała. W Londynie było to zabronione, a sama wolała jakoś się nie wychylać. Jak tylko wylądowała przy klifie mocno zakręciło jej się w głowie, a świat pociemniał jej przed oczami. Wiedziała, że potrzebuje chwili by złapać równowagę. Miała nadzieje, że jedynie chwili.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Znów zaczynała uciekać za miasto. Potrzebowała tego, gdy napięcie w pracy stawało się nieznośne, a różnorodność osób, które stawały jej na drodze, zaczynała robić się uciążliwa. Z dnia na dzień przestała odpoczywać nawet we własnych czterech ścianach, które straciły miano prywatnego azylu i nie chodziło tylko o to, że od początku maja przestała mieszkać sama. Potrzebowała otwartej przestrzeni, łaknęła spokoju i braku dźwięków drażniących zmysły.
Puchacz, który dzisiejszego poranka pojawił się na parapecie, okazał się pretekstem do wyrwania poza stolicę. Odkąd skończyła staż w szpitalu i stała się pełnoprawnym uzdrowicielem, pomagała nie tylko w pracy, lecz również poza murami św. Munga. Dlatego czasami pojawiały się w jej mieszkaniu pozornie nieproszone osoby lub obce sowy z prośbą o dotarcie gdzieś. Dziś miejsce miała druga sytuacja, kiedy sowa przyniosła list od dawnej przyjaciółki. Nie zamierzała odmawiać, nawet jeśli przez dwa lata nie utrzymywały zbytnio kontaktu z powodu kłótni, która zaważyła wtedy na znajomości.
Blackpool było ładnym miejscem, które miała okazję odwiedzić parę razy i docenić piękną okolicę, nawet jeśli towarzystwo mugoli budziło minimalny, zakorzeniony w psychice dyskomfort.
Sprawa, z którą miała się zmierzyć, okazała się dość błaha, a choroba, jaka męczyła znajomą na tyle nieszkodliwa, że wystarczyło doraźnie pomóc jej paroma zaklęciami. Obiecała również, że dośle kilka eliksirów, które pomogą zwalczyć objawy i wzmocnią organizm, aby sam podjął walkę z chorobą.
Załatwiając wszystko o wiele szybciej, niż się spodziewała, zdecydowała się na spacer po okolicy. Zważywszy na miesiąc oraz sprzyjającą od wielu dni pogodę, odwiedziła plażę, nie mogąc się powstrzymać i ominąć to miejsce. Stojąc w wodzie do połowy łydki, spoglądała na spokojną taflę i kąpiących się co odważniejszych ludzi. Mimo przyjemnej temperatury nie weszłaby głębiej, a już zwłaszcza po ostatniej kąpieli w jeziorze, która pozostawała w pamięci, budząc mieszane odczucia.
Kiedy na około pojawiło się już zbyt wiele osób, postanowiła zmienić miejsce na kolejne, które tym razem dawało szansę na niespotkanie nikogo. Klif w pobliżu był niezaprzeczalnie urokliwym miejscem, a widok z niego zawsze cieszył oko osób, które nie były obojętne wobec piękna przyrody. Cóż, zaliczała się do takich jednostek, mając trochę dusze artystki.
Docierając na miejsce, chciała podejść bliżej krawędzi i spojrzeć w dół, po raz kolejny podziwiać wysokość, na jakiej znalazła się, będąc tak blisko przepaści. Zanim zdążyła to zrobić, dostrzegła jednak kogoś, zatrzymała ciemne tęczówki na kobiecie, która zachowywała się nieco dziwnie.
- Przepraszam… nic pani nie jest? – spytała, podchodząc trochę bliżej. Uśmiechnęła się lekko, łapiąc kontakt wzrokowy z nieznajomą. Miała wrażenie, że ją zna… może gdzieś widziała? Ostatnio spotykała zbyt wiele osób, za dużo się działo.
Puchacz, który dzisiejszego poranka pojawił się na parapecie, okazał się pretekstem do wyrwania poza stolicę. Odkąd skończyła staż w szpitalu i stała się pełnoprawnym uzdrowicielem, pomagała nie tylko w pracy, lecz również poza murami św. Munga. Dlatego czasami pojawiały się w jej mieszkaniu pozornie nieproszone osoby lub obce sowy z prośbą o dotarcie gdzieś. Dziś miejsce miała druga sytuacja, kiedy sowa przyniosła list od dawnej przyjaciółki. Nie zamierzała odmawiać, nawet jeśli przez dwa lata nie utrzymywały zbytnio kontaktu z powodu kłótni, która zaważyła wtedy na znajomości.
Blackpool było ładnym miejscem, które miała okazję odwiedzić parę razy i docenić piękną okolicę, nawet jeśli towarzystwo mugoli budziło minimalny, zakorzeniony w psychice dyskomfort.
Sprawa, z którą miała się zmierzyć, okazała się dość błaha, a choroba, jaka męczyła znajomą na tyle nieszkodliwa, że wystarczyło doraźnie pomóc jej paroma zaklęciami. Obiecała również, że dośle kilka eliksirów, które pomogą zwalczyć objawy i wzmocnią organizm, aby sam podjął walkę z chorobą.
Załatwiając wszystko o wiele szybciej, niż się spodziewała, zdecydowała się na spacer po okolicy. Zważywszy na miesiąc oraz sprzyjającą od wielu dni pogodę, odwiedziła plażę, nie mogąc się powstrzymać i ominąć to miejsce. Stojąc w wodzie do połowy łydki, spoglądała na spokojną taflę i kąpiących się co odważniejszych ludzi. Mimo przyjemnej temperatury nie weszłaby głębiej, a już zwłaszcza po ostatniej kąpieli w jeziorze, która pozostawała w pamięci, budząc mieszane odczucia.
Kiedy na około pojawiło się już zbyt wiele osób, postanowiła zmienić miejsce na kolejne, które tym razem dawało szansę na niespotkanie nikogo. Klif w pobliżu był niezaprzeczalnie urokliwym miejscem, a widok z niego zawsze cieszył oko osób, które nie były obojętne wobec piękna przyrody. Cóż, zaliczała się do takich jednostek, mając trochę dusze artystki.
Docierając na miejsce, chciała podejść bliżej krawędzi i spojrzeć w dół, po raz kolejny podziwiać wysokość, na jakiej znalazła się, będąc tak blisko przepaści. Zanim zdążyła to zrobić, dostrzegła jednak kogoś, zatrzymała ciemne tęczówki na kobiecie, która zachowywała się nieco dziwnie.
- Przepraszam… nic pani nie jest? – spytała, podchodząc trochę bliżej. Uśmiechnęła się lekko, łapiąc kontakt wzrokowy z nieznajomą. Miała wrażenie, że ją zna… może gdzieś widziała? Ostatnio spotykała zbyt wiele osób, za dużo się działo.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nigdy nie potrafiła zbyt długo siedzieć w jednym miejscu. Zamknięcie jej na dłuższy czas w ogóle nie wchodziło w grę. Doskonale wiedziała, że powinna siedzieć w ukryciu i nie dawać czarodziejom pretekstów do walki wewnętrznej i odkrywania głęboko zakopanych negatywów. Niestety podobne zachowanie nie leżało w jej charakterze i przyzwyczajeniach. Znała ryzyko, ale czasami niektóre po prostu należało podejmować. Może czasami podejmowała się nazbyt wielu w jednym czasie i nie wychodziła na tym najlepiej, ale jeśli cokolwiek miała mieć z tego życia to przede wszystkim kontrolę. Decydowanie o sobie w każdej sytuacji. Ten niemy sprzeciw nie dotyczył tylko Zakonu i toczącej się wojny, ale też norm i zasad w jakich została wychowana. Była człowiekiem, któremu sprzeciw przychodził o wiele łatwiej niżeli zgoda, a to nie była już zdrowa zależność.
Teleportacja bywała przekorna. Nie powinna się w końcu temu dziwić. Sposób jej funkcjonowania nadal pozostaje dla niej w dużej mierze tajemnicą, ale sam fakt, że w jednej sekundzie jest w stanie przemierzać kilometry może przyprawić o zawrót głowy. Tak też stało się i tym razem. Blondyna odetchnęła głęboko i utkwiła wzrok w ciemnej tafli wody znajdującej się naprzeciwko. Potrafiła doceniać obrazy – możliwe, że w niej też tkwiło coś z artystki. Choć woda potrafiła uspokajać to dla wielu miała nieprzyjemne skojarzenia. Dla Lucindy wręcz odwrotnie. Potrafiła wyczuć otrzeźwiający zapach soli nawet w piasku, na którym stała.
Szybko udało jej się dojść do siebie po ekstremalnym lądowaniu. Nie spodziewała się jednak, że ktoś jej chwilowe zachwianie zdąży zauważyć. Nie wiedzieć czemu od razu przyjęła, że na klifie będzie sama. Słysząc kobiecy głos odwróciła się, ale nie robiła tego nazbyt chętnie. Merlin jej świadkiem, że świat nie był teraz bezpieczny dla nikogo. Lucinda utkwiła spojrzenie w twarzy kobiety, a ta od razu wydała jej się znajoma. Szlachcianka miała pamięć do twarzy, a im dłużej przyglądała się jej ostrym rysom twarzy tym bardziej upewniała się, że to nie jest pierwszy raz, gdy się spotykają. – Tak, zapomniałam jaka złośliwa potrafi być teleportacja – odparła szybko, gdy zdała sobie sprawę, że nazbyt długo przygląda się twarzy (nie)znajomej. Kącik ust blondynki uniósł się we wdzięcznym uśmiechu i choć chyba wolałaby zostać sama jej sposób bycia nie pozwoli na to by ją najnormalniej w świecie zbyć. – Mam nadzieję, że nie ma pani zamiaru skakać? – no cóż powiedźmy, że to miał być żart, ale znajdowały się wystarczająco blisko krawędzi klifu by podobne żarty wysnuwać. Chyba miała tylko nadzieje, że kobieta podziela jej poczucie humoru.
Teleportacja bywała przekorna. Nie powinna się w końcu temu dziwić. Sposób jej funkcjonowania nadal pozostaje dla niej w dużej mierze tajemnicą, ale sam fakt, że w jednej sekundzie jest w stanie przemierzać kilometry może przyprawić o zawrót głowy. Tak też stało się i tym razem. Blondyna odetchnęła głęboko i utkwiła wzrok w ciemnej tafli wody znajdującej się naprzeciwko. Potrafiła doceniać obrazy – możliwe, że w niej też tkwiło coś z artystki. Choć woda potrafiła uspokajać to dla wielu miała nieprzyjemne skojarzenia. Dla Lucindy wręcz odwrotnie. Potrafiła wyczuć otrzeźwiający zapach soli nawet w piasku, na którym stała.
Szybko udało jej się dojść do siebie po ekstremalnym lądowaniu. Nie spodziewała się jednak, że ktoś jej chwilowe zachwianie zdąży zauważyć. Nie wiedzieć czemu od razu przyjęła, że na klifie będzie sama. Słysząc kobiecy głos odwróciła się, ale nie robiła tego nazbyt chętnie. Merlin jej świadkiem, że świat nie był teraz bezpieczny dla nikogo. Lucinda utkwiła spojrzenie w twarzy kobiety, a ta od razu wydała jej się znajoma. Szlachcianka miała pamięć do twarzy, a im dłużej przyglądała się jej ostrym rysom twarzy tym bardziej upewniała się, że to nie jest pierwszy raz, gdy się spotykają. – Tak, zapomniałam jaka złośliwa potrafi być teleportacja – odparła szybko, gdy zdała sobie sprawę, że nazbyt długo przygląda się twarzy (nie)znajomej. Kącik ust blondynki uniósł się we wdzięcznym uśmiechu i choć chyba wolałaby zostać sama jej sposób bycia nie pozwoli na to by ją najnormalniej w świecie zbyć. – Mam nadzieję, że nie ma pani zamiaru skakać? – no cóż powiedźmy, że to miał być żart, ale znajdowały się wystarczająco blisko krawędzi klifu by podobne żarty wysnuwać. Chyba miała tylko nadzieje, że kobieta podziela jej poczucie humoru.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Znajdując się już z daleka od ludzi, poczuła, że to właśnie było to, czego jej brakowało. Brak kogokolwiek w zasięgu wzroku, brak ścian wytyczających, a raczej ograniczający swobodę ruchu tak było najlepiej. Musiała zdecydowanie częściej urządzać sobie takie ucieczki za miasto, aby więcej nie dopuścić do zmęczenia, które na dniach dawało jej swe znaki, bardziej niż powinno. Czas było pomyśleć o sobie, może zbyt egoistycznie, ale nie przejmowała się tym już tak bardzo. Część szkolnych lat i wiele później poświęciła dla innych, chcąc być jak najlepszym uzdrowicielem o wiedzy wykraczającej poza przeciętną. Wtedy zapominała o sobie oraz pielęgnowaniu znajomości, które co kruchsze zniknęły na przestrzeni czasu. Dziś nie było już na to miejsca, dlatego doceniała ludzi, którzy byli wokół niej, ale równie cieszyła się z takich spacerów, jak dzisiejszy.
Droga na klif niosła ze sobą miłe widoki, piękne zielone tereny przesiąknięte dźwiękami natury, lecz pozbawione tych niosących się z miasteczka nieopodal. Drzewa były idealnym wygłuszeniem, naturalnie wyciszając okolicę. Nie mogło być lepiej.
Fakt nagłego zniszczenia pięknej otoczki, na moment ją poruszył, ale szybko stało się to, co zawsze. Wróciła w tryb pracy, znów pozbywając się rozluźnienia w ciele. Ciemne tęczówki nie błądziły już bez celu po otoczeniu, a skupiły się na kobiecie, pozornie nieznajomej, oceniając czy wszystko z nią w porządku. Gdzieś na skraju świadomości pojawiła się myśl, że gdzieś już ją widziała, ale póki co nie skupiała się na tym bardziej.
- Racja, a zwłaszcza, gdy nie można już tak swobodnie korzystać z niej. Nie używana umiejętność, staje się zdradliwsza – przyznała nadal średnio z tego zadowolona. Szybciej było przemieszczać się dzięki teleportacji, niż dostając się wszędzie w bardziej tradycyjny sposób. Dla niej szczególnie było to ważne, miała zwykle mało czasu na wszystko, każda minuta się liczyła, jeśli chciała, aby starczyło jej dnia.
Spojrzała w stronę krawędzi, była blisko, ale nadal pozostawało parę kroków.
- Jeszcze nie, chociaż z dnia na dzień to coraz bardziej kuszące – przyznała z rozbawieniem, a kąciki jej ust uniosły się odrobinę, podkreślając, że wcale nie mówi poważnie. Mimo wszystko nie dotarła do tego momentu, gdy myślałaby o skoku z klifu.
- Jeśli nadal kręci się pani w głowie, proponuję na chwilę usiąść. Błędnik łatwiej dojdzie do siebie – poradziła, nawet jeśli kobieta wydawała się stać już pewnie.
Droga na klif niosła ze sobą miłe widoki, piękne zielone tereny przesiąknięte dźwiękami natury, lecz pozbawione tych niosących się z miasteczka nieopodal. Drzewa były idealnym wygłuszeniem, naturalnie wyciszając okolicę. Nie mogło być lepiej.
Fakt nagłego zniszczenia pięknej otoczki, na moment ją poruszył, ale szybko stało się to, co zawsze. Wróciła w tryb pracy, znów pozbywając się rozluźnienia w ciele. Ciemne tęczówki nie błądziły już bez celu po otoczeniu, a skupiły się na kobiecie, pozornie nieznajomej, oceniając czy wszystko z nią w porządku. Gdzieś na skraju świadomości pojawiła się myśl, że gdzieś już ją widziała, ale póki co nie skupiała się na tym bardziej.
- Racja, a zwłaszcza, gdy nie można już tak swobodnie korzystać z niej. Nie używana umiejętność, staje się zdradliwsza – przyznała nadal średnio z tego zadowolona. Szybciej było przemieszczać się dzięki teleportacji, niż dostając się wszędzie w bardziej tradycyjny sposób. Dla niej szczególnie było to ważne, miała zwykle mało czasu na wszystko, każda minuta się liczyła, jeśli chciała, aby starczyło jej dnia.
Spojrzała w stronę krawędzi, była blisko, ale nadal pozostawało parę kroków.
- Jeszcze nie, chociaż z dnia na dzień to coraz bardziej kuszące – przyznała z rozbawieniem, a kąciki jej ust uniosły się odrobinę, podkreślając, że wcale nie mówi poważnie. Mimo wszystko nie dotarła do tego momentu, gdy myślałaby o skoku z klifu.
- Jeśli nadal kręci się pani w głowie, proponuję na chwilę usiąść. Błędnik łatwiej dojdzie do siebie – poradziła, nawet jeśli kobieta wydawała się stać już pewnie.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Choć Lucinda nie znała Belviny i nie wiedziała nic o jej przynależności czy też poglądach to jednak zaczęła się zastanawiać nad tym dlaczego ludzie mieszkający w Londynie z własnej woli nie czuli się tam bezpiecznie. Zawsze myślała, że ludzie decydujący się podążać daną ścieżką są z niej zadowoleni. Wojna wpływała na każdego inaczej. Na początku sama była przerażona tym w jakim kierunku to wszystko zmierza. Teraz jednak znała swoje miejsce w szeregu i wiedziała czego dana sytuacja od niej wymaga. Tylko czy innym nie powinno być łatwiej? Czy ludzie decydujący się na wsparcie tyrana nie powinni być zadowoleni z tego w jaką stronę to wszystko zmierza? Traf chciał, że bardzo dobrze znała wielu rycerzy. Chociaż na początku ciężko było jej uwierzyć w to kim się po drodze stali to jednak to było życie, które sobie wybrali, a ona nie miała na to wpływu. Sama też podjęła pewne decyzje, które zaprowadziły ją do miejsca, w którym właśnie się znajdowała. Wbrew wszystkiemu miała wrażenie, że teraz każdy musiał być za czymś. Albo za Zakonem albo za Voldemortem. Albo za dobrem albo za złem. Przykre kategoryzowanie ludzi sprawiało, że ciężko było ufać komukolwiek. Nawet tak przypadkowe spotkania jak to wzbudzało w niej niepewność, której nie rozumiała.
Blondynka była jednak sobą i nie potrafiłaby być po prostu nieuprzejma. Prawdopodobnie wyszłoby jej to na dobre biorąc pod uwagę fakt, że jej wrodzona ufność zawsze przynosiła jej więcej problemów niżeli pożytku. To jednak nie mogło jej zmienić. Oczywiście po tak wielu razach stała się ostrożniejsza i nauczyła się wystarczająco na popełnionych błędach, ale wciąż była tylko człowiekiem. Dobrym człowiekiem. – Czyli zna Pani mój ból? – zapytała unosząc kącik ust w zaczepnym uśmiechu. – W ostatnim czasie spotyka nas więcej zakazów niż przywilejów – dodała jeszcze z westchnięciem przenosząc spojrzenie z rozciągającego się horyzontu na kobietę. Jej twarz wydawała się jakaś znajoma.
- Ciężki tydzień? – choć blondynka nie miała w zwyczaju zaczepiać obcych ludzi to czasami tylko oni byli wystarczająco obiektywni. Czasami potrzebowała spojrzeć na wszystko z innej perspektywy, a wszyscy znajdujący się w takiej samej sytuacji co ona nie mogli jej w tym pomóc. – Ponoć butelka wina czyni cuda – dodała unosząc kącik ust w uśmiechu. Nawet nie ponoć. W ostatnim czasie było to jej ulubione lekarstwo na sen.
Blondynka zwykle nie bywała wścibska. Nauczyła się na własnych błędach, że czasami lepiej nie zadawać pytań, które mogą tylko skomplikować życie, ale ciekawość była niewzruszona na jej próbę trzymania się z boku. – Spotkałyśmy się już kiedyś? Pani twarz wydaje mi się znajoma. – dodała spoglądając na kobietę z zainteresowaniem.
Blondynka była jednak sobą i nie potrafiłaby być po prostu nieuprzejma. Prawdopodobnie wyszłoby jej to na dobre biorąc pod uwagę fakt, że jej wrodzona ufność zawsze przynosiła jej więcej problemów niżeli pożytku. To jednak nie mogło jej zmienić. Oczywiście po tak wielu razach stała się ostrożniejsza i nauczyła się wystarczająco na popełnionych błędach, ale wciąż była tylko człowiekiem. Dobrym człowiekiem. – Czyli zna Pani mój ból? – zapytała unosząc kącik ust w zaczepnym uśmiechu. – W ostatnim czasie spotyka nas więcej zakazów niż przywilejów – dodała jeszcze z westchnięciem przenosząc spojrzenie z rozciągającego się horyzontu na kobietę. Jej twarz wydawała się jakaś znajoma.
- Ciężki tydzień? – choć blondynka nie miała w zwyczaju zaczepiać obcych ludzi to czasami tylko oni byli wystarczająco obiektywni. Czasami potrzebowała spojrzeć na wszystko z innej perspektywy, a wszyscy znajdujący się w takiej samej sytuacji co ona nie mogli jej w tym pomóc. – Ponoć butelka wina czyni cuda – dodała unosząc kącik ust w uśmiechu. Nawet nie ponoć. W ostatnim czasie było to jej ulubione lekarstwo na sen.
Blondynka zwykle nie bywała wścibska. Nauczyła się na własnych błędach, że czasami lepiej nie zadawać pytań, które mogą tylko skomplikować życie, ale ciekawość była niewzruszona na jej próbę trzymania się z boku. – Spotkałyśmy się już kiedyś? Pani twarz wydaje mi się znajoma. – dodała spoglądając na kobietę z zainteresowaniem.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Często pozostanie w Londynie, nie było tak dobrowolnym wyborem, a jedyną możliwością? Specyficznym przymusem, aby nie opuszczać miejsca zamieszkania i pracy, bez której życie stałoby się o wiele cięższe. Niektórzy woleli pozostać w swoim starym życiu, kryjąc się w codzienności, nawet jeśli z pozoru nic im nie zagrażało. Nie czuli się dobrze, ale tkwili w tym, co było dla nich pewne. Osobiście nie miała tego problemu, potrafiła sobie poradzić i z początku rozważała wyjazd, opuszczenie stolicy. Zastanawiała się między wyjazdem do Francji i tam podjęcia pracy uzdrowiciela, bądź powrotem w rodzinne strony, wystarczająco odległe, aby nie odczuwać tego, co działo się w mieście. Koniec końców pozostała, kalkulując to długo, rozważając wszystkie za oraz przeciw. Powoli przyzwyczajała się do panujących realiów, zaczynała je akceptować, póki nie pojawiało się coś nowego, co wymuszało zaczęcie procesu od początku. Okropne wrażenie, że każdy musiał opowiedzieć się za czymś, najpewniej nie było mylne. Chociaż według niej ludzie od zawsze mieli wyrobione zdanie i podejście do spraw, które dziwnym trafem obecnie stały się priorytetowe, lecz wcześniej nie mówiono o tym, aż tak głośno. Przysłuchując się nie raz swej rodzinie oraz innym powiązanymi z Blythe poprzez małżeństwa i krew, wiedziała od dawna, jakie mają podejście, a teraz nie miała nawet odrobiny zwątpienia, co popierają otwarcie i trochę ją to uspokajało. Nie musiała martwić się o bliskich, poradzą sobie.
Odpowiedziała lekkim uśmiechem na wygięcie ust kobiety.
- Najwyraźniej tak.- odparła. Wolałaby tego nie rozumieć, nie podzielać niezadowolenia z sytuacji, jaka miała miejsce, ale tak się nie dało.- Jakby mało było zakazów dotąd, już nawet pomijając te ukierunkowane na płeć.- westchnęła cicho. To było wyjątkowo niesprawiedliwe, lecz w jakimś stopniu przywykła do tego, że przez wzgląd na bycie kobietą, często powstrzymywano jej ambicje. Co prawda rzadko kiedy się na to godziła, a wszelkie próby budziły jej bunt i doprowadzały do sytuacji, gdy to jej słowo stawało się ostatnim.
- Trochę, a przynajmniej bardziej niż poprzedni.- przyznała, ale nie było to przecież zaskakujące. Szpital stracił część personelu, więc musiało odbić się to na tych, którzy pozostali na stanowiskach. Dodatkowo jej dobroć i chęć pomocy również nie pomagały, a doprowadzały do momentu, gdy doba okazywała się za krótka. Słysząc, co może pomóc, zaśmiała się cicho.
- Nie zawaham się spróbować, skoro może czynić cuda.- może jeszcze nie dziś, ale najpewniej dotrze do chwili, gdy sprawdzi w praktyce, jak pomocne może być wino. Czasami trzeba było chwytać się czegokolwiek.
Skupiła całą uwagę na kobiecie, gdy padło pytanie. Najwyraźniej obie miały wrażenie, że to nie jest pierwsze spotkanie, ale sama również nie mogła przypomnieć sobie sytuacji, jednak zważywszy na zawód nie było to wcale zaskakujące.
- Być może. Pracuję w szpitalu jako uzdrowicielka, więc jeśli zdarzało się pani być pacjentką to bardzo prawdopodobne, że widziałyśmy się tam. Ewentualnie w innych okolicznościach, ale niestety nie mogę sobie ich przypomnieć.- delikatnemu uniesieniu kącików ust, towarzyszyło równie subtelne wzruszenie ramionami.
Odpowiedziała lekkim uśmiechem na wygięcie ust kobiety.
- Najwyraźniej tak.- odparła. Wolałaby tego nie rozumieć, nie podzielać niezadowolenia z sytuacji, jaka miała miejsce, ale tak się nie dało.- Jakby mało było zakazów dotąd, już nawet pomijając te ukierunkowane na płeć.- westchnęła cicho. To było wyjątkowo niesprawiedliwe, lecz w jakimś stopniu przywykła do tego, że przez wzgląd na bycie kobietą, często powstrzymywano jej ambicje. Co prawda rzadko kiedy się na to godziła, a wszelkie próby budziły jej bunt i doprowadzały do sytuacji, gdy to jej słowo stawało się ostatnim.
- Trochę, a przynajmniej bardziej niż poprzedni.- przyznała, ale nie było to przecież zaskakujące. Szpital stracił część personelu, więc musiało odbić się to na tych, którzy pozostali na stanowiskach. Dodatkowo jej dobroć i chęć pomocy również nie pomagały, a doprowadzały do momentu, gdy doba okazywała się za krótka. Słysząc, co może pomóc, zaśmiała się cicho.
- Nie zawaham się spróbować, skoro może czynić cuda.- może jeszcze nie dziś, ale najpewniej dotrze do chwili, gdy sprawdzi w praktyce, jak pomocne może być wino. Czasami trzeba było chwytać się czegokolwiek.
Skupiła całą uwagę na kobiecie, gdy padło pytanie. Najwyraźniej obie miały wrażenie, że to nie jest pierwsze spotkanie, ale sama również nie mogła przypomnieć sobie sytuacji, jednak zważywszy na zawód nie było to wcale zaskakujące.
- Być może. Pracuję w szpitalu jako uzdrowicielka, więc jeśli zdarzało się pani być pacjentką to bardzo prawdopodobne, że widziałyśmy się tam. Ewentualnie w innych okolicznościach, ale niestety nie mogę sobie ich przypomnieć.- delikatnemu uniesieniu kącików ust, towarzyszyło równie subtelne wzruszenie ramionami.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lucinda znała doskonale ból zakazów i nakazów. Wiedziała jak to jest przeciwstawiać się woli rodziny i buntować się przeciw dyskryminacji. Nigdy nie rozumiała dlaczego kobiety miały tak mało praw. Dlaczego ich największym osiągnięciem miało być trwanie przy mężczyźnie? W końcu znała tak wiele kobiet, których wiedza, talent i umiejętności przewyższały niejednego mężczyznę. Oczywiście były słabsze, częściej chorowały i o wiele łatwiej było je zranić, ale doskonale wiedziała, że te wszystkie potknięcia potrafią kobiety jeszcze bardziej wzmocnić. Jej bunt był jednak często jednostronny. Mało osób postrzegało to w taki sposób jak ona. Mało kobiet potrafiło postawić na swoim, pokazać swoją siłę zamiast niczym automat powtarzać powierzone polecenia. Sama jednak nie potrafiła się dostosować i przez to bardzo szybko stała się czarną owcą własnej rodziny. Nie przeszkadzało jej to jednak. Tak naprawdę to wolała być owcą z własnym zdaniem niż papużką zamkniętą w złotej klatce. Ciepło robiło się na sercu myśląc, że nie jedyna ma na względzie prawa tych, którym po części zostały odebrane. Nawet jeśli była to tylko jedyna kwestia. – Obawiam się, że tych zakazów będzie jeszcze więcej, a szkoda, bo nie przywykłam do ich respektowania. – dodała śmiejąc się przy tym chcąc przeobrazić swoje słowa w żart choć było w tym sporo prawdy. Na jej nieszczęście miała głupią tendencję do łapania tematu z każdym kto się jej nawinie. Bez względu na wojnę, bez względu na pobudki. Jeśli ktoś był dobry dla niej ona nie potrafiła taka nie być dla kogoś.
Blondynka rzadko narzekała, ale jej ostatni miesiąc także dał w kość. Tak naprawdę już nie pamiętała kiedy ostatnio miała jakiś lżejszy. Nie lubiła jednak żalić się nad samą sobą. To działo się i bez jej ingerencji. Świat jednak nie był dla nikogo łaskawy. No chyba, że dla tych, którzy świadomie wybierali taką a nie inną ścieżkę. Lucinda pokiwała głową ze zrozumieniem. Nie znały się i nie mogła stwierdzić jak bardzo ostatni czas dał kobiecie w kość. Mogła ją tylko zrozumieć, bo sama doskonale to znała.
- Nie brzmi zachęcająco, ale człowiek choć na początku staje się niezniszczalny. Przy zmęczeniu to największy ratunek – odparła ze wzruszeniem ramion. Sama kiedyś stroniła od alkoholu, ale jej myślenie diametralnie się zmieniło wraz z poczuciem, że nigdy nie będzie wersją idealną samej siebie. Droga, którą wybrała jako poszukiwacz artefaktów i łamacz klątw była wybrakowana. Czasami ciężka do przejścia, ale finalnie wiele ją nauczyła. – Leonia – przedstawiła się kłamiąc bez mrugnięcia okiem. Ćwiczyła to przed lustrem milion razy wybierając co chwile inne imię. Głównie takie, które w chwili wpadnie jej do głowy. Nie mogła tak bez precedensu rzucać swoim własnym. Było zbyt specyficzne, a już niejednokrotnie słyszała, że to właśnie imiona przywołują skojarzenia. Jakoś nie chciała być kobieta nagle skojarzyła jej z listem gończym wiszącym na niemal każdej ścianie Londynu. – Może Merlin przetnie jeszcze nasze ścieżki i pozwoli nam napić się go wspólnie – odparła z uśmiechem choć jakoś w to wątpiła. Ich spotkanie było przypadkowe i kobieta miała wrażenie, że na przypadku się zakończy.
Słysząc, że kobieta jest uzdrowicielem pokręciła głową. – Unikam szpitali i uzdrowicieli jak tylko mogę więc raczej w szpitalu nie miałyśmy okazji się spotkać. Może to tylko moje przeczucie? Czasami przecież widzi się kogoś i ma się wrażenie, że już się go zna. – dodała. Nie mogła ułożyć w głowie innego wyjaśnienia. Chociaż biorąc pod uwagę jej chorobę i częste bycie nieprzytomnym jest w stanie uwierzyć, że czarownica miała już okazję kiedyś ją leczyć. – Piękne miejsce. Żałuję, że sami niszczymy ten świat. – skwitowała jeszcze wpatrując się w horyzont. Po to w końcu tu przyszła.
Blondynka rzadko narzekała, ale jej ostatni miesiąc także dał w kość. Tak naprawdę już nie pamiętała kiedy ostatnio miała jakiś lżejszy. Nie lubiła jednak żalić się nad samą sobą. To działo się i bez jej ingerencji. Świat jednak nie był dla nikogo łaskawy. No chyba, że dla tych, którzy świadomie wybierali taką a nie inną ścieżkę. Lucinda pokiwała głową ze zrozumieniem. Nie znały się i nie mogła stwierdzić jak bardzo ostatni czas dał kobiecie w kość. Mogła ją tylko zrozumieć, bo sama doskonale to znała.
- Nie brzmi zachęcająco, ale człowiek choć na początku staje się niezniszczalny. Przy zmęczeniu to największy ratunek – odparła ze wzruszeniem ramion. Sama kiedyś stroniła od alkoholu, ale jej myślenie diametralnie się zmieniło wraz z poczuciem, że nigdy nie będzie wersją idealną samej siebie. Droga, którą wybrała jako poszukiwacz artefaktów i łamacz klątw była wybrakowana. Czasami ciężka do przejścia, ale finalnie wiele ją nauczyła. – Leonia – przedstawiła się kłamiąc bez mrugnięcia okiem. Ćwiczyła to przed lustrem milion razy wybierając co chwile inne imię. Głównie takie, które w chwili wpadnie jej do głowy. Nie mogła tak bez precedensu rzucać swoim własnym. Było zbyt specyficzne, a już niejednokrotnie słyszała, że to właśnie imiona przywołują skojarzenia. Jakoś nie chciała być kobieta nagle skojarzyła jej z listem gończym wiszącym na niemal każdej ścianie Londynu. – Może Merlin przetnie jeszcze nasze ścieżki i pozwoli nam napić się go wspólnie – odparła z uśmiechem choć jakoś w to wątpiła. Ich spotkanie było przypadkowe i kobieta miała wrażenie, że na przypadku się zakończy.
Słysząc, że kobieta jest uzdrowicielem pokręciła głową. – Unikam szpitali i uzdrowicieli jak tylko mogę więc raczej w szpitalu nie miałyśmy okazji się spotkać. Może to tylko moje przeczucie? Czasami przecież widzi się kogoś i ma się wrażenie, że już się go zna. – dodała. Nie mogła ułożyć w głowie innego wyjaśnienia. Chociaż biorąc pod uwagę jej chorobę i częste bycie nieprzytomnym jest w stanie uwierzyć, że czarownica miała już okazję kiedyś ją leczyć. – Piękne miejsce. Żałuję, że sami niszczymy ten świat. – skwitowała jeszcze wpatrując się w horyzont. Po to w końcu tu przyszła.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie była to za wesoła perspektywa, ale jeśli patrzyła na wszystko, co działo się na około, wydawało się to bardzo możliwe. Nie znosiła zakazów, a kiedy tych jedynie przybywało, czuła lekkie zirytowanie, które i tak jak zawsze przyjdzie jej ukryć za uśmiechem. Ewentualnie wybrzmi w ostrzejszych słowach skierowanych do kogoś, kto postanowi podjąć z nią ten temat. Póki co, kobieta, która zaczęła jej niespodziewanie towarzyszyć, nie miała być ową osobą, bo zgadzały się wyjątkowo.
- Takie podejście się chwali.- stwierdziła ze śmiechem, gdy okazywało się to bliskie Blythe. Nawet jeśli kierowana rozsądkiem dostosowywała się do tego, co nakazywano i zakazywano.- Jednak pewnie lepiej nie mówić o tym głośno.- dodała. Swoboda rozmowy, którą teraz toczyły, zaskakująco jej pasowała, była taka przyjemna, może przez fakt, że stojąca przed nią kobieta była obca i najpewniej więcej się nie spotkają. W takiej sytuacji można było powiedzieć więcej i mniej się przejmować czymkolwiek… przynajmniej zdaniem Bel.
Poczucie zrozumienia sytuacji, dziwnie koiło szargane nerwy, co nieco ją zaskakiwało. Spodziewała się podobnego odczucia w towarzystwie kogoś, kto wiedział jak wyglądał ostatni czas w jej życiu. Ten stan przyszedł jednak w obecności obcej osoby i nie wydawało się to złe. Im dłużej to trwało tym bardziej upewniała się w tym, co od zawsze zauważała, potrzebowała ludzi naokoło siebie, aby funkcjonować w miarę poprawnie. Nie ważne kim dana osoba była na co dzień, co sobą reprezentowała ani w co wierzyła. Przez te kilka chwil po prostu była obok i pomagała nawet nieświadomie.
- Brzmi trochę zwodniczo, ale cóż w krytycznej sytuacji, wypada łapać się wszystkiego.- nie sądziła, aby topienie smutków dnia codziennego w alkoholu było dobrym pomysłem, ale nie wątpiła, że czasami docierało się do granicy wytrzymałości, gdy próbowało się nawet takiego sposobu. Zwłaszcza teraz, kiedy codzienność stawała się uciążliwa, a rutyna prawie niemożliwa, bo kiedy tylko się w nią wpadało, coś naruszało ów monotonie.
Skinęła lekko głowa, słysząc imię kobiety. Nagle przestawała być tak obca, mimo że nadal daleko było do tego, aby nazwać ja znajomą. Ile w końcu osób poznała z imienia, aby później nigdy ich nie spotkać.
- Bel – odparła, rezygnując z pełnej wersji własnego imienia. Kiedyś robiła to częściej, obecnie zależało od sytuacji, w jakiej było, może również impulsu. Uśmiechnęła się lekko, słysząc możliwość napicia się razem, ciekawa perspektywa, ale raczej nie realna zważywszy na to gdzie się spotkały i jak daleko było do Londynu, gdzie zwykle przebywała.- Być może.- odparła, jedynie z grzeczności.
- Oh, jesteśmy tak straszni? – podjęła żartem, słysząc o unikaniu uzdrowicieli. Wiedziała, że czarodzieje na ogół unikają szpitali i pracujących tam osób, nie winiła ich, bo odwiedziny w placówce zwykle były powodowane jakąś nieprzyjemną sytuacją.- Oczywiście, możliwe, że to tylko przeczucie.- zapewniła z lekkim wzruszeniem ramion, nawet jeśli sama coraz bardziej miała podobne wrażenie, ale widząc tyle osób na dzień, mogła się mylić i to bardzo.
Powiodła wzrokiem po otoczeniu, aby finalnie zatrzymać spojrzenie gdzieś przed sobą.
- Mamy przykrą tendencję do niszczenia wszystkiego co nas otacza, zamiast budować i dbać.- przyznała, mimowolnie nawiązując nie tylko do krajobrazu.
- Takie podejście się chwali.- stwierdziła ze śmiechem, gdy okazywało się to bliskie Blythe. Nawet jeśli kierowana rozsądkiem dostosowywała się do tego, co nakazywano i zakazywano.- Jednak pewnie lepiej nie mówić o tym głośno.- dodała. Swoboda rozmowy, którą teraz toczyły, zaskakująco jej pasowała, była taka przyjemna, może przez fakt, że stojąca przed nią kobieta była obca i najpewniej więcej się nie spotkają. W takiej sytuacji można było powiedzieć więcej i mniej się przejmować czymkolwiek… przynajmniej zdaniem Bel.
Poczucie zrozumienia sytuacji, dziwnie koiło szargane nerwy, co nieco ją zaskakiwało. Spodziewała się podobnego odczucia w towarzystwie kogoś, kto wiedział jak wyglądał ostatni czas w jej życiu. Ten stan przyszedł jednak w obecności obcej osoby i nie wydawało się to złe. Im dłużej to trwało tym bardziej upewniała się w tym, co od zawsze zauważała, potrzebowała ludzi naokoło siebie, aby funkcjonować w miarę poprawnie. Nie ważne kim dana osoba była na co dzień, co sobą reprezentowała ani w co wierzyła. Przez te kilka chwil po prostu była obok i pomagała nawet nieświadomie.
- Brzmi trochę zwodniczo, ale cóż w krytycznej sytuacji, wypada łapać się wszystkiego.- nie sądziła, aby topienie smutków dnia codziennego w alkoholu było dobrym pomysłem, ale nie wątpiła, że czasami docierało się do granicy wytrzymałości, gdy próbowało się nawet takiego sposobu. Zwłaszcza teraz, kiedy codzienność stawała się uciążliwa, a rutyna prawie niemożliwa, bo kiedy tylko się w nią wpadało, coś naruszało ów monotonie.
Skinęła lekko głowa, słysząc imię kobiety. Nagle przestawała być tak obca, mimo że nadal daleko było do tego, aby nazwać ja znajomą. Ile w końcu osób poznała z imienia, aby później nigdy ich nie spotkać.
- Bel – odparła, rezygnując z pełnej wersji własnego imienia. Kiedyś robiła to częściej, obecnie zależało od sytuacji, w jakiej było, może również impulsu. Uśmiechnęła się lekko, słysząc możliwość napicia się razem, ciekawa perspektywa, ale raczej nie realna zważywszy na to gdzie się spotkały i jak daleko było do Londynu, gdzie zwykle przebywała.- Być może.- odparła, jedynie z grzeczności.
- Oh, jesteśmy tak straszni? – podjęła żartem, słysząc o unikaniu uzdrowicieli. Wiedziała, że czarodzieje na ogół unikają szpitali i pracujących tam osób, nie winiła ich, bo odwiedziny w placówce zwykle były powodowane jakąś nieprzyjemną sytuacją.- Oczywiście, możliwe, że to tylko przeczucie.- zapewniła z lekkim wzruszeniem ramion, nawet jeśli sama coraz bardziej miała podobne wrażenie, ale widząc tyle osób na dzień, mogła się mylić i to bardzo.
Powiodła wzrokiem po otoczeniu, aby finalnie zatrzymać spojrzenie gdzieś przed sobą.
- Mamy przykrą tendencję do niszczenia wszystkiego co nas otacza, zamiast budować i dbać.- przyznała, mimowolnie nawiązując nie tylko do krajobrazu.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lucinda miała spory problem z trzymaniem języka za zębami, a już w szczególności, gdy mówiła prawdę. Czasami myślała, że to właśnie on zaprowadził ją tam gdzie aktualnie się znajdowała. Niestety czasy się zmieniły, a za wyrażanie własnej opinii można było przepłacić głową. Nigdy w życiu nie była tak ostrożna przy tak wielkiej irytacji, która ogarniała już chyba całe jej ciało. Dziwny był ten świat. Pełen zakazów, absurdów, przeróżnych poglądów. Dawniej łatwo było ufać ludziom, prowadzić swobodne konwersacje czy zawierać znajomości. Teraz każdy mógł zdradzić każdego. Najbliższa rodzina i przyjaciele. Nie myślała nawet o sobie choć jej życie stało się o wiele trudniejsze, gdy na murach miasta pojawiły się listy gończe. Czuła, że brak jakiekolwiek swobody życia dotykał wszystkich. Nie tylko Zakonników, nie tylko mugoli i mieszkańców magicznego świata. Każdy odczuwał samotność, bo każdy był tylko człowiekiem, prawda?
Na słowa kobiety blondynka uśmiechnęła się delikatnie i skinęła głową. Każdy powinien uważać na wypowiadane słowa i stawiane kroki. Chciała pozostać sama, pogrążyć się w ponurych myślach. Zmusić szare komórki do aktywniejszej pracy. Może rozwiązanie leżało na wyciągnięcie ręki? Może zbyt słabo się starała? Zamiast samotności dostała jednak całkiem miłą rozmowę do pary z miłą towarzyszką. Nie zdziwiłaby się, gdyby jednak los postanowił dać jej odetchnąć chociaż na chwile. Tak dla odmiany. – Zwodniczo? – zagadnęła wzruszając przy tym ramionami. – Możliwe. Jestem jednak zdania, że lepszy diabeł oswojony niż obcy. – dodała unosząc kącik ust w zawadiackim uśmiechu. Może i nie przekonała tym kobiety, może różniły się całkowicie poglądami, ale ona poznała zło na skórze wystarczająco wiele razy. I alkohol był najmniejszym z diabłów jakie poznała w swoim życiu.
Prawdopodobnie nigdy więcej nie przyjdzie im się spotkać. Czasami taka myśl przynosiła nawet ulgę. Nie rozmawiały o niczym szczególnym, nie wymieniały się sekretami i nie płakały sobie w ramię, ale nic już dawno tak nie przypominało jej normalności. – Bel – powtórzyła za kobietą. – Miło było cię tu spotkać, Bel. – dodała jeszcze spoglądając na kobietę.
Na pytanie o uzdrowicieli uśmiechnęła się znacząco. – To chyba moja osobista niechęć – zaczęła nie do końca nawet wiedząc jak to wytłumaczyć. – Kiedy chorobę odbiera się jako największą słabość to każdy kto się z nią wiąże staje się wrogiem. – dodała. Kiedy tylko dowiedziała się o swojej chorobie postanowiła wyprzeć jej istnienie. Wtedy jednak była jeszcze małolatą. Czuła, że niedyspozycja podcina jej skrzydła, które właśnie zaczęła rozkładać. Teraz to nie był jej największy problem, nawet o tym nie myślała. Miała o wiele więcej do stracenia. – No i kitle są jednak trochę przerażające – odparła jeszcze posyłając kobiecie perskie oko.
Lucinda musiała przyznać kobiecie rację. Choć nie chciała wypowiadać tego głośno to naprawdę martwiła się tym co zostanie z tego co im znane, gdy wojna się skończy. Były jednak jedynie pionkami po dwóch stronach barykady – nawet jeśli nie miały o tym pojęcia. – Muszę już iść – odparła odwracając się do kobiety. – Dziękuję za miłe towarzystwo i uważaj na siebie Bel – dodała uśmiechając się jeszcze ciepło.
Na słowa kobiety blondynka uśmiechnęła się delikatnie i skinęła głową. Każdy powinien uważać na wypowiadane słowa i stawiane kroki. Chciała pozostać sama, pogrążyć się w ponurych myślach. Zmusić szare komórki do aktywniejszej pracy. Może rozwiązanie leżało na wyciągnięcie ręki? Może zbyt słabo się starała? Zamiast samotności dostała jednak całkiem miłą rozmowę do pary z miłą towarzyszką. Nie zdziwiłaby się, gdyby jednak los postanowił dać jej odetchnąć chociaż na chwile. Tak dla odmiany. – Zwodniczo? – zagadnęła wzruszając przy tym ramionami. – Możliwe. Jestem jednak zdania, że lepszy diabeł oswojony niż obcy. – dodała unosząc kącik ust w zawadiackim uśmiechu. Może i nie przekonała tym kobiety, może różniły się całkowicie poglądami, ale ona poznała zło na skórze wystarczająco wiele razy. I alkohol był najmniejszym z diabłów jakie poznała w swoim życiu.
Prawdopodobnie nigdy więcej nie przyjdzie im się spotkać. Czasami taka myśl przynosiła nawet ulgę. Nie rozmawiały o niczym szczególnym, nie wymieniały się sekretami i nie płakały sobie w ramię, ale nic już dawno tak nie przypominało jej normalności. – Bel – powtórzyła za kobietą. – Miło było cię tu spotkać, Bel. – dodała jeszcze spoglądając na kobietę.
Na pytanie o uzdrowicieli uśmiechnęła się znacząco. – To chyba moja osobista niechęć – zaczęła nie do końca nawet wiedząc jak to wytłumaczyć. – Kiedy chorobę odbiera się jako największą słabość to każdy kto się z nią wiąże staje się wrogiem. – dodała. Kiedy tylko dowiedziała się o swojej chorobie postanowiła wyprzeć jej istnienie. Wtedy jednak była jeszcze małolatą. Czuła, że niedyspozycja podcina jej skrzydła, które właśnie zaczęła rozkładać. Teraz to nie był jej największy problem, nawet o tym nie myślała. Miała o wiele więcej do stracenia. – No i kitle są jednak trochę przerażające – odparła jeszcze posyłając kobiecie perskie oko.
Lucinda musiała przyznać kobiecie rację. Choć nie chciała wypowiadać tego głośno to naprawdę martwiła się tym co zostanie z tego co im znane, gdy wojna się skończy. Były jednak jedynie pionkami po dwóch stronach barykady – nawet jeśli nie miały o tym pojęcia. – Muszę już iść – odparła odwracając się do kobiety. – Dziękuję za miłe towarzystwo i uważaj na siebie Bel – dodała uśmiechając się jeszcze ciepło.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Widząc zgodę względem swoich słów, nie powstrzymała delikatnego drgnięcia kącików ust. To było dość powszechne, nawet najpewniejsze siebie osoby w ostatnich miesiącach zaczynały staranniej dobierać słowa. Nigdy nie było wiadome, co reprezentuje sobą rozmówca, jak wielkich kłopotów może przysporzyć przez jedno błędne stwierdzenie. Teraz najwyraźniej obie trafiły dobrze, chociaż nadal miała wrażenie, że z pewną ostrożnością wędrując przez niezobowiązujące tematy. Zbawienna nieznajomość, nie skłaniała do przesadnej otwartości.
Zaśmiała się cicho i krótko w reakcji na słowa, które padły.- Bardzo możliwe.- kobieta mogła mieć rację i im dłużej kalkulowała ów kwestię, tym bardziej upewniała się w ów kwestii. Długo trzymała się z daleka od szeroko pojętego zła, a nawet egzystując gdzieś obok takowego, nie stawała się ofiarą, umyślnie niknąc w tłumie ciekawszych jednostek, które mogły zwrócić na siebie uwagę. Rzucanie się w oczy, było błędem zawsze, prowokowanie drobnych diabłów tym bardziej. Jednak alkoholu nie postrzegała w tej kategorii, a może powinna?
- Wzajemnie.- odparła cicho, unosząc kąciki ust w uśmiechu, który zdawał się nie objąć ciemnych tęczówek, co zdarzało się coraz częściej. Przechyliła lekko głowę, gdy kobieta podjęła wytłumaczenie skąd niechęć do uzdrowicieli. Naprawdę nie winiła za to czarodziejów, potrafiąc postawić się na ich miejscu i zrozumieć takowe odczucia. Dlatego też sama w pracy, próbowała jak najbardziej zatrzeć negatywne emocje, aby czuli się swobodni i nie rozmyślali o powodach oraz obawach pobytu w murach szpitala.- Przykro mi.- nie dociekała jaka choroba zaburza normalność funkcjonowania, wszystkie przewlekłe były tak samo uciążliwe, nawet jeśli nie zmuszały do egzystowania z objawami cały czas, to pozostawały w świadomości, a to równie okropne. Pokiwała głową z rozbawieniem, którego nie ukrywała.- Racja, kitle są straszne. Nawet sami uzdrowiciele potrafimy mieć do nich uraz.- zdradziła żartem. Co prawda uraz do standardowego ubrania, jakie mieli w pracy, była zdecydowanie inny niż ten z perspektywy pacjenta, ale jakby nie patrzeć, potrafili nie lubić ich równie mocno w pewnych okresach, które powodowały wzmożony napływ pacjentów do Munga.
Skinęła głowa, słysząc, że kobieta musi już iść. Przypadkowa rozmowa nie mogła trwać wiecznie i może to dobrze.- Również, nie daj się temu szaleństwu.- odparła, a kiedy została sama podeszła do krawędzi klifu. Spojrzała w dół na metry, jakie dzieliły ją od ziemi, gdyby pokonała ostatni krok, po którym odwrót byłby wyjątkowo ciężki. Uśmiechnęła się słabo, nigdy nie była w tak marnym stanie psychicznym, aby spróbować czegoś podobnego i dziś również, nie było aż tak źle. Zamykając palce na drewnie ohia, teleportowała się ponownie do granicy stolicy… najdalej jak się dało.
| zt x2
Zaśmiała się cicho i krótko w reakcji na słowa, które padły.- Bardzo możliwe.- kobieta mogła mieć rację i im dłużej kalkulowała ów kwestię, tym bardziej upewniała się w ów kwestii. Długo trzymała się z daleka od szeroko pojętego zła, a nawet egzystując gdzieś obok takowego, nie stawała się ofiarą, umyślnie niknąc w tłumie ciekawszych jednostek, które mogły zwrócić na siebie uwagę. Rzucanie się w oczy, było błędem zawsze, prowokowanie drobnych diabłów tym bardziej. Jednak alkoholu nie postrzegała w tej kategorii, a może powinna?
- Wzajemnie.- odparła cicho, unosząc kąciki ust w uśmiechu, który zdawał się nie objąć ciemnych tęczówek, co zdarzało się coraz częściej. Przechyliła lekko głowę, gdy kobieta podjęła wytłumaczenie skąd niechęć do uzdrowicieli. Naprawdę nie winiła za to czarodziejów, potrafiąc postawić się na ich miejscu i zrozumieć takowe odczucia. Dlatego też sama w pracy, próbowała jak najbardziej zatrzeć negatywne emocje, aby czuli się swobodni i nie rozmyślali o powodach oraz obawach pobytu w murach szpitala.- Przykro mi.- nie dociekała jaka choroba zaburza normalność funkcjonowania, wszystkie przewlekłe były tak samo uciążliwe, nawet jeśli nie zmuszały do egzystowania z objawami cały czas, to pozostawały w świadomości, a to równie okropne. Pokiwała głową z rozbawieniem, którego nie ukrywała.- Racja, kitle są straszne. Nawet sami uzdrowiciele potrafimy mieć do nich uraz.- zdradziła żartem. Co prawda uraz do standardowego ubrania, jakie mieli w pracy, była zdecydowanie inny niż ten z perspektywy pacjenta, ale jakby nie patrzeć, potrafili nie lubić ich równie mocno w pewnych okresach, które powodowały wzmożony napływ pacjentów do Munga.
Skinęła głowa, słysząc, że kobieta musi już iść. Przypadkowa rozmowa nie mogła trwać wiecznie i może to dobrze.- Również, nie daj się temu szaleństwu.- odparła, a kiedy została sama podeszła do krawędzi klifu. Spojrzała w dół na metry, jakie dzieliły ją od ziemi, gdyby pokonała ostatni krok, po którym odwrót byłby wyjątkowo ciężki. Uśmiechnęła się słabo, nigdy nie była w tak marnym stanie psychicznym, aby spróbować czegoś podobnego i dziś również, nie było aż tak źle. Zamykając palce na drewnie ohia, teleportowała się ponownie do granicy stolicy… najdalej jak się dało.
| zt x2
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wszystko się zmieniło. Właściwie, to czasem miałam wrażenie, że tak po prawdzie, to nigdzie na dłużej miejsca wziąć i zagrzać nie mogę. Byłam tylko rok w Hogwarcie, bo Brendan twierdził, że bezpiecznie tam nie jest. Wierzyłam mu, bo dekadę więcej na świecie był i do tego jeszcze jako auror pracował a oni wiedzieli rzeczy. Ale to nie zmieniało faktu, że pozostawienie szkoły, na którą czekałam tyle czasu łatwe było. Ale zgodziłam się, a po długiej batalii to nawet wzięłam i wynegocjowałam to, że tym razem weźmie mnie ze sobą. Bo bieda, czy bogactwo rodzina razem powinna się trzymać. Tak mówiłam i wiedziałam, że mam rację. I kilka lat względnie spokojnych się wydawało. Pobierałam lekcje od przyjaciół Brena i od niego samego, od kuzynów, kuzynek, ciotek każdego kto właściwie chciał poświęcić mi chwilę i czegoś nauczyć. Co prawda, nie wszystko wiedziałam - a właściwie to wiedziałam stosunkowo mało, ale - jak przystało na siostrę aurora obrona wychodziła mi odpowiednio, choć wiele do nauczenia nadal było. I w przeciwieństwie do niego odkryłam, że szybko pojmuje transmutację. W sumie lubiłam, kiedy jedne rzeczy w inne można było zmienić, było w tym coś interesującego. I tak biegły lata, na sprawunkach, gotowaniu, uczeniu się, czasem tęsknieniu za tym, co wspaniałego przeżywają moi rówieśnicy w szkole. Znaczy, to nie tak, że ja nie przeżywałam. Szybko przywykałam do nowych sytuacji i miejsc. Ale też ślepa nie byłam. Widziałam, że Bren coraz mocniej zmartwiony, czytałam też że coraz gorzej się dzieje. Potem powiedział mi o Garrecie; tu niedaleko, na wzgórzu zasianym drzewami znajdowała się polana. Na niej postawiliśmy mu grób, choć nigdy tak naprawdę nie został uznany za zmarłego. A sytuacja w kraju pogarszała się coraz bardziej i coraz mocniej i w końcu powiedział że musi wyjechać. Słuchałam jak mówił, ale tym razem się nie kłóciłam. Nie prosiłam, by wziął mnie ze sobą. Gdyby sądził, że dorosłam na tyle pewnie by to zrobił. W mało pasującym do mnie milczeniu przyjęłam do wiadomości to, że zamieszkam znów z cioteczką i wujeczkiem. Właściwie, chyba to, co powiedział mi wtedy w styczniu tak bardzo wszystko zmieniło. Zrozumiałam to co mówił, choć nie powiedział wszystkiego. Byłam młoda, słabsza, niedoświadczona. Na końcu powiedziałam tylko, żeby na siebie uważał. Straciłam już oboje rodziców, nie chciałam stracić i jego.
I zniknął, a ja mimo że miałam obok bliskich znów zostałam sama. Ale to nie bardzo czas był na użalanie się nad samą sobą. Wiedziałam, że Brendan, gdziekolwiek nie jest walczy i ja też chciałam, tak jak mogłam tylko. I sama szukać nie musiałam długo, bo wujek i ciocia często wybywali do okolicznych wiosek, by pomóc tam tak, jak potrafili. Szłam więc z nimi w końcu w niektórych zjawiając się sama. Właściwie okazało się, że to, co nauczyła mnie cioteczka Margo przydatne było. Mogłam podleczyć tych, którzy tego potrzebowali naparzyć wywarów, które uspokajały. Pomagałam przy zasiewach, albo gotowaniu obiadów dla tych, którzy napływali do Devon z innych hrabstw. Codziennie odnajdywałam sobie zajęcie, niezmiennie pozostając w działaniu. Nie traciłam czasu, Brendan by tego nie chciał. Wieczorami się uczyłam i ćwiczyłam zaklęcia. Wypełniałam całe dnie, może czasem trochę dlatego, że nie chciałam myśleć o tym, czy nic mu nie jest. Może z wrodzonej potrzeby pomagania tym, którzy tej pomocy potrzebowali, a teraz było takich wielu.
Dzisiaj nie było właściwie inne od wczoraj. Padła propozycja, żeby obsadzić drzewami owocowymi teren niedaleko Blackpool. I choć na zbiory trzeba będzie poczekać, mogły one zaowocować później. Razem z wujkiem i kilkoma innymi osobami wyznaczyliśmy teren, by później z mugolami z wioski wsadzać przywiezione sadzonki do ziemi. Ciocia w tym czasie znajdowała się w prowizorycznej stołówce w której przygotowywała obiad. Zerwałam się trochę wcześniej niż reszta, żeby jej tam jeszcze pomóc. Po drodze weszłam do domu pani Clary, żeby umyć ręce, nie zauważając, że odrobina ziemi została mi pod szczęką. Wzięłam od niej koszyk z warzywami, bo tak też byłyśmy wszystkie umówione. Wędrując obok strumienia, który prowadził prosto do celu mojej podróży nuciłam pod nosem zasłyszaną melodię. Mój wzrok przyciągnął stojący trochę dalej powóz a rude brwi zmarszczyły się nieznacznie. Jasne tęczówki przesunęły się po mężczyznach znajdujących się niedaleko. Odwróciłam wzrok szybko, kiedy młodszy zdawał się zamiar mieć w moją stronę spojrzeć. Minęłam go jednak - powóz, rzecz jasna, przyspieszając kroku. Nieważnie, bo już chwilę później, wiedziałam, że po mnie. Noga omsknęła się na kamieniu, który nagle i niespodziewanie znalazł się pod stopą. Kostka wykręciła się boleśnie. A ja leciałam, na szybkie i nieuniknione spotkanie z ziemią.
Kiedyś chyba słyszałam, że chodzić też trzeba umieć.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Ostatnio zmieniony przez Neala Weasley dnia 10.03.21 19:39, w całości zmieniany 1 raz
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Klif w Blackpool
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice