Morsmordre :: Devon :: Okolice
Klif w Blackpool
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Blackpool
Blackpool to niewielka miejscowość na południu Anglii w hrabstwie Devon, położona nieopodal jednej z najpiękniejszych plaż w Wielkiej Brytanii - Blackpool Sands. Większość mieszkańców to mugole, jednakże na obrzeżach miasteczka mieszka również kilka czarodziejskich rodzin. Wokół Blackpool rozciągają się piękne, zielone tereny o żyznej glebie, doskonałej pod uprawę, nie brakuje więc także gospodarstw rolnych.
Nigdy nie widział czegoś równie pięknego, choć klify w Blackpool obserwował wyłącznie z daleka, nie dostrzegając nawet skrawka urwiska, przysłoniętego rosłymi drzewami. Nie widział też plaż, ani zejścia do krystalicznie niebieskiej, połyskującej wody, która z pewnością latem musiała wyglądać jak rajska zatoka z opowieści, które przekazywali sobie członkowie jego rodziny. Widział tylko horyzont, widział morze. Otwarte i bezkresne — choć czy może biała piana w oddali była już klifami dalekiej Francji? — falujące niespokojnie ponad koronami lasów, stykające się w jednej, równej linii z pochmurnym niebem, które kilkoma odcieniami szarości zapowiadało przejaśnienia i deszcz jednocześnie. A mimo to, to miejsce było piękne. Nigdy nie był tak daleko na południe, tak blisko kontynentu. Czuł tu powiew świeżości, którego nie było ani w ponurym, parnym Birmingham, ani w opustoszałym Londynie. Tu, w Devon powietrze pachniało wolnością, przygodą, przyjemnością. Gdy wypełniało płuca, przyjemność rozpływała się po ciele niczym rozgrzewający napój podany w zimowy poranek. To było jedno z tych miejsc, w których potrafił wyobrazić sobie siebie za dekadę, może dwie, gdy już stać go będzie na to, by stworzyć jakiś kąt, zostać gdzieś na chwilę lub dwie.
Znalazł się tu niemalże za sprawą przypadku, pracując za marne grosze, ale niczego nie żałował ani przez chwilę. Cała ta podróż dała mu więcej przyjemności niż wolny czas spędzony w obskurnym mieszkaniu w porcie. Carter, który mieszkał i pracował w Plymouth miał syna, na którego natknął się w dokach, i którego przekonał do siebie jakimś cudem. Kiedy więc zabrakło człowieka i okazał się potrzebny na jedną podróż nawet się nie wahał, bez zastanowienia chwytając podsunięty przez młodego Cartera świstoklik. Zadanie nie było zbyt wymagające. Najzwyczajniej w świecie potrzebny był ktoś, kto pomoże synowi przy rozładunku skrzyń z żywnością dla mugolskich uciekinierów z Londynu, którzy właśnie tu, daleko na półwyspie kornwalijskim odnaleźli Azyl. Z oczywistych powodów nie mogli skorzystać z magii, ale nie martwiło go to. Nie zadawał pytań, nie dzielił się swoimi myślami, będąc nawet wdzięcznym za ciszę i spokój, w jakim ten dzień przebiegał z dala od zgiełku stolicy. Kiedy było już po wszystkim Carter zarządził postój zaraz za Blackpool. Wypiął z wozu konie, zdjął kiełzno i odprowadził tuż obok na zieloną trawę, dając im czas na regenerację przed drogą powrotną. Strumień płynął szemrząc cicho, a spomiędzy gęstych, szarobiałych chmur zaczęły wychodzić pierwsze tego dnia promienie słońca. Zerwał suche źdźbło trawy i wsunął w usta, opierając się plecami o pasącego konia, głowę odchylił nieco, czując w jego kłębie twarde i nierówne podparcie. Carter wraz z synem pałaszowali coś po drugiej stronie, nie zajmował sobie nimi głowy w tej chwili, korzystając ze spokoju, który zaraz miał zostać gwałtownie zakłócony.
Przechodząca obok strumienia dziewczyna nie zapowiadała katastrofy, która musiała kroczyć za nią jak cień, czekając tylko na odpowiedni moment, by powinąć jej nogę i ściągnąć na nią kłopoty. Obrócił za nią głowę z powodów zupełnie oczywistych. Jej płomienne włosy wyróżniały ją na tle przyrody, która dopiero nabierała rdzawych, ciepłych barw. Jej oryginalna uroda po prostu przyciągała wzrok, nie tyle męską, co ludzką uwagę. Przez chwilę, zanim odwróciła wzrok zdawało mu się, że gdzieś ją widział lub spotkał, choć odrzucił tę myśl od razu. To była jego pierwsza wizyta w Devon, czy to był więc przypadek? Przeczucie sprawiło, że nie odwrócił od niej wzroku, choć przyspieszyła kroku, niebezpiecznie zbliżając się do strumienia. I wtedy zachwiała się, noga musiała przydepnąć kamień, który wyślizgnął się spod trzewika. Poleciała na ziemię, zerwał się więc odruchowo, chcąc ją złapać, by nie wpadła do strumienia. Zbyt szybko jednak odeszła, był zbyt daleko, by zdążył. Nie zatrzymało go to jednak, zaraz był tuż obok, bez ogródek chwytając ją za przedramię, które było najbliżej i zaciskając na nim dłonie.
— Uważaj — prawie ją zganił, zaraz potem głos mu złagodniał. Nie puszczając jej obszedł ją od tyłu i wszedł do wody, zwalniając jeden uścisk, by przytrzymać ją z drugiej strony i nie pozwolić, by zsunęła się dalej do strumienia. Woda była zimna, podmyła mu kostki, zmoczyła buty i nogawki. — Ostrożnie. Poczekaj, złap się mnie, pomogę ci — zaproponował, podając jej drugą dłoń, zamiast objąć ją w pasie. Koszyk wpadł do rzeczki, kilka warzyw wysypało się z niego prosto do wody, żale wszystkie zatrzymały na kamieniach. — Stań ostrożnie, kamienie są śliskie. Tam jest suchy kawałek, a ja cię przytrzymam — przyrzekł jej, patrząc na jej stopy, by wiedzieć, gdzie je postawi i czy znowu, wpadnie lub wpadną oboje.
| rzut no niestety, zmoczyłaś sukienkę Nela...
Znalazł się tu niemalże za sprawą przypadku, pracując za marne grosze, ale niczego nie żałował ani przez chwilę. Cała ta podróż dała mu więcej przyjemności niż wolny czas spędzony w obskurnym mieszkaniu w porcie. Carter, który mieszkał i pracował w Plymouth miał syna, na którego natknął się w dokach, i którego przekonał do siebie jakimś cudem. Kiedy więc zabrakło człowieka i okazał się potrzebny na jedną podróż nawet się nie wahał, bez zastanowienia chwytając podsunięty przez młodego Cartera świstoklik. Zadanie nie było zbyt wymagające. Najzwyczajniej w świecie potrzebny był ktoś, kto pomoże synowi przy rozładunku skrzyń z żywnością dla mugolskich uciekinierów z Londynu, którzy właśnie tu, daleko na półwyspie kornwalijskim odnaleźli Azyl. Z oczywistych powodów nie mogli skorzystać z magii, ale nie martwiło go to. Nie zadawał pytań, nie dzielił się swoimi myślami, będąc nawet wdzięcznym za ciszę i spokój, w jakim ten dzień przebiegał z dala od zgiełku stolicy. Kiedy było już po wszystkim Carter zarządził postój zaraz za Blackpool. Wypiął z wozu konie, zdjął kiełzno i odprowadził tuż obok na zieloną trawę, dając im czas na regenerację przed drogą powrotną. Strumień płynął szemrząc cicho, a spomiędzy gęstych, szarobiałych chmur zaczęły wychodzić pierwsze tego dnia promienie słońca. Zerwał suche źdźbło trawy i wsunął w usta, opierając się plecami o pasącego konia, głowę odchylił nieco, czując w jego kłębie twarde i nierówne podparcie. Carter wraz z synem pałaszowali coś po drugiej stronie, nie zajmował sobie nimi głowy w tej chwili, korzystając ze spokoju, który zaraz miał zostać gwałtownie zakłócony.
Przechodząca obok strumienia dziewczyna nie zapowiadała katastrofy, która musiała kroczyć za nią jak cień, czekając tylko na odpowiedni moment, by powinąć jej nogę i ściągnąć na nią kłopoty. Obrócił za nią głowę z powodów zupełnie oczywistych. Jej płomienne włosy wyróżniały ją na tle przyrody, która dopiero nabierała rdzawych, ciepłych barw. Jej oryginalna uroda po prostu przyciągała wzrok, nie tyle męską, co ludzką uwagę. Przez chwilę, zanim odwróciła wzrok zdawało mu się, że gdzieś ją widział lub spotkał, choć odrzucił tę myśl od razu. To była jego pierwsza wizyta w Devon, czy to był więc przypadek? Przeczucie sprawiło, że nie odwrócił od niej wzroku, choć przyspieszyła kroku, niebezpiecznie zbliżając się do strumienia. I wtedy zachwiała się, noga musiała przydepnąć kamień, który wyślizgnął się spod trzewika. Poleciała na ziemię, zerwał się więc odruchowo, chcąc ją złapać, by nie wpadła do strumienia. Zbyt szybko jednak odeszła, był zbyt daleko, by zdążył. Nie zatrzymało go to jednak, zaraz był tuż obok, bez ogródek chwytając ją za przedramię, które było najbliżej i zaciskając na nim dłonie.
— Uważaj — prawie ją zganił, zaraz potem głos mu złagodniał. Nie puszczając jej obszedł ją od tyłu i wszedł do wody, zwalniając jeden uścisk, by przytrzymać ją z drugiej strony i nie pozwolić, by zsunęła się dalej do strumienia. Woda była zimna, podmyła mu kostki, zmoczyła buty i nogawki. — Ostrożnie. Poczekaj, złap się mnie, pomogę ci — zaproponował, podając jej drugą dłoń, zamiast objąć ją w pasie. Koszyk wpadł do rzeczki, kilka warzyw wysypało się z niego prosto do wody, żale wszystkie zatrzymały na kamieniach. — Stań ostrożnie, kamienie są śliskie. Tam jest suchy kawałek, a ja cię przytrzymam — przyrzekł jej, patrząc na jej stopy, by wiedzieć, gdzie je postawi i czy znowu, wpadnie lub wpadną oboje.
| rzut no niestety, zmoczyłaś sukienkę Nela...
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
To było nieuniknione.
Moje spotkanie z ziemią. Właściwie, to już tylko na nie czekałam, bo nie bardzo miałam jak wyratować się z sytuacji w którą sama siebie wprowadziłam i to do tego swoją własną nieuwagą. Głupia, nie trzeba było na boki się rozglądać, tylko raz na jakiś czas wziąć i pod nogi zerknąć, czy żadnych przeszkód przed tobą nie ma. Zwymyślałam siebie samą w myślach. Chociaż wiedziałam, że w niczym mi to już nie pomoże, bo mleko się właśnie przysłowiowo rozlewało. Do tego wstyd taki! Bo pewność miałam, że spektakularny upadek wzrok przyciągnie i to jeszcze ludzi, których na oczy pierwszy raz widziałam. Zmachałam jeszcze rękami, kiedy koszyk pociągnęła grawitacja w akcje ostatniej desperacji, chociaż właściwie nie spodziewałam się żadnego cudu z nieba. Te przecież same się nie zdarzały, powstały dzięki ciężkiej pracy - własnej, lub innych.
Na wszystkie słodkie jabłka znajdujące się z domem cioteczki, upokorzenie właśnie kroczyło w moją stronę naśmiewając się w pas z nieszczęścia, które właśnie brutalnie stawało na mojej własnej drodze. Okrutny, prześmiewczy los.
To koniec, zamknęłam oczy, choć zdawałam sobie sprawę, że zabieg ten w żaden sposób nie załagodzi siły upadku. Dużo myśli zdążyło mi przez głowę przemknąć kiedy tak czekałam na to, co nieuniknione już było. Nie zauważyłam że chłopak ruszył w moim kierunku zbyt skupiona na własnym problemie. Czy może raczej dramacie.
Skrzywiłam się, opuszczając głowę, a może bardziej chowając ją w ramionach, kiedy w końcu znalazłam się na ziemi. Materiał sukienki szybko nachodził wodą, szczęście w nieszczęściu, że dziś ubrałam ciemną zieleń, zamiast tej co zdawało się, jakby płótno samo niebo malowało. Niby mniej widać będzie, ale zapomnieć nie zdołam. Dopiero dotyk na ramieniu sprawił, że uniosłam spojrzenie na jegomościa, który postanowił nie pozwolić zatopić mi się we własnym wstydzie samodzielnie. Przeniosłam wzrok na rękę, unosząc brwi w zdziwieniu bo właśnie ta owa, zaciskała się wokół mojej własnej ręki. A wypadające, jedno krótkie słowo brzmiało prawie tak, jakby pretensje do mnie miał, że równowagę straciłam.
- Trochę poniewczasie ta rada. - mruknęłam pod nosem, trochę nie dbając o to, czy usłyszy moje słowa czy nie. Taki moment, co to człowiek marzy żeby w samotności przeżywać, rozpamiętywać i cierpieć. A nie na oczach kogoś - zwłaszcza obcego, podnosić się do pionu. Nie odwróciłam za nim głowy. Uważaj, ostrożnie, poczekaj. Potem zostaje tylko nie ruszaj się bo zrobisz sobie krzywdę –pomyślałam wzdychając cicho. Mimowolnie odwróciłam głowę w drugą stronę, unosząc mimo wszystko dumnie podbródek. Co tam jeden upadek, przecież końca świata on nie znaczył. Już miałam zapowiadać, że sama dam radę, bo tak też zamierzałam. Poradzić sobie sama. W końcu zaradni z natury byliśmy, po rodzicach to z pewnością miałam, Brendan zresztą też. Zaczęłam się zbierać. Ale skręcona kostka szybko dała o sobie znać. - Dobrze. - poddałam się, wiedząc, że jestem pewnie już cała z tego upokorzenia czerwona. Znaczy ogólnie byłam, przez kolor włosów, jasną cerę i piegi. Ale dosłownie czułam ciepło na policzkach. Mimo to złapałam za wyciągniętą rękę, dźwigając się do góry. Szczęście w nieszczęściu, że może los litościwy dla mnie miał być i więcej nie stawiać go na mojej drodze. Zaciskałam wargi, stając już co prawda na dwóch nogach, ale też dwie ręce mają niejako w niewoli jego własnych rąk. Pochyliłam głowę, żeby spojrzeć pod nogi i to był błąd. – Ała. – wypadło z moich ust i nawet nie zauważyłam, kiedy próbując cofnąć się gwałtownie przez to zaskoczenie, stanęłam na nodze, która sprawna do końca nie była. Tylko zamiast w tył, do przodu na niego - znów leciałam. Wolną dłonią trochę zamortyzowałam pęd, wbijając ją w klatkę - druga nadal przytrzymywała się tej innej, większej, ciepłej. Postanowiłam. Teraz to już do końca życia z domu nie wyjdę. Odepchnęłam się, zabierając ręce. Ale nie gwałtownie, bo to znów mogłoby dorowadzić do kolejnej niechcianej… Nie myśl o tym, po prostu zbierz co swoje i idź. Wolne dłonie poprawiły już i tak marnie wyglądającą skromną sukienkę. - Na odważnego Godryka... - mruknęłam do siebie. Ile razy dzisiaj jeszcze? Pytałam samą siebie nie otrzymując odpowiedzi. Odchrząknęłam, unosząc wzrok na twarz i marszcząc lekko brwi. Widziałam go już gdzieś? Wątpliwe. – Dalej sobie poradzę, sama. – zapowiedziałam, unosząc jeszcze wyżej brodę próbując zachować jakieś resztki godności. Wzrokiem wskazałam na miejsce w którym wcześniej go widziałam wcale nie subtelnie komunikując gdzie zmierzać powinien.
Moje spotkanie z ziemią. Właściwie, to już tylko na nie czekałam, bo nie bardzo miałam jak wyratować się z sytuacji w którą sama siebie wprowadziłam i to do tego swoją własną nieuwagą. Głupia, nie trzeba było na boki się rozglądać, tylko raz na jakiś czas wziąć i pod nogi zerknąć, czy żadnych przeszkód przed tobą nie ma. Zwymyślałam siebie samą w myślach. Chociaż wiedziałam, że w niczym mi to już nie pomoże, bo mleko się właśnie przysłowiowo rozlewało. Do tego wstyd taki! Bo pewność miałam, że spektakularny upadek wzrok przyciągnie i to jeszcze ludzi, których na oczy pierwszy raz widziałam. Zmachałam jeszcze rękami, kiedy koszyk pociągnęła grawitacja w akcje ostatniej desperacji, chociaż właściwie nie spodziewałam się żadnego cudu z nieba. Te przecież same się nie zdarzały, powstały dzięki ciężkiej pracy - własnej, lub innych.
Na wszystkie słodkie jabłka znajdujące się z domem cioteczki, upokorzenie właśnie kroczyło w moją stronę naśmiewając się w pas z nieszczęścia, które właśnie brutalnie stawało na mojej własnej drodze. Okrutny, prześmiewczy los.
To koniec, zamknęłam oczy, choć zdawałam sobie sprawę, że zabieg ten w żaden sposób nie załagodzi siły upadku. Dużo myśli zdążyło mi przez głowę przemknąć kiedy tak czekałam na to, co nieuniknione już było. Nie zauważyłam że chłopak ruszył w moim kierunku zbyt skupiona na własnym problemie. Czy może raczej dramacie.
Skrzywiłam się, opuszczając głowę, a może bardziej chowając ją w ramionach, kiedy w końcu znalazłam się na ziemi. Materiał sukienki szybko nachodził wodą, szczęście w nieszczęściu, że dziś ubrałam ciemną zieleń, zamiast tej co zdawało się, jakby płótno samo niebo malowało. Niby mniej widać będzie, ale zapomnieć nie zdołam. Dopiero dotyk na ramieniu sprawił, że uniosłam spojrzenie na jegomościa, który postanowił nie pozwolić zatopić mi się we własnym wstydzie samodzielnie. Przeniosłam wzrok na rękę, unosząc brwi w zdziwieniu bo właśnie ta owa, zaciskała się wokół mojej własnej ręki. A wypadające, jedno krótkie słowo brzmiało prawie tak, jakby pretensje do mnie miał, że równowagę straciłam.
- Trochę poniewczasie ta rada. - mruknęłam pod nosem, trochę nie dbając o to, czy usłyszy moje słowa czy nie. Taki moment, co to człowiek marzy żeby w samotności przeżywać, rozpamiętywać i cierpieć. A nie na oczach kogoś - zwłaszcza obcego, podnosić się do pionu. Nie odwróciłam za nim głowy. Uważaj, ostrożnie, poczekaj. Potem zostaje tylko nie ruszaj się bo zrobisz sobie krzywdę –pomyślałam wzdychając cicho. Mimowolnie odwróciłam głowę w drugą stronę, unosząc mimo wszystko dumnie podbródek. Co tam jeden upadek, przecież końca świata on nie znaczył. Już miałam zapowiadać, że sama dam radę, bo tak też zamierzałam. Poradzić sobie sama. W końcu zaradni z natury byliśmy, po rodzicach to z pewnością miałam, Brendan zresztą też. Zaczęłam się zbierać. Ale skręcona kostka szybko dała o sobie znać. - Dobrze. - poddałam się, wiedząc, że jestem pewnie już cała z tego upokorzenia czerwona. Znaczy ogólnie byłam, przez kolor włosów, jasną cerę i piegi. Ale dosłownie czułam ciepło na policzkach. Mimo to złapałam za wyciągniętą rękę, dźwigając się do góry. Szczęście w nieszczęściu, że może los litościwy dla mnie miał być i więcej nie stawiać go na mojej drodze. Zaciskałam wargi, stając już co prawda na dwóch nogach, ale też dwie ręce mają niejako w niewoli jego własnych rąk. Pochyliłam głowę, żeby spojrzeć pod nogi i to był błąd. – Ała. – wypadło z moich ust i nawet nie zauważyłam, kiedy próbując cofnąć się gwałtownie przez to zaskoczenie, stanęłam na nodze, która sprawna do końca nie była. Tylko zamiast w tył, do przodu na niego - znów leciałam. Wolną dłonią trochę zamortyzowałam pęd, wbijając ją w klatkę - druga nadal przytrzymywała się tej innej, większej, ciepłej. Postanowiłam. Teraz to już do końca życia z domu nie wyjdę. Odepchnęłam się, zabierając ręce. Ale nie gwałtownie, bo to znów mogłoby dorowadzić do kolejnej niechcianej… Nie myśl o tym, po prostu zbierz co swoje i idź. Wolne dłonie poprawiły już i tak marnie wyglądającą skromną sukienkę. - Na odważnego Godryka... - mruknęłam do siebie. Ile razy dzisiaj jeszcze? Pytałam samą siebie nie otrzymując odpowiedzi. Odchrząknęłam, unosząc wzrok na twarz i marszcząc lekko brwi. Widziałam go już gdzieś? Wątpliwe. – Dalej sobie poradzę, sama. – zapowiedziałam, unosząc jeszcze wyżej brodę próbując zachować jakieś resztki godności. Wzrokiem wskazałam na miejsce w którym wcześniej go widziałam wcale nie subtelnie komunikując gdzie zmierzać powinien.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nigdy nie rozumiał, ja dziewczęta mogły sprowadzać wpadkę na oczach innych do najgorszej katastrofy jaka mogła nadejść. Nawet mu przez myśl nie przemknęło, że ta ognistoruda tańcząca pokracznie na brzegu i walcząca o życie mogłaby najbardziej na świecie obawiać się myśli innych, obcych ludzi, którzy akurat — wbrew temu co myślała, szczęśliwie dla niej — zażywali odpoczynku w pobliżu. Nikt się nie zaśmiał, nikt nie skomentował tego w żaden przykry sposób, a przynajmniej do jego uszu nie dobiegły żadne komentarze zza pleców, choć po chwili rzeczywiście zdał sobie sprawę, że rozmowa ojca z synem została przerwana. Musiała być, w chwili, w której on sam zostawił konie i próbował do niej doskoczyć, by nie stoczyła się prosto do potoku. W obliczu urazu, kontuzji, rozbitej głowy nawet zamoczona sukienka nie wydawała się poważnym kłopotem. Była czarownicą? Wystarczyło wtedy jednako proste zaklęcie, by to naprawić.
— To nie wiedziałaś wcześniej, że powinnaś? — spytał, unosząc brew i spojrzenie na jej twarz, napotykając na swej drodze tęczówki w kolorze intensywnego, sierpniowego nieba, nieprzysłoniętego ani jednym białym obłokiem. Przy tak jasnej karnacji, skórze obsypanej piegami momentalnie przykuwały uwagę. Szybko odjął je jednak, by skupić się na przytrzymaniu jej i wyciągnięciu z wody. Czuł, jak była przenikliwa. Buty mu już przemokły, podobnie jak nogawki jasnych, wciąż letnich spodni zawilgły aż do kolan. I kiedy ona wzdychała, myśląc o tym, jak wielkie nieszczęście ją spotkało, że upadku doświadczyła w towarzystwie zamiast samotności, noga mu się omsknęła na omszałym, wilgotnym kamieniu. Utrzymał równowagę, zwalniając uścisk na jej drobnych, delikatnych przedramionach, by w razie utraty kontroli nie pociągnąć jej za sobą. Brzeg był grząski, nie zdziwił się, że poślizgnęła się i poleciała prosto do strumienia. Wilgotna ziemia osuwała się z łatwością, pod najmniejszym ciężarem, a co dopiero pod niefortunnie postawioną stopą.
Jej jęk, krótki wyraz bólu jakby zaalarmował go nagle, znów uniósł głowę prosto na nią, szukając jakiegoś uzupełnienia. Ała-co? Co ją właściwie bolało? Puściła go i stanęła samodzielnie.
— Wszystko w porządku?— spytał niepewnie i nim wyszedł ze strumienia sięgnął po koszyk, który miał na wyciągnięcie ręki. Zebrał to, co się wysypało, a przynajmniej to co miał w zasięgu wzroku i nie skryło się pod zimnym płaszczem wody. Postawił go na ziemi, na brzegu tuż pod jej nogami i stanął przy niej, gdy tak kontemplowała nad tym, czy iść, czy zostać. Bo skorzystać z pomocy, której chciał jej udzielić nie zamierzała skorzystać. A nie czekał wcale na prośbę ani pytanie, z góry zakładając, że będzie jej potrzebna.
— Nie ma za co. — Uniósł brew zaskoczony nietypowym podziękowaniem za wyratowanie jej z opresji i wyprostował się w podświadomej odpowiedzi a jej butny gest. I wciąż był znacznie wyższy od niej. Usta zatańczyły mu w rozbawieniu, gdy zadarła wyżej brodę, jakby za wszelką cenę chciała mu udowodnić, że nie był godzien ofiarować jej pomocy i wsparcia. Zsunął się po jej sylwetce na dół, nie zdradziła co ją zabolało, co stanowiło problem. Uśmiechnął się szerzej i wsunął dłonie do kieszeni. — Nie poradzisz — zapewnił ją, wiedział przecież lepiej. Zrobił to z czystej przekory, by zobaczyć, czy mogła jeszcze dumniej i z większą zaciętością udowodnić mu, że się mylił. — Możemy cię podrzucić. Zapewniam, że nie mamy wszy ani magicznego kataru. Co prawda trudno nam będzie jechać brzegiem, wzdłuż strumienia, ale o ile tam, dokąd zmierzasz docierają jakiekolwiek drogi to mamy jakąś szansę dotrzeć do celu prędzej czy później— zaproponował i zacisnął usta, naprawdę próbując się nie śmiać. Obejrzał się za siebie, na swojego pracodawcę i jego syna, którzy zajęli się z powrotem jedzeniem, nie zwracając na nich uwagi.
— To nie wiedziałaś wcześniej, że powinnaś? — spytał, unosząc brew i spojrzenie na jej twarz, napotykając na swej drodze tęczówki w kolorze intensywnego, sierpniowego nieba, nieprzysłoniętego ani jednym białym obłokiem. Przy tak jasnej karnacji, skórze obsypanej piegami momentalnie przykuwały uwagę. Szybko odjął je jednak, by skupić się na przytrzymaniu jej i wyciągnięciu z wody. Czuł, jak była przenikliwa. Buty mu już przemokły, podobnie jak nogawki jasnych, wciąż letnich spodni zawilgły aż do kolan. I kiedy ona wzdychała, myśląc o tym, jak wielkie nieszczęście ją spotkało, że upadku doświadczyła w towarzystwie zamiast samotności, noga mu się omsknęła na omszałym, wilgotnym kamieniu. Utrzymał równowagę, zwalniając uścisk na jej drobnych, delikatnych przedramionach, by w razie utraty kontroli nie pociągnąć jej za sobą. Brzeg był grząski, nie zdziwił się, że poślizgnęła się i poleciała prosto do strumienia. Wilgotna ziemia osuwała się z łatwością, pod najmniejszym ciężarem, a co dopiero pod niefortunnie postawioną stopą.
Jej jęk, krótki wyraz bólu jakby zaalarmował go nagle, znów uniósł głowę prosto na nią, szukając jakiegoś uzupełnienia. Ała-co? Co ją właściwie bolało? Puściła go i stanęła samodzielnie.
— Wszystko w porządku?— spytał niepewnie i nim wyszedł ze strumienia sięgnął po koszyk, który miał na wyciągnięcie ręki. Zebrał to, co się wysypało, a przynajmniej to co miał w zasięgu wzroku i nie skryło się pod zimnym płaszczem wody. Postawił go na ziemi, na brzegu tuż pod jej nogami i stanął przy niej, gdy tak kontemplowała nad tym, czy iść, czy zostać. Bo skorzystać z pomocy, której chciał jej udzielić nie zamierzała skorzystać. A nie czekał wcale na prośbę ani pytanie, z góry zakładając, że będzie jej potrzebna.
— Nie ma za co. — Uniósł brew zaskoczony nietypowym podziękowaniem za wyratowanie jej z opresji i wyprostował się w podświadomej odpowiedzi a jej butny gest. I wciąż był znacznie wyższy od niej. Usta zatańczyły mu w rozbawieniu, gdy zadarła wyżej brodę, jakby za wszelką cenę chciała mu udowodnić, że nie był godzien ofiarować jej pomocy i wsparcia. Zsunął się po jej sylwetce na dół, nie zdradziła co ją zabolało, co stanowiło problem. Uśmiechnął się szerzej i wsunął dłonie do kieszeni. — Nie poradzisz — zapewnił ją, wiedział przecież lepiej. Zrobił to z czystej przekory, by zobaczyć, czy mogła jeszcze dumniej i z większą zaciętością udowodnić mu, że się mylił. — Możemy cię podrzucić. Zapewniam, że nie mamy wszy ani magicznego kataru. Co prawda trudno nam będzie jechać brzegiem, wzdłuż strumienia, ale o ile tam, dokąd zmierzasz docierają jakiekolwiek drogi to mamy jakąś szansę dotrzeć do celu prędzej czy później— zaproponował i zacisnął usta, naprawdę próbując się nie śmiać. Obejrzał się za siebie, na swojego pracodawcę i jego syna, którzy zajęli się z powrotem jedzeniem, nie zwracając na nich uwagi.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Co za różnica, czy wiedzieć mi dane było, czy nie, kiedy rada po fakcie nigdy z sobą żadnych sukcesów przynieść nie może. A na własnych błędach uczyć się można bez obcej narracji. A czasem, nawet mimo posiadanej wiedzy rzeczy pewnych uniknąć się nie da. – odpowiedziałam na zadane pytanie mrużąc odrobinę jasne oczy, zauważając uniesioną ku górze brew, trafiając na tęczówki, te drugie, należące do nieproszonego jegomościa, który tak bezkarnie postanowił w świat się mój wpleść. Ciekawe były dość, trochę barwą mętny bursztyn przypominały, co to w nim zieleń liści odbija się wraz z promieniami słońca. Ale nic to, że oczy ładne kiedy zachowanie tak rażąco wnikające w moją już pełną wstydu duszę. Podniosłam się przy wsparciu innego człowieka, chłopaka, chyba starszego – ale znaczenia to mieć nie miało wcale. Zimno wpełzało na mnie od dołu, niczym mokry potwór, który objąć chciał mnie dosłownie całą. W pierwszym stąpnięciu, próbie, noga zabolała wyciągając z ust krótki dźwięk. Czułam też, że chwyt jakby zelżał na chwilę, ale nie do końca wiedziałam, czym spowodowane to dokładnie było. Nieważne, odejść, zniknąć… może zwyczajnie uciec. Rozejrzałam się wokół, chcąc sprawdzić jak wiele oczu znajdowało się w pobliżu.
- W porządku. – zapewniłam, chociaż noga – a dokładniej kostka pulsowały bólem. Niegroźnym, poradzić sobie z nim umiałam, ale różdżki nie wyciągnęłam od razu. Zamiast tego spojrzałam w kierunku koszyka już mając po niego ruszyć, kiedy mnie uprzedził. Splotłam dłonie przed sobą. Przesuwając się w bok, dalej od wody i niepewnych gruntów. Silniejszy podmuch wiatru uniósł rude kosmyki, do których ostatecznie postanowiłam przywyknąć, choć wcale nie znaczyło to, ze zamierzałam je jakoś mocniej polubić. Te, niesfornie, zatańczyły przed moją twarzą. Nikłe promienie słońca wyciągnęły z nich złote refleksy. Zgarnęłam je dłońmi do tyłu, na plecy, tam owijając kilka razy i przerzucając przez ramię.
Nie ma za co
Zmrużyłam oczy, marszcząc lekko brwi. Unosząc podbródek ku górze, może i brudna, może i mokra, może po całkowitym obiciu siedzenia, ale niezmiennie i na zawsze byłam sobą. I wtedy to zobaczyłam, usta, które unoszą się w uśmiechu, ale uśmiech nie do mnie, tylko ze mnie. Byłam pewna. Całkowicie o tym przekonana. Nieważne, mimowolnie broda jeszcze kawałek się uniosła. Zaraz zniknie, więcej go nie zobaczę, zapomnę. Bo zapomnę? Dlaczego miałabym dzień taki chcieć rozpamiętywać. Jednak kolejne słowa, które wypowiada sprawiają że w niemym oburzeniu rozwieram aż usta. Złość mnie łapie, a może rozdrażnienie bardziej. Nie poradzę sobie? Nie poradzę? Kim był, że mówił jakby lepiej wiedział. Jeszcze ten uśmieszek, który nadal mu tańczył na ustach. Okropny, okrutny, raniący nawet bardziej niż słowa. Tych kolejnych słucham, zaciskając usta w wąską linijkę.
- Ni wszy, ni katar straszne mi nie są. - zaczęłam, wypowiadając wolniej słowa, żeby nad głosem panować. - Obawiam się jednak, że to pańskie towarzystwo nastręczyć może mi najwięcej trudności. Niemniej dziękuję. - dygnęłam, jak mama mi kiedyś pokazywała, że ponoć na dworach w tych wielkich zamczyskach się robiło. Chociaż wątpiłam, że panuje nad twarzą na tyle, by ukryć jak mnie rozdrażniło to krótkie stwierdzenie. - Devon na tyle znam, by spokojnie i bez obaw o zgubienie drogi się po nim samej poruszać. Daleko zresztą nie mam. - dodałam, machając ręką w stronę dużego dębu niewiele ponad pół kilometra dalej. Za nim rozciągało się pole, na którym postawiono namioty. I to właśnie tam zmierzałam. - Żegnam. - wypowiedziałam, prostując się niezmiennie zadzierając dumnie brodę. Żegnam, bo kolejnego widzenia zaklinać nie chciałam. A do widzenia zawsze jasno sugerowało, że kiedyś jeszcze planuje się kogoś zobaczyć ponownie. Wzięłam wdech i odwróciłam się na pięcie, żeby - trochę utykając - zacząć odchodzić. Możliwie jak najbardziej naturalnie, z resztkami dumy którą posiadałam, ale z każdym krokiem powoli traciłam na szybkości. Bo uświadomiłam sobie jedno.
Zostawiłam koszyk.
Pod jego stopami. Całkowicie o nim zapominając w tym wszystkim. Zatrzymałam się w końcu. Kilka metrów dalej, zaczynając gorączkowo myśleć co powinnam zrobić. Bo coś musiałam. Iść dalej? Ale jak wytłumaczę się cioteczce że wracam bez koszyka. Bo brudna sukienka to najmniejszy problem był. Ale już widzę, jak mówi że to bzdurne dobry koszyk zostawić przez własną dumę. Wrócić się? Ależ upokorzenie. Kolejne, które wychodzi na to, będę musiała przełknąć. Zacisnęłam dłonie w pięści biorąc wdech.
Chyba nie było innego wyjścia.
- W porządku. – zapewniłam, chociaż noga – a dokładniej kostka pulsowały bólem. Niegroźnym, poradzić sobie z nim umiałam, ale różdżki nie wyciągnęłam od razu. Zamiast tego spojrzałam w kierunku koszyka już mając po niego ruszyć, kiedy mnie uprzedził. Splotłam dłonie przed sobą. Przesuwając się w bok, dalej od wody i niepewnych gruntów. Silniejszy podmuch wiatru uniósł rude kosmyki, do których ostatecznie postanowiłam przywyknąć, choć wcale nie znaczyło to, ze zamierzałam je jakoś mocniej polubić. Te, niesfornie, zatańczyły przed moją twarzą. Nikłe promienie słońca wyciągnęły z nich złote refleksy. Zgarnęłam je dłońmi do tyłu, na plecy, tam owijając kilka razy i przerzucając przez ramię.
Nie ma za co
Zmrużyłam oczy, marszcząc lekko brwi. Unosząc podbródek ku górze, może i brudna, może i mokra, może po całkowitym obiciu siedzenia, ale niezmiennie i na zawsze byłam sobą. I wtedy to zobaczyłam, usta, które unoszą się w uśmiechu, ale uśmiech nie do mnie, tylko ze mnie. Byłam pewna. Całkowicie o tym przekonana. Nieważne, mimowolnie broda jeszcze kawałek się uniosła. Zaraz zniknie, więcej go nie zobaczę, zapomnę. Bo zapomnę? Dlaczego miałabym dzień taki chcieć rozpamiętywać. Jednak kolejne słowa, które wypowiada sprawiają że w niemym oburzeniu rozwieram aż usta. Złość mnie łapie, a może rozdrażnienie bardziej. Nie poradzę sobie? Nie poradzę? Kim był, że mówił jakby lepiej wiedział. Jeszcze ten uśmieszek, który nadal mu tańczył na ustach. Okropny, okrutny, raniący nawet bardziej niż słowa. Tych kolejnych słucham, zaciskając usta w wąską linijkę.
- Ni wszy, ni katar straszne mi nie są. - zaczęłam, wypowiadając wolniej słowa, żeby nad głosem panować. - Obawiam się jednak, że to pańskie towarzystwo nastręczyć może mi najwięcej trudności. Niemniej dziękuję. - dygnęłam, jak mama mi kiedyś pokazywała, że ponoć na dworach w tych wielkich zamczyskach się robiło. Chociaż wątpiłam, że panuje nad twarzą na tyle, by ukryć jak mnie rozdrażniło to krótkie stwierdzenie. - Devon na tyle znam, by spokojnie i bez obaw o zgubienie drogi się po nim samej poruszać. Daleko zresztą nie mam. - dodałam, machając ręką w stronę dużego dębu niewiele ponad pół kilometra dalej. Za nim rozciągało się pole, na którym postawiono namioty. I to właśnie tam zmierzałam. - Żegnam. - wypowiedziałam, prostując się niezmiennie zadzierając dumnie brodę. Żegnam, bo kolejnego widzenia zaklinać nie chciałam. A do widzenia zawsze jasno sugerowało, że kiedyś jeszcze planuje się kogoś zobaczyć ponownie. Wzięłam wdech i odwróciłam się na pięcie, żeby - trochę utykając - zacząć odchodzić. Możliwie jak najbardziej naturalnie, z resztkami dumy którą posiadałam, ale z każdym krokiem powoli traciłam na szybkości. Bo uświadomiłam sobie jedno.
Zostawiłam koszyk.
Pod jego stopami. Całkowicie o nim zapominając w tym wszystkim. Zatrzymałam się w końcu. Kilka metrów dalej, zaczynając gorączkowo myśleć co powinnam zrobić. Bo coś musiałam. Iść dalej? Ale jak wytłumaczę się cioteczce że wracam bez koszyka. Bo brudna sukienka to najmniejszy problem był. Ale już widzę, jak mówi że to bzdurne dobry koszyk zostawić przez własną dumę. Wrócić się? Ależ upokorzenie. Kolejne, które wychodzi na to, będę musiała przełknąć. Zacisnęłam dłonie w pięści biorąc wdech.
Chyba nie było innego wyjścia.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zamyślił się. Otworzył usta od razu, by jej odpowiedzieć, ale nagle go olśniło. Może to pytanie było znacznie bardziej podchwytliwe niż wyglądało? Zmarszczył brwi, spoglądając na nią, niepewien, czy nie zamierza lada moment z niego zwyczajnie zakpić. W jej wypowiedzi rozbrzmiała jakaś głębsza życiowa filozofia, za którą nie nadążał. Poczuł się głupio, ale mimo to uśmiech nie zszedł z jego twarzy, kiedy błądził po jej, jasnej i obsypanej piegami, szukając na niej wszystkich możliwych odpowiedzi.
— Możesz ją zapamiętać na przyszłość. Chyba — dodał, unosząc jedną brew. — Własne błędy ciężko dostrzec, o ile ktoś nie wskaże ich palcem. Właściwie... Nie miałem zamiaru tego robić, po prostu o mało co, nie utopiłaś się w strumieniu — wskazał na niego ręką usprawiedliwiająco, a kąciki ust poszybowały mu automatycznie wyżej. Nie wierzył, że ganiła go za to, że próbował jej pomóc, kiedy o mały włos nie zmoczyła się cała. A tak, tylko część jej sukienki nasiąkł wodą. Pogoda wciąż nie była zła, szybko wyschnie, nie powinna tym się przejmować. Bardziej zaniepokoił ją stan jej kostki, na której stanięcie odpowiadała jęknięciem, a grymas bólu, choć usilnie starała się go zatuszować kamienną i pełną dumy miną wymalowywał się na niej niczym zaczarowany malunek, zmieniający charakter w mgnieniu oka.
I choć podstawił jej kosz ze wszystkimi, lub prawie wszystkimi warzywami, które szczęśliwie nie wypadły ze środka prosto do wody, dziwnie odpowiedziała na tę pomoc, zadzierając nos ku chmurom tak, że ledwie musiała go na oczy widzieć pod swoimi nogami. Ale nie zwracała na niego większej uwagi, skupiona na nim, nieufnie i podejrzliwie, doszukując się podstępu. Przywykł do tego. Do oceniających spojrzeń i braku zaufania. Był przecież brudny, ciemniejszy kolor skóry jasno wskazywał, gdzie było jego miejsce, dawno wyznaczony przez społeczne standardy. Nie zraził się tym wcale, jeszcze bardziej czując w trzewiach powinność, by udowodnić jej, że oceniała go przedwcześnie. Nie zamierzał jej zrobić ani krzywdy, ani nic złego. Jej wyraźna duma i dzikość spojrzenia działały na niego prowokująco, nie mógł się oprzeć, by nie podjąć tej rękawicy i dalej brnąć w tę rozmowę, która zdawała się nie mieć sensu. Nie chciała jej kontynuować, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że największym życzeniem byłoby, gdyby zostawił ją w spokoju. Ale jak by mógł, kiedy jej kostka puchła w oczach? Jej oburzenia nie pojął zupełnie i jej wyraz twarzy go wpierw zaskoczył — nawet odrobinę przeraził. Co złego powiedział? Zaraz potem uśmiechnął się jeszcze bardziej rozbawiony, nie dowierzając jej reakcji. Naprawdę?
— Nie musimy wcale rozmawiać — zapewnił ją od razu, niemalże wchodząc jej w słowo. Kiedy nazwała go panem, zreflektował się — gdzie były jego maniery? Miał do czynienia z panienką, młodą damą. Jej sukienka była ładna, schludna i czysta. SKupiony na płomiennej urodzie zupełnie nie zwrócił uwagi na to, kim mogła być. — Proszę mi wybaczyć — przeprosił i skinął jej głową, próbując w głowie szybko wyszukać odpowiednich zwrotów, które mogłyby ją zadowolić. — Nie chciałem panienki urazić.— I na tym zamierzał zakończyć, kiedy dygnęła przed nim, po chwili, w odpowiedzi ukłonił jej się grzecznie, pozwalając jej odejść. Nie odpowiedział jej już, wodząc tylko wzrokiem w stronę dalekich pól. Będzie utykać, idąc tam całą drogę. Ugryzł się jednak w język, poważniejąc znacznie, spoglądając na nią raz jeszcze, jakby na sam koniec chciał uchwycić ostatnie jej spojrzenie. Ruszyła przed siebie, dumna i wyniosła, przypominając przy tym majestatycznego, pięknego lwa. I nie odwróciła się już przez ramię, choć czekał jeszcze na ten jeden gest, jakby miał przeczyć niechęci, którą ku niemu skierowała. Z jakiegoś powodu chciał, by to zrobiła. Dała znak, że pomimo złego pierwszego wrażenia nie był takim intruzem. Aż w końcu zatrzymała się i wtedy sam uświadomił sobie, że koszyk został pod jego nogami. Wsunął dłonie w kieszenie luźnych, ciemnych spodni na szelkach i czekał, z każdą chwilą uśmiechając się coraz szerzej. I czekał perfidnie, samemu zadzierając wyżej brodę, ale miał za miękkie serce, by pastwić się nad nią w ten sposób. Nie drgnęła — musiała się zastanawiać nad tym, co dla niej ważniejsze. Czy warzywa, czy własna nabrzmiała duma. Wziął go w końcu do ręki i ruszył z nim w stronę Carterów, nim się odwróciła, a może ruszyła przed siebie, udając naprawdę, że zapomniała swej własności. Na prędce przedstawił im sytuację, mocno koloryzując stan jej kostki, ale nie kłamał, że chciał jej pomóc bezpiecznie dotrzeć na miejsce. Carterowie byli dobrymi ludźmi, byli tu przecież po to, by dostarczyć ludziom żywność. Stary pokręcił nosem, ale kiedy przyrzekł mu, że wróci nim skończą jeść zgodził się użyczyć mu konia, by młodą damę dostarczyć rodzinie.
Ruszył ku niej, ciągnąc za sobą gniadosza. Nie był przygotowany do ujeżdżania, nie miał ani siodła ani nawet derki, ale liczył, że ognista panna wybaczy tę niedogodność. O ile w ogóle wyrazi chęć zajęcia zaszczytnego miejsca na górze.
— Wydaje się być niedaleko, ale pole jest nierówne i zdradliwe, a kostka z każdym krokiem na takim podłożu będzie cierpieć silniej. Jeśli panienka pójdzie, o tańcach noworocznych może zapomnieć — odezwał się, przystając obok niej z koszykiem w ręce. Uniósł brwi w pytającym wyrazie. Nie chciał być namolny, ale nie miał złych intencji. — Podsadzę panienkę za kolano — zaproponował śmiało, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że mogła to źle odebrać. — By nie stawać na tej obolałej kostce— dodał szybko, pochylając się nieco w bok, by wejść w pole jej widzenia. No dalej, spójrz na mnie na chwilę. Puścił skrócone wodze, kosz postawił na ziemi, dłonie splatając w koszyczek, którym mógł jej pomóc wskoczyć na grzbiet konia, jeśli tylko zgodzi się na niego wsiąść. — Będę milczeć jak grób— przyrzekł solennie, jakby ten argument miał zaważyć na wszystkim.
— Możesz ją zapamiętać na przyszłość. Chyba — dodał, unosząc jedną brew. — Własne błędy ciężko dostrzec, o ile ktoś nie wskaże ich palcem. Właściwie... Nie miałem zamiaru tego robić, po prostu o mało co, nie utopiłaś się w strumieniu — wskazał na niego ręką usprawiedliwiająco, a kąciki ust poszybowały mu automatycznie wyżej. Nie wierzył, że ganiła go za to, że próbował jej pomóc, kiedy o mały włos nie zmoczyła się cała. A tak, tylko część jej sukienki nasiąkł wodą. Pogoda wciąż nie była zła, szybko wyschnie, nie powinna tym się przejmować. Bardziej zaniepokoił ją stan jej kostki, na której stanięcie odpowiadała jęknięciem, a grymas bólu, choć usilnie starała się go zatuszować kamienną i pełną dumy miną wymalowywał się na niej niczym zaczarowany malunek, zmieniający charakter w mgnieniu oka.
I choć podstawił jej kosz ze wszystkimi, lub prawie wszystkimi warzywami, które szczęśliwie nie wypadły ze środka prosto do wody, dziwnie odpowiedziała na tę pomoc, zadzierając nos ku chmurom tak, że ledwie musiała go na oczy widzieć pod swoimi nogami. Ale nie zwracała na niego większej uwagi, skupiona na nim, nieufnie i podejrzliwie, doszukując się podstępu. Przywykł do tego. Do oceniających spojrzeń i braku zaufania. Był przecież brudny, ciemniejszy kolor skóry jasno wskazywał, gdzie było jego miejsce, dawno wyznaczony przez społeczne standardy. Nie zraził się tym wcale, jeszcze bardziej czując w trzewiach powinność, by udowodnić jej, że oceniała go przedwcześnie. Nie zamierzał jej zrobić ani krzywdy, ani nic złego. Jej wyraźna duma i dzikość spojrzenia działały na niego prowokująco, nie mógł się oprzeć, by nie podjąć tej rękawicy i dalej brnąć w tę rozmowę, która zdawała się nie mieć sensu. Nie chciała jej kontynuować, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że największym życzeniem byłoby, gdyby zostawił ją w spokoju. Ale jak by mógł, kiedy jej kostka puchła w oczach? Jej oburzenia nie pojął zupełnie i jej wyraz twarzy go wpierw zaskoczył — nawet odrobinę przeraził. Co złego powiedział? Zaraz potem uśmiechnął się jeszcze bardziej rozbawiony, nie dowierzając jej reakcji. Naprawdę?
— Nie musimy wcale rozmawiać — zapewnił ją od razu, niemalże wchodząc jej w słowo. Kiedy nazwała go panem, zreflektował się — gdzie były jego maniery? Miał do czynienia z panienką, młodą damą. Jej sukienka była ładna, schludna i czysta. SKupiony na płomiennej urodzie zupełnie nie zwrócił uwagi na to, kim mogła być. — Proszę mi wybaczyć — przeprosił i skinął jej głową, próbując w głowie szybko wyszukać odpowiednich zwrotów, które mogłyby ją zadowolić. — Nie chciałem panienki urazić.— I na tym zamierzał zakończyć, kiedy dygnęła przed nim, po chwili, w odpowiedzi ukłonił jej się grzecznie, pozwalając jej odejść. Nie odpowiedział jej już, wodząc tylko wzrokiem w stronę dalekich pól. Będzie utykać, idąc tam całą drogę. Ugryzł się jednak w język, poważniejąc znacznie, spoglądając na nią raz jeszcze, jakby na sam koniec chciał uchwycić ostatnie jej spojrzenie. Ruszyła przed siebie, dumna i wyniosła, przypominając przy tym majestatycznego, pięknego lwa. I nie odwróciła się już przez ramię, choć czekał jeszcze na ten jeden gest, jakby miał przeczyć niechęci, którą ku niemu skierowała. Z jakiegoś powodu chciał, by to zrobiła. Dała znak, że pomimo złego pierwszego wrażenia nie był takim intruzem. Aż w końcu zatrzymała się i wtedy sam uświadomił sobie, że koszyk został pod jego nogami. Wsunął dłonie w kieszenie luźnych, ciemnych spodni na szelkach i czekał, z każdą chwilą uśmiechając się coraz szerzej. I czekał perfidnie, samemu zadzierając wyżej brodę, ale miał za miękkie serce, by pastwić się nad nią w ten sposób. Nie drgnęła — musiała się zastanawiać nad tym, co dla niej ważniejsze. Czy warzywa, czy własna nabrzmiała duma. Wziął go w końcu do ręki i ruszył z nim w stronę Carterów, nim się odwróciła, a może ruszyła przed siebie, udając naprawdę, że zapomniała swej własności. Na prędce przedstawił im sytuację, mocno koloryzując stan jej kostki, ale nie kłamał, że chciał jej pomóc bezpiecznie dotrzeć na miejsce. Carterowie byli dobrymi ludźmi, byli tu przecież po to, by dostarczyć ludziom żywność. Stary pokręcił nosem, ale kiedy przyrzekł mu, że wróci nim skończą jeść zgodził się użyczyć mu konia, by młodą damę dostarczyć rodzinie.
Ruszył ku niej, ciągnąc za sobą gniadosza. Nie był przygotowany do ujeżdżania, nie miał ani siodła ani nawet derki, ale liczył, że ognista panna wybaczy tę niedogodność. O ile w ogóle wyrazi chęć zajęcia zaszczytnego miejsca na górze.
— Wydaje się być niedaleko, ale pole jest nierówne i zdradliwe, a kostka z każdym krokiem na takim podłożu będzie cierpieć silniej. Jeśli panienka pójdzie, o tańcach noworocznych może zapomnieć — odezwał się, przystając obok niej z koszykiem w ręce. Uniósł brwi w pytającym wyrazie. Nie chciał być namolny, ale nie miał złych intencji. — Podsadzę panienkę za kolano — zaproponował śmiało, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że mogła to źle odebrać. — By nie stawać na tej obolałej kostce— dodał szybko, pochylając się nieco w bok, by wejść w pole jej widzenia. No dalej, spójrz na mnie na chwilę. Puścił skrócone wodze, kosz postawił na ziemi, dłonie splatając w koszyczek, którym mógł jej pomóc wskoczyć na grzbiet konia, jeśli tylko zgodzi się na niego wsiąść. — Będę milczeć jak grób— przyrzekł solennie, jakby ten argument miał zaważyć na wszystkim.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie byłam do końca pewna sama o co mi chodziło. Zła byłam. Na siebie głównie, rzecz jasna, ale skoro stanął obok i jeszcze wymądrzał się do tego unosząc wargi w tym irytującym uśmiechu jakby lepiej wszystko wiedział a ona za młoda i za głupi była, żeby cokolwiek zrozumieć. Brew mimowolnie pomknęła do góry, kiedy odpowiedział na wypowiedziane przeze mnie słowa. Mogłam zapamiętać na przyszłość? Żeby uważać? W kraju w którym właśnie toczyła się wojna? Otworzyłam już usta, żeby wejść mu w zdanie, kiedy zaczął kolejne, jakbyś inaczej. Brew opadła, ale tylko na chwilę. Za chwilę uniosła obie w zdziwieniu, które dopełniały rozwarte usta. Przesunęłam spojrzenie na strumień marszcząc nos, do kompletu z brwiami, przesuwając piegowate konstelacje na twarzy.
- Utopiła w strumieniu? - powtórzyłam po nim, nie bardzo wierząc w to, że rzeczywiście groziło aż tak wielkie niebezpieczeństwo. Co najwyżej mokra cała garderoba. Wydęłam usta, przesuwając jedynie tęczówki od niego, do tego zabójczego strumienia w któym - rzekomo - prawie przed chwilą straciłam życie i zdrowie. Pewna byłam tylko tego, że coś straciłam, a może bardziej coś ucierpiało okrutnie, poza kostką oczywiście.
Z przyzwyczajenia przestąpiłam z nogi na nogę, czując pulsujący ból, który wkradł się na twarz za szybko. Przeniosłam ciężar ciała na drugą nogę udając, że nie stało się nie stało ani trochę. Obserwowałam jak zbiera warzywa i owoce, które wypadły z koszyka. Spróbowałam ruszyć w tamtą stronę, ale zaraz skrzywić się musiałam, czując znów piekący ból w kostce. Zostałam na miejscu, zamiast tego unosząc ku górze brodę. Czułam, że policzki mam całe czerwone. Oh, najgorsze możliwie połączenie różu i rudego, właśnie prezentowałam w całej krasie i to jeszcze komuś obcemu. Ratować się jakoś chciałam ale wcale chyba nie szło mi dobrze, całe szczęście, że nie wiedziałam jakie myśli chodzą jemu po głowie, bo zrobiłoby mi się jeszcze bardziej głupio. Jeśli w ogóle możliwym to było. Chociaż ten głupkowaty uśmieszek pewnie łagodziłby wyrzuty mojego sumienia trochę. Teraz jedynie budził frustrację, której źródła nie potrafiłam dokładnie już znaleźć.
- I dobrze. - odcięłam się równie szybko co on wtrącił do jej wypowiedzi. Tego właśnie chciałam. Byłam o tym przekonana dokładnie, a słowa jakby dziwnie smakowały trochę. Mimo to dla potwierdzenia przytaknęłam jeszcze głową. Zdziwiona, kiedy ton wypowiedzi zmienił się i skłonił się przede mną. Mimo to zadzierałam lekko brodę. O to mi przecież chodziło, prawda? Skinęłam raz jeszcze głową, po tym jak słowa pożegnania wypadły z moich ust. Wzięłam wdech w płuca odwracając się na pięcie zdrowej nogi, zaczynając wędrówkę, której każdy krok obfitował w rozchodzący się po kostce ból, trochę się cieszyłam nawet, że zobaczyć nie może jak grymasy robię stawiają kroki kolejne. Przynajmniej do momentu aż nie oprzytomniałam trochę przypominając sobie o tym, co nie zabrane zostało. Zatrzymałam się, zaczynając myśleć gorączkowo. Po pierwsze, czy wracać się po koszyk w ogóle. Pewnie właśnie śmiał się ze mnie w najlepsze. I ta myśl sprawiała, że znów nabierałam czerwonego koloru. Po drugie, musiałam nadrobić drogi, a to znaczyło dłuższe chwile w mojej własnej męce. Ostatecznie, cioteczka pewnie zmyłaby mi głowę, gdybym wróciła bez jedzenia i bez koszyka w ręce.
Odwróciłam głowę kontrolnie ze zdziwieniem dostrzegając, że nie było go na ścieżce, koszyka też nie. Przekręciłam ją w drugą stronę dostrzegając, jak oddala się z nim w ręce. Rozchyliłam w zdumieniu usta, unosząc ku górze lewą rękę. Odwróciłam spojrzenie, zapatrując się przed siebie, podtykając wskazujący palec pod usta i dotykając go wargami. Co dalej? Musiałam przecież wymyślić coś naprędce, nie mogłam gonić go z tą nogą. Cóż za upokorzenie. Gorączkowo myślałam, próbując ułożyć w głowie już jakieś wyjaśnienie późnego powrotu i braku niesionych przedmiotów. I w tym zamyśleniu okrutnym nie zauważyłam, że pojawił się obok ponownie. Z początkowym niezrozumieniem i dłonią przy twarzy zamrugałam wytrącona z potoku myśli. Najpierw zganiłam siebie, żeby schować rękę - to też zrobiłam szybko. Chyba szybciej, niż byłoby to naturalne.
- No.. Noworoczne tańce? - powtórzyłam, wybita całkowicie, zaskoczona, odrobinę nie rozumiejąc jakim cudem w październiku nawiązuje już do grudnia. Mimowolnie uniosłam wyżej brodę, chociaż wątpiłam, żeby w ogóle ktokolwiek uwierzył jeszcze w dumną pozę. Sama nie dawałam jej już żadnej wiary. Kolejne słowa uniosły moją brew - podsadzi za kolano? Nie wiedziałam chyba jak się za nie podsadza. Mimowolnie zerknęłam w dół sprawdzając, czy któreś nie jest odsłonięte. Kątem oka dostrzegłam ruch, jego sylwetkę, w końcu odwracając głowę. Krzyżując z nim spojrzenie na kilka zbyt długich sekund. Szybko przesunęłam jasne tęczówki na koszyk, który trzymał w ręku, a później na konia znajdującego się obok. Spojrzałam na przygotowany koszyczek odrobinę niepewnie. Ale w końcu się poddałam. Nie dlatego, że wybaczyłam mu to śmianie się ze mnie, ale że noga rzeczywiście bolała i podejrzewałam, że moje możliwości nie będą w stanie na długo pomóc. Przesunęłam się, ale zamiast przed niego, najpierw przystanęłam przed koniem, unosząc rękę ze spokojem. Zatapiając spojrzenia, na powitanie głaszcząc go łagodnie.
- Witam ciepło. - odezwałam się spokojnie rozpoczynając konwersację z koniem. Kiedy uzyskałam swoją własną odpowiedź przesunęłam się ponownie. Zatrzymałam się już przed nim. Unosząc rękę ku górze. Zawahałam się. Tęczówki znów skrzyżowały się z tymi należącymi do niego. W końcu opuściłam ją układając na męskim ramieniu. Ulokowałam stopę w przygotowanym miejscu, znów natrafiając na jego tęczówki, wyłożone korą drzew i miodem. Wzięłam wdech w płuca wybijając się z podłożona, przerzucając nogę przez koński grzbiet, siadając na nią okrakiem, prostując plecy, przesuwałam palcami po sierści wierzchowca. Właściwie lubiłam konie. Bezsprzecznie rozumiałam się z Montygonem.
- Groby nie milczą, opowiadają własne historie. Trzeba tylko potrafić je dostrzec. - odezwała się po chwili ciszy, nie spoglądając jednak ku niemu. Dostrzegać, to co niedostrzeżone. Nie tak daleko razem z Brendanem postawiliśmy przecież pomnik Garrettowi. A każdy nagrobek skrywał też swój własny sekret, swoją własną historię. To powiedzenie strasznie nietrafne było. Stworzone dla tych, co wiedzieli tylko to, co ktoś im postawił przed nosem samym.
- Utopiła w strumieniu? - powtórzyłam po nim, nie bardzo wierząc w to, że rzeczywiście groziło aż tak wielkie niebezpieczeństwo. Co najwyżej mokra cała garderoba. Wydęłam usta, przesuwając jedynie tęczówki od niego, do tego zabójczego strumienia w któym - rzekomo - prawie przed chwilą straciłam życie i zdrowie. Pewna byłam tylko tego, że coś straciłam, a może bardziej coś ucierpiało okrutnie, poza kostką oczywiście.
Z przyzwyczajenia przestąpiłam z nogi na nogę, czując pulsujący ból, który wkradł się na twarz za szybko. Przeniosłam ciężar ciała na drugą nogę udając, że nie stało się nie stało ani trochę. Obserwowałam jak zbiera warzywa i owoce, które wypadły z koszyka. Spróbowałam ruszyć w tamtą stronę, ale zaraz skrzywić się musiałam, czując znów piekący ból w kostce. Zostałam na miejscu, zamiast tego unosząc ku górze brodę. Czułam, że policzki mam całe czerwone. Oh, najgorsze możliwie połączenie różu i rudego, właśnie prezentowałam w całej krasie i to jeszcze komuś obcemu. Ratować się jakoś chciałam ale wcale chyba nie szło mi dobrze, całe szczęście, że nie wiedziałam jakie myśli chodzą jemu po głowie, bo zrobiłoby mi się jeszcze bardziej głupio. Jeśli w ogóle możliwym to było. Chociaż ten głupkowaty uśmieszek pewnie łagodziłby wyrzuty mojego sumienia trochę. Teraz jedynie budził frustrację, której źródła nie potrafiłam dokładnie już znaleźć.
- I dobrze. - odcięłam się równie szybko co on wtrącił do jej wypowiedzi. Tego właśnie chciałam. Byłam o tym przekonana dokładnie, a słowa jakby dziwnie smakowały trochę. Mimo to dla potwierdzenia przytaknęłam jeszcze głową. Zdziwiona, kiedy ton wypowiedzi zmienił się i skłonił się przede mną. Mimo to zadzierałam lekko brodę. O to mi przecież chodziło, prawda? Skinęłam raz jeszcze głową, po tym jak słowa pożegnania wypadły z moich ust. Wzięłam wdech w płuca odwracając się na pięcie zdrowej nogi, zaczynając wędrówkę, której każdy krok obfitował w rozchodzący się po kostce ból, trochę się cieszyłam nawet, że zobaczyć nie może jak grymasy robię stawiają kroki kolejne. Przynajmniej do momentu aż nie oprzytomniałam trochę przypominając sobie o tym, co nie zabrane zostało. Zatrzymałam się, zaczynając myśleć gorączkowo. Po pierwsze, czy wracać się po koszyk w ogóle. Pewnie właśnie śmiał się ze mnie w najlepsze. I ta myśl sprawiała, że znów nabierałam czerwonego koloru. Po drugie, musiałam nadrobić drogi, a to znaczyło dłuższe chwile w mojej własnej męce. Ostatecznie, cioteczka pewnie zmyłaby mi głowę, gdybym wróciła bez jedzenia i bez koszyka w ręce.
Odwróciłam głowę kontrolnie ze zdziwieniem dostrzegając, że nie było go na ścieżce, koszyka też nie. Przekręciłam ją w drugą stronę dostrzegając, jak oddala się z nim w ręce. Rozchyliłam w zdumieniu usta, unosząc ku górze lewą rękę. Odwróciłam spojrzenie, zapatrując się przed siebie, podtykając wskazujący palec pod usta i dotykając go wargami. Co dalej? Musiałam przecież wymyślić coś naprędce, nie mogłam gonić go z tą nogą. Cóż za upokorzenie. Gorączkowo myślałam, próbując ułożyć w głowie już jakieś wyjaśnienie późnego powrotu i braku niesionych przedmiotów. I w tym zamyśleniu okrutnym nie zauważyłam, że pojawił się obok ponownie. Z początkowym niezrozumieniem i dłonią przy twarzy zamrugałam wytrącona z potoku myśli. Najpierw zganiłam siebie, żeby schować rękę - to też zrobiłam szybko. Chyba szybciej, niż byłoby to naturalne.
- No.. Noworoczne tańce? - powtórzyłam, wybita całkowicie, zaskoczona, odrobinę nie rozumiejąc jakim cudem w październiku nawiązuje już do grudnia. Mimowolnie uniosłam wyżej brodę, chociaż wątpiłam, żeby w ogóle ktokolwiek uwierzył jeszcze w dumną pozę. Sama nie dawałam jej już żadnej wiary. Kolejne słowa uniosły moją brew - podsadzi za kolano? Nie wiedziałam chyba jak się za nie podsadza. Mimowolnie zerknęłam w dół sprawdzając, czy któreś nie jest odsłonięte. Kątem oka dostrzegłam ruch, jego sylwetkę, w końcu odwracając głowę. Krzyżując z nim spojrzenie na kilka zbyt długich sekund. Szybko przesunęłam jasne tęczówki na koszyk, który trzymał w ręku, a później na konia znajdującego się obok. Spojrzałam na przygotowany koszyczek odrobinę niepewnie. Ale w końcu się poddałam. Nie dlatego, że wybaczyłam mu to śmianie się ze mnie, ale że noga rzeczywiście bolała i podejrzewałam, że moje możliwości nie będą w stanie na długo pomóc. Przesunęłam się, ale zamiast przed niego, najpierw przystanęłam przed koniem, unosząc rękę ze spokojem. Zatapiając spojrzenia, na powitanie głaszcząc go łagodnie.
- Witam ciepło. - odezwałam się spokojnie rozpoczynając konwersację z koniem. Kiedy uzyskałam swoją własną odpowiedź przesunęłam się ponownie. Zatrzymałam się już przed nim. Unosząc rękę ku górze. Zawahałam się. Tęczówki znów skrzyżowały się z tymi należącymi do niego. W końcu opuściłam ją układając na męskim ramieniu. Ulokowałam stopę w przygotowanym miejscu, znów natrafiając na jego tęczówki, wyłożone korą drzew i miodem. Wzięłam wdech w płuca wybijając się z podłożona, przerzucając nogę przez koński grzbiet, siadając na nią okrakiem, prostując plecy, przesuwałam palcami po sierści wierzchowca. Właściwie lubiłam konie. Bezsprzecznie rozumiałam się z Montygonem.
- Groby nie milczą, opowiadają własne historie. Trzeba tylko potrafić je dostrzec. - odezwała się po chwili ciszy, nie spoglądając jednak ku niemu. Dostrzegać, to co niedostrzeżone. Nie tak daleko razem z Brendanem postawiliśmy przecież pomnik Garrettowi. A każdy nagrobek skrywał też swój własny sekret, swoją własną historię. To powiedzenie strasznie nietrafne było. Stworzone dla tych, co wiedzieli tylko to, co ktoś im postawił przed nosem samym.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zamierzał z niej ani kpić ani wyprowadzać jej z błędu, kiedy nieustannie, na każdym kroku i za wszelką cenę, każdym najmniejszym gestem, spojrzeniem i ruchem próbowała dosadnie podkreślić, jak bardzo nie potrzebuje jego pomocy i towarzystwa. Być może, gdyby nie przerwa na posiłek, którą urządzili sobie Carterowie, przystałby na jej niewypowiedziane życzenie dania jej świętego spokoju i zająłby się tym, czym powinien, choć naprawdę wierzył w to, że chęć udowodnienia mu swojej samodzielności i niezależności, dotarciem do celu, który mu wskazała, nie była warta opuchlizny i bólu, jaki miał jej towarzyszyć przez całą drogę. Nie powiódł spojrzeniem w stronę strumienia, kiedy z wyższością — dość zabawną, biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znalazła — obróciła głowę. Patrzył na nią po prostu, na jej ogniście rude włosy i skórę obsypaną piegami. Ten obrazek wydał mu się tak rzadki i wyjątkowy; kolor był intensywny, płomienny, wyrazisty i przywodził mu na myśl iskrzące ogniska otoczone kolorowymi, cygańskimi wagonami. Skojarzyły mu się z przeszłością, muzyką, grą, radością i tańcem. Doceniał niezwykłość — każdą, nawet najmniejszą. Ona, nie tylko z powodu swojego uporu, ale także wyglądu taka mu się właśnie wydała. Spuścił spojrzenie dopiero wtedy, gdy spojrzała znów na niego, gdy się przed nią kłaniał. Może właśnie tak powinien zacząć tę rozmowę, to spotkanie. Zapomniał się, biorąc ją za zwykłą dziewczynę — mimo wszystko nie wyglądała na wychowaną pośród dworskich luksusów arystokratkę. Dumę jednak miała najprawdziwszą, iście lwią. Być może zasłużenie, przywykł do tego, że ludzie bywali cierpcy i niemili dla niego. Nie zraziła go jeszcze, choć z każdym kolejnym słowem wpadał w coraz większą konsternację, zastanawiając się, czy rzeczywiście czymś mógł ją urazić.
— Zabawy na sylwestra? Na pewno chodzisz, znaczy, na pewno panienka chodzi na jakieś tańce — Uniósł jedną brew, przyglądając jej się przez krótki moment. Nie chodziła? Czy pomylił się i powinien jednak zaryzykować? — Albo... bale? — poprawił się niepewnie, zaraz potem wracając do spraw, co do których był bardziej przekonany. — Skręcenie boli długo, szczególnie jeśli nic się z tym nie zrobi. Zimna woda ze strumienia mogłaby uśmierzyć ból, ale najlepiej nie męczyć nogi, jeśli ma szybko minąć. Powinien to ktoś obejrzeć, pomóc. Nie ma potrzeby upierać się przy swoim, przy takiej sprawie.— Nie znał się na metodach leczenia, ale wiedział już z doświadczenia, że takie urazy wymagały odpoczynku. U siebie, w klanie, mieli uzdrowiciela, który potrafił rozmaitymi okładami, dziwnie cuchnącymi maściami i inkantacjami naprawić wszelaki problem, ale chciał ją jedynie zapewnić, że spacer był najgorszym pomysłem.
Gniadosz, którego ze sobą przyprowadził miał miał bardzo czujne oko i niespokojnie strzygł raz po raz uszy. Rozglądał się dookoła, skoncentrował swoje spojrzenie na rudowłosej pannie, a ta, jakby dokładnie wiedziała, co należy zrobić, przywitała się z nim — o dziwo, zupełnie inaczej. Czule, z miłością, szacunkiem. To sprawiło, że nie odpowiedział jej jeszcze, przyglądając temu, jak obchodziła się z końmi. Kochał je całym swoim sercem, a w jej gestach było coś znajomego, coś miłego, dla odmiany. Uśmiechnął się lekko, bezwiednie zupełnie, obserwując jak głaszcze go po sierści. Spoważniał szybko, gdy stanęła przed nim, a ich spojrzenie się spotkało, nim wsparła się o jego ramię. I wbrew sugestii postawiła nogę, zamiast kolana na jego splecionych dłoniach, i tak stawiając na swoim. Delikatnym choć zdecydowanym ruchem wyprostował się i podsadził ją, z chwilowym zdziwieniem patrząc, jak dosiada go okrakiem. A jednak nie była prawdziwą damą.
Przerzucił jej wodze przez końską głowę i podał bez słowa — jak obiecał, nie zamierzał danej przysięgi złamać. Ciche mruknięcie wydostało się tylko z jego gardła, kiedy brał z ziemi kosz i chwytał wierzchowca przy wędzidle.
Szli tak chwilę, w ciszy. Nie odwracał się za nią, nie patrzył, ciągnąc wałacha przy sobie w stronę wskazanych wcześniej namiotów. Strumień skręcał i rozszerzał się, musieli się przez niego przeprawić ostrożnie. Kładka była z boku, ale nie mogła utrzymać zwierzęcia. Rozejrzał się szybko, zdając sprawę, że możliwość była jedna, iść przez niego. Nim jednak dotarli do samej wody, z krzaków po lewej wyskoczył zając, który przeciął im w trawie drogę. Koń spłoszył się nagle, zarżał, uskoczył, drepcząc nerwowo w miejscu zaraz przyrzynany przez niego ręką.
— Spokojnie, ci-ii, już — odezwał się do niego łagodnie, podchodząc bliżej. Pogłaskał go czole i chrapach delikatnie, spoglądając mu w oczy. — To był tylko zając, nie ma się czego bać — dodał ciszej, powolnym ruchem dłoni przesuwając pod kością jarzmową na ganasze i pociągnął go znów za sobą w stronę strumienia, w drugiej dłoni trzymając kosz. Obejrzał się na nią, jakby chciał spytać, czy się nie wystraszyła, ale zamknął otwarte usta i ruszył dalej. Przystanął dopiero przed strumieniem, analizując na ile przyjdzie mu się zmoczyć, przeprawiając ich na drugą stronę. Gdzieś w oddali słychać było już czyjś głos, ale nie dostrzegł nikogo po drugiej stronie.
— Zabawy na sylwestra? Na pewno chodzisz, znaczy, na pewno panienka chodzi na jakieś tańce — Uniósł jedną brew, przyglądając jej się przez krótki moment. Nie chodziła? Czy pomylił się i powinien jednak zaryzykować? — Albo... bale? — poprawił się niepewnie, zaraz potem wracając do spraw, co do których był bardziej przekonany. — Skręcenie boli długo, szczególnie jeśli nic się z tym nie zrobi. Zimna woda ze strumienia mogłaby uśmierzyć ból, ale najlepiej nie męczyć nogi, jeśli ma szybko minąć. Powinien to ktoś obejrzeć, pomóc. Nie ma potrzeby upierać się przy swoim, przy takiej sprawie.— Nie znał się na metodach leczenia, ale wiedział już z doświadczenia, że takie urazy wymagały odpoczynku. U siebie, w klanie, mieli uzdrowiciela, który potrafił rozmaitymi okładami, dziwnie cuchnącymi maściami i inkantacjami naprawić wszelaki problem, ale chciał ją jedynie zapewnić, że spacer był najgorszym pomysłem.
Gniadosz, którego ze sobą przyprowadził miał miał bardzo czujne oko i niespokojnie strzygł raz po raz uszy. Rozglądał się dookoła, skoncentrował swoje spojrzenie na rudowłosej pannie, a ta, jakby dokładnie wiedziała, co należy zrobić, przywitała się z nim — o dziwo, zupełnie inaczej. Czule, z miłością, szacunkiem. To sprawiło, że nie odpowiedział jej jeszcze, przyglądając temu, jak obchodziła się z końmi. Kochał je całym swoim sercem, a w jej gestach było coś znajomego, coś miłego, dla odmiany. Uśmiechnął się lekko, bezwiednie zupełnie, obserwując jak głaszcze go po sierści. Spoważniał szybko, gdy stanęła przed nim, a ich spojrzenie się spotkało, nim wsparła się o jego ramię. I wbrew sugestii postawiła nogę, zamiast kolana na jego splecionych dłoniach, i tak stawiając na swoim. Delikatnym choć zdecydowanym ruchem wyprostował się i podsadził ją, z chwilowym zdziwieniem patrząc, jak dosiada go okrakiem. A jednak nie była prawdziwą damą.
Przerzucił jej wodze przez końską głowę i podał bez słowa — jak obiecał, nie zamierzał danej przysięgi złamać. Ciche mruknięcie wydostało się tylko z jego gardła, kiedy brał z ziemi kosz i chwytał wierzchowca przy wędzidle.
Szli tak chwilę, w ciszy. Nie odwracał się za nią, nie patrzył, ciągnąc wałacha przy sobie w stronę wskazanych wcześniej namiotów. Strumień skręcał i rozszerzał się, musieli się przez niego przeprawić ostrożnie. Kładka była z boku, ale nie mogła utrzymać zwierzęcia. Rozejrzał się szybko, zdając sprawę, że możliwość była jedna, iść przez niego. Nim jednak dotarli do samej wody, z krzaków po lewej wyskoczył zając, który przeciął im w trawie drogę. Koń spłoszył się nagle, zarżał, uskoczył, drepcząc nerwowo w miejscu zaraz przyrzynany przez niego ręką.
— Spokojnie, ci-ii, już — odezwał się do niego łagodnie, podchodząc bliżej. Pogłaskał go czole i chrapach delikatnie, spoglądając mu w oczy. — To był tylko zając, nie ma się czego bać — dodał ciszej, powolnym ruchem dłoni przesuwając pod kością jarzmową na ganasze i pociągnął go znów za sobą w stronę strumienia, w drugiej dłoni trzymając kosz. Obejrzał się na nią, jakby chciał spytać, czy się nie wystraszyła, ale zamknął otwarte usta i ruszył dalej. Przystanął dopiero przed strumieniem, analizując na ile przyjdzie mu się zmoczyć, przeprawiając ich na drugą stronę. Gdzieś w oddali słychać było już czyjś głos, ale nie dostrzegł nikogo po drugiej stronie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Potrafiłam poradzić sobie sama. Wiedziałam przecież że tak. Od wielu lat przecież sami we dwójkę byliśmy z Brendanem. A właściwie, to często zostawała sama. Kiedy wychodził do pracy i kiedy praca przeciągała się niemiłosiernie a potem okazało się, że to nie tylko była praca. W niewielkim mieszkaniu, starym, trochę zapuszczonym, z jednym łóżkiem, jakoś dawaliśmy sobie radę. Wstawałam wcześnie rano żeby zrobić zakupy i śniadanie zanim Brendan wyjdzie. Nie zawsze zdążyłam, ale starałam się, żeby chociaż obiad zawsze był. Teraz się trochę martwiłam, że sam to tylko tą swoją kawę pić będzie i o jedzeniu zapomni. Ale przyzwyczajenie do rannego wstawania i u cioteczki się przydawało znaczenie, bo już od rana do roboty się braliśmy. Zwłaszcza teraz robić było co. A rzeczy tyle do zrobienia było, co obrazów w kalejdoskopie można było dostrzec. No i jakbym sama radzić sobie nie umiała, to przecież samej by mnie nikt nie puszczał nigdzie, prawda? A on tu stał, mówiąc mu prosto w twarz, że wezmę i sobie nie poradzę. Może za bardzo się uniosłam, ale wycofywać się nie umiałam. Przeciwnie raczej, tak brnęłam i brnęłam dalej, aż do końca, chociaż czasem czułam, wiedziałam, że lepiej by było odpuścić po prostu. Ale nie, ja nie odpuszczałam i jeszcze miałam zdolność znajdować się tam, gdzie nie powinnam i to sprawiało mi przeważnie kłopoty, których przecież nie chciałam.
Czerwień powoli odpuszczała chyba, schodząc z twarzy, przynajmniej wiatr zdawał się przyjemniej mi policzki chłodzić. Uniosłam jednak dalej brodę, a spojrzenie co jakiś czas przesuwa się ku intruzowi, który… wpatrywał się we mnie. Uciekałam wtedy spojrzeniem, choć sama w sumie nie byłam pewna dlaczego. Nieważne, w końcu rozmowy przecież koniec był. Obróciłam się na pięcie myśląc, że odchodzę już na dobre.
Płakać mi się zachciało nad samą sobą, jak tak stałam, przygryzając palec lekko i myślałam, co ja właściwie dalej pocznę. Zero koszyka, ból w kostce. Wszystko strasznie skomplikowane się stało, a droga przecież od wujka do namiotów w których była cioteczka we wcześniejszą stronę krótka i prosta była. Oh, z pewnością w tej chwili najnieszczęśliwszą dziewczyną na świecie byłam. No może nie świecie, odrobinę przesadziłam. Może w Devon? Innej tak zapadniętej we własnych małych dramatach z pewnością nie było.
Zamrugałam kilka razy kiedy uściślił dokładniej czując, jak czerwień znów występuje na moją twarz. Przygryzłam dolną wargę. Przez chwilę zastanawiając się, czy go po prostu nie okłamać. Brew mi drgnęła idąc do góry, kiedy z jego ust wypadły bale.
- Nie bardzo. - zrezygnowałam w końcu, kiedy dwa bursztyny skrzyżowały się z moimi tęczówkami. Ostatecznie nie wiedziałam, czemu nie uciekłam się do kłamstwa. Było bezpieczniejsze chyba, wygodniejsze, przynajmniej na chwilę. Ale problem był taki, że nie bardzo umiałam kłamać. Ale on przecież nie wiedział o tym wcale. - Cioteczka się tym zajmie. Ja wiem chyba za mało. Tylko podstawy umiem. - odpowiedziałam, spoglądając w dół na kostkę, poddając się ostatecznie. Cioteczka wiedziała o leczeniu więcej, a jak nie ona, to pewnie obok była gdzieś Martha. Sama wolałam nie ryzykować nieudanym zaklęciem. Zresztą, nie mogłam go tak rzucać gdzie popadnie, bez nadzoru dorosłego. Chociaż całe Ministerstwo objęły siły zła, a ja do Hogwartu nie chodziłam od lat Brendan upierał się, żeby nie czarowała sama póki pełnoletnia nie będę, ciotka i wujaszek też wymagali tego samego. Nie kłóciłam się zanadto, bo zazwyczaj wszystko siłą dłoni dało się osiągnąć.
Przesunęłam się w stronę konia, unosząc ręce, przesuwając nimi po sierści, wypowiedziałam kilka słów, zaczynając swoją własną rozmowę. Czasem dziwnie na mnie zerkali, ale ja zawsze sądziłam, że konie są dobrymi słuchaczami. Montygon z cierpliwością wsłuchiwał się w każde moje słowo, czasami odpowiadając w swoim własnym języku. Skupiona na koniu nawet nie poczułam na sobie innego spojrzenia, niż para ciemnych, końskich oczu.
Coś było w tym spojrzeniu barwy bursztynu i nitek w o barwie kory drzew. Blisko natury się zdawały, przeraźliwie czyste, zachwycająco piękne, które łapało co jakiś czas to moje. Włożyłam stopę w przygotowany koszyczek, bo ostatecznie to chyba wolałam chwilę bólu, który rozszedł się, kiedy odbiłam się ku górze, niż dziwne i niezrozumiałe dla mnie do końca próby z kolanami. Uniosłam brew widząc zdziwienie na jego twarzy, zaciskając w wąską linię usta nie powiedziałam jednak słowa, odbierając wodzę, które mi podał. Przecięłam ciszę krótkim stwierdzeniem, ale pozostawił je bez słowa. Zerknęłam na jego plecy prześlizgując spojrzeniem po ciele, odsuwając wzrok i zawieszając go na drodze przed sobą. Zastanawiałam się, czy powinnam się odezwać, zapytać o coś, poprowadzić rozmowę. Ale przecież sama nie chciałam, by wypowiadał ku mnie słowa. Zmarszczyłam nos zaczynając się nad tym zastanawiać. Spłoszenie konia było niespodziewane, szczęśliwie dla mnie samej, tylko głowa została uśpiona w zamyśleniu. Ciało machinalnie zacisnęło się mocniej na wodzach. A dłonie przyciągnęły do ciała, kolana zacisnęły bo bokach, ratując mnie samą przed upadkiem. Poczułam jak serce przyspieszyło obijając się mocniej w klatce, ale bardziej niż o siebie zmartwiłam się o konia. Pochyliłam się do przodu przesuwając się dłońmi po szyi uspokajająco. Spoglądając na mojego towarzysza bo to on teraz zwracał się z łagodnością do konia. Bez tego wszystkowiedzącego uśmieszku. Ruszyliśmy dalej. I dalej bez słów w swoją własną stronę. Chyba zdawało się, że lepiej rozumiemy się z będącym z nami koniem, niż ze sobą wzajemnie. Ale problem kolejny znalazł się na drodze. Przesunęłam spojrzeniem po strumieniu. Przygryzając znów wargę, unosząc trochę mimowolnie brodę odchrząknęłam.
- Moglibyśmy przejechać razem. - zaproponowałam, spoglądając w jego kierunku. - Wezmę koszyk w jedną rękę, a drugą pomogę wsiąść? - zaproponowałam widocznie nie do końca pewna, czy udźwignąć go w stanie w ogóle będę, czy jakkolwiek pomóc. Ale też nie byłam przecież aż tak okrutna, żeby kazać mu brodzić po strumyku, nawet jeśli tak okrutnie śmiał się ze mnie wcześniej - bo o tym nadal byłam przekonana.
Na drogę na leśnej ścieżce za którą znajdowały się namioty ktoś wyszedł. A ja już z daleka wiedziałam dokładnie kto.
- Niedobrze. - szepnęłam do siebie, przygryzając ponownie wargę, bo widziałam, jak stojąca dalej kobieta zakłada ręce na biodra. Jeszcze kawałek nas dzielił spory, ale nie dało się nie zauważyć, jak zaraz bezradnie rozkłada dłonie w naszym kierunku dokładnie, a później odwraca się na pięcie i znika za drzewami ponownie.
Czerwień powoli odpuszczała chyba, schodząc z twarzy, przynajmniej wiatr zdawał się przyjemniej mi policzki chłodzić. Uniosłam jednak dalej brodę, a spojrzenie co jakiś czas przesuwa się ku intruzowi, który… wpatrywał się we mnie. Uciekałam wtedy spojrzeniem, choć sama w sumie nie byłam pewna dlaczego. Nieważne, w końcu rozmowy przecież koniec był. Obróciłam się na pięcie myśląc, że odchodzę już na dobre.
Płakać mi się zachciało nad samą sobą, jak tak stałam, przygryzając palec lekko i myślałam, co ja właściwie dalej pocznę. Zero koszyka, ból w kostce. Wszystko strasznie skomplikowane się stało, a droga przecież od wujka do namiotów w których była cioteczka we wcześniejszą stronę krótka i prosta była. Oh, z pewnością w tej chwili najnieszczęśliwszą dziewczyną na świecie byłam. No może nie świecie, odrobinę przesadziłam. Może w Devon? Innej tak zapadniętej we własnych małych dramatach z pewnością nie było.
Zamrugałam kilka razy kiedy uściślił dokładniej czując, jak czerwień znów występuje na moją twarz. Przygryzłam dolną wargę. Przez chwilę zastanawiając się, czy go po prostu nie okłamać. Brew mi drgnęła idąc do góry, kiedy z jego ust wypadły bale.
- Nie bardzo. - zrezygnowałam w końcu, kiedy dwa bursztyny skrzyżowały się z moimi tęczówkami. Ostatecznie nie wiedziałam, czemu nie uciekłam się do kłamstwa. Było bezpieczniejsze chyba, wygodniejsze, przynajmniej na chwilę. Ale problem był taki, że nie bardzo umiałam kłamać. Ale on przecież nie wiedział o tym wcale. - Cioteczka się tym zajmie. Ja wiem chyba za mało. Tylko podstawy umiem. - odpowiedziałam, spoglądając w dół na kostkę, poddając się ostatecznie. Cioteczka wiedziała o leczeniu więcej, a jak nie ona, to pewnie obok była gdzieś Martha. Sama wolałam nie ryzykować nieudanym zaklęciem. Zresztą, nie mogłam go tak rzucać gdzie popadnie, bez nadzoru dorosłego. Chociaż całe Ministerstwo objęły siły zła, a ja do Hogwartu nie chodziłam od lat Brendan upierał się, żeby nie czarowała sama póki pełnoletnia nie będę, ciotka i wujaszek też wymagali tego samego. Nie kłóciłam się zanadto, bo zazwyczaj wszystko siłą dłoni dało się osiągnąć.
Przesunęłam się w stronę konia, unosząc ręce, przesuwając nimi po sierści, wypowiedziałam kilka słów, zaczynając swoją własną rozmowę. Czasem dziwnie na mnie zerkali, ale ja zawsze sądziłam, że konie są dobrymi słuchaczami. Montygon z cierpliwością wsłuchiwał się w każde moje słowo, czasami odpowiadając w swoim własnym języku. Skupiona na koniu nawet nie poczułam na sobie innego spojrzenia, niż para ciemnych, końskich oczu.
Coś było w tym spojrzeniu barwy bursztynu i nitek w o barwie kory drzew. Blisko natury się zdawały, przeraźliwie czyste, zachwycająco piękne, które łapało co jakiś czas to moje. Włożyłam stopę w przygotowany koszyczek, bo ostatecznie to chyba wolałam chwilę bólu, który rozszedł się, kiedy odbiłam się ku górze, niż dziwne i niezrozumiałe dla mnie do końca próby z kolanami. Uniosłam brew widząc zdziwienie na jego twarzy, zaciskając w wąską linię usta nie powiedziałam jednak słowa, odbierając wodzę, które mi podał. Przecięłam ciszę krótkim stwierdzeniem, ale pozostawił je bez słowa. Zerknęłam na jego plecy prześlizgując spojrzeniem po ciele, odsuwając wzrok i zawieszając go na drodze przed sobą. Zastanawiałam się, czy powinnam się odezwać, zapytać o coś, poprowadzić rozmowę. Ale przecież sama nie chciałam, by wypowiadał ku mnie słowa. Zmarszczyłam nos zaczynając się nad tym zastanawiać. Spłoszenie konia było niespodziewane, szczęśliwie dla mnie samej, tylko głowa została uśpiona w zamyśleniu. Ciało machinalnie zacisnęło się mocniej na wodzach. A dłonie przyciągnęły do ciała, kolana zacisnęły bo bokach, ratując mnie samą przed upadkiem. Poczułam jak serce przyspieszyło obijając się mocniej w klatce, ale bardziej niż o siebie zmartwiłam się o konia. Pochyliłam się do przodu przesuwając się dłońmi po szyi uspokajająco. Spoglądając na mojego towarzysza bo to on teraz zwracał się z łagodnością do konia. Bez tego wszystkowiedzącego uśmieszku. Ruszyliśmy dalej. I dalej bez słów w swoją własną stronę. Chyba zdawało się, że lepiej rozumiemy się z będącym z nami koniem, niż ze sobą wzajemnie. Ale problem kolejny znalazł się na drodze. Przesunęłam spojrzeniem po strumieniu. Przygryzając znów wargę, unosząc trochę mimowolnie brodę odchrząknęłam.
- Moglibyśmy przejechać razem. - zaproponowałam, spoglądając w jego kierunku. - Wezmę koszyk w jedną rękę, a drugą pomogę wsiąść? - zaproponowałam widocznie nie do końca pewna, czy udźwignąć go w stanie w ogóle będę, czy jakkolwiek pomóc. Ale też nie byłam przecież aż tak okrutna, żeby kazać mu brodzić po strumyku, nawet jeśli tak okrutnie śmiał się ze mnie wcześniej - bo o tym nadal byłam przekonana.
Na drogę na leśnej ścieżce za którą znajdowały się namioty ktoś wyszedł. A ja już z daleka wiedziałam dokładnie kto.
- Niedobrze. - szepnęłam do siebie, przygryzając ponownie wargę, bo widziałam, jak stojąca dalej kobieta zakłada ręce na biodra. Jeszcze kawałek nas dzielił spory, ale nie dało się nie zauważyć, jak zaraz bezradnie rozkłada dłonie w naszym kierunku dokładnie, a później odwraca się na pięcie i znika za drzewami ponownie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pąsowiała i bledła raz po raz, ale nie był do końca pewien, czy to zasługa wstydu, czy po prostu chłodnego wiatru, który owiewał ich od wschodu. Na chwilę spoważniał, przyglądając jej się tak bez zrozumienia, nie mając pojęcia, że mogło być w tym coś złego, nieeleganckiego. Kiedy jej drgnęła brew, jego uczyniła w lustrzanym odbiciu całkowicie to samo, intuicyjnie unosząc się w zdziwieniu. No bo jak? Zupełnie nie spodziewał się, że jego pomoc — może przedwczesna, może zbędna — wywoła w niej takie oburzenie i złość, wyraźny sprzeciw, protest. Dlaczego? Jej buta nieco go bawiła, potraktował ją z pobłażaniem, dziewczęta, z którymi się wychował też chciały być samodzielne, a jednak uczono ich, chłopców z rodziny, klanu, by mimo wszystko o nie dbać i sprawować nad nimi pieczę. Chronić je przed wszystkim, przed czym nie potrafiły uratować się same. W naturalnym odruchu ruszył w jej kierunku, a z każdą chwilą zaczynał żałować, że nie zatrzymał się w miejscu, nim zrobił o jeden krok za dużo. Powietrze z niego uleciało na moment, a kiedy sprowadziła go na ziemię po raz kolejny, spoważniał z zawodem.
— Och — jęknął zakłopotany ślepym strzałem. Kolejnym, bo każdym słowem i każdym gestem trafiał na twardą skałę i sam nie wiedział, czy go to bawiło, czy zaskakiwało bardziej. Tak naprawdę nic o niej nie wiedział, pomylił się w ocenie, błędnie zakładając, że jak większość dziewcząt uwielbiała tańczyć. — To chyba nie będzie jednak żadnego kłopotu — wydukał, nie spuszczając z niej wzroku, brwi jednak ściągnęły się ku sobie. Pokiwał głową, odrywając się od jej niebieskich oczu, by przetnie zerknąć jeszcze na jej kostkę; trudno mu było ocenić, czy wszystko było z nią w porządku. Jeśli znała się na tym, jeśli umiała leczyć — wygłupił się, rzeczywiście była w stanie poradzić sobie ze wszystkim i bez jego pomocy. Nie widział jednak innej możliwości, niż odprowadzenie jej i kolejne, uparte zaoferowanie swojej pomocy. Nie wiedział dlaczego tak zawzięcie w to brnął, zamiast dać jej spokój, o który prosiła. Prowadził gniadosza przed siebie, przez trawę, która sięgała mu ponad kostki, milcząc tak, by zapewnić jej przyjemność z tej krótkiej, choć przymusowej przejażdżki.
Nie obracał się też za nią, niosąc jej koszyk, patrząc prosto przed siebie w kierunku namiotów. Miał wystarczająco własnych spraw, którymi się przejmował; które zajmowały jego głowę. I teraz, kiedy ciągnął za sobą wałacha w stronę strumienia, na chwilę zapominając o tym, dlaczego i z kim szedł w stronę namiotów, spływały na niego, zajmując jego twarz lekkim frasunkiem. Zatrzymawszy się przed rozszerzającą rzeczką, przemknął spojrzeniem po nadbrzeżu, szukając najlepszego zejścia i najbezpieczniejszej, zarówno dla niego, jak i dla konia drogi. Kamienie mogły sprawić, że się poślizgnie, a kiedy ujedzie mu noga nabawi się kontuzji. Carter nie dałby mu żyć, gdyby naraził jego zwierzę na coś podobnego, teraz, kiedy było tak potrzebne. Musiał dobrze obrać ścieżkę i rozważyć jak przeprawić się na drugi brzeg. I wtedy do jego uszu dotarł jej cichy głos.
Odwrócił się w jej stronę powoli, zadzierając brodę do góry, by na nią spojrzeć. Wzrok utkwił w jej twarzy, nieco zakłopotanym spojrzeniu, zagubionym w nieśmiałej propozycji, której nie chciała mu oferować, ostatecznie robiąc to z czystej przyzwoitości. Nie musiał się ani odwracać, ani szczególnie długo zastanawiać nad tym, co powiedziała. Byłoby sprawniej, z pewnością bezpieczniej, gdyby wskoczył na wałacha i zajął miejsce tuż za nią, pod jej przedramionami poprowadził ręce i zacisnął je na wodzach, ostatecznie kontrolując rosłe i silne zwierzę. Nim jednak zdążył jej odpowiedzieć zareagowała na widok pojawiającej się po drugiej stronie kobiety, Obrócił głowę, by powodzić za jej spojrzeniem własnym i zrozumieć, co ją zmartwiło.
— Damy sobie radę — zapewnił ją, patrząc znów na nią, a twarz rozpogodził mu uśmiech. Nieprzesadny, dość zachowawczy, spokojny. — Umie panienka jeździć konno? — spytał, ale wcale nie czekał na odpowiedź. Naciągnął mocniej wodze, podając je tak, by skróciła je sobie w dłoniach. — Złap go tak. Jak będziecie schodzić, odchyl się trochę do tyłu, jak będziecie wychodzić zrób to samo do przodu. Pod żadnym pozorem nie zaciągaj ich do siebie — tak jak to zrobiła chwilę wcześniej, kiedy koń spanikował. — Nie w dół, bo poderwie głowę do góry i zacznie się szarpać. Szturchnij go tu — Dłonią złapał ją za piętę delikatnie, jakby chciał docisnąć ją do brzucha wierzchowca, ale nie ruszył jej w obawie, że sprawi jej tym ból. — Będę obok cały czas — zapewnił ją, łapiąc jeszcze przez moment jej spojrzenie, by dać jej pewność, że, będzie mogła liczyć na jego zimną krew, choć sam nie był przekonany, czy potrafiłby ją zachować.
I nie odwlekając już tego w czasie, złapał gniadosza znów za wodze przy pysku i ruszył ostrożnie w dół do strumienia, powoli stawiając stopy i bardziej myśląc o wierzchowcu niż sobie, który przez wzgląd na gabaryty miał trudniej przedostać się między kamieniami przez wodę. Ta zalała jego kostki i łydki, uderzyła w niego z siłą, ale nie na tyle dużą, by zachwiać nim, kiedy brodził przez potok na drugą stronę. Gdzieś po środku koń szarpnął łbem niepewnie, jakby miał się zaraz wycofać. Cmoknął na niego i pociągnął, trzymając na dystans wyciągniętej prosto ręki, świadom, że własne potknięcie przypłaci pewnie wpadnięciem pod konia. Pomimo nierównego dna i śliskich kamieni przedarł się na brzeg, mokry po kolana, dreszcz przemknął mu po plecach, kiedy prawie wbiegł na górkę z koszykiem, puszczając czworonożnego towarzysza na jeden moment. — Chodź — odezwał się do niego, nie do niej, nie męcząc ją rozmową, choć zerknął w je stronę, znów uśmiechając się pod nosem.
— Dzień dobry — powitał czarownicę, która zdawała się na nich czekać z wyraźnym zniecierpliwieniem. Widział, że jej twarz malowało niezadowolenie i obawa. Ukłonił się powoli i uśmiechnął, licząc, że uda mu się jakoś załagodzić tym sytuację. Gniadosz prawie wszedł w niego, szturchnął go łbem w ramię, popychając do przodu. Musiał zrobić krok, by odzyskać równowagę i się nie przewrócić. Spojrzał na niego z wyrzutem, powstrzymując się od komentarza. — Chyba jesteśmy na miejscu — odezwał się w końcu do niej bezpośrednio, podając jej rękę, by mogła zejść bezpiecznie, po chwili puszczając konia, by podać też drugą i właściwie złapać ją w talii, jeśli mu na to pozwoli, gdy zdał sobie sprawę, że zeskoczenie z grzbietu na skręconą kostkę może okazać się nietrafionym pomysłem. — Mam nadzieję, że szybko się zagoi.
— Och — jęknął zakłopotany ślepym strzałem. Kolejnym, bo każdym słowem i każdym gestem trafiał na twardą skałę i sam nie wiedział, czy go to bawiło, czy zaskakiwało bardziej. Tak naprawdę nic o niej nie wiedział, pomylił się w ocenie, błędnie zakładając, że jak większość dziewcząt uwielbiała tańczyć. — To chyba nie będzie jednak żadnego kłopotu — wydukał, nie spuszczając z niej wzroku, brwi jednak ściągnęły się ku sobie. Pokiwał głową, odrywając się od jej niebieskich oczu, by przetnie zerknąć jeszcze na jej kostkę; trudno mu było ocenić, czy wszystko było z nią w porządku. Jeśli znała się na tym, jeśli umiała leczyć — wygłupił się, rzeczywiście była w stanie poradzić sobie ze wszystkim i bez jego pomocy. Nie widział jednak innej możliwości, niż odprowadzenie jej i kolejne, uparte zaoferowanie swojej pomocy. Nie wiedział dlaczego tak zawzięcie w to brnął, zamiast dać jej spokój, o który prosiła. Prowadził gniadosza przed siebie, przez trawę, która sięgała mu ponad kostki, milcząc tak, by zapewnić jej przyjemność z tej krótkiej, choć przymusowej przejażdżki.
Nie obracał się też za nią, niosąc jej koszyk, patrząc prosto przed siebie w kierunku namiotów. Miał wystarczająco własnych spraw, którymi się przejmował; które zajmowały jego głowę. I teraz, kiedy ciągnął za sobą wałacha w stronę strumienia, na chwilę zapominając o tym, dlaczego i z kim szedł w stronę namiotów, spływały na niego, zajmując jego twarz lekkim frasunkiem. Zatrzymawszy się przed rozszerzającą rzeczką, przemknął spojrzeniem po nadbrzeżu, szukając najlepszego zejścia i najbezpieczniejszej, zarówno dla niego, jak i dla konia drogi. Kamienie mogły sprawić, że się poślizgnie, a kiedy ujedzie mu noga nabawi się kontuzji. Carter nie dałby mu żyć, gdyby naraził jego zwierzę na coś podobnego, teraz, kiedy było tak potrzebne. Musiał dobrze obrać ścieżkę i rozważyć jak przeprawić się na drugi brzeg. I wtedy do jego uszu dotarł jej cichy głos.
Odwrócił się w jej stronę powoli, zadzierając brodę do góry, by na nią spojrzeć. Wzrok utkwił w jej twarzy, nieco zakłopotanym spojrzeniu, zagubionym w nieśmiałej propozycji, której nie chciała mu oferować, ostatecznie robiąc to z czystej przyzwoitości. Nie musiał się ani odwracać, ani szczególnie długo zastanawiać nad tym, co powiedziała. Byłoby sprawniej, z pewnością bezpieczniej, gdyby wskoczył na wałacha i zajął miejsce tuż za nią, pod jej przedramionami poprowadził ręce i zacisnął je na wodzach, ostatecznie kontrolując rosłe i silne zwierzę. Nim jednak zdążył jej odpowiedzieć zareagowała na widok pojawiającej się po drugiej stronie kobiety, Obrócił głowę, by powodzić za jej spojrzeniem własnym i zrozumieć, co ją zmartwiło.
— Damy sobie radę — zapewnił ją, patrząc znów na nią, a twarz rozpogodził mu uśmiech. Nieprzesadny, dość zachowawczy, spokojny. — Umie panienka jeździć konno? — spytał, ale wcale nie czekał na odpowiedź. Naciągnął mocniej wodze, podając je tak, by skróciła je sobie w dłoniach. — Złap go tak. Jak będziecie schodzić, odchyl się trochę do tyłu, jak będziecie wychodzić zrób to samo do przodu. Pod żadnym pozorem nie zaciągaj ich do siebie — tak jak to zrobiła chwilę wcześniej, kiedy koń spanikował. — Nie w dół, bo poderwie głowę do góry i zacznie się szarpać. Szturchnij go tu — Dłonią złapał ją za piętę delikatnie, jakby chciał docisnąć ją do brzucha wierzchowca, ale nie ruszył jej w obawie, że sprawi jej tym ból. — Będę obok cały czas — zapewnił ją, łapiąc jeszcze przez moment jej spojrzenie, by dać jej pewność, że, będzie mogła liczyć na jego zimną krew, choć sam nie był przekonany, czy potrafiłby ją zachować.
I nie odwlekając już tego w czasie, złapał gniadosza znów za wodze przy pysku i ruszył ostrożnie w dół do strumienia, powoli stawiając stopy i bardziej myśląc o wierzchowcu niż sobie, który przez wzgląd na gabaryty miał trudniej przedostać się między kamieniami przez wodę. Ta zalała jego kostki i łydki, uderzyła w niego z siłą, ale nie na tyle dużą, by zachwiać nim, kiedy brodził przez potok na drugą stronę. Gdzieś po środku koń szarpnął łbem niepewnie, jakby miał się zaraz wycofać. Cmoknął na niego i pociągnął, trzymając na dystans wyciągniętej prosto ręki, świadom, że własne potknięcie przypłaci pewnie wpadnięciem pod konia. Pomimo nierównego dna i śliskich kamieni przedarł się na brzeg, mokry po kolana, dreszcz przemknął mu po plecach, kiedy prawie wbiegł na górkę z koszykiem, puszczając czworonożnego towarzysza na jeden moment. — Chodź — odezwał się do niego, nie do niej, nie męcząc ją rozmową, choć zerknął w je stronę, znów uśmiechając się pod nosem.
— Dzień dobry — powitał czarownicę, która zdawała się na nich czekać z wyraźnym zniecierpliwieniem. Widział, że jej twarz malowało niezadowolenie i obawa. Ukłonił się powoli i uśmiechnął, licząc, że uda mu się jakoś załagodzić tym sytuację. Gniadosz prawie wszedł w niego, szturchnął go łbem w ramię, popychając do przodu. Musiał zrobić krok, by odzyskać równowagę i się nie przewrócić. Spojrzał na niego z wyrzutem, powstrzymując się od komentarza. — Chyba jesteśmy na miejscu — odezwał się w końcu do niej bezpośrednio, podając jej rękę, by mogła zejść bezpiecznie, po chwili puszczając konia, by podać też drugą i właściwie złapać ją w talii, jeśli mu na to pozwoli, gdy zdał sobie sprawę, że zeskoczenie z grzbietu na skręconą kostkę może okazać się nietrafionym pomysłem. — Mam nadzieję, że szybko się zagoi.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jedno potrafiłam rozpoznać na pewno. Moment w którym robiłam się cała czerwona. A dzisiaj, teraz, tutaj, czerwieniałam, zdawało się co chwilę. Ledwie kolor miał okazję zejść, znów wchodził, by zaraz się schować i pojawić ponownie. Nienawidziłam tego, rumieńców, nad którymi nie potrafiłam zapanować, które całkowicie i w ogóle nie pasowały do koloru moich włosów i cery. Na wszystkie mknące na wietrze liście, naprawdę o tak wiele prosiłam? I nie rozumiałam, kompletnie nie potrafiłam się chyba z nim porozumieć. Każde zdanie i słowo zdawało się po prostu wrzucać mnie dalej w jakiś ślepy zaułek, albo dół lepiej z którego już naprawdę nie wiedziałam jak się wygrzebywać. Uniesiona moja brew, odbiła się na jego mimice, a ja nie mogłam nie zastanowić się, czy on co - w lustro się bawi? Kiedyś w to z tatą grałam, minę siedzącej naprzeciw osoby naśladować było trzeba. Zacisnęłam usta w wąską kreskę.
Wzięłam wdech w płuca, próbując uspokoić i serce i duszę i ciało całe. Dam radę. Słońce co rano wstawać dawało, to i jak jakoś wstyd w sobie mogę pokonać. To upokorzenie całe. Do jego końca tylko musiałam dotrwać. Dalej… dalej wszystko będzie jak dawniej. Tak, właśnie tak - z pewnością całą.
Na oh, to niewiele zazwyczaj powiedzieć się dało. Moje brwi zeszły się ze sobą. Tak okrutnie dziwną sprawą było to, że ktoś nie chodził na potańcówki, czy… jak to powiedział bale - nie to, żeby mnie na te drugiego zapraszano. Na te pierwsze, też nikt mnie nie zabierał raczej. Czerwień paliła się znów na policzkach, bo mimo wszystko nie chciałam żeby źle o mnie myślał, chociaż po tym wszystkim, to dobrze się raczej już nie dało. Przyciągała mnie barwa jego spojrzenia, tak spójna z jesienią która zbliżała się, by objąć ramionami całą Anglię. A jednocześnie, coś peszącego było w spoglądaniu w mieniące się bursztynem tęczówki. Właściwie, nic dziwnego, że trudno w oczy spojrzeć było komuś, przed kim tyle razy wstyd na moich policzkach zdążyło już zapłonąć.
- Kłopot tak czy siak będzie. - mruknęłam, ale nie myśląc już konkretnie o kostce, a o tym, co czeka mnie po tym, jak już na miejsce dotrę. Nie byłam pewna, dlaczego zwyczajnie nie potrafił mi odejść, kiedy tak mocno upierał się, by w dalszą wędrówkę ruszyć znajomą drogą. Może zwyczajnie był uprzejmy - innego wytłumaczenia znaleźć nie umiałam, zostawiłam myśl tę, unosząc brodę, zadzierając spojrzenie na chmury sunące po niebie. Skoro nie zamierzał mówić w końcu zdecydowałam, że też nie będę przerywać milczenia. Na kilka chwil pozwalając sobie na głębszy oddech, zwyczajnie ciesząc się tym, wiatrem lekko smagającym chłodem i nie niosącym ciepła słońcem. W powietrzu czuć już było nadchodzącą jesień. Wypuszczając powietrze opuściłam głowę, spoglądając na sylwetkę chłopaka, prowadzącego konia. Na odcinające się łopatki pod koszulą, kiedy stawiał kolejne kroki. Postój sprawił, że wypowiedziałam propozycję, krótkie słowa, przyciągające jego uwagę prosto do mnie. No tego, że gdy się odezwę na mnie spojrzy akurat mogłam się spodziewać. Wstrzymałam powietrze, na krótkie bicie serca, czekając na odpowiedź. A nagłe oczekiwanie opadło, kiedy dalej dostrzegłam ciotkę. Kłopot właśnie znalazł się blisko niewiarygodnie. Z roztargnieniem wróciłam spojrzeniem do Milczącego, który wypowiedział słowa w moim kierunku. Damy sobie radę. Yhym, kto da, to da. Ale spróbowałam oddać gest i też się uśmiechnąć. Koślawo to musiało jakoś wyjść przez to roztargnienie całe. Na kolejne pytanie otworzyłam już usta żeby odpowiedzieć, jednak nim zdążyłam choćby słowo na świat wypuścić mówił dalej. Zamknęłam je więc wsłuchując się w wypowiadane polecenia. Wiedzy zawsze byłam chłonna, bo każdy dzień coś nowego mógł przynieść i pokazać co innego. Łagodny dotyk na pięcie odrobinę mnie zaskoczył, ale nie uciekłam nogą.
- Nie do siebie i nie w dół. - powtórzyłam. Trochę wiedziałam, jak na koniu jeździć, ale tylko tyle ile lata temu pokazał mi Brendan, na więcej nigdy nie było czasu. A w samym Londynie i możliwości ku temu. Kiedy z jego ust wydostało się zapewnienie, spojrzałam w tęczówki, po raz pierwszy od długiego czasu rzeczywiście spoglądając na kogoś z góry, a nie zadzierając brodę by komuś w oczy spojrzeć. - To obietnica. - odpowiedziałam całkowicie i śmiertelnie poważnie. Wzięłam wdech w płuca, przez chwilę żałując, że jednak nie zdecydował się przejechać razem ze mną, byłoby jakoś… raźniej.
Tak jak powiedział, kiedy schodziliśmy, odchyliłam się trochę do tyłu, trzymając wodze w pokazany wcześniej sposób. Nie przyciągnęłam ich do siebie, kiedy szarpnął łbem, ten jeden, jedyny raz zawierzając stojącemu w wodzie po łydki ciemnowłosemu. Odetchnęłam, kiedy koń ruszył dalej, nachylając się do przodu, kiedy wprowadzał nas ze strumienia. Rozluźniłam się, kiedy stanęliśmy już na trawie. Nachyliłam się, żeby poklepać go po szyi, przesunąć dłońmi po znajomej strukturze sierści. - Dziękuję. - odezwałam się, krótkie zerknięcie przyciągnęło spojrzenie w momencie, kiedy odwracał się, znów wkładając na usta ten uśmieszek. Zmarszczyłam nos, prostując się, odwracając głowę. Przez chwilę dróżka była pusta, ale kiedy znaleźliśmy się dostatecznie blisko na drodze szybko pojawiła się cioteczka. Ramiona właściwie od razu mi opadły trochę.
- Dzień dobry. - odpowiedziała Milczącemu cioteczka, łagodnie, a nawet miło zdawać by się mogło. Ale ja już dobrze wiedziałam, że to kwestia czasu jedynie jest. Kiedy koń wszedł w niego przygryzłam dolną wargę, unosząc jedną z dłoni żeby zakryć usta i ukryć rozbawienie, które na nie weszło. Opuściłam dłoń zabierając ją od warg, na których błądził uśmiech, który znikł szybko, kiedy spojrzałam na ciotkę.
- Jesteśmy. - potwierdziłam, przerzucając nogę przez grzbiet konia. Spojrzałam na wyciągniętą w moją stronę dłoń i dołączającą do niej drugą. Nie zaprotestowałam jednak, łapiąc wcześniej piwne spojrzenie, licząc, że nie pozwoli opaść mi zbyt boleśnie, skoro właśnie tego się podjął. Dłonie w czasie opadanie oparłam o jego ramiona, przy pomocy miękko zsuwając się w konia. Opadając na zdrową nogę, nagle przerażona tym, jak blisko się znajdował.
- Co? - wydukałam nie rozumiejąc z początku sensu który znajdował się w słowach. - Ah. Tak. To… - zaczęłam, ale właściwie to tyle, jeśli chodziło o mnie i odpowiedzi.
- Może... zanim sama zapytam. - wypowiedziała ciotka, zarzucając ścierkę na ramię. Przesuwając spojrzeniem ode mnie do stojącego obok chłopaka. Uniosła brew w górę, ale widocznie to tylko na mnie patrzyła z zawodem.
- Przysięgam! Na wszystkie sasanki i słońce które co ranek mija się ze swym umiłowanym księżycem. - zaczęłam szybko, puszczając jedno z jego ramion, obracając się na pięcie zdrowej kostki. - Wszystko tak jak było w planie zrobić miałam. Ale och, tak okrutnie nierozważnie na bok, zamiast pod nogi spojrzałam, ale niemal pewna byłam, że pomiędzy… nieważne, tak nieważne... - urwałam zanim się rozpędziłam widząc wzrok cioteczki. Odchrząknęłam. - Poślizgnęłam się, na kamieniu. I chyba kostkę zwichnęłam. Ale sama leczyć jej nie próbowałam, bo mówiłaś, że nie powinnam sama. No i szanowny pa… - tłumaczyłam żywo dalej spoglądając na stojącego jeszcze obok chłopaka. Ciocia westchnęła, unosząc rękę żeby przetrzeć nią twarz.
- Wystarczy. Z rozlanego mleka i tak nic już się zrobić nie zdoła. Będą musieli poczekać. - powiedziała gestem głowy wskazując za moje plecy. Kiedy ja obracałam się gwałtownie, ona podnosiła głos, żeby zawołać Dorothę. Zachwiałam się, mocniej zaciskając dłoń na ramieniu o które nadal nieświadomie się wspierałam. Dalej, jeszcze niewielki rozmiarów pojawiły się jednostki zmierzające w naszą stronę. zrobiłam zbolałą minę. Kiedy odwróciłam głowę w ciotki stronę obok stała już Dorotha, łapiąc mnie pod wolną rękę. Uniosłam spojrzenie na Milczącego, przenosząc ciężar ciała na kobietę. Utykając pozwalając się odciągnąć dalej w kierunku drewnianej, prowizorycznej ławki przed namiotami. Odchodząc, skrzyżowałam spojrzenie z cioteczką, która pokręciła krótko głową. Dorotha coś mówiła do mnie, ale nie słuchałam właściwie tego. Odwróciłam głowę przez ramię, zerkając jeszcze w stronę chłopaka i konia pięknego w sumie sama nie wiedząc dlaczego. Zaraz znów zaczęłam spoglądać przed siebie.
- Zostaniesz na obiedzie, Szanowny Pa? - zapytała ciotka, żartobliwie, lekko, ale mnie wcale do śmiechu nie było kiedy te słowa jeszcze doszły do moich ust, a sama myśl zatrwożyła serce. - Ostatecznie pozwól sobie chociaż dać coś na drogę. - zaproponowała, ściągając z ramienia ścierkę. Ja w tym czasie, zasiadając na ławce pouczona przez Dorothę, pochyliłam się, żeby ściągnąć ciężkiego buta i odsłonić zaczerwienione miejsce. Wyciągnęłam różdżkę, uważnie słuchając. Właściwie, nigdy nie rzucałam na siebie samej zaklęć. Wzrok uciekł ku górze, ale tylko on, głowę pozostała nieruchoma, tylko spojrzenie, nieśmiało, niepewnie, sprawdzało, czy miał go znów napotkać.
Wzięłam wdech w płuca, próbując uspokoić i serce i duszę i ciało całe. Dam radę. Słońce co rano wstawać dawało, to i jak jakoś wstyd w sobie mogę pokonać. To upokorzenie całe. Do jego końca tylko musiałam dotrwać. Dalej… dalej wszystko będzie jak dawniej. Tak, właśnie tak - z pewnością całą.
Na oh, to niewiele zazwyczaj powiedzieć się dało. Moje brwi zeszły się ze sobą. Tak okrutnie dziwną sprawą było to, że ktoś nie chodził na potańcówki, czy… jak to powiedział bale - nie to, żeby mnie na te drugiego zapraszano. Na te pierwsze, też nikt mnie nie zabierał raczej. Czerwień paliła się znów na policzkach, bo mimo wszystko nie chciałam żeby źle o mnie myślał, chociaż po tym wszystkim, to dobrze się raczej już nie dało. Przyciągała mnie barwa jego spojrzenia, tak spójna z jesienią która zbliżała się, by objąć ramionami całą Anglię. A jednocześnie, coś peszącego było w spoglądaniu w mieniące się bursztynem tęczówki. Właściwie, nic dziwnego, że trudno w oczy spojrzeć było komuś, przed kim tyle razy wstyd na moich policzkach zdążyło już zapłonąć.
- Kłopot tak czy siak będzie. - mruknęłam, ale nie myśląc już konkretnie o kostce, a o tym, co czeka mnie po tym, jak już na miejsce dotrę. Nie byłam pewna, dlaczego zwyczajnie nie potrafił mi odejść, kiedy tak mocno upierał się, by w dalszą wędrówkę ruszyć znajomą drogą. Może zwyczajnie był uprzejmy - innego wytłumaczenia znaleźć nie umiałam, zostawiłam myśl tę, unosząc brodę, zadzierając spojrzenie na chmury sunące po niebie. Skoro nie zamierzał mówić w końcu zdecydowałam, że też nie będę przerywać milczenia. Na kilka chwil pozwalając sobie na głębszy oddech, zwyczajnie ciesząc się tym, wiatrem lekko smagającym chłodem i nie niosącym ciepła słońcem. W powietrzu czuć już było nadchodzącą jesień. Wypuszczając powietrze opuściłam głowę, spoglądając na sylwetkę chłopaka, prowadzącego konia. Na odcinające się łopatki pod koszulą, kiedy stawiał kolejne kroki. Postój sprawił, że wypowiedziałam propozycję, krótkie słowa, przyciągające jego uwagę prosto do mnie. No tego, że gdy się odezwę na mnie spojrzy akurat mogłam się spodziewać. Wstrzymałam powietrze, na krótkie bicie serca, czekając na odpowiedź. A nagłe oczekiwanie opadło, kiedy dalej dostrzegłam ciotkę. Kłopot właśnie znalazł się blisko niewiarygodnie. Z roztargnieniem wróciłam spojrzeniem do Milczącego, który wypowiedział słowa w moim kierunku. Damy sobie radę. Yhym, kto da, to da. Ale spróbowałam oddać gest i też się uśmiechnąć. Koślawo to musiało jakoś wyjść przez to roztargnienie całe. Na kolejne pytanie otworzyłam już usta żeby odpowiedzieć, jednak nim zdążyłam choćby słowo na świat wypuścić mówił dalej. Zamknęłam je więc wsłuchując się w wypowiadane polecenia. Wiedzy zawsze byłam chłonna, bo każdy dzień coś nowego mógł przynieść i pokazać co innego. Łagodny dotyk na pięcie odrobinę mnie zaskoczył, ale nie uciekłam nogą.
- Nie do siebie i nie w dół. - powtórzyłam. Trochę wiedziałam, jak na koniu jeździć, ale tylko tyle ile lata temu pokazał mi Brendan, na więcej nigdy nie było czasu. A w samym Londynie i możliwości ku temu. Kiedy z jego ust wydostało się zapewnienie, spojrzałam w tęczówki, po raz pierwszy od długiego czasu rzeczywiście spoglądając na kogoś z góry, a nie zadzierając brodę by komuś w oczy spojrzeć. - To obietnica. - odpowiedziałam całkowicie i śmiertelnie poważnie. Wzięłam wdech w płuca, przez chwilę żałując, że jednak nie zdecydował się przejechać razem ze mną, byłoby jakoś… raźniej.
Tak jak powiedział, kiedy schodziliśmy, odchyliłam się trochę do tyłu, trzymając wodze w pokazany wcześniej sposób. Nie przyciągnęłam ich do siebie, kiedy szarpnął łbem, ten jeden, jedyny raz zawierzając stojącemu w wodzie po łydki ciemnowłosemu. Odetchnęłam, kiedy koń ruszył dalej, nachylając się do przodu, kiedy wprowadzał nas ze strumienia. Rozluźniłam się, kiedy stanęliśmy już na trawie. Nachyliłam się, żeby poklepać go po szyi, przesunąć dłońmi po znajomej strukturze sierści. - Dziękuję. - odezwałam się, krótkie zerknięcie przyciągnęło spojrzenie w momencie, kiedy odwracał się, znów wkładając na usta ten uśmieszek. Zmarszczyłam nos, prostując się, odwracając głowę. Przez chwilę dróżka była pusta, ale kiedy znaleźliśmy się dostatecznie blisko na drodze szybko pojawiła się cioteczka. Ramiona właściwie od razu mi opadły trochę.
- Dzień dobry. - odpowiedziała Milczącemu cioteczka, łagodnie, a nawet miło zdawać by się mogło. Ale ja już dobrze wiedziałam, że to kwestia czasu jedynie jest. Kiedy koń wszedł w niego przygryzłam dolną wargę, unosząc jedną z dłoni żeby zakryć usta i ukryć rozbawienie, które na nie weszło. Opuściłam dłoń zabierając ją od warg, na których błądził uśmiech, który znikł szybko, kiedy spojrzałam na ciotkę.
- Jesteśmy. - potwierdziłam, przerzucając nogę przez grzbiet konia. Spojrzałam na wyciągniętą w moją stronę dłoń i dołączającą do niej drugą. Nie zaprotestowałam jednak, łapiąc wcześniej piwne spojrzenie, licząc, że nie pozwoli opaść mi zbyt boleśnie, skoro właśnie tego się podjął. Dłonie w czasie opadanie oparłam o jego ramiona, przy pomocy miękko zsuwając się w konia. Opadając na zdrową nogę, nagle przerażona tym, jak blisko się znajdował.
- Co? - wydukałam nie rozumiejąc z początku sensu który znajdował się w słowach. - Ah. Tak. To… - zaczęłam, ale właściwie to tyle, jeśli chodziło o mnie i odpowiedzi.
- Może... zanim sama zapytam. - wypowiedziała ciotka, zarzucając ścierkę na ramię. Przesuwając spojrzeniem ode mnie do stojącego obok chłopaka. Uniosła brew w górę, ale widocznie to tylko na mnie patrzyła z zawodem.
- Przysięgam! Na wszystkie sasanki i słońce które co ranek mija się ze swym umiłowanym księżycem. - zaczęłam szybko, puszczając jedno z jego ramion, obracając się na pięcie zdrowej kostki. - Wszystko tak jak było w planie zrobić miałam. Ale och, tak okrutnie nierozważnie na bok, zamiast pod nogi spojrzałam, ale niemal pewna byłam, że pomiędzy… nieważne, tak nieważne... - urwałam zanim się rozpędziłam widząc wzrok cioteczki. Odchrząknęłam. - Poślizgnęłam się, na kamieniu. I chyba kostkę zwichnęłam. Ale sama leczyć jej nie próbowałam, bo mówiłaś, że nie powinnam sama. No i szanowny pa… - tłumaczyłam żywo dalej spoglądając na stojącego jeszcze obok chłopaka. Ciocia westchnęła, unosząc rękę żeby przetrzeć nią twarz.
- Wystarczy. Z rozlanego mleka i tak nic już się zrobić nie zdoła. Będą musieli poczekać. - powiedziała gestem głowy wskazując za moje plecy. Kiedy ja obracałam się gwałtownie, ona podnosiła głos, żeby zawołać Dorothę. Zachwiałam się, mocniej zaciskając dłoń na ramieniu o które nadal nieświadomie się wspierałam. Dalej, jeszcze niewielki rozmiarów pojawiły się jednostki zmierzające w naszą stronę. zrobiłam zbolałą minę. Kiedy odwróciłam głowę w ciotki stronę obok stała już Dorotha, łapiąc mnie pod wolną rękę. Uniosłam spojrzenie na Milczącego, przenosząc ciężar ciała na kobietę. Utykając pozwalając się odciągnąć dalej w kierunku drewnianej, prowizorycznej ławki przed namiotami. Odchodząc, skrzyżowałam spojrzenie z cioteczką, która pokręciła krótko głową. Dorotha coś mówiła do mnie, ale nie słuchałam właściwie tego. Odwróciłam głowę przez ramię, zerkając jeszcze w stronę chłopaka i konia pięknego w sumie sama nie wiedząc dlaczego. Zaraz znów zaczęłam spoglądać przed siebie.
- Zostaniesz na obiedzie, Szanowny Pa? - zapytała ciotka, żartobliwie, lekko, ale mnie wcale do śmiechu nie było kiedy te słowa jeszcze doszły do moich ust, a sama myśl zatrwożyła serce. - Ostatecznie pozwól sobie chociaż dać coś na drogę. - zaproponowała, ściągając z ramienia ścierkę. Ja w tym czasie, zasiadając na ławce pouczona przez Dorothę, pochyliłam się, żeby ściągnąć ciężkiego buta i odsłonić zaczerwienione miejsce. Wyciągnęłam różdżkę, uważnie słuchając. Właściwie, nigdy nie rzucałam na siebie samej zaklęć. Wzrok uciekł ku górze, ale tylko on, głowę pozostała nieruchoma, tylko spojrzenie, nieśmiało, niepewnie, sprawdzało, czy miał go znów napotkać.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Udawał, że nie widzi, jak jej długa szyja i delikatna buzia pokrywają się pąsem. Udawał, że jest ślepy, kiedy jej widoczne gołym okiem i z daleka piegi znikały na tle urokliwej, buraczanej czerwieni. Ale ignorował to tylko pozornie, zdradzało ją to ze wszystkim. Złością, wstydem, irytacją. Nie starał się być złośliwy, wręcz przeciwnie. Uśmiechem pragnął załagodzić jej napady emocji, uspokoić ją — ponoć bywał obcesowy, arogancki, nie chciał być niegrzeczny wobec dziewczyny z dobrego domu; raz zostać bohaterem. Tymczasem ten działał na nią, jak płachta na byka. I gdy starał się być miły na każdym kroku próbowała go przekonać, że im mniej się będzie starał tym lepiej, a on przeciwnie, im mocniej próbowała tym bardziej był pewien, że podjął właściwe kroki. Zawziętość względem obcych zupełnie nie leżała w jego naturze, a już od pierwszej chwili wiedział, że nie może po prostu patrzeć, jak kulawo zmierza w obranym od początku kierunku, mierząc się z bólem. Nie potrafił wyjaśnić powodu, dla którego nie przystał na jej prośbę i nie pozwolił jej samodzielnie pokonać reszty drogi, chociaż mogła trwać całą wieczność. Po prostu zadziałał instynktownie, nie myśląc za wiele, zawierzył intuicji, pchając się tam, gdzie był niemile widziany. Prowadził konia, milcząc, za jej życzeniem, zgodą, pragnieniem. Zagwizdał pod nosem dawną, cygańską melodię. Cisza nigdy do końca nie była jego sprzymierzeńcem, dawała zbyt wiele miejsca własnej interpretacji, prowokowała do zadawania pytań, na które nie chciał i nie lubił odpowiadać; prowokowała myśli, przed którymi uciekał, udając, że nic nie zepsuje mu nastroju. Im więcej wokół się działo, im większy panował chaos, gwar i zamęt, tym bezpieczniej się czuł — a teraz? Na świeczniku, idąc przed nią, nie widząc jej spojrzenia, wyrazu twarzy, nie mogąc odczytać z jej niebieskich jak niebo oczu myśli pozwalał jej cieszyć się ciszą, spokojem. Kroczący obok niego wałach rżał cicho, oddychał spokojnie przez całą drogę do strumienia, który zakręcał, a który musieli przekroczyć, by dostać się w stronę namiotów, gdzie czekali na dziewczynę bliscy. Kiedy odwzajemniła uśmiech, choć nikły i niepewny, ale pierwszy odkąd wszedł jej w drogę, skinął głową, pewnie i z zadowoleniem, że chociaż na chwilę znaleźli nić porozumienia. Powtórzyła po nim słowa; zdawała się rozumieć o co chodzi. To dobrze wróżyło tej przeprawie. Chwilę dłużej zawiesił na niej wzrok, kiedy zmieniła zapewnienie w obietnicę, nadając jego własnym słowem jakiegoś wielkiego, poważnego wymiaru. Cień powagi przemknął przez jego twarz, kąciki ust opadły na chwilę, ale może nie zauważyła, uśmiechnął się zaraz bowiem. Unikał obietnic, jak ognia, nie składał takich bez pokrycia — nie robił tego więc prawie nigdy. Na wszelki wypadek, gdyby coś miało trafić szlag. Odpowiedzialność za takie słowa była przeogromna, nie chciał, by ciążyła mu na sercu.
— Drobiazg — odparł jej po wszystkim, po całej przeprawie przez rzeczkę. Jego uwaga skupiała się już na kobiecie, jakby wiedział, że troskliwie i nieufnie mogłaby na niego spoglądać, starając się zachować tak, jak należało, by kobiecej — matczynej? — duszy nie drażnić. Dziewczęciu pomógł zejść z konia, koncentrując na niej spojrzenie bez słowa, błądząc nim po piegowatej twarzy, która zdawała się przypominać niebo usłane gwiazdami. Zdawało mu się, że dojrzał w nich jakiś wzór, który znał, ale chwila trwała krótko, nie zdołał się przyjrzeć, nie mógł sobie przypomnieć od tak. Ani zająknięcie, ani odpowiedź, która nie pasowała właściwie do niczego, choć może zapomniał o pytaniu, które zadał, nie oderwała od niej wzroku. Zmarszczył brwi tylko, jakby w jej twarzy szukał czegoś. Znajomego może? Dopiero głos kobiety sprawił, że spojrzał na nią i odsunął się nieznacznie, posyłając jej uśmiech. Nienaganny, życzliwy. Pasja w słowach rudowłosej, ilość emocji i poezja na moment go zdumiały. Uniósł brew, kiwając powoli głową, jakby chciał podpowiedzieć coś; tak właśnie było. Obróciły się obie w przeciwnych kierunkach, w jednej chwili, ale ta, która się go trzymała zachwiała się nagle, więc odruchowo obrócił się tak, a jego własna dłoń przemknęła przez powietrze, by złapać jej, chroniąc ją przed upadkiem. — Wszystko w porządku?— spytał, ale widział, że nie było. Ze zmartwieniem spojrzał na jej zbolałą minę i puścił ją, kiedy obok pojawiła się kolejna kobieta, by jej pomóc. Złapać ją pewnie pod bok. Zerknął na nie obie, na jedną potem na drugą, szukając pewności, że nie potrzebują jego pomocy więcej, a kiedy dały sobie radę wziął głęboki wdech.
Szanowny pan - tak powiedziała. Och tak, był bardzo szanowny dziś. Brew podskoczyła mu momentalnie do góry, a kąciki ust jeszcze wyraźniej rozciągnęły usta w uśmiechu, brodę zadarł wyżej, jak na szanownego pana przystało. Ręce na chwilę elegancko pomknęły do tyłu, by spleść się za plecami, tak jak robili to dżentelmeni, których widywał w Londynie.
— Bardzo dziękuję, ale na mnie już pora. Śpieszę się.— Skłonił się lekko; to było bardzo miłe, ale czuł, że nie powinien niczego przyjąć. — Mam nadzieję, że to jednak nic poważnego — dodał na odchodne, zerkając w stronę rudej dziewczyny, trochę własne słowa uznając za pretekst, by zwrócić się ku niej i pożegnać ją - też skinięciem głowy i mieć pewność, że jeszcze spojrzy za nim, nim odjedzie. Ich spojrzenie się spotkało, zerkała ku niemu. Przyłapał ją na tym, że czekała aż zwróci się jeszcze do niej nim zniknie. Uśmiechnął się. Chciał powiedzieć do zobaczenia, ale był pewien, że ich drogi nigdy więcej się nie skrzyżują. A szkoda, wybitnie interesującą była osobą.
Nie ociągał się. Powinien być już dawno u Carterów, z pewnością chcieli ruszać w dalszą drogę. Wycofał się do lewej łopatki gniadosza, wodze chwycił w dłoń i tą samą złapał też za grzywę tuż nad kłębem. Sprężyście odbił się od ziemi, wskakując na koński grzbiet, usadowił wygodnie, zawrócił wałacha w drugą stronę, spojrzeniem żegnając kobiety. Do strumienia pokłusował, przeszedł przez niego sprawnie i szybko, dopiero na drugiej stronie przechodząc w galop, niezbyt prędki, spokojny. Nie mógł zmęczyć konia, czekała ich wciąż długa droga.
| zt x2?
— Drobiazg — odparł jej po wszystkim, po całej przeprawie przez rzeczkę. Jego uwaga skupiała się już na kobiecie, jakby wiedział, że troskliwie i nieufnie mogłaby na niego spoglądać, starając się zachować tak, jak należało, by kobiecej — matczynej? — duszy nie drażnić. Dziewczęciu pomógł zejść z konia, koncentrując na niej spojrzenie bez słowa, błądząc nim po piegowatej twarzy, która zdawała się przypominać niebo usłane gwiazdami. Zdawało mu się, że dojrzał w nich jakiś wzór, który znał, ale chwila trwała krótko, nie zdołał się przyjrzeć, nie mógł sobie przypomnieć od tak. Ani zająknięcie, ani odpowiedź, która nie pasowała właściwie do niczego, choć może zapomniał o pytaniu, które zadał, nie oderwała od niej wzroku. Zmarszczył brwi tylko, jakby w jej twarzy szukał czegoś. Znajomego może? Dopiero głos kobiety sprawił, że spojrzał na nią i odsunął się nieznacznie, posyłając jej uśmiech. Nienaganny, życzliwy. Pasja w słowach rudowłosej, ilość emocji i poezja na moment go zdumiały. Uniósł brew, kiwając powoli głową, jakby chciał podpowiedzieć coś; tak właśnie było. Obróciły się obie w przeciwnych kierunkach, w jednej chwili, ale ta, która się go trzymała zachwiała się nagle, więc odruchowo obrócił się tak, a jego własna dłoń przemknęła przez powietrze, by złapać jej, chroniąc ją przed upadkiem. — Wszystko w porządku?— spytał, ale widział, że nie było. Ze zmartwieniem spojrzał na jej zbolałą minę i puścił ją, kiedy obok pojawiła się kolejna kobieta, by jej pomóc. Złapać ją pewnie pod bok. Zerknął na nie obie, na jedną potem na drugą, szukając pewności, że nie potrzebują jego pomocy więcej, a kiedy dały sobie radę wziął głęboki wdech.
Szanowny pan - tak powiedziała. Och tak, był bardzo szanowny dziś. Brew podskoczyła mu momentalnie do góry, a kąciki ust jeszcze wyraźniej rozciągnęły usta w uśmiechu, brodę zadarł wyżej, jak na szanownego pana przystało. Ręce na chwilę elegancko pomknęły do tyłu, by spleść się za plecami, tak jak robili to dżentelmeni, których widywał w Londynie.
— Bardzo dziękuję, ale na mnie już pora. Śpieszę się.— Skłonił się lekko; to było bardzo miłe, ale czuł, że nie powinien niczego przyjąć. — Mam nadzieję, że to jednak nic poważnego — dodał na odchodne, zerkając w stronę rudej dziewczyny, trochę własne słowa uznając za pretekst, by zwrócić się ku niej i pożegnać ją - też skinięciem głowy i mieć pewność, że jeszcze spojrzy za nim, nim odjedzie. Ich spojrzenie się spotkało, zerkała ku niemu. Przyłapał ją na tym, że czekała aż zwróci się jeszcze do niej nim zniknie. Uśmiechnął się. Chciał powiedzieć do zobaczenia, ale był pewien, że ich drogi nigdy więcej się nie skrzyżują. A szkoda, wybitnie interesującą była osobą.
Nie ociągał się. Powinien być już dawno u Carterów, z pewnością chcieli ruszać w dalszą drogę. Wycofał się do lewej łopatki gniadosza, wodze chwycił w dłoń i tą samą złapał też za grzywę tuż nad kłębem. Sprężyście odbił się od ziemi, wskakując na koński grzbiet, usadowił wygodnie, zawrócił wałacha w drugą stronę, spojrzeniem żegnając kobiety. Do strumienia pokłusował, przeszedł przez niego sprawnie i szybko, dopiero na drugiej stronie przechodząc w galop, niezbyt prędki, spokojny. Nie mógł zmęczyć konia, czekała ich wciąż długa droga.
| zt x2?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Świadomość działania mojej mimiki, to było jedno. Przez te kilkanaście lat już nauczyłam się rozpoznawać momenty, ale nie umiałam nad nią panować. Kontrolować jej ani odrobinę. Wiedziałam dokładnie, że nie. Każde moje uczucie, myśl, wszystko pojawiało się na twarzy w odpowiednim ułożeniu brwi, zmarszczeniu lub rozszerzeniu oczu, ustach, które układały się tak, jak chciało tego serce. Najgorsze jednak ze wszystko było okrutne, czerwienienie. Już nawet nie dlatego, że wydawało mnie dodatkowo. Tylko dlatego, że róż z rudym nigdy, ale to nigdy nie wyglądał dobrze. To było największe moje zmartwienie, bolączka, ciężar, który nosić miałam na barkach do końca mego rudowłosego życia.
I nie rozumiałam go. Kompletnie, ani trochę, wcale. To jeszcze większą budziło frustrację. Śmiał się ze mnie, a kiedy mówiłam, że poradzę sobie sama uparcie pozostawał obok. Bo mogłam, oczywiście że tak. Radziłam sobie sama - no prawie - od lat. Pokonanie drogi do tymczasowego domu nie było przecież aż tak wielkim wyzwaniem. Nawet z bolącą kostką.
Okropny miałam charakter, wuja nazywał to ognistym temperamentem, ale nie bardzo wiedziałam, czy sama nazwa zmienia jakoś sprawę. Kiedy podjęłam jakieś zdanie, rzadko kiedy je tak naprawdę zmieniałam. Kiedy się uparłam na coś, szłam w zaparte nawet jeśli moja prawda już dawno nią nie była. Nie chciałam pomocy, chciałam pozostać ze swoim własnym upokorzeniem sama, mimo że droga trwałaby wieczność, umysł by mi podpowiedział historii kilka o których można by rozmyślać. A mimo to, nie wiedząc dokładnie dlaczego uległam, pozwoliłam sobie pomóc.
Milczałam, tak jak i on milczał. Kiedy zaczął nucić brew mi lekko drgnęła, a spojrzenie przesunęło się ku niemu. Wpatrywałam się w poruszające się plecy, kolejno stawiane kroki, nie potrafiąc zrozumieć nadal niczego. Odwróciłam spojrzenie, mimowolnie unosząc brodę ku górze. Która nie opadła, kiedy wystosowywałam propozycję, nie bardzo mi odpowiadającą, ale zdającą się jedyną odpowiednią. I która ostatecznie jednie nią pozostała - propozycją. Słuchałam uważnie wykładu, tylko na krótką chwilę łapiąc spojrzenie, odpowiadając czymś na kształt uśmiechu, krótkiego, niepewnego, odrobinę winnego, ostrożnego nawet.
Podziękować wypadało, chociaż słowo wcale nie wyszło z moich ust łatwo, bo nic nie było w stanie zmyć tego upokorzenia, które nadal wewnątrz mnie się rozbijało. Pozwoliłam sobie pomóc z tym zejściem, bo wiedziałam, że sama na pewno upadnę boleśnie. Ale tylko dlatego, przecież normalnie poradziłabym sobie sama. Ułożyłam dłonie i zsunęłam się łagodnie na zdrową nogą. Spoglądając najpierw na buty, by później unieść twarz i spojrzenie nie spodziewając się, a może licząc, że nie będzie patrzył wprost na mnie. Zająknęłam się, mimo wszystko krzyżując z nim tęczówki. Nie rozumiałam, czemu się tak patrzył, musiałam mieć coś na twarzy, coś innego niż gromadę piegów. Może byłam do tego wszystkiego jeszcze brudna? Padające słowa sprawiły, że z moich ust wypadło głupie pytanie, kiedy mimo wszystko - mimo upokorzenia, nachodzenia znów twarzy czerwienią - wpatrywałam się w tęczówki przypominające mi wiosnę, lub jesień kiedy brąz nieśmiało przetykany był zielenią. Coś wypadło z moich ust jeszcze, ale nie do końca złożyłam kompletną odpowiedź, zanim do moich uszu doszedł głos cioteczki, wyrywając mnie znów do czasu w którym byłam. Ciało cofnęło się trochę, mimo, że nogi pozostały na miejscu, jedna z dłoni puściła, kiedy zwracałam się w stronę cioteczki upominającej się o wyjaśnienia. Zaczęłam mówić w czasie słów tylko raz oczy na krótką sekundę pomknęły ku niemu. Obróciłam się gwałtownie, ale zbolała miła nie znaczyła bólu w nodze a sercu. Padające obok pytanie zatańczyło wokół strapienia i niepocieszenia na mojej twarzy.
- Zawiodłam. - szepnęłam, ale bardziej do siebie niż w odpowiedzi do niego chwilę później oddając się już Dorothcie. Pozwoliłam się zabrać, odebrać, przejąć, odciążyć z balansu którym byłam i który na siebie przyjął choć nadal nie rozumiałam dlaczego.
Trochę odetchnęłam, kiedy jednak odmówił obiadu. Nie chciałam by ktoś kto świadkiem tak wielkiego upokorzenia mojego zostawał tu jeszcze dłużej. Całe szczęście, że jutro mieliśmy opuścić Blackpool. Mimo to, poza moją kontrolą całkiem, moje tęczówki pomknęły ku górze, ku niemu, kiedy pozbyłam się już buta. Nie spodziewając się kompletnie że i on zwróci się do mnie. Przyłapana, znowu? ponownie? Wyprostowałam mimowolnie plecy i uniosłam brodę w krótkiej odpowiedzi skinając krótko głową. Niech sobie nie myśli, nie interesowałam się wcale. Ale dopiero kiedy Dorotha upomniała mnie, że jej nie słucham wcale, zrozumiałam, że mimo iż nie chcę patrzyłam jak wyrusza w drogę. Ale to na pewno, na konia patrzyłam, piękny był i miły dla mnie.
Wzięłam wdech w usta, kiedy zniknął z pola widzenia, a starsza kobieta upomniała mnie, że nie słucham. Poprawiłam uścisk na różdżce, patrząc na gest, który zaraz miałam wykonać sama.
| zt
I nie rozumiałam go. Kompletnie, ani trochę, wcale. To jeszcze większą budziło frustrację. Śmiał się ze mnie, a kiedy mówiłam, że poradzę sobie sama uparcie pozostawał obok. Bo mogłam, oczywiście że tak. Radziłam sobie sama - no prawie - od lat. Pokonanie drogi do tymczasowego domu nie było przecież aż tak wielkim wyzwaniem. Nawet z bolącą kostką.
Okropny miałam charakter, wuja nazywał to ognistym temperamentem, ale nie bardzo wiedziałam, czy sama nazwa zmienia jakoś sprawę. Kiedy podjęłam jakieś zdanie, rzadko kiedy je tak naprawdę zmieniałam. Kiedy się uparłam na coś, szłam w zaparte nawet jeśli moja prawda już dawno nią nie była. Nie chciałam pomocy, chciałam pozostać ze swoim własnym upokorzeniem sama, mimo że droga trwałaby wieczność, umysł by mi podpowiedział historii kilka o których można by rozmyślać. A mimo to, nie wiedząc dokładnie dlaczego uległam, pozwoliłam sobie pomóc.
Milczałam, tak jak i on milczał. Kiedy zaczął nucić brew mi lekko drgnęła, a spojrzenie przesunęło się ku niemu. Wpatrywałam się w poruszające się plecy, kolejno stawiane kroki, nie potrafiąc zrozumieć nadal niczego. Odwróciłam spojrzenie, mimowolnie unosząc brodę ku górze. Która nie opadła, kiedy wystosowywałam propozycję, nie bardzo mi odpowiadającą, ale zdającą się jedyną odpowiednią. I która ostatecznie jednie nią pozostała - propozycją. Słuchałam uważnie wykładu, tylko na krótką chwilę łapiąc spojrzenie, odpowiadając czymś na kształt uśmiechu, krótkiego, niepewnego, odrobinę winnego, ostrożnego nawet.
Podziękować wypadało, chociaż słowo wcale nie wyszło z moich ust łatwo, bo nic nie było w stanie zmyć tego upokorzenia, które nadal wewnątrz mnie się rozbijało. Pozwoliłam sobie pomóc z tym zejściem, bo wiedziałam, że sama na pewno upadnę boleśnie. Ale tylko dlatego, przecież normalnie poradziłabym sobie sama. Ułożyłam dłonie i zsunęłam się łagodnie na zdrową nogą. Spoglądając najpierw na buty, by później unieść twarz i spojrzenie nie spodziewając się, a może licząc, że nie będzie patrzył wprost na mnie. Zająknęłam się, mimo wszystko krzyżując z nim tęczówki. Nie rozumiałam, czemu się tak patrzył, musiałam mieć coś na twarzy, coś innego niż gromadę piegów. Może byłam do tego wszystkiego jeszcze brudna? Padające słowa sprawiły, że z moich ust wypadło głupie pytanie, kiedy mimo wszystko - mimo upokorzenia, nachodzenia znów twarzy czerwienią - wpatrywałam się w tęczówki przypominające mi wiosnę, lub jesień kiedy brąz nieśmiało przetykany był zielenią. Coś wypadło z moich ust jeszcze, ale nie do końca złożyłam kompletną odpowiedź, zanim do moich uszu doszedł głos cioteczki, wyrywając mnie znów do czasu w którym byłam. Ciało cofnęło się trochę, mimo, że nogi pozostały na miejscu, jedna z dłoni puściła, kiedy zwracałam się w stronę cioteczki upominającej się o wyjaśnienia. Zaczęłam mówić w czasie słów tylko raz oczy na krótką sekundę pomknęły ku niemu. Obróciłam się gwałtownie, ale zbolała miła nie znaczyła bólu w nodze a sercu. Padające obok pytanie zatańczyło wokół strapienia i niepocieszenia na mojej twarzy.
- Zawiodłam. - szepnęłam, ale bardziej do siebie niż w odpowiedzi do niego chwilę później oddając się już Dorothcie. Pozwoliłam się zabrać, odebrać, przejąć, odciążyć z balansu którym byłam i który na siebie przyjął choć nadal nie rozumiałam dlaczego.
Trochę odetchnęłam, kiedy jednak odmówił obiadu. Nie chciałam by ktoś kto świadkiem tak wielkiego upokorzenia mojego zostawał tu jeszcze dłużej. Całe szczęście, że jutro mieliśmy opuścić Blackpool. Mimo to, poza moją kontrolą całkiem, moje tęczówki pomknęły ku górze, ku niemu, kiedy pozbyłam się już buta. Nie spodziewając się kompletnie że i on zwróci się do mnie. Przyłapana, znowu? ponownie? Wyprostowałam mimowolnie plecy i uniosłam brodę w krótkiej odpowiedzi skinając krótko głową. Niech sobie nie myśli, nie interesowałam się wcale. Ale dopiero kiedy Dorotha upomniała mnie, że jej nie słucham wcale, zrozumiałam, że mimo iż nie chcę patrzyłam jak wyrusza w drogę. Ale to na pewno, na konia patrzyłam, piękny był i miły dla mnie.
Wzięłam wdech w usta, kiedy zniknął z pola widzenia, a starsza kobieta upomniała mnie, że nie słucham. Poprawiłam uścisk na różdżce, patrząc na gest, który zaraz miałam wykonać sama.
| zt
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Znów byłam w Blackpool. Choć tym razem trochę inaczej sprawa się miała niż ostatnio. Ilość nadciągających ludzi nadal była spora, ale mniejsza. Nic to, bo do zrobienia przed zimą nadal pozostawało wiele. Każdemu kto potrzebował pomocy, pomóc należało. A wydarzenie, które miało odbyć się dzisiaj, przygotowywane było już od kilku dni które spędzamy tutaj razem z cioteczką. Wiedziałam już co i jak, bo wcześniej przygotowywaliśmy podobne przedsięwzięcie w innych miastach Devon. Było sporo pracy, ale tej nigdy się nie obawiałam. Wręcz przeciwnie, przyjemne było zrobić coś co mogło przynieść komuś radość, a może nawet chociaż uśmiech mały w czasach w których przyszło nam wszystkim żyć. I lubiłam w sumie Blackpool, było dla mnie ważne - ale wcale nie dlatego, że w strumień wpadłam i potrzebowałam obcej pomocy - o nim, jak postanowiłam nie myślałam wcale. Prawie. Bardziej dlatego, że niedaleko miasta wśród drzew na znajomej polanie znajdował się postawiony za moją sprawą nagrobek. Chodziłam tam, żeby porozmawiać z kuzynem Garrettem, poczuć się z nim bliżej, podzielić sekretem, tak jak niegdyś - bo sekrety ponoć moc miały, by związać mocniej wspólnie dusze. Był też ważny, bo to tutaj właśnie w tym miejscu Brendan powiedział mi całą prawdę.
I dziś miał być ważny, bo miał pokazać po raz kolejny naszą jedność. A gdzie zgoda była, tam i miało być zwycięstwo - wiedziałam dokładnie, że razem, jesteśmy w stanie osiągnąć więcej. Pracy od samego rana było po łokcie, po tym, jak kilka dni wcześniej objechaliśmy mniejsze wioski roznosząc informacje o szykowanej przedzimowej zbiórce musiałyśmy jeszcze przygotować całą resztę. Cioteczka zaprzęgła do kuchni wiele osób, bo i wypieków miało się dać dzisiaj spróbować więcej. Nie tylko ich, zbierając się w solidną grupę zebrano też składniki na porządną ilość zupy, a mężczyźni upolowali dostateczną ilość mięsa, by dostał jeść każdy, kto pomagał wcześniej w przygotowaniach drewna na zimę dla tych, którzy tego potrzebowali. Nie było żadnych wielkich aukcji i rzucania złotem to wielkiej tacy, nikt nie myślał, żeby teraz kupować wystawne obrazy, czy suknie ociekające złotem. Ale to nie znaczyło, że nie można było się pobawić, odetchnąć, zebrać razem i przypomnieć sobie, że dobro nie znika, tylko krąży w tą i z powrotem, wraca do tych, co je w świat wysłali. Ludzie przychodzili i wychodzili dzień cały, znosili rzeczy - ubrania, koce, nawet jeśli to było coś, czego nie potrzebowali, co było u nich w nadmiarze, ktoś inny mógł mieć tego niedostatek, jedzenie i zapasy, których było więcej, ale i którego można było spróbować tutaj. W drewnianej mugolskiej remizie która była największa swoimi rozmiarami składaliśmy wszystko za ustawionymi kawałek od ścian stołami. Reszta pozostawała stołów została porozstawiana wokół ścian, przy niej dostawiono zestawy krzeseł, które ludzie przynosili z domów, czasem kawałki drewna, na których zwyczajnie dało się usiąść. Kiedy słońce schowało się za horyzontem przyszli mężczyźni, kilku z nich miało ze sobą instrumenty, co jakiś czas przygrywali skoczne znajome uszom melodie. Ja sama zbierałam puste naczynia, które zostawały na stole, co jakiś czas nucąc, przesuwając się w rytm melodii, chwilami upominana przez cioteczkę, że zaraz znów się wywrócę i nieszczęście gotowe. Ale cieszyło mnie to, co właśnie działo się przed moimi oczami. Bo widziałam prawdziwą wspólnotę. Ludzi, którzy nie chcieli być dla siebie obcymi, czy kłopotem, ale prawdziwymi przyjaciółkami mimo zła, które toczyło świat. Mimo wojny, która trwała, każdy chyba potrzebował chwili oddechu, odpoczynku. Śmiechy i gwar coraz mocniej wypełniały remizę, wszyscy którzy pracowali ostatnie dni przyszli odstresować się i odpocząć trochę. Z zapełnionymi rękami - tym razem naręczem koców i pościeli, po które pobiegłam, kiedy dostrzegłam w wejściu mężczyznę widocznie nie wiedzącym co z nimi zrobić, odebrałam je, zapraszając by został, oczywiście - lawirowałam między osobami ledwo widząc drogę przed sobą.
- Uwagę idę! - informowałam, próbując przebić się przez dźwięk muzyki. No i szybko też zrozumiałam, że sama brać wszystkiego nie powinnam, bo gdzieś w połowie drogi ręce zaczęły po prostu płakać, a mi na policzki rumieńce wyszły z wysiłku, którego sama się podjęłam. Wzięłam wdech odkładając kupkę sobie pod nogi, gdzieś w połowie drogi do drugiego końca sali. Uniosłam rękę przecierając czoło, odgarniając włosy. Musiałam odpocząć i ruszyć dalej, albo znaleźć rozsądniejszy sposób, na przetransportowanie ich na koniec sali. Ułożyła dłonie na biodrach, opierając je o bordowy materiał sukienki, wydymając lekko usta.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
W życiu miał kilka zasad, którymi starał się kierować, a jedną z nich było nieodmawianie gdy tylko pojawiała się okazja do darmowego posiłku, a takiego połączonego z podróżą to już w ogóle nie mógłby przepuścić! Nie, żeby miał stałą pracę czy inne plany, które by go powstrzymywały prze podobnymi wyskokami. Jak bardzo jednego dnia chciałby się osiedlić w jednym miejscu, tak wcale na to wszystko się nie zapowiadało w najbliższym czasie. Ba! Nie zapowiadało się nawet na to, żeby na stałe osiedlił się w Londynie, bo kilka tygodni czy miesięcy o niczym nie świadczy. Nie tak dawno, myślał że zatrzyma się już na dłużej w Szkocji, a jednak musiał uciekać przez własną nierozwagę i nieszczęście.
Kilka dni wcześniej pomagał tym mężczyznom z jakimś rozładunkiem w dla kupca, a dzisiaj miał udać się z nimi do innego hrabstwa, niekoniecznie zapamiętując do końca gdzie. Wspominali o darmowym posiłku i jakiejś z zabawie, a takim rzeczom absolutnie nie odmawiał, nie zabierając ze sobą jednak więcej niż swoją harmonijkę. W końcu wszystko inne miał mieć zapewnione, co prawda nie słyszał wiele o zapłacie, jednak już sama podróż i schronienie na kilka dni brzmiało dla niego całkiem kusząco. Brał to co mu życie dawało, nawet jeśli nie zawsze zdaniem innych było to dużo.
Na miejscu może nieco się zawiódł, widząc że jest to jakiś wiejski... jarmark? Potańcówka? Chociaż tak naprawdę bez większych problemów pomagał osobom w mieście wraz z innymi, którzy chętniej się do tego palili. Jednego dnia szedł rąbać drewno, innego pomagał załatać dach czy naprawić jeszcze jakieś drzwi od stodoły. Nie oponował przed tym, bo w końcu nie różniło się to wiele od prac, których podejmował się jako szczeniak wraz z bratem, kiedy pierw mieszkali w Birmingham, a później podróżowali z taborem. Takie pomoce zawsze były potrzebne, zawsze można było znaleźć też kogoś, kto był skłonny zapłacić za coś podobnego lub oddać coś, czego sam miał w nadmiarze.
Tym bardziej nie mógł narzekać, kiedy w końcu nastał wieczór, o którym mu opowiadano. Jakaś remiza, ustawianie stołów, a jakie zapachy się unosiły! Oczywiście nie mógł się powstrzymać pierw przed dołączeniem do innych grajków i muzyków ze swoją harmonijką, korzystając od razu z tej swobody jaką dawała mu harmonijka i chętnie popisywał się przed pannami, które jednak nie wszystkie wydawały się chętne do dołączenia do tańców i celebrowania. Cóż, ktoś musiał pracować, żeby ktoś inny mógł się bawić, a w tym wypadku też zajmowało to nieco czasu.
Chociaż widząc jak jedna z ciężko pracujących dam zatrzymuje się w niezbyt odpowiednim miejscu, zaraz znalazł swoją możliwość w tej sytuacji. Pewnym krokiem ruszył do panny, odkładając swoją harmonijkę do kieszeni.
- Proszę uważać! - zaraz zawołał, podchodząc do dziewczyny od boku i udając, że też kogoś nieco odepchnął od niej, jakby ten miał zaraz na nią wpaść. - Wszystko w porządku? Nierozsądnie tak zatrzymywać się na środku, proszę pozwolić, że panience pomogę - powiedział, uśmiechając się do dziewczyny i zaraz sięgając po część tego, z czym młoda dama nie poradziła sobie w doniesieniu do miejsca docelowego. - Proszę mi pozwolić chociaż tak się odwdzięczyć za ugoszczenie! - zaraz dodał, chcąc się pokazać jako ten rycerz na białym koniu, który w tak drobnej pomocy chciał się wykazać ratunkiem rudowłosej.
Kilka dni wcześniej pomagał tym mężczyznom z jakimś rozładunkiem w dla kupca, a dzisiaj miał udać się z nimi do innego hrabstwa, niekoniecznie zapamiętując do końca gdzie. Wspominali o darmowym posiłku i jakiejś z zabawie, a takim rzeczom absolutnie nie odmawiał, nie zabierając ze sobą jednak więcej niż swoją harmonijkę. W końcu wszystko inne miał mieć zapewnione, co prawda nie słyszał wiele o zapłacie, jednak już sama podróż i schronienie na kilka dni brzmiało dla niego całkiem kusząco. Brał to co mu życie dawało, nawet jeśli nie zawsze zdaniem innych było to dużo.
Na miejscu może nieco się zawiódł, widząc że jest to jakiś wiejski... jarmark? Potańcówka? Chociaż tak naprawdę bez większych problemów pomagał osobom w mieście wraz z innymi, którzy chętniej się do tego palili. Jednego dnia szedł rąbać drewno, innego pomagał załatać dach czy naprawić jeszcze jakieś drzwi od stodoły. Nie oponował przed tym, bo w końcu nie różniło się to wiele od prac, których podejmował się jako szczeniak wraz z bratem, kiedy pierw mieszkali w Birmingham, a później podróżowali z taborem. Takie pomoce zawsze były potrzebne, zawsze można było znaleźć też kogoś, kto był skłonny zapłacić za coś podobnego lub oddać coś, czego sam miał w nadmiarze.
Tym bardziej nie mógł narzekać, kiedy w końcu nastał wieczór, o którym mu opowiadano. Jakaś remiza, ustawianie stołów, a jakie zapachy się unosiły! Oczywiście nie mógł się powstrzymać pierw przed dołączeniem do innych grajków i muzyków ze swoją harmonijką, korzystając od razu z tej swobody jaką dawała mu harmonijka i chętnie popisywał się przed pannami, które jednak nie wszystkie wydawały się chętne do dołączenia do tańców i celebrowania. Cóż, ktoś musiał pracować, żeby ktoś inny mógł się bawić, a w tym wypadku też zajmowało to nieco czasu.
Chociaż widząc jak jedna z ciężko pracujących dam zatrzymuje się w niezbyt odpowiednim miejscu, zaraz znalazł swoją możliwość w tej sytuacji. Pewnym krokiem ruszył do panny, odkładając swoją harmonijkę do kieszeni.
- Proszę uważać! - zaraz zawołał, podchodząc do dziewczyny od boku i udając, że też kogoś nieco odepchnął od niej, jakby ten miał zaraz na nią wpaść. - Wszystko w porządku? Nierozsądnie tak zatrzymywać się na środku, proszę pozwolić, że panience pomogę - powiedział, uśmiechając się do dziewczyny i zaraz sięgając po część tego, z czym młoda dama nie poradziła sobie w doniesieniu do miejsca docelowego. - Proszę mi pozwolić chociaż tak się odwdzięczyć za ugoszczenie! - zaraz dodał, chcąc się pokazać jako ten rycerz na białym koniu, który w tak drobnej pomocy chciał się wykazać ratunkiem rudowłosej.
Nie było co ściemniać. Kłamać sobie samemu też nie było co. Kondycji żadnej nie miałam. Siły nie więcej niż jakiś demimoz. Straszne to było strasznie, dopiero teraz, pracując fizycznie bardziej zrozumiałam, że w Londynie, to ja się trochę zasiedziałam. Ale też nie bardzo gdzie tej siły wyrobić miałam. Bo gdzie ja chodziłam i co robiłam? Zakupy, księgarnia, obiad, nauka, czasem spotkanie, żeby trochę duszy świeżości wlać. Ot, na tym upływał mi dzień za dniem. A teraz w Devon widziałam to dokładnie, czułam. Standardowo też, pchałam się, wierząc, że dam radę, a potem okazywało się że nie. Miejsce może nie było dogodne, ale też nie takie straszne na postój. Nie weszła na sam środek sali, gdzie już tańczyć zaczynali, bliżej ścian i stołów się trzymałam, ale ludzie w jedną i drugą stronę wędrowali. Wiedziałam jednak, że dłużej tych koców i materiałów nie uniosę. Ręce mi właściwie od-pa-da-ły. Dosłownie. No, może nie dosłownie, ale czułam to dokładnie. Kucnęłam, odkładając stos tkanin przed sobą na podłodze. Unosząc rękę, żeby przetrzeć czoło, czułam na policzkach ciepło, które musiały być zaróżowione. Dłonie uniosły się na biodra, dotykając materiały bordowej sukienki. Podwinęłam rękawy założonej pod spodem białej koszuli, zbierając rude pukle i przerzucając je za plecy. Wypuściłam powietrze z ust, wydymając wargi, marszcząc brwi w zastanowieniu, kiedy próbowałam wymyślić
Nagły podniesione głos za mną odwrócił szybko moją głowę w tamtą stronę, mimowolnie cofnęłam się o pół kroku, stopą zahaczając o materiały, utrzymując jednak równowagę. Zamrugałam kilka razy nie bardzo będąc w stanie dostrzec to niebezpieczeństwo o którym mowa była i na które miałam uważać. Bo to ja miałam? Czy to w ogóle nie do mnie było? Spojrzałam na sylwetkę obok mnie. Na twarzy zamiast zmarszczonych brwi teraz musiało majaczyć zaskoczenia trochę. Przytaknęłam głową, bo przecież w porządku wszystko było. Znaczy, no prawie, bo znowu sama ze siebie zadowolona nie byłam. Ale do tego do przywykłam trochę. Wiecznym, nieskończonym rozczarowaniem dla siebie samej byłam. Brew mi drgnęła, kiedy o nierozsądności temat się zaczął. A właściwie nie drgnęła, a powędrowała otwarcie do góry. No że też nie wpadłam na to od razu.
- Nierozsądne? - powtórzyłam jeszcze pytając, tak dla pewności trochę że dobrze usłyszałam słowo i nie wymyśliłam go sobie. Splotłam przed sobą dłonie. - Całe szczęście że był pan tak miły by mnie ostrzec, zanim dopuściłam się jakiejś głupoty. - odpowiedziałam, bo nie byłam pewna do końca co dokładnie w tym Blackpool chodziło, ale zawsze tutaj rady z rękawa mi sypano na coś, co już się wydarzyło. Wzrok przesunął po sylwetce chłopaka obok, zatrzymując na jego twarzy. - Oh, hm...- zastanowiłam się, niepewnie trochę. Przecież byłam w stanie poradzić sobie sama, musiałam tylko wymyślić jak i będzie gotowe. Ale znów, skoro znalazł się obok i pomóc chciał. Niech będzie. - Dobrze. - zgodziłam się jednak, mimo wszystko, unosząc wargi w uśmiechu i wdzięczności trochę, ale gest ten zamarł, kiedy zobaczyłam, jak schyla się pod nogi moje i bierze… połowę? Brwi zmarszczyły się lekko. Usta otworzył się, ale zaraz zamknęłam je z powrotem. Chociaż tyle i dobrze. Wujaszek lubił mówić, że darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda. Więc i ja zaglądać nie zamierzałam. Kucnęłam i wzięłam resztę, nadal czując pulsujące w rękach mięśnie. No ale jakoś dam radę przecież. Byłam w stanie. On chociaż nie mówił, że sobie nie poradzę. Ruszyłam przodem, odwracając głowę kiedy odezwał się ponownie. Brew znów powędrowała ku górze, kiedy spoglądałam na niego robiąc kolejny krok w kierunku miejsca składanych rzeczy. Wykrzywiłam usta, ale widzieć tego nie mógł ani trochę. Przyspieszyłam, chcąc donieść wszystko tam, gdzie być powinna, ostatnią prostą pokonując prawie biegiem. Z ramion na stół wszystko zrzuciłam, odbierając uniesione brwi Marianny, która dalej stała. Uśmiechnęłam się przepraszająco w jej stronę. Odwracając na pięcie już do niego. - Dziękuję. - oznajmiłam dygając lekko. Wyprostowałam się, rozwijając podwinięte rękawy koszuli. Zajmując się zapięciem guzików przy nadgarstkach nie podnosząc chwilowo głowy. To zrobiłam dopiero kiedy skończyłam. - Neala. - przedstawiłam się krótko, krótko patrząc po jego twarzy by zerknąć na stertę materiałów obok. - To nie ja tu goszczę. - uzupełniłam jeszcze odpowiadając na wcześniejsze słowa. Splatając przed sobą dłonie. - Mam nadzieję, że Devon się podoba. - dodałam, skinąwszy krótko głową, unosząc wargi w krótkim uśmiechu, który miał za chwilę skończyć rozmowę. Ot, zwykła życzliwość. Trzeba było to wszystko jeszcze posortować.
1 W pewnym momencie dostrzegam coś z boku trochę. Nie coś, a kogoś. Kogoś kogo widzieć nie chcę ani trochę - a przynajmniej zdaje mi się, że to on, niewiele myśląc, robią krok, żeby stanąć za plecami pomocnego nieznajomego i skryć się przed innym wzrokiem.
2 Kilka dziewcząt po przeciwległej stronie sali spogląda w naszą stronę. W naszą, a bardziej w jego, mimo, że pośród nich dostrzegam Darię, którą poznałam wcześniej trochę. Chichoczą i trzepoczą rzęsami, choć nie rozumiem za bardzo po co. Wskazuje na nie głową. - Chyba i one liczą na tej wdzięczności trochę. - mówię zadzierając brodę, żeby wygodniej spojrzeć na niego.
3 Całkiem niedaleko kilku chłopców w różnym wieku stoi, niektórzy patrzą w grupkę Darii, inni z zadowolonymi uśmiechami zerkają w naszą stronę, jeden z nich unosi rękę, machając nią w naszą stronę.
Nagły podniesione głos za mną odwrócił szybko moją głowę w tamtą stronę, mimowolnie cofnęłam się o pół kroku, stopą zahaczając o materiały, utrzymując jednak równowagę. Zamrugałam kilka razy nie bardzo będąc w stanie dostrzec to niebezpieczeństwo o którym mowa była i na które miałam uważać. Bo to ja miałam? Czy to w ogóle nie do mnie było? Spojrzałam na sylwetkę obok mnie. Na twarzy zamiast zmarszczonych brwi teraz musiało majaczyć zaskoczenia trochę. Przytaknęłam głową, bo przecież w porządku wszystko było. Znaczy, no prawie, bo znowu sama ze siebie zadowolona nie byłam. Ale do tego do przywykłam trochę. Wiecznym, nieskończonym rozczarowaniem dla siebie samej byłam. Brew mi drgnęła, kiedy o nierozsądności temat się zaczął. A właściwie nie drgnęła, a powędrowała otwarcie do góry. No że też nie wpadłam na to od razu.
- Nierozsądne? - powtórzyłam jeszcze pytając, tak dla pewności trochę że dobrze usłyszałam słowo i nie wymyśliłam go sobie. Splotłam przed sobą dłonie. - Całe szczęście że był pan tak miły by mnie ostrzec, zanim dopuściłam się jakiejś głupoty. - odpowiedziałam, bo nie byłam pewna do końca co dokładnie w tym Blackpool chodziło, ale zawsze tutaj rady z rękawa mi sypano na coś, co już się wydarzyło. Wzrok przesunął po sylwetce chłopaka obok, zatrzymując na jego twarzy. - Oh, hm...- zastanowiłam się, niepewnie trochę. Przecież byłam w stanie poradzić sobie sama, musiałam tylko wymyślić jak i będzie gotowe. Ale znów, skoro znalazł się obok i pomóc chciał. Niech będzie. - Dobrze. - zgodziłam się jednak, mimo wszystko, unosząc wargi w uśmiechu i wdzięczności trochę, ale gest ten zamarł, kiedy zobaczyłam, jak schyla się pod nogi moje i bierze… połowę? Brwi zmarszczyły się lekko. Usta otworzył się, ale zaraz zamknęłam je z powrotem. Chociaż tyle i dobrze. Wujaszek lubił mówić, że darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda. Więc i ja zaglądać nie zamierzałam. Kucnęłam i wzięłam resztę, nadal czując pulsujące w rękach mięśnie. No ale jakoś dam radę przecież. Byłam w stanie. On chociaż nie mówił, że sobie nie poradzę. Ruszyłam przodem, odwracając głowę kiedy odezwał się ponownie. Brew znów powędrowała ku górze, kiedy spoglądałam na niego robiąc kolejny krok w kierunku miejsca składanych rzeczy. Wykrzywiłam usta, ale widzieć tego nie mógł ani trochę. Przyspieszyłam, chcąc donieść wszystko tam, gdzie być powinna, ostatnią prostą pokonując prawie biegiem. Z ramion na stół wszystko zrzuciłam, odbierając uniesione brwi Marianny, która dalej stała. Uśmiechnęłam się przepraszająco w jej stronę. Odwracając na pięcie już do niego. - Dziękuję. - oznajmiłam dygając lekko. Wyprostowałam się, rozwijając podwinięte rękawy koszuli. Zajmując się zapięciem guzików przy nadgarstkach nie podnosząc chwilowo głowy. To zrobiłam dopiero kiedy skończyłam. - Neala. - przedstawiłam się krótko, krótko patrząc po jego twarzy by zerknąć na stertę materiałów obok. - To nie ja tu goszczę. - uzupełniłam jeszcze odpowiadając na wcześniejsze słowa. Splatając przed sobą dłonie. - Mam nadzieję, że Devon się podoba. - dodałam, skinąwszy krótko głową, unosząc wargi w krótkim uśmiechu, który miał za chwilę skończyć rozmowę. Ot, zwykła życzliwość. Trzeba było to wszystko jeszcze posortować.
1 W pewnym momencie dostrzegam coś z boku trochę. Nie coś, a kogoś. Kogoś kogo widzieć nie chcę ani trochę - a przynajmniej zdaje mi się, że to on, niewiele myśląc, robią krok, żeby stanąć za plecami pomocnego nieznajomego i skryć się przed innym wzrokiem.
2 Kilka dziewcząt po przeciwległej stronie sali spogląda w naszą stronę. W naszą, a bardziej w jego, mimo, że pośród nich dostrzegam Darię, którą poznałam wcześniej trochę. Chichoczą i trzepoczą rzęsami, choć nie rozumiem za bardzo po co. Wskazuje na nie głową. - Chyba i one liczą na tej wdzięczności trochę. - mówię zadzierając brodę, żeby wygodniej spojrzeć na niego.
3 Całkiem niedaleko kilku chłopców w różnym wieku stoi, niektórzy patrzą w grupkę Darii, inni z zadowolonymi uśmiechami zerkają w naszą stronę, jeden z nich unosi rękę, machając nią w naszą stronę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Klif w Blackpool
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice