Salon
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Salon
Zatopiony w ciemnych, przytłumionych barwach, ale cichy, czasami tylko przepełniony dziecięcym śmiechem i radością. Dość sztywny, biały dywan wycisza kroki, wbudowane w ściany regały mieszczą w sobie rodzinne pamiątki Cadana i Eir, kominek stojący w północnej części pokoju jest podłączony do sieci Fiuu, ale kiedy nikt nie potrzebuje z niego skorzystać, zamieniany jest na zwykłe palenisko, które swoim blaskiem ogrzewa rodzinę Goyle'ów w jesienne i zimowe wieczory. Na kilku półkach znajdują się upchane na siłę książki, które jednak nie były czytane, od kiedy przyszedł na świat Hjalmar i to na nim trzeba było skupić swoją uwagę.
Na gabinet nałożone jest zaklęcie Muffliato.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
| 6 maja
Długo głowiła się nad rysunkiem, do którego siadała niezliczoną ilość razy, a od którego coś wiecznie ją odciągało. Nie była architektem, nie posiadała wiedzy o strukturach budynkach, materiałach wykorzystywanych w budowie, nachyleniach, kątach i czymkolwiek jeszcze, co tyczyło się spraw typowo budowlanych, ale posiadała zręczność w palcach i twórcze zacięcie, które pozwalało na odpowiednie zakreślenie kątów pomieszczeń, którymi niegdyś… dysponowała Biała Wywerna.
Nie do końca czuła się jeszcze absolutną częścią społeczności Rycerzy Walpurgii. Zrzucała to na ciążę, na wyobcowanie, które poniekąd pętało jej ruchy, jej umiejętności; zrzucała to na fakt, że jeszcze na żadnym spotkaniu organizacji nie stawiła się osobiście. Chciała, owszem, podskórnie bojąc się jednak, że jej brzemienność już na starcie zapewni jej spojrzenia pełne pogardy, oskarżenia z tytułu jej niezdolności do wykonywania zadań powierzonych przez najwyższą imieniem jednostkę – samego Czarnego Pana. Myślami szukała więc odpowiedniej drogi – drogi mogącej jej podarować złoty środek, rosnący szacunek w oczach tych, z którymi w przyszłości miała współpracować.
Zaangażowanie się w odbudowę Białej Wywerny było pierwszym krokiem.
Cichy zgrzyt w pokoju Hjalla zwrócił jej uwagę, szyja pociągnęła za drobne ścięgna, a instynkt macierzyński zadział natychmiast, nakierowując wzrok na przymknięte drzwi do pokoju syna. Odetchnęła spokojnie, gdy po chwili nasłuchiwania odpowiedziała jej tylko cisza przeplatająca się w leniwym tańcu z tykaniem zegara. Powoli odwróciła się znów w stronę stołu, na którym leżał rozwinięty pergamin, przytrzymywany na rogach mosiądzowymi figurkami jeleni z porożami obrośniętymi bluszczem – pamiątki z jednej z wypraw Cadana. Sięgnęła dłonią ku zaostrzonym węglom i wzięła w palce jednej z nich. Na razie rysunek nie wyglądał zbyt okazale – proste linie połączone w prostokąt, dodane do nich kilka innych, tworzących na zewnątrz niego mniejszy, odpowiedzialny, według niej, za zaplecze sali głównej – izbę charakterystyczną dla każdego baru, gdzie swoje miejsce zajmowały wszystkie dostawy i zapasy. Trudno jej było myśleć dalej, skoro w Białej Wywernie była może raz, może dwa razy w swoim życiu. Potrzebowała pomocy i ta pomoc miała niedługo nadejść.
Odłożyła węgiel na stół, zerkając nerwowo w stronę kolumny zegarowej, pilnującej, by pędzące sekundy wciąż trzymały się nadanego im przymusu stateczności. Miała mnóstwo czasu i, paradoksalnie, z tego właśnie powodu niecierpliwiła się coraz bardziej.
Długo głowiła się nad rysunkiem, do którego siadała niezliczoną ilość razy, a od którego coś wiecznie ją odciągało. Nie była architektem, nie posiadała wiedzy o strukturach budynkach, materiałach wykorzystywanych w budowie, nachyleniach, kątach i czymkolwiek jeszcze, co tyczyło się spraw typowo budowlanych, ale posiadała zręczność w palcach i twórcze zacięcie, które pozwalało na odpowiednie zakreślenie kątów pomieszczeń, którymi niegdyś… dysponowała Biała Wywerna.
Nie do końca czuła się jeszcze absolutną częścią społeczności Rycerzy Walpurgii. Zrzucała to na ciążę, na wyobcowanie, które poniekąd pętało jej ruchy, jej umiejętności; zrzucała to na fakt, że jeszcze na żadnym spotkaniu organizacji nie stawiła się osobiście. Chciała, owszem, podskórnie bojąc się jednak, że jej brzemienność już na starcie zapewni jej spojrzenia pełne pogardy, oskarżenia z tytułu jej niezdolności do wykonywania zadań powierzonych przez najwyższą imieniem jednostkę – samego Czarnego Pana. Myślami szukała więc odpowiedniej drogi – drogi mogącej jej podarować złoty środek, rosnący szacunek w oczach tych, z którymi w przyszłości miała współpracować.
Zaangażowanie się w odbudowę Białej Wywerny było pierwszym krokiem.
Cichy zgrzyt w pokoju Hjalla zwrócił jej uwagę, szyja pociągnęła za drobne ścięgna, a instynkt macierzyński zadział natychmiast, nakierowując wzrok na przymknięte drzwi do pokoju syna. Odetchnęła spokojnie, gdy po chwili nasłuchiwania odpowiedziała jej tylko cisza przeplatająca się w leniwym tańcu z tykaniem zegara. Powoli odwróciła się znów w stronę stołu, na którym leżał rozwinięty pergamin, przytrzymywany na rogach mosiądzowymi figurkami jeleni z porożami obrośniętymi bluszczem – pamiątki z jednej z wypraw Cadana. Sięgnęła dłonią ku zaostrzonym węglom i wzięła w palce jednej z nich. Na razie rysunek nie wyglądał zbyt okazale – proste linie połączone w prostokąt, dodane do nich kilka innych, tworzących na zewnątrz niego mniejszy, odpowiedzialny, według niej, za zaplecze sali głównej – izbę charakterystyczną dla każdego baru, gdzie swoje miejsce zajmowały wszystkie dostawy i zapasy. Trudno jej było myśleć dalej, skoro w Białej Wywernie była może raz, może dwa razy w swoim życiu. Potrzebowała pomocy i ta pomoc miała niedługo nadejść.
Odłożyła węgiel na stół, zerkając nerwowo w stronę kolumny zegarowej, pilnującej, by pędzące sekundy wciąż trzymały się nadanego im przymusu stateczności. Miała mnóstwo czasu i, paradoksalnie, z tego właśnie powodu niecierpliwiła się coraz bardziej.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Eliksir słodkiego snu, którym go tak kusiła za każdym razem był mu szczególnie potrzebny w minionych dniach. Początek maja obfitował w emocjonujące wydarzenia; złe samopoczucie i wciąż słaby stan fizyczny po końcówce kwietnia dawał mu się we znaki, a zmiany w czarodziejskim świecie jeszcze bardziej nie pozwalały mu zasnąć. Godzinami leżał na łóżku i bezsensownie wpatrywał się w drewniany sufit, próbując wymyślić coś, co nakieruje go na właściwe tory. Z tych górnolotnych rozważań udało się jednak wyciągnąć bardziej trafne wnioski; te zaś podsuwały mu całkiem rozsądne możliwości. Myślał za dużo, za intensywnie. Zmęczenie generowało ciągłe napięcie, a to stres pogłębiający towarzyszącą mu od lat bezsenność. Zapomniał, że jak co miesiąc na jego parapecie zjawi się sowa z krótkim liścikiem przywiązanym do drobnej nóżki. Treść zawsze zawierała te same słowa, co zwykle; wypowiadane przez niego niczym mantrę, najlepiej kojarzące mu się zaklęcie — eliksir spokojnego snu. Tym razem sowa ucieszyła go bardziej niż zwykle.
Pojawił się w jej skromnych progach kilkanaście minut po ósmej, nieco spóźniony, choć tak naprawdę nie określił jasno godziny swojego nadejścia. Wyszedł z kominka, otrzepując płaszcz z pyłu, buty z prochu, aby nie roznieść brudu po reszcie mieszkania. Wyjątkowo zamierzał być tego wieczora mile widzianym i grzecznym gościem, oddalając od siebie najczęstszą rolę irytującego i uciążliwego przybysza. Ujrzał ją niemalże od razu, stojącą przy stole z twarzą wpatrzoną niecierpliwie w zegar. Oczekiwała go, więc nie przeciągał.
— Eir — powitał ją gładko brzmiącym, melodyjnym głosem. Ruszył w jej kierunku, pozwalając sobie na obejrzenie jej. Wyglądała na zmęczoną, bardziej niż zwykle, jakby wszystkie dotychczasowe zmartwienia nawarstwiły się na twarzy. Chciałby powiedzieć, że wygląda kwitnąco, ale to nie była prawda. Nie piękniała z każdym kolejnym dniem, wręcz przeciwnie, jej ramiona wydawały mu się nieco bardziej opuszczone, a oczy mniej błyszczące niż dawniej. Zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się, czy dostrzegalne dla niego niuanse dostrzega każdy.— Jak się czujesz? — podszedł, zatrzymując w końcu wzrok na jej oczach. Nie wyraził niepokoju. — Anomalie dają ci się we znaki?— spytał, utrzymawszy na niej wzrok na dłużej, wyczekując odpowiedzi, dla upewnienia się, że jest na siłach, by go dziś gościć.
Wiedział, że może na nią liczyć w dziedzinie alchemii i będzie warzyć dla niego eliksiry tak długo, jak będzie mogła. Liczył na to, że jej stan nie będzie tego uniemożliwiał, choć to, co działo się w ostatnich dniach było złą wróżbą dla wszystkich czarodziejów, szczególnie małych. Dopiero po chwili odjął od niej spojrzenie i rozejrzał się po mieszkaniu. Jej syna nie dostrzegł, podobnie jak Cadana, ale nie pytał. Cierpliwie czekał, aż sama podejmie ten temat.
Pojawił się w jej skromnych progach kilkanaście minut po ósmej, nieco spóźniony, choć tak naprawdę nie określił jasno godziny swojego nadejścia. Wyszedł z kominka, otrzepując płaszcz z pyłu, buty z prochu, aby nie roznieść brudu po reszcie mieszkania. Wyjątkowo zamierzał być tego wieczora mile widzianym i grzecznym gościem, oddalając od siebie najczęstszą rolę irytującego i uciążliwego przybysza. Ujrzał ją niemalże od razu, stojącą przy stole z twarzą wpatrzoną niecierpliwie w zegar. Oczekiwała go, więc nie przeciągał.
— Eir — powitał ją gładko brzmiącym, melodyjnym głosem. Ruszył w jej kierunku, pozwalając sobie na obejrzenie jej. Wyglądała na zmęczoną, bardziej niż zwykle, jakby wszystkie dotychczasowe zmartwienia nawarstwiły się na twarzy. Chciałby powiedzieć, że wygląda kwitnąco, ale to nie była prawda. Nie piękniała z każdym kolejnym dniem, wręcz przeciwnie, jej ramiona wydawały mu się nieco bardziej opuszczone, a oczy mniej błyszczące niż dawniej. Zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się, czy dostrzegalne dla niego niuanse dostrzega każdy.— Jak się czujesz? — podszedł, zatrzymując w końcu wzrok na jej oczach. Nie wyraził niepokoju. — Anomalie dają ci się we znaki?— spytał, utrzymawszy na niej wzrok na dłużej, wyczekując odpowiedzi, dla upewnienia się, że jest na siłach, by go dziś gościć.
Wiedział, że może na nią liczyć w dziedzinie alchemii i będzie warzyć dla niego eliksiry tak długo, jak będzie mogła. Liczył na to, że jej stan nie będzie tego uniemożliwiał, choć to, co działo się w ostatnich dniach było złą wróżbą dla wszystkich czarodziejów, szczególnie małych. Dopiero po chwili odjął od niej spojrzenie i rozejrzał się po mieszkaniu. Jej syna nie dostrzegł, podobnie jak Cadana, ale nie pytał. Cierpliwie czekał, aż sama podejmie ten temat.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Niewiele osób dostąpiło przywileju posiadania wiedzy na temat miejsce zamieszkania Goyle’ów. Eir strzegła go jak największy ze skarbów, gwarantując w ten sposób bezpieczeństwo swojemu synowi i sobie, odpędzając się od czarnych typów, oprychów, których prawdopodobnie Cadan kiedyś napotkał na swojej drodze, a którzy mogli im zagrażać. Na tym punkcie była niezwykle wrażliwa. Nigdy nie teleportowała się tuż pod drzwi, zawsze dawała sobie margines błędu w postaci krótkiego spaceru wzdłuż ciemnych ścian kamienic, rozglądając się dookoła siebie, by upewnić się, że nikt nie powołany nie śledzi jej przepływającego po szarych płytach cienia. Eliksiry dostarczała do rąk własnych – do domów klientów, nigdy nie prosiła ich, by przychodzili po nie sami. Kominek też był dla nich strefą zamkniętą.
Tę opcję przeznaczoną miała tylko dla osób zaufanych. Dla przyjaciół.
Zmęczenie też dyskwalifikowało ruszanie się z domu. Przykuwało ją do miękkich siedzisk, na których ciężar jej własnego ciała nie był tak dotkliwy. Rozumiała już ten stan błogosławiony, więc łatwiej było jej przyjąć do wiadomości, że prędko się od niego nie odpędzi. Cierpliwość była jednak jej sporą zaletą. Tylko dzisiaj ta zaleta kulała.
Pojawienie się Ramseya wytrąciło ją ze stanu pozornej równowagi, w jaki zdążyła wpaść. Cisza zaczynała w nią przyjemnie wsiąkać, chociaż skóra nadal była ciepła, szykująca się na coś niespodziewanego. Przeniosła wzrok z zegara na twarz Mulcibera, z trudem wstając z kanapy, żeby nie witać go na siedząco, popisując się w ten sposób brakiem kultury względem gościa. Uśmiechnęła się do niego lekko, blado, ale z dostrzegalnym błyskiem w oku, sugerującym, że dobrze było go tu widzieć.
– Ramsey – odpowiedziała, mimowolnie podpierając dłonią powiększający się z miesiąca na miesiąc brzuch. Gdyby usłyszała jego myśli, ten poniekąd radosny uśmiech prędko zamieniłby się w ponure przytaknięcie. Maj porządnie dał jej w kość. Ciąża z Hjallem nie była najprostszym kawałkiem drogi do przejścia, ale nie przypominała sobie, żeby było jej wtedy tak ciężko jak teraz. Symptomów było więcej i chociaż ich siła działania była mniejsza, wciąż ją męczyły. Więc tak, obciążone ramiona ciągnęły za sobą całą elastyczność sylwetki, chociaż Eir starała się trzymać prosto na nogach. – Pamiętam lepsze czasy i, cóż, nie będę ukrywała, że kwiecień był dla mnie o wiele łaskawszy. Rozgość się, proszę, zaraz przyniosę eliksiry i coś do picia. Masz ochotę na coś mocniejszego? Zaopatrzyłam już barek – bo Cadan wrócił. Odsunęła się od stołu, czując na sobie jego uważny wzrok. Nienachalny, ale czujny. Zanim jednak wyszła, obróciła się i wskazała mu delikatnie palcem na rozpoczęty rysunek. Szkielet budynku był pusty, ale miała nadzieję… – Chciałam rozrysować plany Białej Wywerny, ale… nie idzie mi to zbyt dobrze. Dlatego potrzebuję pomocy osoby, która miała już kontakt z wnętrzem budynku. Zna jego powierzchnię, choć część pomieszczeń. Nie pogardzę żadnymi wskazówkami. Zaraz wracam.
Pozostawiła rysunek do jego wglądu, kierując już swoje obolałe stopy w kierunku pracowni. Czekały tam na nią zawinięte w papier i ułożone w bordowej sakiewce cztery fiolki eliksiru słodkiego snu. Chwyciła je ostrożnie, niemal z namaszczeniem, i zamknęła za sobą drzwi do pracowni, wracając znów do salonu. Tam ugościła go czystą szklanką i zestawem alkoholi do wyboru. Na tacy znajdowała się butelka napoczętego, dobrego rumu prosto z odwiedzanych przez Cadana morskich portów, kończący się z wolna Porter Starego Sue i miód pitny.
– Częstuj się. Cadan wróci późnym wieczorem, nie będzie miał ci za złe. Eliksir dla ciebie – oddała w jego dłonie sakiewkę, tak znajomą zarówno dla niej, jak i dla samego Mulcibera.
Chciała go ugościć jak najlepiej, mając nadzieję, że to zaaferowanie nim da jej poczucie, że ma więcej energii, niż sama sądziła. Na koniec jednak musiała usiąść na pokrytej brunatną skórą kanapie. Zmęczenie, choć stale odganiane, powracało jak natrętna mucha.
Tę opcję przeznaczoną miała tylko dla osób zaufanych. Dla przyjaciół.
Zmęczenie też dyskwalifikowało ruszanie się z domu. Przykuwało ją do miękkich siedzisk, na których ciężar jej własnego ciała nie był tak dotkliwy. Rozumiała już ten stan błogosławiony, więc łatwiej było jej przyjąć do wiadomości, że prędko się od niego nie odpędzi. Cierpliwość była jednak jej sporą zaletą. Tylko dzisiaj ta zaleta kulała.
Pojawienie się Ramseya wytrąciło ją ze stanu pozornej równowagi, w jaki zdążyła wpaść. Cisza zaczynała w nią przyjemnie wsiąkać, chociaż skóra nadal była ciepła, szykująca się na coś niespodziewanego. Przeniosła wzrok z zegara na twarz Mulcibera, z trudem wstając z kanapy, żeby nie witać go na siedząco, popisując się w ten sposób brakiem kultury względem gościa. Uśmiechnęła się do niego lekko, blado, ale z dostrzegalnym błyskiem w oku, sugerującym, że dobrze było go tu widzieć.
– Ramsey – odpowiedziała, mimowolnie podpierając dłonią powiększający się z miesiąca na miesiąc brzuch. Gdyby usłyszała jego myśli, ten poniekąd radosny uśmiech prędko zamieniłby się w ponure przytaknięcie. Maj porządnie dał jej w kość. Ciąża z Hjallem nie była najprostszym kawałkiem drogi do przejścia, ale nie przypominała sobie, żeby było jej wtedy tak ciężko jak teraz. Symptomów było więcej i chociaż ich siła działania była mniejsza, wciąż ją męczyły. Więc tak, obciążone ramiona ciągnęły za sobą całą elastyczność sylwetki, chociaż Eir starała się trzymać prosto na nogach. – Pamiętam lepsze czasy i, cóż, nie będę ukrywała, że kwiecień był dla mnie o wiele łaskawszy. Rozgość się, proszę, zaraz przyniosę eliksiry i coś do picia. Masz ochotę na coś mocniejszego? Zaopatrzyłam już barek – bo Cadan wrócił. Odsunęła się od stołu, czując na sobie jego uważny wzrok. Nienachalny, ale czujny. Zanim jednak wyszła, obróciła się i wskazała mu delikatnie palcem na rozpoczęty rysunek. Szkielet budynku był pusty, ale miała nadzieję… – Chciałam rozrysować plany Białej Wywerny, ale… nie idzie mi to zbyt dobrze. Dlatego potrzebuję pomocy osoby, która miała już kontakt z wnętrzem budynku. Zna jego powierzchnię, choć część pomieszczeń. Nie pogardzę żadnymi wskazówkami. Zaraz wracam.
Pozostawiła rysunek do jego wglądu, kierując już swoje obolałe stopy w kierunku pracowni. Czekały tam na nią zawinięte w papier i ułożone w bordowej sakiewce cztery fiolki eliksiru słodkiego snu. Chwyciła je ostrożnie, niemal z namaszczeniem, i zamknęła za sobą drzwi do pracowni, wracając znów do salonu. Tam ugościła go czystą szklanką i zestawem alkoholi do wyboru. Na tacy znajdowała się butelka napoczętego, dobrego rumu prosto z odwiedzanych przez Cadana morskich portów, kończący się z wolna Porter Starego Sue i miód pitny.
– Częstuj się. Cadan wróci późnym wieczorem, nie będzie miał ci za złe. Eliksir dla ciebie – oddała w jego dłonie sakiewkę, tak znajomą zarówno dla niej, jak i dla samego Mulcibera.
Chciała go ugościć jak najlepiej, mając nadzieję, że to zaaferowanie nim da jej poczucie, że ma więcej energii, niż sama sądziła. Na koniec jednak musiała usiąść na pokrytej brunatną skórą kanapie. Zmęczenie, choć stale odganiane, powracało jak natrętna mucha.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Mimowolnie, ruch dłoni w kierunku wyraźnie zaokrąglonego brzucha sprowokował go do podążenia wzrokiem w tę stronę. Przyglądał mu się dłuższą chwilę; newralgiczny punkt każdej kobiety, czyniący kochającą matkę istotą bezbronną choć niezwykle dzielną; gotową bronić dziecka w swym łonie do ostatniej kropli krwi. Odważnie, zbliżył się bardziej, nie odrywając wzroku od jej dłoni czule otulającej ciało.
— Miejmy nadzieję, że to, co przyniósł ze sobą maj szybko przeminie i nie pozostawi po sobie zbyt wiele zniszczeń — odpowiedział jej, unosząc wzrok na jej szczupłą twarz. Choć wydawała się zmęczona, w jej bystrych oczach widział tą samą siłę, co u jej siostry. Choć była przez większość czasu sama — Cadana niósł świat artefaktów i zleceń — nie była bezsilna. Doskonale, jak każda Borgin radziła sobie ze wszystkimi problemami życia codziennego, strzegła swego domowego ogniska, wychowywała syna, warzyła eliksiry dla klientów różnego pochodzenia. I nigdy dotąd nie zwróciła się do niego o pomoc.
— Z przyjemnością — przyznał, uśmiechając się lekko. Zmęczenie dawało mu się we znaki, czuł się słaby, choć nawet zamknięte oczy nie chciały pomóc mu odpłynąć w krainie Morfeusza.
Rysunek, który leżał na stole, zgodnie z jej oczekiwaniami, przykuł jego uwagę. Podszedł do niego bliżej i stanął na wprost. Wpierw obrzucił go przelotnym spojrzeniem; wtedy też zsunął z ramion pelerynę i odrzucił ją na bok, na oparcie krzesła i dopiero wtedy wsparłszy się szeroko rozstawionymi rekami o blat wczytał się uważnie. Nie odzywał się, póki nie wróciła z powrotem. W cichym zamyśleniu analizował początki szkiców, które na pierwszy rzut oka mogły przypominać plany zniszczonego lokalu. Szybko jednak zweryfikował je z tym, co miał w głowie na jej temat; plany nie były idealne, nie zgadzał się rozkład pomieszczeń — kilku z nich nie uwzględniła zupełnie, lecz nie miała do nich dostępu, nie mogła wiedzieć.
Na wieść o tym, że Cadan wróci późnym wieczorem wzniósł ku niej wzrok. Choć z rodziną Goyle dobre relacje łączyły go od zawsze — czyli konkretnie odkąd tylko brat Cadana wkroczył w szeregi Rycerzy Walpurgii, ostatnio nie mogli pochwalić się sojuszniczą relacją. Zaistniały zgrzyt, choć zupełnie zbędny i idiotyczny nie dawał o sobie zapomnieć. Nie zamierzał wycofywać się ze swojego stanowiska. Nieprofesjonalne zachowanie jej męża naraziło go na straty, potencjalne, wszak nigdy nie wszedł w posiadanie tego niezwykłego artefaktu, ale sama myśl, że był tak bliski posiadania tego niezwykłego znaleziska w domu napawała go frustracją. Przedmiot przepadł bezpowrotnie, a Cadan nie miał żadnych wyrzutów sumienia.
Westchnął cicho, nie komentując jej słów; zamiast tego podejmując temat planów, które rysowała.
— Brakuje piwnicy. Ale zaraz się tym zajmiemy. Tu — wskazał palcem[/b]— to pomieszczenie, w którym barman trzyma alkohol. I jest o wiele mniejsze.[/b]
Pozostając w temacie alkoholu, chwycił przyniesioną przez nią butelkę starego rumu. Przelotnie spojrzał na wypłowiałą kartkę z odręcznie opisaną nazwą i rokiem; brzmiało obiecująco. Nawet gdyby Cadan miał mu to za złe, nie zamierzał się tym przejmować. Poczęstował się, nie proponując jej tego samego, wiedział, że odmówi. Szklankę odłożył jednak na stół; w jej drobnych, delikatnych dłoniach pojawiła się sakiewka, która go interesowała. Wyciągnął po nią ręce i kontrolnie zerknął do środka; wierzył, że nie zamierzała go otruć, choć mogła bez wątpienia. Kierował się jednak zasadą bardzo ograniczonego zaufania, dlatego wychylił jedną z fiolek poza materiał i uważnie obejrzał kolor i konsystencję eliksiru. Była na tyle dobra alchemiczką, że bez większego trudu mogła stworzyc wywar o dokładnie takich samych właściwościach, choć bez magicznego oddziaływania. Nie byłby jednak sobą, gdyby tego nie sprawdził. Skinieniem głowy podziękował jej za to. Wiedział, że to wystarczy — zauważyła, że brał go regularnie, mogła podejrzewać, że był mu niezbędny do funkcjonowania, choć nigdy nie zwierzył jej się z rangi problemu, który od lat mu doskwierał.
Schował sakiewkę z eliksirami słodkiego snu do kieszeni, aby były bezpieczne. Tuż po tym odsunął się w bok, aby zrobić jej miejsce przy rysunku i wskazał palcem na jedno z pomieszczeń.
— Tu, w tym miejscu, znajdują się schody prowadzące do piwnicy.
— Miejmy nadzieję, że to, co przyniósł ze sobą maj szybko przeminie i nie pozostawi po sobie zbyt wiele zniszczeń — odpowiedział jej, unosząc wzrok na jej szczupłą twarz. Choć wydawała się zmęczona, w jej bystrych oczach widział tą samą siłę, co u jej siostry. Choć była przez większość czasu sama — Cadana niósł świat artefaktów i zleceń — nie była bezsilna. Doskonale, jak każda Borgin radziła sobie ze wszystkimi problemami życia codziennego, strzegła swego domowego ogniska, wychowywała syna, warzyła eliksiry dla klientów różnego pochodzenia. I nigdy dotąd nie zwróciła się do niego o pomoc.
— Z przyjemnością — przyznał, uśmiechając się lekko. Zmęczenie dawało mu się we znaki, czuł się słaby, choć nawet zamknięte oczy nie chciały pomóc mu odpłynąć w krainie Morfeusza.
Rysunek, który leżał na stole, zgodnie z jej oczekiwaniami, przykuł jego uwagę. Podszedł do niego bliżej i stanął na wprost. Wpierw obrzucił go przelotnym spojrzeniem; wtedy też zsunął z ramion pelerynę i odrzucił ją na bok, na oparcie krzesła i dopiero wtedy wsparłszy się szeroko rozstawionymi rekami o blat wczytał się uważnie. Nie odzywał się, póki nie wróciła z powrotem. W cichym zamyśleniu analizował początki szkiców, które na pierwszy rzut oka mogły przypominać plany zniszczonego lokalu. Szybko jednak zweryfikował je z tym, co miał w głowie na jej temat; plany nie były idealne, nie zgadzał się rozkład pomieszczeń — kilku z nich nie uwzględniła zupełnie, lecz nie miała do nich dostępu, nie mogła wiedzieć.
Na wieść o tym, że Cadan wróci późnym wieczorem wzniósł ku niej wzrok. Choć z rodziną Goyle dobre relacje łączyły go od zawsze — czyli konkretnie odkąd tylko brat Cadana wkroczył w szeregi Rycerzy Walpurgii, ostatnio nie mogli pochwalić się sojuszniczą relacją. Zaistniały zgrzyt, choć zupełnie zbędny i idiotyczny nie dawał o sobie zapomnieć. Nie zamierzał wycofywać się ze swojego stanowiska. Nieprofesjonalne zachowanie jej męża naraziło go na straty, potencjalne, wszak nigdy nie wszedł w posiadanie tego niezwykłego artefaktu, ale sama myśl, że był tak bliski posiadania tego niezwykłego znaleziska w domu napawała go frustracją. Przedmiot przepadł bezpowrotnie, a Cadan nie miał żadnych wyrzutów sumienia.
Westchnął cicho, nie komentując jej słów; zamiast tego podejmując temat planów, które rysowała.
— Brakuje piwnicy. Ale zaraz się tym zajmiemy. Tu — wskazał palcem[/b]— to pomieszczenie, w którym barman trzyma alkohol. I jest o wiele mniejsze.[/b]
Pozostając w temacie alkoholu, chwycił przyniesioną przez nią butelkę starego rumu. Przelotnie spojrzał na wypłowiałą kartkę z odręcznie opisaną nazwą i rokiem; brzmiało obiecująco. Nawet gdyby Cadan miał mu to za złe, nie zamierzał się tym przejmować. Poczęstował się, nie proponując jej tego samego, wiedział, że odmówi. Szklankę odłożył jednak na stół; w jej drobnych, delikatnych dłoniach pojawiła się sakiewka, która go interesowała. Wyciągnął po nią ręce i kontrolnie zerknął do środka; wierzył, że nie zamierzała go otruć, choć mogła bez wątpienia. Kierował się jednak zasadą bardzo ograniczonego zaufania, dlatego wychylił jedną z fiolek poza materiał i uważnie obejrzał kolor i konsystencję eliksiru. Była na tyle dobra alchemiczką, że bez większego trudu mogła stworzyc wywar o dokładnie takich samych właściwościach, choć bez magicznego oddziaływania. Nie byłby jednak sobą, gdyby tego nie sprawdził. Skinieniem głowy podziękował jej za to. Wiedział, że to wystarczy — zauważyła, że brał go regularnie, mogła podejrzewać, że był mu niezbędny do funkcjonowania, choć nigdy nie zwierzył jej się z rangi problemu, który od lat mu doskwierał.
Schował sakiewkę z eliksirami słodkiego snu do kieszeni, aby były bezpieczne. Tuż po tym odsunął się w bok, aby zrobić jej miejsce przy rysunku i wskazał palcem na jedno z pomieszczeń.
— Tu, w tym miejscu, znajdują się schody prowadzące do piwnicy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Musiała być szczera z samą sobą i zgodzić się z Rmseyem – tak, ona też miała taką nadzieję. Anomalie stawiały ją w bardzo niewygodnym położeniu. Miała radzić sobie sama, ale jak, skoro zmęczenie łapało ją w najmniej komfortowych sytuacjach i kazało odpoczywać? Jak, skoro niepojęte potrzeby zmuszały ją do zmiany planów i przestawienia priorytetów? Nagle zakup musów świstusów w karmelu okazywał się o wiele pilniejszy niż zapytanie w aptece, czy dzisiaj może już kupić świeże języki kameleona. Systematyzacja, którą Eir tak lubiła, nie tylko utrzymująca się w jej ingrediencjach, ale i całym życiu, już drugi raz szlag jasny trafił. Naturalna kolej rzeczy, powiedziałaby każda inna kobieta w tym stanie, ale jak bardzo irytująca za każdym razem.
Jej nieobecność trwała krótko, ale najwyraźniej wystarczająco długo, by mógł pewnie spojrzeć na szkice krytycznym okiem. Zależało jej na tym – był bardziej doświadczonym odwiedzającym tego przybytku, znał na pewno rozmieszczenie tych najważniejszych izb. Tło relacji, jakie łączyły Ramseya z Cadanem, odstawiała na dalszy plan. Właściwie nie wiedziała o niczym, w błogiej nieświadomości kończyła i zaczynała każdy dzień, obserwując tylko nienachalnie swojego męża, w którym po powrocie wiele się zmieniło. Plotła teorie, argumentowała je w swojej głowie, ale każda zdawała się prowadzić ją w ślepy zaułek. Konflikt w swojej głowie mogła rozwiązać tylko rozmową z Cadanem, a tej nie miała ochoty się podejmować – głównie z uwagi na niego, na jego zachowanie, samopoczucie.
Uważnie słuchała, siedząc już za stołem, gdy zaczął komentować rysunek. Prędko ujęła w palce węgiel, w końcu wprawiając go we właściwy ruch. Starła drobny ślad po węglu na kartce lekko wilgotną chustką i prędko zmniejszyła pomieszczenie, w którym urzędował barman.
– Tam była jakaś piwnica jednak. Myślałam nad tym, ale uznałam, że to trochę niepraktyczne – odparła, od razu zmieniając położenie drzwi, bo w tak małej klitce nie mogły otwierać się do środka, tylko na zewnątrz. Rozejrzała się jeszcze raz i zerknęła na Ramseya, nalewającego rumu do szklanki, by osądził zmienioną perspektywę odczuwania przestrzeni w kantorku.
Po przyniesieniu mu mikstury dobrze wiedziała, że zainteresuje się jej jakością. Pochwaliła ten ruch w głębi duszy. Potrzebowała krytycyzmu, żeby rosnąć w siłę, więc przyjmowała go z dozą ulgi i wzrastającej pewności siebie. Była świadoma tego, co było w sakiewce – jeśli fiolki i ich zawartość spełniały wymogi, mogła dalej się rozwijać, będąc pewną, że receptura jest prawidłowa i nie trzeba jej zmieniać.
Siedziała znów przy stole, gdy zdecydował się kontynuować. Jej dłoń prędko odnalazła wskazywane przez niego miejsce i natychmiast pokierowała nadgarstkiem, zakreślając nim kilka prostych ruchów, które stworzyły na pergaminie czarne kreski. Schody prowadzące do piwnicy.
– Są proste? Czy może kręcone? Nie wiem, ile przestrzeni powinny zajmować. Piwnica jest sporych rozmiarów? – instynktownie narysowała je proste i dopiero po fakcie doszła do wniosku, że być może zupełnie inaczej wyglądały. Spojrzała na niego, po raz pierwszy dopiero oglądając go pod względem tkających jego twarz symptomów choroby zwanej życiem. Zmęczenie było oczywiste. Eliksir słodkiego snu miał za zadanie właśnie je leczyć. – Pomaga ci? – zapytała szczerze, bez ogródek. – Pytam o eliksir.
Jej nieobecność trwała krótko, ale najwyraźniej wystarczająco długo, by mógł pewnie spojrzeć na szkice krytycznym okiem. Zależało jej na tym – był bardziej doświadczonym odwiedzającym tego przybytku, znał na pewno rozmieszczenie tych najważniejszych izb. Tło relacji, jakie łączyły Ramseya z Cadanem, odstawiała na dalszy plan. Właściwie nie wiedziała o niczym, w błogiej nieświadomości kończyła i zaczynała każdy dzień, obserwując tylko nienachalnie swojego męża, w którym po powrocie wiele się zmieniło. Plotła teorie, argumentowała je w swojej głowie, ale każda zdawała się prowadzić ją w ślepy zaułek. Konflikt w swojej głowie mogła rozwiązać tylko rozmową z Cadanem, a tej nie miała ochoty się podejmować – głównie z uwagi na niego, na jego zachowanie, samopoczucie.
Uważnie słuchała, siedząc już za stołem, gdy zaczął komentować rysunek. Prędko ujęła w palce węgiel, w końcu wprawiając go we właściwy ruch. Starła drobny ślad po węglu na kartce lekko wilgotną chustką i prędko zmniejszyła pomieszczenie, w którym urzędował barman.
– Tam była jakaś piwnica jednak. Myślałam nad tym, ale uznałam, że to trochę niepraktyczne – odparła, od razu zmieniając położenie drzwi, bo w tak małej klitce nie mogły otwierać się do środka, tylko na zewnątrz. Rozejrzała się jeszcze raz i zerknęła na Ramseya, nalewającego rumu do szklanki, by osądził zmienioną perspektywę odczuwania przestrzeni w kantorku.
Po przyniesieniu mu mikstury dobrze wiedziała, że zainteresuje się jej jakością. Pochwaliła ten ruch w głębi duszy. Potrzebowała krytycyzmu, żeby rosnąć w siłę, więc przyjmowała go z dozą ulgi i wzrastającej pewności siebie. Była świadoma tego, co było w sakiewce – jeśli fiolki i ich zawartość spełniały wymogi, mogła dalej się rozwijać, będąc pewną, że receptura jest prawidłowa i nie trzeba jej zmieniać.
Siedziała znów przy stole, gdy zdecydował się kontynuować. Jej dłoń prędko odnalazła wskazywane przez niego miejsce i natychmiast pokierowała nadgarstkiem, zakreślając nim kilka prostych ruchów, które stworzyły na pergaminie czarne kreski. Schody prowadzące do piwnicy.
– Są proste? Czy może kręcone? Nie wiem, ile przestrzeni powinny zajmować. Piwnica jest sporych rozmiarów? – instynktownie narysowała je proste i dopiero po fakcie doszła do wniosku, że być może zupełnie inaczej wyglądały. Spojrzała na niego, po raz pierwszy dopiero oglądając go pod względem tkających jego twarz symptomów choroby zwanej życiem. Zmęczenie było oczywiste. Eliksir słodkiego snu miał za zadanie właśnie je leczyć. – Pomaga ci? – zapytała szczerze, bez ogródek. – Pytam o eliksir.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Niezależnie od techniki, nie miał najmniejszego pojęcia o malowaniu — jedynym jego zetknięciem z tego rodzaju sztuką, było patrzenie w muśnięte węglem zielone oczy Cassandry, dlatego nie oceniał kunsztu ani jakości wykonania obrazka przedstawiającego, dla niego zaledwie prostokąty i kwadraty, w rzeczywistości plany budynku. To, co widział oczami wyobraźni zwykle dotyczyło innych ludzi, tego, co się wydarzy, jak umrą, jak pozbawi ich ostatniego tchu. Z trudem analizował powierzchnię pubu, w którym się spotykali, architektura wnętrz była mu zupełnie obca, podobnie jak techniczne rysynki na podstawie, których stworzą coś stabilnego na kupie gruzu. Budowanie czegokolwiek nigdy nie przychodziło mu łatwo, miał talent do psucia wszystkiego, czego się dotknął, niszczenia, burzenia. Mimo to bez większego trudu był w stanie wskazać rozmieszczenie pokoi — miał dobrą pamięć — rozlokowanie mebli, spis całej wystawy alkoholi, ale przestrzenne złożenie tego do kupy wymagało wiedzy. On postawiłby kilka kresek w założeniu, że tak to powinno wyglądać. Na szczęście te kilka maźnięć jakie w istocie wykonał na jej pergaminie, nie przyciskając zbytnio węgla do papieru, ona mogła zamienić w projekt.
— Nie musi wyglądać w ten sam sposób — powiedział, kiedy poczuł jej obecność. Mimo swego stanu wciąż poruszała się cicho jak mysz, bezszelestnie stawiając kroki, ledwie słyszalnie wdychając i wydychając powietrze przez nos. Nie oderwał wzroku od szkiców; oparty dłońmi o blat, oddał nań cały swój ciężar, zawieszając głowę luźno na ramionach. —Możemy zbudować to inaczej, poprawić kilka rzeczy.— Piwnica powinna być lepiej zabezpieczona, główna sala mogłaby być nieco wydzielona. — Była i pozostaje dość istotna. Jest tam cela, laboratorium, dwie komnaty — może coś jeszcze, musiał pomyśleć. Zerknął na nią, próbując sobie przypomnieć. Wiedział, że mu nie pomoże, nigdy tam nie była, na dół schodzili tylko oni, najbliżsi poplecznicy Czarnego Pana. Mogła nawet nie wiedzieć, że Ten, Którego Imię Bał Się Wymówić trzymał pod nokturnowym pubem swoje inferiusy. — Niepraktyczne?— Jeśli miała pomysł na to, by rozwiązać to w inny sposób, mogli to zrobić. Musieli stworzyć projekt nowej Wywerny, z uwzględnieniem jej najważniejszych miejsc. Był pewien, że nikt nie zgani ich za innowacje, jeśli będą konieczne, jeśli okażą się przydatne.
Odstąpił jej miejsca przy rysunku i sięgnął przez nią po szklankę z alkoholem; upił łyk, delektując się smakiem, spoglądając z góry na to, co robiła — zmazywała, rysowała od nowa, poprawiała jego bazgroły i czyściła pergamin ze śladów palców, które się na nim odbiły. Dopiero teraz zorientował się, jak brudną ma lewą dłoń. Potarł palce o siebie, a później wytarł je o koniec czarnej szaty.
— Proste. Ale skrzypiały, powinny być pokryte kamieniem. — tak byłoby bezpieczniej i w jego mniemaniu sensowniej, ale pozostawił jej to do oceny.
Kiedy Rita zniknęła po raz pierwszy, został bez alchemika, za to z pogłębiającą się nieustannie bezsennością, która źle wpływała na jego codzienność. Był coraz bardziej zmęczony, miewał coraz większe problemy z koncentracją, sił brakowało do najprostszych czynności. Eir, w jej roli pojawiła się niespodziewanie, udowadniając, że jej umiejętności są niemniejsze, a przez jej przynależność do Rycerzy Walpurgii może zawierzyć jej intencjom. Uniósł na nią wzrok, ostrożny, czujny, nie odpowiadając od razu. Nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo w krytycznych chwilach widać po nim ten paskudny problem.
— Tak — potwierdził cicho, instynktownie dłonią pogładził się po kieszeni, w której spoczywały eliksiry. Nie chciał ciągnąć dalej tego tematu, był niewygodny, udowadniał, że był tylko człowiekiem, czarodziejem jak wszyscy, cierpiącym na jakąś przypadłość. Bezsenność go osłabiała, a jemu nie powinny zdarzać się wpadki.— Jesteś dobrym alchemikiem, Eir. — Wiedziała, że nie zdobędzie się na słowa podzięki za przysługi, a jednak doceniał jej umiejętności.— Będę potrzebował jeszcze czegoś. Czuwający Strażnik. — Wyciągnął z kieszeni mieszek galeonów i położył na stole. Monety zadźwięczały cicho, gdy skórzana sakiewka dotknęła blatu.
— Nie musi wyglądać w ten sam sposób — powiedział, kiedy poczuł jej obecność. Mimo swego stanu wciąż poruszała się cicho jak mysz, bezszelestnie stawiając kroki, ledwie słyszalnie wdychając i wydychając powietrze przez nos. Nie oderwał wzroku od szkiców; oparty dłońmi o blat, oddał nań cały swój ciężar, zawieszając głowę luźno na ramionach. —Możemy zbudować to inaczej, poprawić kilka rzeczy.— Piwnica powinna być lepiej zabezpieczona, główna sala mogłaby być nieco wydzielona. — Była i pozostaje dość istotna. Jest tam cela, laboratorium, dwie komnaty — może coś jeszcze, musiał pomyśleć. Zerknął na nią, próbując sobie przypomnieć. Wiedział, że mu nie pomoże, nigdy tam nie była, na dół schodzili tylko oni, najbliżsi poplecznicy Czarnego Pana. Mogła nawet nie wiedzieć, że Ten, Którego Imię Bał Się Wymówić trzymał pod nokturnowym pubem swoje inferiusy. — Niepraktyczne?— Jeśli miała pomysł na to, by rozwiązać to w inny sposób, mogli to zrobić. Musieli stworzyć projekt nowej Wywerny, z uwzględnieniem jej najważniejszych miejsc. Był pewien, że nikt nie zgani ich za innowacje, jeśli będą konieczne, jeśli okażą się przydatne.
Odstąpił jej miejsca przy rysunku i sięgnął przez nią po szklankę z alkoholem; upił łyk, delektując się smakiem, spoglądając z góry na to, co robiła — zmazywała, rysowała od nowa, poprawiała jego bazgroły i czyściła pergamin ze śladów palców, które się na nim odbiły. Dopiero teraz zorientował się, jak brudną ma lewą dłoń. Potarł palce o siebie, a później wytarł je o koniec czarnej szaty.
— Proste. Ale skrzypiały, powinny być pokryte kamieniem. — tak byłoby bezpieczniej i w jego mniemaniu sensowniej, ale pozostawił jej to do oceny.
Kiedy Rita zniknęła po raz pierwszy, został bez alchemika, za to z pogłębiającą się nieustannie bezsennością, która źle wpływała na jego codzienność. Był coraz bardziej zmęczony, miewał coraz większe problemy z koncentracją, sił brakowało do najprostszych czynności. Eir, w jej roli pojawiła się niespodziewanie, udowadniając, że jej umiejętności są niemniejsze, a przez jej przynależność do Rycerzy Walpurgii może zawierzyć jej intencjom. Uniósł na nią wzrok, ostrożny, czujny, nie odpowiadając od razu. Nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo w krytycznych chwilach widać po nim ten paskudny problem.
— Tak — potwierdził cicho, instynktownie dłonią pogładził się po kieszeni, w której spoczywały eliksiry. Nie chciał ciągnąć dalej tego tematu, był niewygodny, udowadniał, że był tylko człowiekiem, czarodziejem jak wszyscy, cierpiącym na jakąś przypadłość. Bezsenność go osłabiała, a jemu nie powinny zdarzać się wpadki.— Jesteś dobrym alchemikiem, Eir. — Wiedziała, że nie zdobędzie się na słowa podzięki za przysługi, a jednak doceniał jej umiejętności.— Będę potrzebował jeszcze czegoś. Czuwający Strażnik. — Wyciągnął z kieszeni mieszek galeonów i położył na stole. Monety zadźwięczały cicho, gdy skórzana sakiewka dotknęła blatu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Na Nokturnie czasami kwestią przeżycia była anonimowość, cichość stawianych kroków, których nikt nie mógł zauważyć. Mieli z Cadanem zbyt wielu wrogów, żeby Eir mogła pozwolić sobie na śmiałość podejmowanych gestów, ruchów. Na tyle długo oboje zajmowali pewne stanowisko wśród niebezpiecznych zakamarków Nokturnu, że jasnowłosa nawet w domu nie rezygnowała z przyzwyczajeń. Być może nie chowała się tu przed zbirami, który z wielką ochotą wykorzystaliby jej ciało, a na koniec zabrali ważne eliksiry, ale raz wyuczonych nawyków ciężko było się pozbyć. W taki sposób zbudowała swoją postać. Swoją eteryczność chowała w cieniu cichości i ostrożności.
- Piwnica zawsze wydawała mi się miejscem, które jako pierwsze przychodzi na myśl przy obławie. Jeśli nie widać zbirów, idą pod ziemię. – zawsze tak wyglądała perspektywa aurorów, prawda? – Dlatego rozwiązanie wydawało mi się niepraktyczne. Można pomyśleć o nałożeniu na drzwi klątwy, która rozmywa przestrzeń za drzwiami w iluzji. Co sądzisz? – przeniosła na Ramseya wzrok, szukając w mimice jego twarzy jakichś wskazówek. Nie znała się na samym mechanizmie nakładania klątw, ale wiedziała, jak wielkie efekty potrafiły dać, jeśli zostały poprawnie użyte. Wielokrotnie ona i Cadan pracowali przy sobie, dzieląc się krótkimi historiami na temat własnych poczynań. - Cadan na pewno byłby chętny, by taką nałożyć. Brynhild na pewno również.
Zostawiła przy rysunku schodów notkę – „kamień”. To powinno wystarczyć. Poprawiła jeszcze kilka linii i dodała kolejne dopiski. Okazywało się, że to wcale nie było takie trudne – zaplecze artystyczne, które posiadała, nie brało jednak pod uwagę późniejszych czynności przy budowaniu całego przybytku. Z tym będą musieli poradzić już sobie sami.
Pod planami piętra, narysowała kolejny, sporej wielkości prostokąt i podpisała go jako piwnica. Najpierw zaznaczyła pierwszą komnatę, centralną, po jej prawej stronie stanęły ramy laboratorium, po jej lewej stronie ogrodzona grubą ścianą stanęła druga komnata.
- Przejście do celi powinno znaleźć się w laboratorium czy…? – znów na niego spojrzała, zawieszając w powietrzu węgiel, którym miała zamiar zaraz zakreślić kolejne linie. Zamiast podjęcia się kolejnych czynności, wysłuchała głosu Śmierciożercy. Wyprostowała się, bo ten wstęp okraszony komplementem, wydawał jej się początkiem dla bardziej rozwiniętej historii. Nie myliła się. Po Czuwającego Strażnika zgłaszali się do niej badacze z różnych krańców Nokturnu, a nawet i spoza niego; zgłaszali się ci, którzy mieli do wykonania morderczo ważne zadanie, ale też ci, którzy zwyczajnie mieli problemy ze skupieniem się w czasie pracy. To wszystko były tylko jej obserwacje, bo Eir nie miała w zwyczaju pytać o motywacje każdego z nich. – W porządku. I dziękuję za dobre słowo.
Wzrok padł na mieszek ze złotem, który opadł na stół. Był pękaty. Złota powinno wystarczyć na fiolkę krwi reema, która ostatnio była u niej na wyczerpaniu.
Nie musiała mówić, że była do jego dyspozycji w kwestii eliksirotwórstwa. Doskonale o tym wiedział.
- Piwnica zawsze wydawała mi się miejscem, które jako pierwsze przychodzi na myśl przy obławie. Jeśli nie widać zbirów, idą pod ziemię. – zawsze tak wyglądała perspektywa aurorów, prawda? – Dlatego rozwiązanie wydawało mi się niepraktyczne. Można pomyśleć o nałożeniu na drzwi klątwy, która rozmywa przestrzeń za drzwiami w iluzji. Co sądzisz? – przeniosła na Ramseya wzrok, szukając w mimice jego twarzy jakichś wskazówek. Nie znała się na samym mechanizmie nakładania klątw, ale wiedziała, jak wielkie efekty potrafiły dać, jeśli zostały poprawnie użyte. Wielokrotnie ona i Cadan pracowali przy sobie, dzieląc się krótkimi historiami na temat własnych poczynań. - Cadan na pewno byłby chętny, by taką nałożyć. Brynhild na pewno również.
Zostawiła przy rysunku schodów notkę – „kamień”. To powinno wystarczyć. Poprawiła jeszcze kilka linii i dodała kolejne dopiski. Okazywało się, że to wcale nie było takie trudne – zaplecze artystyczne, które posiadała, nie brało jednak pod uwagę późniejszych czynności przy budowaniu całego przybytku. Z tym będą musieli poradzić już sobie sami.
Pod planami piętra, narysowała kolejny, sporej wielkości prostokąt i podpisała go jako piwnica. Najpierw zaznaczyła pierwszą komnatę, centralną, po jej prawej stronie stanęły ramy laboratorium, po jej lewej stronie ogrodzona grubą ścianą stanęła druga komnata.
- Przejście do celi powinno znaleźć się w laboratorium czy…? – znów na niego spojrzała, zawieszając w powietrzu węgiel, którym miała zamiar zaraz zakreślić kolejne linie. Zamiast podjęcia się kolejnych czynności, wysłuchała głosu Śmierciożercy. Wyprostowała się, bo ten wstęp okraszony komplementem, wydawał jej się początkiem dla bardziej rozwiniętej historii. Nie myliła się. Po Czuwającego Strażnika zgłaszali się do niej badacze z różnych krańców Nokturnu, a nawet i spoza niego; zgłaszali się ci, którzy mieli do wykonania morderczo ważne zadanie, ale też ci, którzy zwyczajnie mieli problemy ze skupieniem się w czasie pracy. To wszystko były tylko jej obserwacje, bo Eir nie miała w zwyczaju pytać o motywacje każdego z nich. – W porządku. I dziękuję za dobre słowo.
Wzrok padł na mieszek ze złotem, który opadł na stół. Był pękaty. Złota powinno wystarczyć na fiolkę krwi reema, która ostatnio była u niej na wyczerpaniu.
Nie musiała mówić, że była do jego dyspozycji w kwestii eliksirotwórstwa. Doskonale o tym wiedział.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Śmiertelny Nokturn niósł ze sobą wiele swobody i zalet, ale reputacja jego obywateli nie brała się z pijackich przyśpiewek dalece oderwanych od rzeczywistości. Ludzie mieszkający na jednej z najgorszych ulic Londynu, bynajmniej nie z powodu biedy, a szemranych typów urodzonych spod najczarniejszej gwiazdy, stanowili prawdziwe zagrożenie, nie tylko dla społeczeństwa, ale i dla samych mieszkańców parszywej ulicy, których łączyły interesy, a nie sąsiedzka solidarność. Nie mógłby spodziewać się po niej niczego innego jak wzmożonej ostrożności — była matką, o ile to zagadnienie i jego głębia były mu przez całe życie bardziej obce niż prawdomówność, zaczynał powoli rozumieć jak silna potrzeba zapewnienia rodzinie bezpieczeństwa odpowiadała za codzienne wybory, jak i jej tak i Cassandry. Nigdy dotąd nie stanął przed wyzwaniem chronienia kogoś innego niż on sam, przyglądał się temu uważnie, poszukując istoty pobudek.
— W piwnicy są również lochy, w których przetrzymywane są istoty podległe Czarnemu Panu i więźniowie. Dlatego tam, by nikt nie mógł ich usłyszeć ani łatwo się do nich dotrzeć, a oni nie mogli zbyt łatwo uciec. Oprócz tego jest laboratorium, w którym znajdują się artefakty i substancje, o których nikt niepowołany nie powinien wiedzieć. Wbrew pozorom wciąż jest miejscem strategicznym i ukrytym pod zwykłą speluną, do której żaden auror nie przyjdzie wypić drinka i spędzić miło wieczór, a przypadkowy czarnoksiężnik nie pomyli drzwi, szukając latryny.— Wyjaśnił jej ze spokojem. Oczywiście, w jej słowach było nieco racji, kryjówka w piwnicy brzmiała rozsądnie i o tym aurorzy również wiedzieli, ale szczury miały wiele ciemnych nor, w których mogły się schować. — Dlatego też drzwi do piwnicy otwierały się tylko przed posiadaczami pewnego klucza.— I nawet tam, głęboko pod ziemią, wciąż byli nie do ruszenia. — To dobry pomysł, ale iluzję można złamać zaklęciem. To musi być coś silnego, coś co poradzi sobie ze szturmem nieproszonych gości. I nie da się złamać zwykłemu łamaczowi klątw. — Potrafił sobie to wyobrazić. Gdyby Cadanowi udało się nałożyć takie zaklęcie, klątwę dla obcych i zabezpieczyć to miejsce przed niespodziewanymi wizytami, a Appolinaire stworzyć obraz, o którym dzień wcześniej wspominał, stworzyliby na powrót bezpieczną, dostępną dla nielicznych twierdzę. To wszystko wymagało jednak czasu, powinni zabrać się za doprowadzanie Wywerny do stanu sprzed pożaru jak najszybciej.
— Porozmawiaj z nim — choć był przekonany, że nie będzie musiała go przekonywać. Znał go wystarczająco, by być pewnym za jego intencje względem sprawy Czarnego Pana. Zrobi wszystko, aby się przysłużyć. Brynhild zaś była najzdolniejszą zaklinaczką przedmiotów, jaką znał. Takiemu duetowi nie powinno to sprawić żadnych problemów. — Macnair interesował się swojego czasu klątwami — przypomniało mu się. Sporo podróżował, miał obszerną wiedzę z tego zakresu, ale nie był pewien, czy praktykował. Uznał tą informację za przydatną dla niej w tej chwili, więc podzielił się nią z Eir, na wypadek, gdyby Cadan i Brynhild(w to akurat wątpił) potrzebowali innego spojrzenia. — Nie, cele powinny być osobno, a laboratorium blisko tej sali. — Wskazał w nią palcem i zamilkł nagle. Powoli uniósł wzrok na Eir, przez dłuższą chwilę przyglądając jej się w milczeniu. O istnieniu ukrytej komnaty wiedzieli tylko najwierniejsi poplecznicy Czarnego Pana, jednak teraz, podczas tworzenia Białej Wywerny od nowa nie uda im się zabezpieczyć tej wiedzy przed niektórymi, tymi, których pomoc była niezbędna. — Istnienie tej komnaty jest tajemnicą, niedostępną dla Rycerzy Walpurgii. I wiedzieć o niej będą Śmierciożercy i ty— powiedział powoli, aby dobrze go zrozumiała. Zamierzał dopilnować, by nikt niepowołany nie dowiedział się o tym, co znajduje się za obrazem, sam jednak nie był w stanie przygotować planu budowy, musiał jej zaufać i wierzył, że go nie zawiedzie. I nie powie o tym najbliższym, którzy dostępu do tego miejsca nie mają.— Osobiście zajmę się stworzeniem tej komnaty. — Liczył, że się zrozumieli i w mig pojmie, że trzeba stworzyć dwa plany budowy, w tym jeden, który będzie miał tylko on. Póki Czarny Pan nie zdecyduje inaczej, komnata, w której odbywały i odbywać się będą ich spotkania pozostaje poza zasięgiem rycerzy. — Wejście do niej będzie strzeżone i niedostępne dla pozostałych.
— W piwnicy są również lochy, w których przetrzymywane są istoty podległe Czarnemu Panu i więźniowie. Dlatego tam, by nikt nie mógł ich usłyszeć ani łatwo się do nich dotrzeć, a oni nie mogli zbyt łatwo uciec. Oprócz tego jest laboratorium, w którym znajdują się artefakty i substancje, o których nikt niepowołany nie powinien wiedzieć. Wbrew pozorom wciąż jest miejscem strategicznym i ukrytym pod zwykłą speluną, do której żaden auror nie przyjdzie wypić drinka i spędzić miło wieczór, a przypadkowy czarnoksiężnik nie pomyli drzwi, szukając latryny.— Wyjaśnił jej ze spokojem. Oczywiście, w jej słowach było nieco racji, kryjówka w piwnicy brzmiała rozsądnie i o tym aurorzy również wiedzieli, ale szczury miały wiele ciemnych nor, w których mogły się schować. — Dlatego też drzwi do piwnicy otwierały się tylko przed posiadaczami pewnego klucza.— I nawet tam, głęboko pod ziemią, wciąż byli nie do ruszenia. — To dobry pomysł, ale iluzję można złamać zaklęciem. To musi być coś silnego, coś co poradzi sobie ze szturmem nieproszonych gości. I nie da się złamać zwykłemu łamaczowi klątw. — Potrafił sobie to wyobrazić. Gdyby Cadanowi udało się nałożyć takie zaklęcie, klątwę dla obcych i zabezpieczyć to miejsce przed niespodziewanymi wizytami, a Appolinaire stworzyć obraz, o którym dzień wcześniej wspominał, stworzyliby na powrót bezpieczną, dostępną dla nielicznych twierdzę. To wszystko wymagało jednak czasu, powinni zabrać się za doprowadzanie Wywerny do stanu sprzed pożaru jak najszybciej.
— Porozmawiaj z nim — choć był przekonany, że nie będzie musiała go przekonywać. Znał go wystarczająco, by być pewnym za jego intencje względem sprawy Czarnego Pana. Zrobi wszystko, aby się przysłużyć. Brynhild zaś była najzdolniejszą zaklinaczką przedmiotów, jaką znał. Takiemu duetowi nie powinno to sprawić żadnych problemów. — Macnair interesował się swojego czasu klątwami — przypomniało mu się. Sporo podróżował, miał obszerną wiedzę z tego zakresu, ale nie był pewien, czy praktykował. Uznał tą informację za przydatną dla niej w tej chwili, więc podzielił się nią z Eir, na wypadek, gdyby Cadan i Brynhild(w to akurat wątpił) potrzebowali innego spojrzenia. — Nie, cele powinny być osobno, a laboratorium blisko tej sali. — Wskazał w nią palcem i zamilkł nagle. Powoli uniósł wzrok na Eir, przez dłuższą chwilę przyglądając jej się w milczeniu. O istnieniu ukrytej komnaty wiedzieli tylko najwierniejsi poplecznicy Czarnego Pana, jednak teraz, podczas tworzenia Białej Wywerny od nowa nie uda im się zabezpieczyć tej wiedzy przed niektórymi, tymi, których pomoc była niezbędna. — Istnienie tej komnaty jest tajemnicą, niedostępną dla Rycerzy Walpurgii. I wiedzieć o niej będą Śmierciożercy i ty— powiedział powoli, aby dobrze go zrozumiała. Zamierzał dopilnować, by nikt niepowołany nie dowiedział się o tym, co znajduje się za obrazem, sam jednak nie był w stanie przygotować planu budowy, musiał jej zaufać i wierzył, że go nie zawiedzie. I nie powie o tym najbliższym, którzy dostępu do tego miejsca nie mają.— Osobiście zajmę się stworzeniem tej komnaty. — Liczył, że się zrozumieli i w mig pojmie, że trzeba stworzyć dwa plany budowy, w tym jeden, który będzie miał tylko on. Póki Czarny Pan nie zdecyduje inaczej, komnata, w której odbywały i odbywać się będą ich spotkania pozostaje poza zasięgiem rycerzy. — Wejście do niej będzie strzeżone i niedostępne dla pozostałych.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Bywały takie dni, że miał dużo pracy. Potrafiło go nie być cały dzień, chociaż nie wypływał już z braćmi na szerokie, zwodnicze wody. Nadal dużo kręcił się w porcie, chociaż między interesami wpatrywał się w dal. Przyłapywał się na tym, że mógłby godzinami wpatrywać się w spokojne morze lub rozszalałe fale. Tęsknił, chociaż nikomu o tym nie wspominał. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nikt nie zrozumiałby jego ckliwych sentymentów względem otwartej przestrzeni oraz morskich przygód. Nikt, kto nie zakochał się w statku od pierwszego stanięcia na jego pokładzie, nie potrafił pojąć tego niebywałego poczucia wolności. Jednocześnie będącym uzależnieniem od adrenaliny oraz emocji. Równie burzliwych co sztorm wlewający się w każdy zakamarek ukochanej łajby. Nie znał zbyt wiele osób równie zafascynowanych tą tematyką - oprócz braci, na których nie mógł patrzeć. Którzy przypominali mu o wszystkim, co stało się nie tak dawno temu, a co rozorało serce Cadana zbyt dotkliwie, żeby przejść nad tym do porządku dziennego w kilka chwil.
Goyle był trudnym kompanem. Miał swoje wady, bardzo często bywał nieznośny. Nie nawiązywał relacji zbyt lekko - często była to wręcz droga przez mękę - nie był również osobą, z którą chciałoby się przebywać całe dnie i noce. Zaś kiedy zjadł z kimś beczkę soli, zagłębiał się w utworzone więzi zbyt głęboko, bez zastanowienia, bez powrotu, bez ratunku. Angażował się nie chcąc stracić stabilnego gruntu - paradoksalnie to właśnie jego w takich momentach potrzebował. Działał toksycznie, lekkomyślnie, do utraty tchu, lubując się w przesadach, chociaż zwykle tego nie okazywał, woląc chować cały dobytek pod postacią chłodnego, szorstkiego mężczyzny. Dlatego tak trudno było mu odejść. Zapomnieć o jedynym przyjacielu, którego miał, a po którym nie zostało mu już nic, ledwie wspomnienia upchane w głowie. Nadal łapał się na tym, że wypatrywał w porcie jego sylwetki - chciał zaprosić go do tawerny, opić sukcesy oraz porażki, zwyczajnie pożyć tak, jakby jutra mogło nie być. I nie mógł. Klaustrofobicznie miotał się od jednego zadania do drugiego, byleby tylko zająć czymś rozszalałą głowę, znieść ten trudny okres z godnością. Czas leczył rany, wiedział o tym, zamierzał skorzystać z jego dobrodziejstwa, jednakże jeszcze było za wcześnie na rzucanie się w głęboką wodę. Jeszcze nie był gotów na odcięcie się od emocji. Szczególnie, że przyświecał mu smutny wniosek - oprócz żony oraz syna nie miał już nikogo. Nawet Caley wyraźnie brała stronę Cala, chociaż starała się udawać, że wcale tak nie było.
Trafił na mieliznę.
I to był jeden z tych ciężkich dni, podczas których robił wszystko, żeby tylko mieć dla siebie jakiekolwiek zajęcie. Wrócił do domu późno, z pewnymi lukami w głowie. Nie zdołał jeszcze wypytać ojca o wszystko, o co powinien, lecz byli na dobrej drodze. Kto mógłby się spodziewać, że piwnica Goyle'ów to taka graciarnia? Że jeden dzień nie wystarczy na przejrzenie wszystkiego? Na pewno nie Cadan, zdziwiony zarówno ogromem asortymentu jak i brakiem jakiegokolwiek porządku w tych wszystkich przedmiotach. Sądził, że to zadanie na jeden wieczór, lecz pomylił się i to bardzo. Zmęczony marzył tylko o kolacji, kąpieli oraz śnie, jednakże tuż po przekroczeniu progu wiedział, że coś było nie tak.
Ani chwili spokoju.
Bez pośpiechu zdjął zarówno buty jak i pelerynę, aż wreszcie dotarł do salonu. Stanął w przejściu i oparłszy się o framugę, patrzył uważnie to na Eir, to na Ramsey'a. Którego w ogóle nie powinno tu być. Czyżby coś kombinował? Miał problem z odczytaniem jego zamiarów.
- Już późno. Czas na ciebie - zwrócił się wreszcie do gościa nieco zachrypniętym głosem. Wyraźnie oczekując, że bez żadnych scen opuści ich dom, w którym Cadan nie miał ochoty go oglądać.
Goyle był trudnym kompanem. Miał swoje wady, bardzo często bywał nieznośny. Nie nawiązywał relacji zbyt lekko - często była to wręcz droga przez mękę - nie był również osobą, z którą chciałoby się przebywać całe dnie i noce. Zaś kiedy zjadł z kimś beczkę soli, zagłębiał się w utworzone więzi zbyt głęboko, bez zastanowienia, bez powrotu, bez ratunku. Angażował się nie chcąc stracić stabilnego gruntu - paradoksalnie to właśnie jego w takich momentach potrzebował. Działał toksycznie, lekkomyślnie, do utraty tchu, lubując się w przesadach, chociaż zwykle tego nie okazywał, woląc chować cały dobytek pod postacią chłodnego, szorstkiego mężczyzny. Dlatego tak trudno było mu odejść. Zapomnieć o jedynym przyjacielu, którego miał, a po którym nie zostało mu już nic, ledwie wspomnienia upchane w głowie. Nadal łapał się na tym, że wypatrywał w porcie jego sylwetki - chciał zaprosić go do tawerny, opić sukcesy oraz porażki, zwyczajnie pożyć tak, jakby jutra mogło nie być. I nie mógł. Klaustrofobicznie miotał się od jednego zadania do drugiego, byleby tylko zająć czymś rozszalałą głowę, znieść ten trudny okres z godnością. Czas leczył rany, wiedział o tym, zamierzał skorzystać z jego dobrodziejstwa, jednakże jeszcze było za wcześnie na rzucanie się w głęboką wodę. Jeszcze nie był gotów na odcięcie się od emocji. Szczególnie, że przyświecał mu smutny wniosek - oprócz żony oraz syna nie miał już nikogo. Nawet Caley wyraźnie brała stronę Cala, chociaż starała się udawać, że wcale tak nie było.
Trafił na mieliznę.
I to był jeden z tych ciężkich dni, podczas których robił wszystko, żeby tylko mieć dla siebie jakiekolwiek zajęcie. Wrócił do domu późno, z pewnymi lukami w głowie. Nie zdołał jeszcze wypytać ojca o wszystko, o co powinien, lecz byli na dobrej drodze. Kto mógłby się spodziewać, że piwnica Goyle'ów to taka graciarnia? Że jeden dzień nie wystarczy na przejrzenie wszystkiego? Na pewno nie Cadan, zdziwiony zarówno ogromem asortymentu jak i brakiem jakiegokolwiek porządku w tych wszystkich przedmiotach. Sądził, że to zadanie na jeden wieczór, lecz pomylił się i to bardzo. Zmęczony marzył tylko o kolacji, kąpieli oraz śnie, jednakże tuż po przekroczeniu progu wiedział, że coś było nie tak.
Ani chwili spokoju.
Bez pośpiechu zdjął zarówno buty jak i pelerynę, aż wreszcie dotarł do salonu. Stanął w przejściu i oparłszy się o framugę, patrzył uważnie to na Eir, to na Ramsey'a. Którego w ogóle nie powinno tu być. Czyżby coś kombinował? Miał problem z odczytaniem jego zamiarów.
- Już późno. Czas na ciebie - zwrócił się wreszcie do gościa nieco zachrypniętym głosem. Wyraźnie oczekując, że bez żadnych scen opuści ich dom, w którym Cadan nie miał ochoty go oglądać.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znała pojęcie odpowiedzialności. W dzieciństwie uczona go była twardą ręką ojca, w czasie dorastania słowami matki, a gdy dojrzała i sama stała się matką, uczył ją tego Hjall. Wiedziała też, co to lojalność i obowiązek. Znała wszystkie te słowa, meandrowała między nimi z charakterystyczną dla siebie roztropnością. Przywiązała się do nich, stawiając je sobie jako wykładnię życia, bo w tych czasach, gdy dookoła czaili się złowiercy i czarodzieje pozbawieni skrupułów, należało dobierać sojuszników z niezwykłą rozwagą i pilnować siebie, by ich nie stracić. Rycerze Walpurgii stali się dla niej nie tylko zgromadzeniem godnych zaufania osób, które tak samo jak ona dążyły do oczyszczenia społeczeństwa z wszy i robactwa, ale również stanowili dla niej pewien sprawdzian.
Sprawdzian tego, jak lojalna potrafiła być wobec siły, o której tylko słyszała.
I jak mocno potrafiła trzymać język za zębami.
Wybranie Ramseya na przewodnika po nieistniejących ścianach Białej Wywerny było jednak dobrym rozwiązaniem. Pokierował odpowiednio jej wyobraźnią, poruszył wrażliwe struny myśli, które do tej pory zbierały się zaledwie pod grubą okrywą codziennych problemów. Pokiwała głową, dając mu znak, że rozumie.
– Znacznie lepiej znałeś to miejsce, dlatego nie mam powodów, by podważać twoje słowa – zerknęła na niego. Nie miała niczego złego na myśli, nie nadała swojemu głosu ani grama pretensji. Stwierdzała prosty fakt, którego istnienia oboje byli świadomi. Dorysowała jeszcze kilka elementów do planu parteru, żeby finalnie odstawić go na bok jako skończoną część. – Porozmawiam z nim – przytaknęła. – Posiada znacznie większą wiedzę na temat klątw niż ja, ale sądzę, że połączenie naszych sił da nam oczekiwany efekt. Może nawet… mam już pewien pomysł. I jeśli będzie trzeba, poruszymy też inne kontakty. Chociaż Cadan ceni sobie indywidualność.
Oczywiście, że będzie musiała przedyskutować go z mężem i liczyła w tej kwestii na skorygowanie jej myśli na tyle ostro, by ominęła ich kwestia błędów i nieoczekiwanych efektów ubocznych.
Uważnie go słuchała, nie roniąc ani słowa, poprawiając od razu to, co miał do zarzucenia – proste linie zakreślały ramy pomieszczeń, a szczegóły tworzące spójną całość były odpowiednio zaznaczone i opisane. Gdy Ramsey poruszył kwestię tajemniczej komnaty, jej dłoń zawisła nad kartką, węgiel nie dokończył ostatniej ściany celi. Nim uniosła na Mulcibera wzrok, minęła chwila. Oddychała spokojnie, głęboko, jasne powłoka gardła poruszyła się pod ciężarem przełykanej guli. Rozpoczął się sprawdzian, na który tak czekała. I zamierzała go zdać, choćby grozili jej śmiercią.
Wyprostowała się, patrząc na niego z delikatnie uniesioną brodą. Rozumiała.
– Będę strzegła tej tajemnicy po sam grób. Samotnie. Przysięgam ci to na wyłupione oko samego Odyna – odpowiedziała na słowa, które tak naprawdę nie padły. Nie złączyli się przysięgą wieczystą, a mimo to Eir nie potrzebowała więcej powodów, by nadać tej „prośbie” taki sam charakter. Była Borginem z krwi i kości i Ramsey musiał wiedzieć, ile znaczyły dla niej rodzinne tradycje. – Postaram się jak najszybciej zrobić dla ciebie nieoficjalny plan. Ten, który mamy przed sobą, powielę na tyle, by starczyło dla każdego zainteresowanego dalszą budową.
Zarys pokojów wciąż był ten sam, ale wymazała wszystkie elementy, które mogłyby wskazywać na skrywaną tajemnicę. Piwnica miała zarys ogólny, a to wystarczyło. Jeśli ktokolwiek będzie miał z tym problem, Ramsey będzie pierwszą linią kontaktu. Pochyliła się, by dokończyć rysunek. Słyszała szmery docierające z korytarza, słyszała też cichy jęk drzwi, które uchylił zaciekawiony Hjall. W tym domu rzadko można było słyszeć jakiekolwiek krzyki, ale gęstniejąca atmosfera wyczuwana była nawet przez dziecko. Eir, zanim zdążyła przywitać męża, ten już żegnał ich gościa. Wzrok przeskoczył na sylwetkę Mulcibera. Chciała się odezwać, ale coś ją przed tym powstrzymało.
Niech męskie usta przemawiają.
Sprawdzian tego, jak lojalna potrafiła być wobec siły, o której tylko słyszała.
I jak mocno potrafiła trzymać język za zębami.
Wybranie Ramseya na przewodnika po nieistniejących ścianach Białej Wywerny było jednak dobrym rozwiązaniem. Pokierował odpowiednio jej wyobraźnią, poruszył wrażliwe struny myśli, które do tej pory zbierały się zaledwie pod grubą okrywą codziennych problemów. Pokiwała głową, dając mu znak, że rozumie.
– Znacznie lepiej znałeś to miejsce, dlatego nie mam powodów, by podważać twoje słowa – zerknęła na niego. Nie miała niczego złego na myśli, nie nadała swojemu głosu ani grama pretensji. Stwierdzała prosty fakt, którego istnienia oboje byli świadomi. Dorysowała jeszcze kilka elementów do planu parteru, żeby finalnie odstawić go na bok jako skończoną część. – Porozmawiam z nim – przytaknęła. – Posiada znacznie większą wiedzę na temat klątw niż ja, ale sądzę, że połączenie naszych sił da nam oczekiwany efekt. Może nawet… mam już pewien pomysł. I jeśli będzie trzeba, poruszymy też inne kontakty. Chociaż Cadan ceni sobie indywidualność.
Oczywiście, że będzie musiała przedyskutować go z mężem i liczyła w tej kwestii na skorygowanie jej myśli na tyle ostro, by ominęła ich kwestia błędów i nieoczekiwanych efektów ubocznych.
Uważnie go słuchała, nie roniąc ani słowa, poprawiając od razu to, co miał do zarzucenia – proste linie zakreślały ramy pomieszczeń, a szczegóły tworzące spójną całość były odpowiednio zaznaczone i opisane. Gdy Ramsey poruszył kwestię tajemniczej komnaty, jej dłoń zawisła nad kartką, węgiel nie dokończył ostatniej ściany celi. Nim uniosła na Mulcibera wzrok, minęła chwila. Oddychała spokojnie, głęboko, jasne powłoka gardła poruszyła się pod ciężarem przełykanej guli. Rozpoczął się sprawdzian, na który tak czekała. I zamierzała go zdać, choćby grozili jej śmiercią.
Wyprostowała się, patrząc na niego z delikatnie uniesioną brodą. Rozumiała.
– Będę strzegła tej tajemnicy po sam grób. Samotnie. Przysięgam ci to na wyłupione oko samego Odyna – odpowiedziała na słowa, które tak naprawdę nie padły. Nie złączyli się przysięgą wieczystą, a mimo to Eir nie potrzebowała więcej powodów, by nadać tej „prośbie” taki sam charakter. Była Borginem z krwi i kości i Ramsey musiał wiedzieć, ile znaczyły dla niej rodzinne tradycje. – Postaram się jak najszybciej zrobić dla ciebie nieoficjalny plan. Ten, który mamy przed sobą, powielę na tyle, by starczyło dla każdego zainteresowanego dalszą budową.
Zarys pokojów wciąż był ten sam, ale wymazała wszystkie elementy, które mogłyby wskazywać na skrywaną tajemnicę. Piwnica miała zarys ogólny, a to wystarczyło. Jeśli ktokolwiek będzie miał z tym problem, Ramsey będzie pierwszą linią kontaktu. Pochyliła się, by dokończyć rysunek. Słyszała szmery docierające z korytarza, słyszała też cichy jęk drzwi, które uchylił zaciekawiony Hjall. W tym domu rzadko można było słyszeć jakiekolwiek krzyki, ale gęstniejąca atmosfera wyczuwana była nawet przez dziecko. Eir, zanim zdążyła przywitać męża, ten już żegnał ich gościa. Wzrok przeskoczył na sylwetkę Mulcibera. Chciała się odezwać, ale coś ją przed tym powstrzymało.
Niech męskie usta przemawiają.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Nie mogła podważać jego decyzji nie tylko dlatego, że przebywał w Białej Wywernie o wiele częściej niż ona, a jej zakamarki nie stanowiły dla niego niezbadanych terenów. Aurorzy, choć ściągnięci do speluny za czyjąś sprawką wciąż nie mogli być świadomi tego, co się tam naprawdę odbywało i co znajdowało się pod drewnianymi deskami rudery. A nawet gdyby tak się stało, nawet cały oddział nie mógłby ich wszystkich powstrzymać. W żyłach najwierniejszych sługów Czarnego Pana płynęła skażona czarną magią krew, jego moc wnikała w komórki ich ciał i przenikała do zatrutych umysłów i serc. Byli gotowi podjąć każde ryzyko w jego imieniu, żaden z nich nie obawiał się spotkania z aurorem w progach lokalu, choć to ostatnie dało im sporą nauczkę. Wielu z nich nie podołało, nie powstrzymało natarcia. Zbyt słabi i nieudolni, choć wciąż dozgonnie mu wierni. Oszczędził ich piekielny ogień, powstrzymał wrogów, którzy zawitali w progi nieproszeni.
Zatrzymał na niej wzrok. Pochylony nad mapą, z twarzą skąpaną blaskiem stojącej nieopodal świecy przyglądał jej się przez dłuższą chwilę z nieprzeniknionym spojrzeniem. Twarz jak zwykle, nie zdradzała zbyt wiele, a drobne zmarszczki często pojawiające się wokół oczu wydawały się całkiem wygładzone. Był spokojny i pozbawiony wyrazu, a wraz z nim niepotrzebnych emocji. Puścił pergamin, kiedy kończyła dorysowywać na nim węglem linie, lecz nie spuścił z niej uważnego spojrzenia.
— Oczywiście — nie spodziewałby się po Cadanie niczego innego, jak samodzielnej pracy. Może zezwoliłby Brynhild na krytyczne spojrzenie, lecz wątpił, by dopuścił kogokolwiek innego. Dlatego — bardziej kierowany dobrem organizacji niżeli złośliwością, dodał: — Będzie taka potrzeba. Im szybciej zaangażuje się w działania wspierające Rycerzy Walpurgii tym lepiej. Ostatnio go nie było. Ostatnio zdarza mu się zawodzić — przyznał z wyraźnym żalem i rozczarowaniem w głosie, odejmując spojrzenie od jej smukłej, delikatnej twarzy. Upił łyk rumu, spoglądając jeszcze w głąb szklanki, by nacieszyć oko przyjemnym kolorem dobrego trunku.
— Przyjmuję twoją przysięgę — odpowiedział, odstawiając w absolutnej ciszy szkło na blat. Wyprostował się i skrzyżował z nią błyszczące spojrzenie. — I uważam ją za szczerą i wiążącą.— Nie przeceniał wartości słów, wiedział jak ulotne potrafią być obietnice i mało honorowi czarodzieje, którzy je składają. On sam nie odznaczał się szczególnie honorem; kłamstwem było większość wypowiadanych przez niego słów, błahych i poważnych, miłych i okrutnych, czyniących gładką taflę wody zmąconą i zmętniałą od nadmiaru mułu na dnie. Ale był również człowiekiem, dla którego wiedza i informacja była największą wartością. Biorąc coś, musiał ofiarować coś w zamian.
— Doskonale — przytaknął, w ostatniej chwili powstrzymując się, przed powiedzeniem czegoś jeszcze. Nim jego uszu dobiegł dźwięk stawianych kroków, zdecydowanie zbyt wyważonych i twardych jak na dziecko, w nozdrzach pojawiła się woń morza — kwaśny zapach wypełnionego rybami portu i ostry aromat soli, wtargnęły prawie niezauważalnie do salonu wraz z jego osobą, która w milczeniu zaczęła im się przyglądać.
— Cóż za beznadziejny brak gościnności — skwitował jego prośbę westchnięciem, wreszcie kierując w stronę Cadana spojrzenie. — Jeśli nie zamierzasz się do niczego przydać, zostaw nas samych. Twoja żona nie potrzebuje przyzwoitki. — Nie przebierał w słowach, choć zdawał sobie sprawę, że obecność Cadana nie tylko była uzasadniona, a nawet wskazana. Nokturnowy świat rządził się jednak własnymi prawami. Jeszcze niedawno takie spotkanie zakończyłoby się ostatnim toastem opróżniającym najlepszą butelkę rumu, jaki posiadał w domu. Teraz ich wzrok emanował wzajemną niechęcią. Nie ruszył się z miejsca; nie zamierzał spełniać prośby gospodarza, sam doskonale wiedział, kiedy przychodzi na niego pora. I stojąc tak bezczynnie uniósł brwi wysoko, dostrzegając zupełny brak reakcji z jego strony.— Co? No dalej, wyrzuć mnie — prowokował, ale trwało to tylko chwilę. Obaj wiedzieli na ile Cadan może sobie pozwolić. — Tak myślałem. — Beznamiętny wyraz powrócił na jego twarzy, kiedy ignorując gospodarza ponownie pochylał się nad stołem, pokrytym nowym planem Białej Wywerny. Zbliżył się też do Eir, tak, by tylko ona go słyszała; bliżej niż powinien, wszak wystarczyłoby, gdyby przekazał szeptem to, co chciał, by umknęło Cadanowi.
— Nie przesyłaj tego sową, mogłoby trafić w niepowołane ręce.— Ale nie musiał tego mówić, była rozważna i sama z pewnością zdecydowałaby o najlepszym sposobie przekazania planów. — Wszystko leży w twoich rękach, Eir— dosłownie w rękach. Upewnił się, że schowany w sakiewce eliksir, który mu uwarzyła ma się dobrze i minął ją, kierując swoje kroki do kominka. Nie spieszył się jednak. Jeśli tempo w jakim opuszczał dom Goyle'a miało działać mu na nerwy zwłoka była tego warta. Nie zastanawiał się nad tym, by zostać dłużej i drażnić go swoją obecnością. Nie było czasu na głupie zabawy, nie teraz, kiedy przed nimi majaczyło się widmo podróży do Azkabanu.
Nabrał w garść proszku z misy leżącej na kominku i wszedł do środka, by po chwili zniknąć w zielonkawych płomieniach.
|zt
Zatrzymał na niej wzrok. Pochylony nad mapą, z twarzą skąpaną blaskiem stojącej nieopodal świecy przyglądał jej się przez dłuższą chwilę z nieprzeniknionym spojrzeniem. Twarz jak zwykle, nie zdradzała zbyt wiele, a drobne zmarszczki często pojawiające się wokół oczu wydawały się całkiem wygładzone. Był spokojny i pozbawiony wyrazu, a wraz z nim niepotrzebnych emocji. Puścił pergamin, kiedy kończyła dorysowywać na nim węglem linie, lecz nie spuścił z niej uważnego spojrzenia.
— Oczywiście — nie spodziewałby się po Cadanie niczego innego, jak samodzielnej pracy. Może zezwoliłby Brynhild na krytyczne spojrzenie, lecz wątpił, by dopuścił kogokolwiek innego. Dlatego — bardziej kierowany dobrem organizacji niżeli złośliwością, dodał: — Będzie taka potrzeba. Im szybciej zaangażuje się w działania wspierające Rycerzy Walpurgii tym lepiej. Ostatnio go nie było. Ostatnio zdarza mu się zawodzić — przyznał z wyraźnym żalem i rozczarowaniem w głosie, odejmując spojrzenie od jej smukłej, delikatnej twarzy. Upił łyk rumu, spoglądając jeszcze w głąb szklanki, by nacieszyć oko przyjemnym kolorem dobrego trunku.
— Przyjmuję twoją przysięgę — odpowiedział, odstawiając w absolutnej ciszy szkło na blat. Wyprostował się i skrzyżował z nią błyszczące spojrzenie. — I uważam ją za szczerą i wiążącą.— Nie przeceniał wartości słów, wiedział jak ulotne potrafią być obietnice i mało honorowi czarodzieje, którzy je składają. On sam nie odznaczał się szczególnie honorem; kłamstwem było większość wypowiadanych przez niego słów, błahych i poważnych, miłych i okrutnych, czyniących gładką taflę wody zmąconą i zmętniałą od nadmiaru mułu na dnie. Ale był również człowiekiem, dla którego wiedza i informacja była największą wartością. Biorąc coś, musiał ofiarować coś w zamian.
— Doskonale — przytaknął, w ostatniej chwili powstrzymując się, przed powiedzeniem czegoś jeszcze. Nim jego uszu dobiegł dźwięk stawianych kroków, zdecydowanie zbyt wyważonych i twardych jak na dziecko, w nozdrzach pojawiła się woń morza — kwaśny zapach wypełnionego rybami portu i ostry aromat soli, wtargnęły prawie niezauważalnie do salonu wraz z jego osobą, która w milczeniu zaczęła im się przyglądać.
— Cóż za beznadziejny brak gościnności — skwitował jego prośbę westchnięciem, wreszcie kierując w stronę Cadana spojrzenie. — Jeśli nie zamierzasz się do niczego przydać, zostaw nas samych. Twoja żona nie potrzebuje przyzwoitki. — Nie przebierał w słowach, choć zdawał sobie sprawę, że obecność Cadana nie tylko była uzasadniona, a nawet wskazana. Nokturnowy świat rządził się jednak własnymi prawami. Jeszcze niedawno takie spotkanie zakończyłoby się ostatnim toastem opróżniającym najlepszą butelkę rumu, jaki posiadał w domu. Teraz ich wzrok emanował wzajemną niechęcią. Nie ruszył się z miejsca; nie zamierzał spełniać prośby gospodarza, sam doskonale wiedział, kiedy przychodzi na niego pora. I stojąc tak bezczynnie uniósł brwi wysoko, dostrzegając zupełny brak reakcji z jego strony.— Co? No dalej, wyrzuć mnie — prowokował, ale trwało to tylko chwilę. Obaj wiedzieli na ile Cadan może sobie pozwolić. — Tak myślałem. — Beznamiętny wyraz powrócił na jego twarzy, kiedy ignorując gospodarza ponownie pochylał się nad stołem, pokrytym nowym planem Białej Wywerny. Zbliżył się też do Eir, tak, by tylko ona go słyszała; bliżej niż powinien, wszak wystarczyłoby, gdyby przekazał szeptem to, co chciał, by umknęło Cadanowi.
— Nie przesyłaj tego sową, mogłoby trafić w niepowołane ręce.— Ale nie musiał tego mówić, była rozważna i sama z pewnością zdecydowałaby o najlepszym sposobie przekazania planów. — Wszystko leży w twoich rękach, Eir— dosłownie w rękach. Upewnił się, że schowany w sakiewce eliksir, który mu uwarzyła ma się dobrze i minął ją, kierując swoje kroki do kominka. Nie spieszył się jednak. Jeśli tempo w jakim opuszczał dom Goyle'a miało działać mu na nerwy zwłoka była tego warta. Nie zastanawiał się nad tym, by zostać dłużej i drażnić go swoją obecnością. Nie było czasu na głupie zabawy, nie teraz, kiedy przed nimi majaczyło się widmo podróży do Azkabanu.
Nabrał w garść proszku z misy leżącej na kominku i wszedł do środka, by po chwili zniknąć w zielonkawych płomieniach.
|zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey potrafił być niczym wkurwiający wrzód na tyłku i jakby tego było mało, doskonale zdając sobie z tego sprawę szafował tą denerwującą aurą na złość wszystkim wokół. Zamiast zachować się dorośle i zwyczajnie opuścić miejsce, które do niego nie należało, wolał się wdawać w głupie pyskówki. Zapewne wiedział, że Cadan jest szczególnie uwrażliwiony na podobne zachowanie - Goyle nigdy nie należał do cierpliwych, ugodowych czarodziejów. Zacisnął mocniej szczęki obserwując reakcje zarówno Mulcibera jak i Eir, ta zaś pozostawała jak zwykle milcząca. Splótł ręce skrzyżowane na piersi jeszcze mocniej, hamując się przed wyciągnięciem różdżki. Jakże szlachetnie. Nie miałby w tym starciu żadnych szans, jednakże lubił sobie wmawiać coś całkowicie przeciwnego. Jego rodzina znana była z bajkopisarstwa.
Na pierwszą uwagę wywrócił jedynie oczami, dopiero druga odzywka powoli dolewała oliwy do ognia.
- Nie rozkazuj mi w moim domu - odparł chłodno, stanowczo, bez cienia żartobliwości, na którą mógłby się zdobyć gdyby chciał. Nie chciał. Jedynym, czego pragnął w tamtej chwili, to ulotnienie się nieproszonego gościa z jego domostwa. Drgnął, rozprostowując ręce, z zamiarem faktycznego zabrania mężczyzny za fraki i wyrzucenia go z Grimmauld Place, lecz w porę się opamiętał. Zwykle angażował się we wszystkie wyzwania, jednakże sprawa sług Czarnego Pana była dużo bardziej skomplikowana. Obowiązywała pewna hierarchia, której Cadan nie mógł zaburzyć - bez względu na to jak bardzo tego chciał. Zacisnął usta w wąską linię, licząc w myślach do miliona, żeby się uspokoić. Dlatego wydawało się, że ze stoickim spokojem opierał się o framugę drzwi czekając, aż intruz opuści niezachwianą do tej pory przystań Goyle'ów. Kosztowało go to wiele siły, żeby w połowie nie stracić jednak panowania nad swoimi zmysłami.
Dopiero po zniknięciu Mulcibera w zielonych płomieniach blondyn wypuścił powietrze z płuc, w którym nagromadziła się cała frustracja.
- Hjalmarze Goyle, liczę, że odrobiłeś swoją pracę domową ze starożytnych run. Zaraz przyjdę sprawdzić - zawołał głośno, doskonale świadom, że ich syn nasłuchiwał z zaciekawieniem wydarzeń dziejących się w rodzinnym salonie. Ciche, ponowne zamknięcie drzwi utwierdziło go w przekonaniu, że powierzone mu zadanie przed wyjściem ojca chyba nie zostało jeszcze skończone, zatem mieli z Eir chwilę czasu dla siebie. Właśnie.
Niespiesznie usadowił się na wolnym miejscu na kanapie, rozpościerając ramiona na jej oparciach. Zaraz potem uniósł głowę, spojrzeniem niewyrażającym niczego wpatrując się w twarz małżonki. Zrezygnował z pytania o niesprawny zegar, skoro Ramsey został tu tak długo, coś musiało być na rzeczy. Zamiast tego jego usta ułożyły się w pozornie przyjemny uśmiech.
- O czym rozmawialiście? - Padło standardowe, mało zaskakujące pytanie. Zazdrość? Ależ skąd. To tylko fatamorgana.
Na pierwszą uwagę wywrócił jedynie oczami, dopiero druga odzywka powoli dolewała oliwy do ognia.
- Nie rozkazuj mi w moim domu - odparł chłodno, stanowczo, bez cienia żartobliwości, na którą mógłby się zdobyć gdyby chciał. Nie chciał. Jedynym, czego pragnął w tamtej chwili, to ulotnienie się nieproszonego gościa z jego domostwa. Drgnął, rozprostowując ręce, z zamiarem faktycznego zabrania mężczyzny za fraki i wyrzucenia go z Grimmauld Place, lecz w porę się opamiętał. Zwykle angażował się we wszystkie wyzwania, jednakże sprawa sług Czarnego Pana była dużo bardziej skomplikowana. Obowiązywała pewna hierarchia, której Cadan nie mógł zaburzyć - bez względu na to jak bardzo tego chciał. Zacisnął usta w wąską linię, licząc w myślach do miliona, żeby się uspokoić. Dlatego wydawało się, że ze stoickim spokojem opierał się o framugę drzwi czekając, aż intruz opuści niezachwianą do tej pory przystań Goyle'ów. Kosztowało go to wiele siły, żeby w połowie nie stracić jednak panowania nad swoimi zmysłami.
Dopiero po zniknięciu Mulcibera w zielonych płomieniach blondyn wypuścił powietrze z płuc, w którym nagromadziła się cała frustracja.
- Hjalmarze Goyle, liczę, że odrobiłeś swoją pracę domową ze starożytnych run. Zaraz przyjdę sprawdzić - zawołał głośno, doskonale świadom, że ich syn nasłuchiwał z zaciekawieniem wydarzeń dziejących się w rodzinnym salonie. Ciche, ponowne zamknięcie drzwi utwierdziło go w przekonaniu, że powierzone mu zadanie przed wyjściem ojca chyba nie zostało jeszcze skończone, zatem mieli z Eir chwilę czasu dla siebie. Właśnie.
Niespiesznie usadowił się na wolnym miejscu na kanapie, rozpościerając ramiona na jej oparciach. Zaraz potem uniósł głowę, spojrzeniem niewyrażającym niczego wpatrując się w twarz małżonki. Zrezygnował z pytania o niesprawny zegar, skoro Ramsey został tu tak długo, coś musiało być na rzeczy. Zamiast tego jego usta ułożyły się w pozornie przyjemny uśmiech.
- O czym rozmawialiście? - Padło standardowe, mało zaskakujące pytanie. Zazdrość? Ależ skąd. To tylko fatamorgana.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lojalność nie działała tylko w jedną stronę – w stronę organizacji, do jakiej zdecydowała się dołączyć. Przede wszystkim była lojalna wobec swojej rodziny, a zwłaszcza wobec swojego męża. Swego czasu wydawało jej się to absolutnie niedopuszczalne, by jakakolwiek część jej ciała, jej duszy, tak ochoczo odpowiadała na stawanie w jego obronie. Wypływał na długo, zostawiał ją na miesiące, musiała radzić sobie ze wszystkim sama, opiekować się dzieckiem sama, być sama. Potem coś pękło i nagle odnaleźli nić współpracy, która pozwoliła jej na odnalezienie w nim cech, których od dawna poszukiwała; wsparcia, jakiego podświadomie potrzebowała; ciszy, która mówiła niekiedy więcej niż potrzebowali. Od tamtej pory nie pozwalała, by ktokolwiek na niego złorzeczył za plecami. Dlatego spojrzenie jej jasnobłękitnych tęczówek stało się nagle przeraźliwie chłodne, odtrącające, gdy spoczęło na zmęczonych oczach Ramseya. Musiał mieć swoje powody, a jeśli nie miał, nie sądzę, byś mógł się tak o nim wyrażać. Nie zwerbalizowała swoich myśli, zachowała je dla siebie, ale mimowolne poruszenie ust sugerowało, że toczyła się w jej głowie batalia.
Wywołali wilka z lasu. Odsunęła się mimowolnie, chwytając z oparcia krzesła chustę, by owinąć nią swoje ramiona. Poczuła dreszcze skradające się po karku, gdy mierzyli się wzrokiem, tylko ostatkiem silnej woli opanowując się na tyle, by jeden z nich nie skoczył do gardła drugiemu. Ramsey okazał nieco więcej stoicyzmu, czekał na atak, ale Cadan się na niego nie zdecydował. Nie rozumiała tylko, dlaczego wyprosił go, jak tylko wszedł do swojego domu. Nie pytała o niesnaski, stare waśnie. Nigdy nie miała ku temu powodu. Być może jeden z nich właśnie stanął przed jej oczami. Obserwowała ich uważnie, wsuwając dłonie pod ciepłe poły zdobionej runicznymi haftami chusty z rodzinnych kątów.
– Dostarczę ci pergamin osobiście – poinformowała Mulcibera stłumionym półszeptem, gdy stawał w kominku i brał proszek Fiuu do dłoni. – Vi sees – pożegnała się w swoim ojczystym języku, a gdy zalśniły zielone płomienie, odwróciła się w stronę Cadana. Drzwi do pokoju Hjalmara jęknęły powoli. Od rana nie wykazywał żadnych oznak anomalii, ale wiedziała, że kolejny ich wybuch to kwestia czasu. Niekoniecznie godzin. Myśli przepłynęły wartkim strumieniem między regałami w pracowni. Eliksir słodkiego snu stał w żółtej, szklanej fiolce. – Nie odrobił – odpowiedziała za niego. – Przez drgającą w powietrzu magię słabiej je i ciężko mu się na czymkolwiek skupić. Ty go wychowujesz, ale jeśli będziesz na niego naciskał, poparzy cię jak ostatnim razem, a w zapasach nie mam już pasty na oparzenia.
Śledziła jego ruchy, jak zasiadał na kanapie i zdobił swoją twarz jednym z tych uśmiechów, które zdołała dobrze poznać w czasie ich ośmioletniej podróży przez życie. Mimo to odwróciła wzrok, sytuując go gdzieś między książkami ustawionymi na komodzie a wskazówkami starego, drewnianego zegara. Przełknęła ślinę. Nie chciała go okłamywać, nie mogła, postanowiła więc zataić część prawdy. Nie mógł przecież wiedzieć.
– Poprosiłam go o pomoc w ustalaniu ram nowych planów Białej Wywerny – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Zwinęły się na stole. Podeszła więc do nich, podniosła je i owinęła pochwyconą z komody srebrną wstążką. Znów spojrzała na Cadana, wzięła głębszy wdech. – Nie musiałeś go tak wyrzucać. Obecność Śmierciożercy w naszych progach to zaszczyt, nie hańba.
| zt
Wywołali wilka z lasu. Odsunęła się mimowolnie, chwytając z oparcia krzesła chustę, by owinąć nią swoje ramiona. Poczuła dreszcze skradające się po karku, gdy mierzyli się wzrokiem, tylko ostatkiem silnej woli opanowując się na tyle, by jeden z nich nie skoczył do gardła drugiemu. Ramsey okazał nieco więcej stoicyzmu, czekał na atak, ale Cadan się na niego nie zdecydował. Nie rozumiała tylko, dlaczego wyprosił go, jak tylko wszedł do swojego domu. Nie pytała o niesnaski, stare waśnie. Nigdy nie miała ku temu powodu. Być może jeden z nich właśnie stanął przed jej oczami. Obserwowała ich uważnie, wsuwając dłonie pod ciepłe poły zdobionej runicznymi haftami chusty z rodzinnych kątów.
– Dostarczę ci pergamin osobiście – poinformowała Mulcibera stłumionym półszeptem, gdy stawał w kominku i brał proszek Fiuu do dłoni. – Vi sees – pożegnała się w swoim ojczystym języku, a gdy zalśniły zielone płomienie, odwróciła się w stronę Cadana. Drzwi do pokoju Hjalmara jęknęły powoli. Od rana nie wykazywał żadnych oznak anomalii, ale wiedziała, że kolejny ich wybuch to kwestia czasu. Niekoniecznie godzin. Myśli przepłynęły wartkim strumieniem między regałami w pracowni. Eliksir słodkiego snu stał w żółtej, szklanej fiolce. – Nie odrobił – odpowiedziała za niego. – Przez drgającą w powietrzu magię słabiej je i ciężko mu się na czymkolwiek skupić. Ty go wychowujesz, ale jeśli będziesz na niego naciskał, poparzy cię jak ostatnim razem, a w zapasach nie mam już pasty na oparzenia.
Śledziła jego ruchy, jak zasiadał na kanapie i zdobił swoją twarz jednym z tych uśmiechów, które zdołała dobrze poznać w czasie ich ośmioletniej podróży przez życie. Mimo to odwróciła wzrok, sytuując go gdzieś między książkami ustawionymi na komodzie a wskazówkami starego, drewnianego zegara. Przełknęła ślinę. Nie chciała go okłamywać, nie mogła, postanowiła więc zataić część prawdy. Nie mógł przecież wiedzieć.
– Poprosiłam go o pomoc w ustalaniu ram nowych planów Białej Wywerny – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Zwinęły się na stole. Podeszła więc do nich, podniosła je i owinęła pochwyconą z komody srebrną wstążką. Znów spojrzała na Cadana, wzięła głębszy wdech. – Nie musiałeś go tak wyrzucać. Obecność Śmierciożercy w naszych progach to zaszczyt, nie hańba.
| zt
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
| 17 lipca
Dawno nie pojawiała się na Grimmauld Place, ale bez problemu odnalazła się w gęstej atmosferze londyńskiego zakątka. Gęsta mgła spowijała ostro zakończone sztachety ogrodzeń oraz równo przycięte żywopłoty, okalające imponujące rozmiarami kamienice, lecz to jedna z wielu przyciągała uwagę zakapturzonej Deirdre. Pojawiała się w tym miejscu zawsze po to, by spotkać się z rodziną Goyle'ów - u Blacków gościła do tej pory dwukrotnie, ostatni raz, by przekazać Lupusowi dobrą nowinę dotyczącą istnienia Rycerzy Walpurgii oraz rosnącej potęgi ich wspólnego Pana - bliską jej sercu. Lub pozostałości po tym organie; ceniła Eir, szanowała jej alchemiczny talent, a przede wszystkim spokój, którym ją napawała. Wydawała się niemożliwa do złamania, odpowiedzialna, silna; Deirdre, choć gardziła pojęciem rodziny i oddaniem się macierzyństwu, widziała w niej pewnego rodzaju wzór, czerpała od przyjaciółki wsparcie. Potrzebowała pewnej dozy troski, jaką otrzymywała zarówno od Cassandry jak i od złotowłosej Eir, chociaż nigdy nie przyznawałaby się do tych skrytych pragnień, pewna, że poradzi sobie sama i nie potrzebuje czułości.
Tym razem także przekraczała próg domostwa, kryjąc emocjonalną pustkę, domagającą się załagodzenia, pod pretekstem uzyskania kilku eliksirów i przekazania alchemiczce zdobytych ingrediencji. Azkaban odcisnął na niej koszmarne piętno, a nieobecność Tristana oraz okazywana jej pogarda nie pomagały w psychicznym odpoczynku po torturach, które przeżywała skazana na bliskość dementorów. Wyrywała się z Białej Willi najczęściej, jak tylko mogła, szukając oparcia w innych bliskich - chociaż przed samą sobą udawała niezłomną i niewzruszoną, dzielnie wychodzącą z tej najgorszej opresji. Drzwi kamienicy ustąpiły przed nią bez problemu, ale nikt nie powitał jej w progu. Z oddali, z pokoju, który znała już jako pracownię pani Goyle, dochodziły do niej jednak odgłosy krzątaniny, wiedziała więc, że blondynka znajduje się w domu. Nigdy nie przeszkadzała jej w pracy, wiedząc, jak ważne przy tworzeniu skomplikowanych eliksirów jest skupienie, dlatego postanowiła poczekać aż skończy pracę w salonie. Znała rozkład pomiesznczeń mieszkania, wielokrotnie Eir zapewniała ją, by czuła się tu jak w domu - pojęcie Deirdre niezwykle obce - dlatego też bez skrępowania ruszyła ku pokojowi dziennemu, zasiadając na szarej kanapie tuż przy kominku. Zdjęła z siebie pelerynę, przewieszając ją przez oparcie, i przesunęła wzrok na szereg zastawionych książkami półek. Lubiła biblioteczkę Goyleów, wypatrywała w niej nowości, które mogłyby ją zainteresować. Wkrótce jednak jej wzrok musiał skupić się na kimś, kto przekraczał próg salonu: złote włosy, intensywne spojrzenie, poważna mina. W drzwiach stanęła latorośl przyjaciół. Znała chłopca nie od dziś, posłała mu więc lekki uśmiech. - Hjalmar - powitała go spokojnie, zastanawiając się, dlaczego dziecko nie było pogrążone w leczniczym śnie. Dla pewności splotła ręce na podołku, bliżej kieszeni sukni, w której trzymała różdżkę. Tak na wszelki wypadek, gdyby musiała sobie - i jemu - zapewnić bezpieczeństwo. - Dawno się nie widzieliśmy. Jak się czujesz? - spytała spokojnie, jak dorosłego, nie zmieniając tonu głosu na słodszy. Do dzieci podchodziła w najlepszym przypadku z rezerwą; wyłącznie Lysę traktowała z niespotykaną czułością, choć i do Hjalla odczuwała coś cieplejszego.
Dawno nie pojawiała się na Grimmauld Place, ale bez problemu odnalazła się w gęstej atmosferze londyńskiego zakątka. Gęsta mgła spowijała ostro zakończone sztachety ogrodzeń oraz równo przycięte żywopłoty, okalające imponujące rozmiarami kamienice, lecz to jedna z wielu przyciągała uwagę zakapturzonej Deirdre. Pojawiała się w tym miejscu zawsze po to, by spotkać się z rodziną Goyle'ów - u Blacków gościła do tej pory dwukrotnie, ostatni raz, by przekazać Lupusowi dobrą nowinę dotyczącą istnienia Rycerzy Walpurgii oraz rosnącej potęgi ich wspólnego Pana - bliską jej sercu. Lub pozostałości po tym organie; ceniła Eir, szanowała jej alchemiczny talent, a przede wszystkim spokój, którym ją napawała. Wydawała się niemożliwa do złamania, odpowiedzialna, silna; Deirdre, choć gardziła pojęciem rodziny i oddaniem się macierzyństwu, widziała w niej pewnego rodzaju wzór, czerpała od przyjaciółki wsparcie. Potrzebowała pewnej dozy troski, jaką otrzymywała zarówno od Cassandry jak i od złotowłosej Eir, chociaż nigdy nie przyznawałaby się do tych skrytych pragnień, pewna, że poradzi sobie sama i nie potrzebuje czułości.
Tym razem także przekraczała próg domostwa, kryjąc emocjonalną pustkę, domagającą się załagodzenia, pod pretekstem uzyskania kilku eliksirów i przekazania alchemiczce zdobytych ingrediencji. Azkaban odcisnął na niej koszmarne piętno, a nieobecność Tristana oraz okazywana jej pogarda nie pomagały w psychicznym odpoczynku po torturach, które przeżywała skazana na bliskość dementorów. Wyrywała się z Białej Willi najczęściej, jak tylko mogła, szukając oparcia w innych bliskich - chociaż przed samą sobą udawała niezłomną i niewzruszoną, dzielnie wychodzącą z tej najgorszej opresji. Drzwi kamienicy ustąpiły przed nią bez problemu, ale nikt nie powitał jej w progu. Z oddali, z pokoju, który znała już jako pracownię pani Goyle, dochodziły do niej jednak odgłosy krzątaniny, wiedziała więc, że blondynka znajduje się w domu. Nigdy nie przeszkadzała jej w pracy, wiedząc, jak ważne przy tworzeniu skomplikowanych eliksirów jest skupienie, dlatego postanowiła poczekać aż skończy pracę w salonie. Znała rozkład pomiesznczeń mieszkania, wielokrotnie Eir zapewniała ją, by czuła się tu jak w domu - pojęcie Deirdre niezwykle obce - dlatego też bez skrępowania ruszyła ku pokojowi dziennemu, zasiadając na szarej kanapie tuż przy kominku. Zdjęła z siebie pelerynę, przewieszając ją przez oparcie, i przesunęła wzrok na szereg zastawionych książkami półek. Lubiła biblioteczkę Goyleów, wypatrywała w niej nowości, które mogłyby ją zainteresować. Wkrótce jednak jej wzrok musiał skupić się na kimś, kto przekraczał próg salonu: złote włosy, intensywne spojrzenie, poważna mina. W drzwiach stanęła latorośl przyjaciół. Znała chłopca nie od dziś, posłała mu więc lekki uśmiech. - Hjalmar - powitała go spokojnie, zastanawiając się, dlaczego dziecko nie było pogrążone w leczniczym śnie. Dla pewności splotła ręce na podołku, bliżej kieszeni sukni, w której trzymała różdżkę. Tak na wszelki wypadek, gdyby musiała sobie - i jemu - zapewnić bezpieczeństwo. - Dawno się nie widzieliśmy. Jak się czujesz? - spytała spokojnie, jak dorosłego, nie zmieniając tonu głosu na słodszy. Do dzieci podchodziła w najlepszym przypadku z rezerwą; wyłącznie Lysę traktowała z niespotykaną czułością, choć i do Hjalla odczuwała coś cieplejszego.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Salon
Szybka odpowiedź