[SEN] Livin' La Vida Loca
AutorWiadomość
Temperatura była zdecydowanie zbyt wysoka; jego serce pracowało na zwiększonych obrotach, ciśnienie zaś przyprawiało o senność i niebywałe zmęczenie. Potwornie chciało mu się spać, ciało odmawiało posłuszeństwa — zupełnie jakby dopiero co pokonał biegiem dziesiątki kilometrów. Doskwierała mu suchość w ustach, spierzchnięte gardło domagało się zaspokojenia uciążliwego pragnienia. Nie miał sił sięgnąć po różdżkę i przywołać do siebie czegoś, co ukoi jego cierpienia, ukróci jego męki. Przeżywał istne katusze, wiedział, że dłużej już tego nie zniesie. Krople potu spływały mu po obojczykach na nagi tors, a później wyznaczoną linią mięśni na brzuch. Oddychał szybko i płytko; jedynie jej oddech tuż obok sprawiał, że nie się nie odzywał. Wsłuchiwał się w niego z nadzieją, że to jego organizm wreszcie przełączy tryb intensywnej pracy i pozwoli mu się zrelaksować. Chciał odpocząć. O niczym innym aktualnie nie marzył.
— Nie, nie mogę — burknął pod nosem z niezadowoleniem, zamykając gwałtownie czytaną gazetę. Ruchome zdjęcia postaci niewiele mu mówiły, ale wolał być poinformowany o sprawach rejonu, w którym przebywał. Położył ją sobie na brzuchu, podciągając jedną, ugiętą w kolanie nogę wyżej, zaś ręce ułożył pod głową, zmieniając jej kąt tak, aby mógł lepiej widzieć to, co się działo przed nim. Nie działo zupełnie nic. Bezbrzeżny błękit przenikał w granat, by równą, nieruchomą linią oddzielić się od mieniącego wkoło złota. I nic poza tym. Równie dobrze świat dla niego mógłby stać się czarno-biały, nie widziałby żadnej różnicy. To wzbudzało w nim przedziwną irytację, a do tego wszystkiego jeszcze ta cholerna temperatura. Było gorąco, piekielnie gorąco — czuł się tak, jakby rzucił na siebie zaklęcie Szatańskiej Pożogi i tkwił w ogniu wmawiając sobie, że został zrodzony w płomieniach. Nienawidził upałów. Wysoka temperatura jego ciała sprawdzała się w chłodnym, deszczowym Londynie; dzięki temu nigdy nie marzł. Tu, miał wrażenie, że białka oczu lada moment się zetną.— Jeśli następnym razem wpadnę na tak idiotyczny pomysł, skoryguj mnie. Trzeba było udać się na Syberię — tam przynajmniej czułby się jak w domu; chłód był mu o wiele bliższy niż gorąc. To miejsce miało jednak swoje plusy. Coś na horyzoncie się zmieniło, wzbudziło niepodobne do niego poruszenie, zwęszył ofiarę. Pochylił brodę, by znad okularów przeciwsłonecznych obejrzeć przechodzące przed nim plugawe istoty w skąpych strojach kąpielowych. Kto by pomyślał, że co druga tutaj to taka zbereźnica.
Omiótł je wzrokiem i westchnął ze zniecierpliwieniem.
— Czy ty mnie w ogóle słuchasz?— spytał zniecierpliwiony i podniósł się do pozycji siedzącej, położył stopy na ziemi, lecz piasek był tak gorący, że zaraz tego pożałował. Ułożył nogi z powrotem na leżaku i zacisnął zęby, rozglądając się dookoła. Copacabana nie była spełnieniem jego marzeń. Za to z pewnością była praca. Odkąd dostał awans i został szefem Biura Aurorów minęły dwa dni. Dwa cholerne dni, po których postanowił wziąć tygodniowy urlop, żeby się nie przepracować. Spojrzał na nią wreszcie. Jej skóra przypominała botwinkę, ale wiedział, że nie stanowiło to dla niej żadnego problemu. Z poparzeniami się upora, podobnie jak z zaczerwienieniami; wyglądała na rozluźnioną i zrelaksowaną, kiedy on myślał tylko o tym, by się stąd zwinąć. Brakowało mu twardego krzesła i ciasnego biurka ze stosem papierów, miliona listów z pretensjami i uśmiechających się na korytarzach czarnoksiężników, którzy naiwnie sądzili, że nie wie kim są. Brakowało mu nawet tej cholernej zimy, która się na dobre rozpoczęła w Wielkiej Brytanii.
— Tonks, por favor — odezwał się znów nagląco. Może wkoło znajdą się jakieś typy spod ciemnej gwiazdy, których trzeba złapać i osadzić w więzieniu. Przypomniał sobie, że nie chciało mu się nic robić i opadł ponownie na leżak. Bez sensu jakoś to wszystko.
— Nie, nie mogę — burknął pod nosem z niezadowoleniem, zamykając gwałtownie czytaną gazetę. Ruchome zdjęcia postaci niewiele mu mówiły, ale wolał być poinformowany o sprawach rejonu, w którym przebywał. Położył ją sobie na brzuchu, podciągając jedną, ugiętą w kolanie nogę wyżej, zaś ręce ułożył pod głową, zmieniając jej kąt tak, aby mógł lepiej widzieć to, co się działo przed nim. Nie działo zupełnie nic. Bezbrzeżny błękit przenikał w granat, by równą, nieruchomą linią oddzielić się od mieniącego wkoło złota. I nic poza tym. Równie dobrze świat dla niego mógłby stać się czarno-biały, nie widziałby żadnej różnicy. To wzbudzało w nim przedziwną irytację, a do tego wszystkiego jeszcze ta cholerna temperatura. Było gorąco, piekielnie gorąco — czuł się tak, jakby rzucił na siebie zaklęcie Szatańskiej Pożogi i tkwił w ogniu wmawiając sobie, że został zrodzony w płomieniach. Nienawidził upałów. Wysoka temperatura jego ciała sprawdzała się w chłodnym, deszczowym Londynie; dzięki temu nigdy nie marzł. Tu, miał wrażenie, że białka oczu lada moment się zetną.— Jeśli następnym razem wpadnę na tak idiotyczny pomysł, skoryguj mnie. Trzeba było udać się na Syberię — tam przynajmniej czułby się jak w domu; chłód był mu o wiele bliższy niż gorąc. To miejsce miało jednak swoje plusy. Coś na horyzoncie się zmieniło, wzbudziło niepodobne do niego poruszenie, zwęszył ofiarę. Pochylił brodę, by znad okularów przeciwsłonecznych obejrzeć przechodzące przed nim plugawe istoty w skąpych strojach kąpielowych. Kto by pomyślał, że co druga tutaj to taka zbereźnica.
Omiótł je wzrokiem i westchnął ze zniecierpliwieniem.
— Czy ty mnie w ogóle słuchasz?— spytał zniecierpliwiony i podniósł się do pozycji siedzącej, położył stopy na ziemi, lecz piasek był tak gorący, że zaraz tego pożałował. Ułożył nogi z powrotem na leżaku i zacisnął zęby, rozglądając się dookoła. Copacabana nie była spełnieniem jego marzeń. Za to z pewnością była praca. Odkąd dostał awans i został szefem Biura Aurorów minęły dwa dni. Dwa cholerne dni, po których postanowił wziąć tygodniowy urlop, żeby się nie przepracować. Spojrzał na nią wreszcie. Jej skóra przypominała botwinkę, ale wiedział, że nie stanowiło to dla niej żadnego problemu. Z poparzeniami się upora, podobnie jak z zaczerwienieniami; wyglądała na rozluźnioną i zrelaksowaną, kiedy on myślał tylko o tym, by się stąd zwinąć. Brakowało mu twardego krzesła i ciasnego biurka ze stosem papierów, miliona listów z pretensjami i uśmiechających się na korytarzach czarnoksiężników, którzy naiwnie sądzili, że nie wie kim są. Brakowało mu nawet tej cholernej zimy, która się na dobre rozpoczęła w Wielkiej Brytanii.
— Tonks, por favor — odezwał się znów nagląco. Może wkoło znajdą się jakieś typy spod ciemnej gwiazdy, których trzeba złapać i osadzić w więzieniu. Przypomniał sobie, że nie chciało mu się nic robić i opadł ponownie na leżak. Bez sensu jakoś to wszystko.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie było jej za gorąco; po dwudziestu siedmiu latach życia w zimnym i deszczowym mieście, możliwość spędzenia kilku dni w miejscu, które pozwalała na lekkie i przewiewne stroje, ciepłe wieczór i radosne promienie, zdawała się tym, co jej się należało. Zwłaszcza, że wcześniej nie mogła sobie na to pozwolić. Nie gdy pozostawały walki do wygrania i wygłodniałe gęby do wykarmienia, udało jej się nawet nauczyć gotować potrawkę, od której nikt nie umarł a każdy napełnił swój żołądek. Teraz, teraz można było w końcu odpocząć.
Miejsce było idealne, przyjemnie rozgrzewające promienie padały na ciało pozbawione większości zbędnych w tym momencie ubrań. Otulało przyjemnie jej jednostkę wprawiając w lekki leniwy stan odprężenia na który nie mogła pozwolić sobie na co dzień. W ciągłej gotowości, szykując się do kolejnego zadania, czekając na następne polecenia wydane odgórnie. Tutaj mogła o tym zapomnieć i postanowiła zapomnieć całkowicie, niczym po sprawnie rzuconym Oblivate na te kilka dni kompletnie odciąć się od problemów trzęsących Londynem i pozwolić odprężyć się w błogiej nieświadomości.
Tak, gdyby tylko z fotel i gdyby nie to, że na fotelu obok trafił się on. Próbowała nie zwracać uwagi, pozwalając oddać się miejscu. Może i nie powinna, ale lenia atmosfera popołudnia i prawie leżąca pozycja sprawiały, że oddała się lekkiej półdrzemce, do której kołysał ją dźwięk fal, gwar ludzi i krzyk sprzedawców. Jednak głos obok przebijał się nad tym wszystkim najdosadniej. Uniosła powieki - choć dostrzec to można było jedynie patrząc na jej profil, od frontu jej oczy zakrywały ciemne okulary chroniąc przed słońcem i chronicznym mrużeniem oczu.
- To urocze. - skomentowała krótko, łapiąc akurat moment w którym podnosił swoje nogi z piasku. On, waleczny auror, zamykający dziesiątki czarnoksiężników, walczący codziennie i bez ustanku, znoszący ból wszelakiego rodzaju umykał stopami od gorąca jakie niósł z sobą nagrzany piasek. Usta wygięły się lekko w pozytywnie naznaczonym grymasie, gdy dłoń sięgnęła po stojącego niedaleko drinka. Upiła z niego łyk ciesząc się przyjemnie chłodzącym, zimnym napojem. W szklance nadal postukiwały kostki lodu, a jej wierzch zdobiły krople wody, mimo tego, że zdawało jej się że znajdując się tutaj od dłuższego czasu. Odstawiła w końcu szklankę, by dźwignąć się do pozycji siedzącej. Zlustrowała otoczenie od lewej do prawej, powoli, dokładnie, tak by nic nie umknęło jej spojrzeniu. - Syberia jest na pstryknięcie dwoma placami. - odpowiedziała mimochodem, kompletnie nie wiedząc dlaczego, ale nie zamierzała tego kwestionować, w końcu wstała, zgrabnie wsuwając stopy w piasek, zauważając, że rzeczywiście przy pierwszym dotknięciu pozostawia po sobie nieprzyjemnie, drażniące, gorące uczucie. Najpierw uniosła twarz ku niemu rozświetlonemu prze przynoszące parne powietrze słońce, a potem zerknęła raz jeszcze w prawo, by przenieść wzrok na lewo, przyzwyczajeń jednak nie dało się wyplenić - niezależnie do tego jak mocno próbowało się ich unikać. W końcu zmierzyła go spojrzeniem z góry. Uniosła dłoń, sięgając do okularów i przenosząc je na czoło. Zmrużyła lekko oczy próbując przyzwyczaić wzrok do jasnego światła. W końcu ręka powędrowała na biodro, a ona sama zawiesiła niebieskie tęczówki na spoczywającym na leżaku mężczyźnie, usta powędrowały zawadiacko ku górze, jakby rzucając wyzwanie.
- Ruszmy się, Mulciber. Ze stagnacją zdecydowanie nie jest ci do twarzy. - powiedziała nie komentując ostatniego z wyrażeń w obcym jej języku, zakłada, że mocno prawdopodobnym jest iż oznacza jakieś z przekleństw. To nie tak, że nie słuchała jego słów, puszczała jedynie mimo uszu te, które zdawały się nie mieć większego znaczenia tutaj, w ich prywatnym raju, który dla niego zdawał się osobistym więzień. A przecież, na Merlina, nie chciała by czuł się źle. Zwłaszcza teraz, gdy miała u swojego boku tak ważną osobę, musiała dbać o jego samopoczucie. Może kilka kieliszków w skrytym cieniem i chłodem lokalu, obudzi w nim odrobinę entuzjazmu i pozwoli cieszyć się wakacjami, które padły im z nieba.
Miejsce było idealne, przyjemnie rozgrzewające promienie padały na ciało pozbawione większości zbędnych w tym momencie ubrań. Otulało przyjemnie jej jednostkę wprawiając w lekki leniwy stan odprężenia na który nie mogła pozwolić sobie na co dzień. W ciągłej gotowości, szykując się do kolejnego zadania, czekając na następne polecenia wydane odgórnie. Tutaj mogła o tym zapomnieć i postanowiła zapomnieć całkowicie, niczym po sprawnie rzuconym Oblivate na te kilka dni kompletnie odciąć się od problemów trzęsących Londynem i pozwolić odprężyć się w błogiej nieświadomości.
Tak, gdyby tylko z fotel i gdyby nie to, że na fotelu obok trafił się on. Próbowała nie zwracać uwagi, pozwalając oddać się miejscu. Może i nie powinna, ale lenia atmosfera popołudnia i prawie leżąca pozycja sprawiały, że oddała się lekkiej półdrzemce, do której kołysał ją dźwięk fal, gwar ludzi i krzyk sprzedawców. Jednak głos obok przebijał się nad tym wszystkim najdosadniej. Uniosła powieki - choć dostrzec to można było jedynie patrząc na jej profil, od frontu jej oczy zakrywały ciemne okulary chroniąc przed słońcem i chronicznym mrużeniem oczu.
- To urocze. - skomentowała krótko, łapiąc akurat moment w którym podnosił swoje nogi z piasku. On, waleczny auror, zamykający dziesiątki czarnoksiężników, walczący codziennie i bez ustanku, znoszący ból wszelakiego rodzaju umykał stopami od gorąca jakie niósł z sobą nagrzany piasek. Usta wygięły się lekko w pozytywnie naznaczonym grymasie, gdy dłoń sięgnęła po stojącego niedaleko drinka. Upiła z niego łyk ciesząc się przyjemnie chłodzącym, zimnym napojem. W szklance nadal postukiwały kostki lodu, a jej wierzch zdobiły krople wody, mimo tego, że zdawało jej się że znajdując się tutaj od dłuższego czasu. Odstawiła w końcu szklankę, by dźwignąć się do pozycji siedzącej. Zlustrowała otoczenie od lewej do prawej, powoli, dokładnie, tak by nic nie umknęło jej spojrzeniu. - Syberia jest na pstryknięcie dwoma placami. - odpowiedziała mimochodem, kompletnie nie wiedząc dlaczego, ale nie zamierzała tego kwestionować, w końcu wstała, zgrabnie wsuwając stopy w piasek, zauważając, że rzeczywiście przy pierwszym dotknięciu pozostawia po sobie nieprzyjemnie, drażniące, gorące uczucie. Najpierw uniosła twarz ku niemu rozświetlonemu prze przynoszące parne powietrze słońce, a potem zerknęła raz jeszcze w prawo, by przenieść wzrok na lewo, przyzwyczajeń jednak nie dało się wyplenić - niezależnie do tego jak mocno próbowało się ich unikać. W końcu zmierzyła go spojrzeniem z góry. Uniosła dłoń, sięgając do okularów i przenosząc je na czoło. Zmrużyła lekko oczy próbując przyzwyczaić wzrok do jasnego światła. W końcu ręka powędrowała na biodro, a ona sama zawiesiła niebieskie tęczówki na spoczywającym na leżaku mężczyźnie, usta powędrowały zawadiacko ku górze, jakby rzucając wyzwanie.
- Ruszmy się, Mulciber. Ze stagnacją zdecydowanie nie jest ci do twarzy. - powiedziała nie komentując ostatniego z wyrażeń w obcym jej języku, zakłada, że mocno prawdopodobnym jest iż oznacza jakieś z przekleństw. To nie tak, że nie słuchała jego słów, puszczała jedynie mimo uszu te, które zdawały się nie mieć większego znaczenia tutaj, w ich prywatnym raju, który dla niego zdawał się osobistym więzień. A przecież, na Merlina, nie chciała by czuł się źle. Zwłaszcza teraz, gdy miała u swojego boku tak ważną osobę, musiała dbać o jego samopoczucie. Może kilka kieliszków w skrytym cieniem i chłodem lokalu, obudzi w nim odrobinę entuzjazmu i pozwoli cieszyć się wakacjami, które padły im z nieba.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
To ona nalegała, żeby wyjechać. To ona naciskała, by odwiedzić miejsce tak odległe, że żadna sowa nie zdoła zakłócić im spokoju w przeciągu najbliższych kilku dni. To ona uparła się, że piasek i woda to wszystko czego im potrzeba — oprócz słońca, bo miejsca ciemne w ogóle nie wchodziły w grę; zbyt dużo ciemności ogarniało Londyn przez ostatnie lata. To wszystko było jej winą, dał się beznadziejnie wpuścić w maliny. Wybrał miejsce i zaplanował urlop, którego — jak już wiedział — nie zniesie. Zgrzytał zębami, gromowe spojrzenia ukrywając za ciemnymi, markowymi okularami, dzięki którym idealnie wpasowali się w otaczających ich mugoli. Ten świat nie był taki zły; tylko ten cholerny upał. Ten gorąc. Gdyby wybrali się na basen, przynajmniej przesiedziałby większość czasu w wodzie.
— W takim razie spakujmy walizki i udajmy się tam — zaproponował otwarcie, chociaż doskonale znał odpowiedź. Nie wiedział, kiedy nauczył się ustępować kobietom, ale tak po prostu się działo, a on nie miał na to najmniejszego wpływu. Robił co tylko chciała, grzecznie i potulnie przytakując, nie odmawiając sobie marudzenia i narzekania. — Spaliłaś się. A mówiłem, są na to specyfiki — na pewno jakieś są! Patrząc na nią cieszył się, że pół dnia spędził w barze za rogiem, ochoczo flirtując z pięknymi brazylijkami. Zawsze ciągnęło go do brunetek, dodatkowo o wiele lepiej mu szła nauka portugalskiego niż francuskiego. Słowa łapał w mig, jeszcze kilka lekcji i opanuje go do perfekcji. Nie przeszkadzało mu to, że nie wiedziały, nawet nie podejrzewały, że jest czarodziejem. Miał asa w rękawie i nie zawahałby się go użyć, gdyby jej wołanie, nie ściągnęło go z powrotem na plażę. "Bo dość długo niósł te drinki".
Podnosząc się z leżaka dała mu szansę na sięgniecia jej szklanki. Uczynił to, szczęśliwie, nie dotykając już stopami gorącego piachu. Dopił resztkę alkoholu, którą zostawiła, pochłonął kostkę lodu, zatrzymując ją w ustach i rozłożył się z powrotem na leżaku, kładąc zimne szkło na środku brzucha, dla przyjemnej ochłody.
— Apłodzinymamysejstatkiem — mruknął z zimną, rozpływającą się kostką w ustach. Wiedział, jak kochała wodę, jak uwielbiała pływanie, skoki do wody i niewinne zabawy na brzegu. Dlatego zaplanował dla nich atrakcję, byle nie musieć męczyć się w tym miejscu zbyt długo. Może gdyby wypełnił czymś każdy dzień, nie musiałby leżeć plackiem a plaży — choć z drugiej strony, tak bardzo pragnął się zrelaksować i wyłączyć; przestać myśleć o pracy. Patrzył na przechadzających się przed nimi mugoli i pytał sam siebie, co za szatańska siła go tu ściągnęła. Uniósł wzrok i szybko odpowiedział sobie na to pytanie. Zmarszczył brwi i burknął coś do siebie, poprawiając się na leżaku. Nie zamierzał nigdzie iść, przynajmniej póki chodzenie przestanie przypominać stąpanie po rozżarzonym węglu. — Twoja kolej, żeby iść po drinki — powiedział w końcu, nasuwając okulary wyżej na nos i sięgając po kapelusz, którym zakrył przed słońcem większość swojej twarzy. Różdżka spoczywała gdzieś w jej torbie, w zasięgu ręki, musiałby się tylko pochylić. — Eu gostaria de um refil!— Uniósł wysoko swoją pustą szklankę, pragnąc ją zachęcić to krótkiej wędrówki w odmęty plaży. Liczył, że portugalska prośba o dolewkę zmusi ją do ruszenia tyłeczka, choć jak tak stała nad nim, przynajmniej miał szansę złapać nieco cienia. — Tempo, tempo...
— W takim razie spakujmy walizki i udajmy się tam — zaproponował otwarcie, chociaż doskonale znał odpowiedź. Nie wiedział, kiedy nauczył się ustępować kobietom, ale tak po prostu się działo, a on nie miał na to najmniejszego wpływu. Robił co tylko chciała, grzecznie i potulnie przytakując, nie odmawiając sobie marudzenia i narzekania. — Spaliłaś się. A mówiłem, są na to specyfiki — na pewno jakieś są! Patrząc na nią cieszył się, że pół dnia spędził w barze za rogiem, ochoczo flirtując z pięknymi brazylijkami. Zawsze ciągnęło go do brunetek, dodatkowo o wiele lepiej mu szła nauka portugalskiego niż francuskiego. Słowa łapał w mig, jeszcze kilka lekcji i opanuje go do perfekcji. Nie przeszkadzało mu to, że nie wiedziały, nawet nie podejrzewały, że jest czarodziejem. Miał asa w rękawie i nie zawahałby się go użyć, gdyby jej wołanie, nie ściągnęło go z powrotem na plażę. "Bo dość długo niósł te drinki".
Podnosząc się z leżaka dała mu szansę na sięgniecia jej szklanki. Uczynił to, szczęśliwie, nie dotykając już stopami gorącego piachu. Dopił resztkę alkoholu, którą zostawiła, pochłonął kostkę lodu, zatrzymując ją w ustach i rozłożył się z powrotem na leżaku, kładąc zimne szkło na środku brzucha, dla przyjemnej ochłody.
— Apłodzinymamysejstatkiem — mruknął z zimną, rozpływającą się kostką w ustach. Wiedział, jak kochała wodę, jak uwielbiała pływanie, skoki do wody i niewinne zabawy na brzegu. Dlatego zaplanował dla nich atrakcję, byle nie musieć męczyć się w tym miejscu zbyt długo. Może gdyby wypełnił czymś każdy dzień, nie musiałby leżeć plackiem a plaży — choć z drugiej strony, tak bardzo pragnął się zrelaksować i wyłączyć; przestać myśleć o pracy. Patrzył na przechadzających się przed nimi mugoli i pytał sam siebie, co za szatańska siła go tu ściągnęła. Uniósł wzrok i szybko odpowiedział sobie na to pytanie. Zmarszczył brwi i burknął coś do siebie, poprawiając się na leżaku. Nie zamierzał nigdzie iść, przynajmniej póki chodzenie przestanie przypominać stąpanie po rozżarzonym węglu. — Twoja kolej, żeby iść po drinki — powiedział w końcu, nasuwając okulary wyżej na nos i sięgając po kapelusz, którym zakrył przed słońcem większość swojej twarzy. Różdżka spoczywała gdzieś w jej torbie, w zasięgu ręki, musiałby się tylko pochylić. — Eu gostaria de um refil!— Uniósł wysoko swoją pustą szklankę, pragnąc ją zachęcić to krótkiej wędrówki w odmęty plaży. Liczył, że portugalska prośba o dolewkę zmusi ją do ruszenia tyłeczka, choć jak tak stała nad nim, przynajmniej miał szansę złapać nieco cienia. — Tempo, tempo...
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wakacje, sama nie pamiętała kiedy ostatnio mogła jakiś doświadczyć, zawsze znalazło się coś, co należało bezzwłocznie załatwić, coś co nie mogło czekać nawet chwili, a gdy już zajęli się tym odpowiednio, pojawiało się kolejne coś i pewnie byłoby tak dalej, gdyby nie stwierdziła w pewnym momencie, że czas by tym jednym czymś zajął się ktoś inny – zresztą miała swój cel w podróży tutaj.
Lubia to ciepłe, tak inne od tego, którego doświadczało się w Londynie. Upał, gorąc a nawet skwar, którego trudno było doświadczyć w domu - postanowiła zgarniać całkowicie wszystko, każde jedno doświadczenie będąc świadomą że następna taka okazja może się szybko nie powtórzyć.
- Wystarczy tylko słowo, o panie. - zakpiła, zginając się w pół niczym szkolony od lat służący, nosem prawie dotykając kolan, a dłoń wykonując teatralne obroty. Właściwie zdała sobie sprawę, że dziwnie jej wszystko jedno gdzie będzie, zdawało jej się że równie dobrze będzie bawić się na lodowatej Syberii co tutaj, wszak wszystko wynagradzało jego towarzystwo, czyż nie?
Uniosła lekko brew i spojrzała na swoją skórę krytycznie dostrzegając jej czerwonawy kolor, być może i miała tego żałować, jednak nie zamierzała się tym przejmować na zapas. Nie, kiedy niebo było tak przyjemnie błękitne, a słońce okalało całe jej ciało. Wzruszyła tylko lekko ramionami znacząc tym gestem fakt, że kompletnie nie przejmuje się wspomnianym spaleniem.Pewnie jeszcze będzie tego żałowała. Pewnie jęczała od poparzeń próbując zaleczyć je zaklęciami i kozim mlekiem, ale ciężko było przejmować się nimi teraz, tutaj w tym konkretnym momencie.
Zamrugała kilka razy, jakby poszukując informacji o rejsie, musiała jej jakoś umknąć i to jednak nie zdawało się psuć jej humoru, który był zdecydowanie lepszy niż w ostatnich dniach w Londynie. Woda?
Tak, od zawsze były swoimi przyjaciółkami, czasem zdawało jej się, że wręcz potrzebuje jej do życia. Odebrała pustą szklankę przez chwilę mierząc ją spojrzeniem, uniosła ją wyżej przed swoje oczy, poruszyła nią kilka razy patrząc jak resztki lodu obijają się o ścianki i zmarszczyła lekko brwi, znów spoglądając w dół na Ramseya. Przez chwilę mierzyła go uważnym spojrzeniem, jakby w głowie ważąc, czy to odpowiedni moment na wyjawienie tego, co udało jej przed nim utrzymać w tajemnicy przez ostatnie kilka dni. Czy będzie zły? Czy może wręcz przeciwnie ucieszy go wiadomość, która ma mu do przekazania?
- On tu jest. - powiedziała mierząc go uważnym spojrzeniem, doskonale wiedziała, że nie musi wiedzieć więcej, że w mig pojmie co ma mu do przekazania. Próbowali znaleźć go od dawna i zdawała się dosłownie zapaść pod ziemię. Aż do ostatniego czasu, kiedy to do jej dłoni trafiła poszlaka wskazująca wprost na ciepłe miejsca. No tak, któż poszukiwałby go w raju tyle kilometrów od rodzimej ziemi. - Ale jeśli wolisz zostawić to komuś innemu, pójdę po drinki. - powiedziała jak zwykle przekornie zbierając się do wykonania kroków w stronę niewielkiego barku w którym gościli się od rana, taktycznie wybierając miejsce niedaleko. Nie zdążyła wypić dużo, wiec alkohol nie wpłynął jeszcze całkowicie na jej reakcje, mogła działa była pewna że tak, tylko czy - rzeczywiście nie powinni skupić się na wakacjach pozwalając ten raz, by sprawą zajął się ktokolwiek inny? Wątpliwe, mimo to ruszyła w kierunku baru, czekając na reakcję lub jej brak.
To jak będzie, Mulciber?
Lubia to ciepłe, tak inne od tego, którego doświadczało się w Londynie. Upał, gorąc a nawet skwar, którego trudno było doświadczyć w domu - postanowiła zgarniać całkowicie wszystko, każde jedno doświadczenie będąc świadomą że następna taka okazja może się szybko nie powtórzyć.
- Wystarczy tylko słowo, o panie. - zakpiła, zginając się w pół niczym szkolony od lat służący, nosem prawie dotykając kolan, a dłoń wykonując teatralne obroty. Właściwie zdała sobie sprawę, że dziwnie jej wszystko jedno gdzie będzie, zdawało jej się że równie dobrze będzie bawić się na lodowatej Syberii co tutaj, wszak wszystko wynagradzało jego towarzystwo, czyż nie?
Uniosła lekko brew i spojrzała na swoją skórę krytycznie dostrzegając jej czerwonawy kolor, być może i miała tego żałować, jednak nie zamierzała się tym przejmować na zapas. Nie, kiedy niebo było tak przyjemnie błękitne, a słońce okalało całe jej ciało. Wzruszyła tylko lekko ramionami znacząc tym gestem fakt, że kompletnie nie przejmuje się wspomnianym spaleniem.Pewnie jeszcze będzie tego żałowała. Pewnie jęczała od poparzeń próbując zaleczyć je zaklęciami i kozim mlekiem, ale ciężko było przejmować się nimi teraz, tutaj w tym konkretnym momencie.
Zamrugała kilka razy, jakby poszukując informacji o rejsie, musiała jej jakoś umknąć i to jednak nie zdawało się psuć jej humoru, który był zdecydowanie lepszy niż w ostatnich dniach w Londynie. Woda?
Tak, od zawsze były swoimi przyjaciółkami, czasem zdawało jej się, że wręcz potrzebuje jej do życia. Odebrała pustą szklankę przez chwilę mierząc ją spojrzeniem, uniosła ją wyżej przed swoje oczy, poruszyła nią kilka razy patrząc jak resztki lodu obijają się o ścianki i zmarszczyła lekko brwi, znów spoglądając w dół na Ramseya. Przez chwilę mierzyła go uważnym spojrzeniem, jakby w głowie ważąc, czy to odpowiedni moment na wyjawienie tego, co udało jej przed nim utrzymać w tajemnicy przez ostatnie kilka dni. Czy będzie zły? Czy może wręcz przeciwnie ucieszy go wiadomość, która ma mu do przekazania?
- On tu jest. - powiedziała mierząc go uważnym spojrzeniem, doskonale wiedziała, że nie musi wiedzieć więcej, że w mig pojmie co ma mu do przekazania. Próbowali znaleźć go od dawna i zdawała się dosłownie zapaść pod ziemię. Aż do ostatniego czasu, kiedy to do jej dłoni trafiła poszlaka wskazująca wprost na ciepłe miejsca. No tak, któż poszukiwałby go w raju tyle kilometrów od rodzimej ziemi. - Ale jeśli wolisz zostawić to komuś innemu, pójdę po drinki. - powiedziała jak zwykle przekornie zbierając się do wykonania kroków w stronę niewielkiego barku w którym gościli się od rana, taktycznie wybierając miejsce niedaleko. Nie zdążyła wypić dużo, wiec alkohol nie wpłynął jeszcze całkowicie na jej reakcje, mogła działa była pewna że tak, tylko czy - rzeczywiście nie powinni skupić się na wakacjach pozwalając ten raz, by sprawą zajął się ktokolwiek inny? Wątpliwe, mimo to ruszyła w kierunku baru, czekając na reakcję lub jej brak.
To jak będzie, Mulciber?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Taksował ją wzrokiem z góry do dołu, oceniając jej możliwości i westchnął nieszczęśliwie, kiedy jego gałki oczne wróciły do normalnej pozycji. Przeniósł wzrok w stronę pustego horyzontu, gdzie niebo stykało się z granatowym morzem i zadumał się. Było pięknie. Gdyby nie temperatura gotów byłby się wzruszyć tym wszystkim, co go tu otaczało. Włącznie z piękną Tonks.
— Byłabyś wyjątkowo upierdliwym skrzatem — mruknął w odpowiedzi, przenosząc wzrok na wodę. Może w innym życiu, innym świecie, byłby zachwycony z takiej wizji, ona — bezsprzecznie mu posłuszna i podległa, ale dziś... Nie, niemożliwe. Przecież nie był taki. Szanował ją od wielu lat, imponowały mu jej metamorfomagiczne zdolności, szalał za jej temperamentem i pewnością siebie. Może gdyby ich losy potoczyły się inaczej, może gdyby nie śmierć Skamandera, który opowiedział się po stronie zła, nigdy nie odrzuciłaby jego starań.
Od razu pokręcił głową, karcąc jej głupie, dziecinne zachowanie i odszukał w piasku klapki, na które bardzo niechętnie położył stopy. Druga próba ich założenia nie odbiegała od pierwszej, wciąż był gorący i nieprzyjemny, a może nawet bardziej — upływający czas działał na korzyść natury, słońce nieustannie nagrzewało grunt. Zmusił się jednak do tego i powoli podniósł. Przyszło mu to z trudem, ostatnio zdażyło mu się nieco przytyć, forma już nie ta, co dawniej, a niewielki brzuszek utrudniał poderwanie ciężkiego ciała z niskiego, materiałowego leżaka. Mama dobrze o niego dbała, choć już dawno przekroczył magiczną trzydziestkę.
Krótka informacja, którą go niespodziewanie uraczyła, całkowicie go sparaliżowała na chwilę. Zmieniwszy się w słup soli, wlepił w nią wzrok; okulary samoistnie zsunęły mu się ze śliskiego nosa, gdy pochylił głowę, by to zrobić.
— Nie, niemożliwe — szepnął bardziej do siebie niż do niej, składając w kupę wszystkie fakty. Brendan Weasley odnaleziony. To brzmiało całkowicie nierealnie, lata poszukiwań tego drania nie mogły zakończyć się tutaj, w słonecznej, upalnej Brazylii. A jednak patrzył na nią i nie wyglądała, jakby zamierzała wybuchnąć histerycznym śmiechem. Poczuł jak serce w piersi zaczyna mu bić szybciej, jak wyrywa się z niej, zmuszając mięśnie do gotowości, umysł do katorżniczej pracy — to był ten dzień, ten moment, w którym po tylu latach bezsensownej walki i nieskutecznych poszukiwań wreszcie go dopadną, a on i Tonks się do tego przyczynią. W uszach szumiały mu pochwały, przed oczami migały nagłówki gazet, w których pojawi się ich zdjęcie.
Teraz już wiedział, dlaczego wybrała właśnie to miejsce, dlaczego zmusiła go, by męczył się w tym skwarze, w krótkich pasiastych spodenkach, odsłaniających uda i topił na plaży, która wydawała się być śmiertelnie groźną pustynią. Nie rozumiał tylko jednej rzeczy.
— Dlaczego mówisz mi to dopiero teraz?!— fuknął na nią poirytowany. Zabrał różdżkę i nałożył na siebie koszulkę w pośpiechu, nie zauważając, że była przewrócona na lewą stronę i pospiesznie ruszył w kierunku przeciwnym do baru — do hotelu, w którym stacjonowali. Jeśli rzeczywiście tu był, musieli się przygotować na ostateczne starcie. Gdzieś w walizce miał jakieś fiolki z eliksirami, z którymi nigdy się nie rozstawał — zboczenie zawodowe. Musieli czym prędzej je zabrać i ruszyć na poszukiwanie czarnoksiężnika.
— Cabrón, hijo de puta, coño, capullo...— warczał pod nosem, wyrzucając z siebie wszystkie obraźliwe hasła określające tego rudego typa spod ciemnej gwiazdy, w ferworze szału zupełnie zapominając, że przybył tu z Tonks, którą zostawił za sobą. Nie zauważył też w pierwszej chwili, że w piachu gubił klapki, dopiero po chwili się zorientował i zawrócił, wciąż klnąc siarczyście pod nosem. — Tonks! — zaalarmował, wyjmując buty i otrzepując je. — Nie pora na drinki, napijesz się później, teraz mamy coś do zrobienia!— zganił ją, przypomniawszy sobie w nerwach o jej istnieniu i przystanął, by na nią zaczekać.
— Byłabyś wyjątkowo upierdliwym skrzatem — mruknął w odpowiedzi, przenosząc wzrok na wodę. Może w innym życiu, innym świecie, byłby zachwycony z takiej wizji, ona — bezsprzecznie mu posłuszna i podległa, ale dziś... Nie, niemożliwe. Przecież nie był taki. Szanował ją od wielu lat, imponowały mu jej metamorfomagiczne zdolności, szalał za jej temperamentem i pewnością siebie. Może gdyby ich losy potoczyły się inaczej, może gdyby nie śmierć Skamandera, który opowiedział się po stronie zła, nigdy nie odrzuciłaby jego starań.
Od razu pokręcił głową, karcąc jej głupie, dziecinne zachowanie i odszukał w piasku klapki, na które bardzo niechętnie położył stopy. Druga próba ich założenia nie odbiegała od pierwszej, wciąż był gorący i nieprzyjemny, a może nawet bardziej — upływający czas działał na korzyść natury, słońce nieustannie nagrzewało grunt. Zmusił się jednak do tego i powoli podniósł. Przyszło mu to z trudem, ostatnio zdażyło mu się nieco przytyć, forma już nie ta, co dawniej, a niewielki brzuszek utrudniał poderwanie ciężkiego ciała z niskiego, materiałowego leżaka. Mama dobrze o niego dbała, choć już dawno przekroczył magiczną trzydziestkę.
Krótka informacja, którą go niespodziewanie uraczyła, całkowicie go sparaliżowała na chwilę. Zmieniwszy się w słup soli, wlepił w nią wzrok; okulary samoistnie zsunęły mu się ze śliskiego nosa, gdy pochylił głowę, by to zrobić.
— Nie, niemożliwe — szepnął bardziej do siebie niż do niej, składając w kupę wszystkie fakty. Brendan Weasley odnaleziony. To brzmiało całkowicie nierealnie, lata poszukiwań tego drania nie mogły zakończyć się tutaj, w słonecznej, upalnej Brazylii. A jednak patrzył na nią i nie wyglądała, jakby zamierzała wybuchnąć histerycznym śmiechem. Poczuł jak serce w piersi zaczyna mu bić szybciej, jak wyrywa się z niej, zmuszając mięśnie do gotowości, umysł do katorżniczej pracy — to był ten dzień, ten moment, w którym po tylu latach bezsensownej walki i nieskutecznych poszukiwań wreszcie go dopadną, a on i Tonks się do tego przyczynią. W uszach szumiały mu pochwały, przed oczami migały nagłówki gazet, w których pojawi się ich zdjęcie.
Teraz już wiedział, dlaczego wybrała właśnie to miejsce, dlaczego zmusiła go, by męczył się w tym skwarze, w krótkich pasiastych spodenkach, odsłaniających uda i topił na plaży, która wydawała się być śmiertelnie groźną pustynią. Nie rozumiał tylko jednej rzeczy.
— Dlaczego mówisz mi to dopiero teraz?!— fuknął na nią poirytowany. Zabrał różdżkę i nałożył na siebie koszulkę w pośpiechu, nie zauważając, że była przewrócona na lewą stronę i pospiesznie ruszył w kierunku przeciwnym do baru — do hotelu, w którym stacjonowali. Jeśli rzeczywiście tu był, musieli się przygotować na ostateczne starcie. Gdzieś w walizce miał jakieś fiolki z eliksirami, z którymi nigdy się nie rozstawał — zboczenie zawodowe. Musieli czym prędzej je zabrać i ruszyć na poszukiwanie czarnoksiężnika.
— Cabrón, hijo de puta, coño, capullo...— warczał pod nosem, wyrzucając z siebie wszystkie obraźliwe hasła określające tego rudego typa spod ciemnej gwiazdy, w ferworze szału zupełnie zapominając, że przybył tu z Tonks, którą zostawił za sobą. Nie zauważył też w pierwszej chwili, że w piachu gubił klapki, dopiero po chwili się zorientował i zawrócił, wciąż klnąc siarczyście pod nosem. — Tonks! — zaalarmował, wyjmując buty i otrzepując je. — Nie pora na drinki, napijesz się później, teraz mamy coś do zrobienia!— zganił ją, przypomniawszy sobie w nerwach o jej istnieniu i przystanął, by na nią zaczekać.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Lubiła go, choć zdawało jej się to dziwacznie absurdalne, bo gdyby ktoś zapytał ją czemu tak właściwie, pewnie nie znalazłaby jednej, gotowej odpowiedzi. Chyba składało się na to wszystko po trochu, to jaki był, to jak jej odpowiadał jakby nigdy nie biorąc jej do końca na poważnie, choć wiedziała, że jest inaczej, jak wywracał teatralnie oczami zdecydowanie zbyt często. Tak, gdyby spotkali się w innych okolicznościach, może gdyby ich ścieżki przecięły się wcześniej... cóż, wiele mogło się zdarzyć. A ona była pewna, że gdyby okoliczności były inne, nie miałaby problemu z kroczeniem u jego boku przez całe życie – jedno było pewne, z pewnością nigdy nie groziłaby jej nuda.
Właśnie, gdyby, jedno słowo jak zaklęte, może niejako będące wymówką. Może bała się ponownie oddać swoje serce – zwłaszcza aurorowi. Gdy ten, którego kochała tak długo i tak bezwarunkowo zranił ją tak dotkliwie. Do końca sądziła, że da radę, że będzie w stanie... właśnie co? Przekonać go? Namówić? Pokazać mu inną możliwość, lepszą u jej boku. Gorzki posmak nadal pojawiał się na języku. Nie była wystarczającą kartą przetargową, zrozumiała ta, gdy dotknął ją promień zaklęcia niewybaczalnego, zaklęcia, z jego różdżki.
Ale to była przeszłość, choć nie mogła jej wymazać, musiała z nią żyć – a sprawę odprowadzić do końca poszukując w majaczącym na horyzoncie finiszu swoistego zamknięcia które pozwoli jej... na co? Sama nie była pewna, gdzieś podświadomie obawiała się skończyć szaleńczy pościg, bowiem jedynie on zdawał się nadawać cel jej egzytencji.
- I tak nie potrafiłabyś beze mnie żyć. - opowiedziała przekrzywiając żartobliwie głowę i mrużąc lekko oczy. - Choć całkiem możliwym jest, że moje potrawy przeniosłyby cię na kolejny świat. - stwierdziła szczerze, choć lekko – oboje doskonale wiedzieli, że jedyną potrawą jaką była w stanie zrobić to któryś z drinków wymagający zmieszania kilku alkoholi, choć trudno też było nazywać alkohol potrawą.
Schyliła się teatralnie wiedząc, że za chwilę żartobliwy ton, jak i znamienne dla nich przekomarzania odejdą, gdy powie kolejne słowa. I nie pomyliła się, dostrzegając nagłą zmianę na twarzy Mulcibera. Nie odpowiedziała. Sama nie wierzyła z początku, poddawała pod wątpliwość fakty i poszlaki które kierowały ją właśnie tutaj. Choć ciągle szukała, zdawało jej się, że już jakiś czas temu porzuciła nadzieję, że w końcu i jego uda im się znaleźć. A jednak, stali tutaj oboje, rozpływając się pod gorącem słońca, czując lekką bryzę od wody i parząc stopy w piasku. Zdecydowanie nie posądzała Weasleya o upodobanie do ciepłych klimatów, już szybciej umiejscawiałoby go w mroźnej i chłodnej Syberii, musiała jednak przyznać, że miejsce to – gdy już przywyknie się do temperatury, innego jedzenia i ludzie – mogło być małym rajem na ziemi. A jemu bardziej należało się piekło, niźli raj.
Westchnęła lekko, gdy podniósł głos. Spodziewała się, że będzie zły, tak samo jak wiedziała, że zaraz mu przejdzie, a raczej przekieruje irytację wyciągając z niej korzyści. Ruszyła za nim, a potem przyśpieszyła, by zatrzymać się przed nim.
- Po pierwsze: ochłoń, Mulciber. - zaczęła równie spokojnie co poważnie wbijając palec w pierś Ramseya; śmierć Skamandera zmieniła ją i nigdy nie spodziewała się, że wpłynie na nią aż tak bardzo. Jej wcześniejsza twarz stała się teraz ledwie wspomnieniem. Nadal potrafiła żartować i uśmiechać się – choć długo zajęło jej nauczenie się tego ponownie. Jednak pewność podjętych decyzji jedynie pogłębiła się, a chłód który okręcił się wokół jej serca sprawiał, że w czasach zawodowych liczyły się zimne fakty i wnioski. - Po drugie: nie było sensu mówić ci o wszystkim od razu, jeśli trop okazałby się błędny, nie miałbyś na co się wściekać i kręcić nosem, mógłbyś po prostu skorzystać z wakacji. - odpowiedziała na kolejne z jego pytań zabierając dłoń i zakładając kilka kosmyków za ucho. - Po trzecie... - zaczęła, marszcząc nagle nos. - było jakieś po trzecie, ale nie mogę sobie go przypomnieć. - stwierdziła szczerze, widocznie nie było ważne – mama zawsze tak powtarzała. Tak samo, jak powtarzała by nie wypuścić z rąk Ramseya, ale na to Tonks wzdychała jedynie lekko, zbywając sprawę. Lubiła go i Just była pewna, że chętnie widziałaby go w roli swojego szwagra. Odwróciła się i ruszyła w stronę hotelu w którym mieli pokój. - Mamy jeszcze trochę czasu. - zaczęła mówić nie czekając za nim, była pewna, że ruszy zaraz za nią. - Ale to prawdopodobnie jedyna okazja, z tego co udało mi się ustalić zamierza dziś w dalszą drogę. Nadal tego nie znalazł. - wiedziała, oboje wiedzieli że nie tylko ukrywa się znikając z radarów, ale nadal kontynuuje swoje poszukiwania. A jej udało się to ustalić, dzięki pomocy jednego z byłych zakonników, który teraz podróżował wraz z nim i mu pomagał. Nigdy nie był dobry w zaklęcia, więc pokonanie go, kilka kropel vertiserum i sprawne oblivate sprawiało, że mało prawdopodobnym było iż ktoś wiedział o ich obecności. Choć nie można było też tego wykluczyć całkowicie. Nic nie było przecież pewne na pewno, prawda?
Właśnie, gdyby, jedno słowo jak zaklęte, może niejako będące wymówką. Może bała się ponownie oddać swoje serce – zwłaszcza aurorowi. Gdy ten, którego kochała tak długo i tak bezwarunkowo zranił ją tak dotkliwie. Do końca sądziła, że da radę, że będzie w stanie... właśnie co? Przekonać go? Namówić? Pokazać mu inną możliwość, lepszą u jej boku. Gorzki posmak nadal pojawiał się na języku. Nie była wystarczającą kartą przetargową, zrozumiała ta, gdy dotknął ją promień zaklęcia niewybaczalnego, zaklęcia, z jego różdżki.
Ale to była przeszłość, choć nie mogła jej wymazać, musiała z nią żyć – a sprawę odprowadzić do końca poszukując w majaczącym na horyzoncie finiszu swoistego zamknięcia które pozwoli jej... na co? Sama nie była pewna, gdzieś podświadomie obawiała się skończyć szaleńczy pościg, bowiem jedynie on zdawał się nadawać cel jej egzytencji.
- I tak nie potrafiłabyś beze mnie żyć. - opowiedziała przekrzywiając żartobliwie głowę i mrużąc lekko oczy. - Choć całkiem możliwym jest, że moje potrawy przeniosłyby cię na kolejny świat. - stwierdziła szczerze, choć lekko – oboje doskonale wiedzieli, że jedyną potrawą jaką była w stanie zrobić to któryś z drinków wymagający zmieszania kilku alkoholi, choć trudno też było nazywać alkohol potrawą.
Schyliła się teatralnie wiedząc, że za chwilę żartobliwy ton, jak i znamienne dla nich przekomarzania odejdą, gdy powie kolejne słowa. I nie pomyliła się, dostrzegając nagłą zmianę na twarzy Mulcibera. Nie odpowiedziała. Sama nie wierzyła z początku, poddawała pod wątpliwość fakty i poszlaki które kierowały ją właśnie tutaj. Choć ciągle szukała, zdawało jej się, że już jakiś czas temu porzuciła nadzieję, że w końcu i jego uda im się znaleźć. A jednak, stali tutaj oboje, rozpływając się pod gorącem słońca, czując lekką bryzę od wody i parząc stopy w piasku. Zdecydowanie nie posądzała Weasleya o upodobanie do ciepłych klimatów, już szybciej umiejscawiałoby go w mroźnej i chłodnej Syberii, musiała jednak przyznać, że miejsce to – gdy już przywyknie się do temperatury, innego jedzenia i ludzie – mogło być małym rajem na ziemi. A jemu bardziej należało się piekło, niźli raj.
Westchnęła lekko, gdy podniósł głos. Spodziewała się, że będzie zły, tak samo jak wiedziała, że zaraz mu przejdzie, a raczej przekieruje irytację wyciągając z niej korzyści. Ruszyła za nim, a potem przyśpieszyła, by zatrzymać się przed nim.
- Po pierwsze: ochłoń, Mulciber. - zaczęła równie spokojnie co poważnie wbijając palec w pierś Ramseya; śmierć Skamandera zmieniła ją i nigdy nie spodziewała się, że wpłynie na nią aż tak bardzo. Jej wcześniejsza twarz stała się teraz ledwie wspomnieniem. Nadal potrafiła żartować i uśmiechać się – choć długo zajęło jej nauczenie się tego ponownie. Jednak pewność podjętych decyzji jedynie pogłębiła się, a chłód który okręcił się wokół jej serca sprawiał, że w czasach zawodowych liczyły się zimne fakty i wnioski. - Po drugie: nie było sensu mówić ci o wszystkim od razu, jeśli trop okazałby się błędny, nie miałbyś na co się wściekać i kręcić nosem, mógłbyś po prostu skorzystać z wakacji. - odpowiedziała na kolejne z jego pytań zabierając dłoń i zakładając kilka kosmyków za ucho. - Po trzecie... - zaczęła, marszcząc nagle nos. - było jakieś po trzecie, ale nie mogę sobie go przypomnieć. - stwierdziła szczerze, widocznie nie było ważne – mama zawsze tak powtarzała. Tak samo, jak powtarzała by nie wypuścić z rąk Ramseya, ale na to Tonks wzdychała jedynie lekko, zbywając sprawę. Lubiła go i Just była pewna, że chętnie widziałaby go w roli swojego szwagra. Odwróciła się i ruszyła w stronę hotelu w którym mieli pokój. - Mamy jeszcze trochę czasu. - zaczęła mówić nie czekając za nim, była pewna, że ruszy zaraz za nią. - Ale to prawdopodobnie jedyna okazja, z tego co udało mi się ustalić zamierza dziś w dalszą drogę. Nadal tego nie znalazł. - wiedziała, oboje wiedzieli że nie tylko ukrywa się znikając z radarów, ale nadal kontynuuje swoje poszukiwania. A jej udało się to ustalić, dzięki pomocy jednego z byłych zakonników, który teraz podróżował wraz z nim i mu pomagał. Nigdy nie był dobry w zaklęcia, więc pokonanie go, kilka kropel vertiserum i sprawne oblivate sprawiało, że mało prawdopodobnym było iż ktoś wiedział o ich obecności. Choć nie można było też tego wykluczyć całkowicie. Nic nie było przecież pewne na pewno, prawda?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Czasem przyłapywał się nad rozmyślaniem o niej. Podczas głębokich analiz konkretnego przypadku, siedząc niedbale rozwalony w chybotliwym krześle, zastanawiał się jakie wnioski wyciągnęłaby, gdyby pracowała z nim nad sprawą — robili to już od tak dawna. Jej interesujące spojrzenie pozwalało mu na dostrzeżenie zupełnie odmiennej perspektywy, niosło ze sobą powiew świeżości, gdy znużony walczył z duszną atmosferą aurorskiego biura. Wielokrotnie zastanawiał się, jak do tego doszło, że został aurorem, a potem uzmysławiał sobie, że pragnął tego całym sercem od zawsze. I jednym z takich pewnych fragmentów jego życia była właśnie Tonks. Młoda, piękna, zachwycająco zdolna. Przyglądając jej się pomyślał: czemu nigdy nie zaprosiłem ją na randkę? Powinniśmy się spotykać. idealnie do siebie pasowaliśmy. A potem przypominał sobie, że jego umysł zatruwali psychopaci i złoczyńcy, których przysiągł ścigać. Nie mógł pozwolić, by jego myśli rozpraszało coś innego, a jego sumienie angażowało się w relacje, które mogą okazać się dla obu stron niebezpieczne. Czarnoksiężnicy doskonale wiedzieli, że bliscy są najlepszą walutą przy negocjacjach. Ale był jeszcze Zakon Feniksa. Zakon, Zakon, Gwardia. Czym, na Merlina była gwardia? Nie mógł sobie przypomnieć, choć pewien, że miał z tym jakiś związek.
— Niestety, muszę ci przyznać całkowitą rację — zawsze to robił, przytakiwał jej bezmyślnie, bo zawsze miała rację. Nie potrafiłby bez niej żyć. Była częścią jego zawodu i życia prywatnego, choć w jakiś pokrętny, nieuświadomiony sposób. A może jego życiem prywatym była praca, w której ona nieustannie uczestniczyła? Nawet teraz. Mogliby odpocząć, odetchnąć, a jednak wszystko wciąż kręciło się wokół zwyrodnialców, których należało zamknąć w Azkabanie. — Dlatego gotowanie w dalszym ciągu pozostawimy mnie, Tonks — upomniał ją, czując powoli narastającą złość. Był wzburzony, przecież zawsze łatwo wybuchał, wpadał w niekontrolowaną złość, która tak szybko jak się pojawiała znikała bez śladu. I bez ofiar, na szczęście. Zgrzytając zębami zatrzymał się, choć gyyby nie zależało mu na zdrowiu Justine, staranowałby ją, przechodząc prosto po jej ślicznej twarzy. tego jednak nie mógł uczynić, to było zupełnie do niego niepodobne. Spojrzał na nią, ciskając piorunami w jej kierunku. Sam był zdziwiony, z jaką łatwością wyprowadzała go z równowagi. I nie miała z tym żadnego, nawet najmniejszego problemu.
— Jak mam ochłonąć, Tonks? Wiesz od jak dawna go szukam, wiesz jak bardzo go nienawidzę i jak cholernie chcę dopaść tego gumochłosyna— wysyczał przez zaciśnięte zęby i złapał się pod boki, rzeczywiście próbując uspokoić rozszalałe nerwy. — Jeśli trop okazałby się błędny, miałbym się po prostu cieszyć z wakacji —powtórzył po niej z niedowierzaniem. — To już lekka przesada, Justine. Nie przyjechałem tu na wakacje. To znaczy, przyjechałem, ale teraz obecność Weasleya zmienia postać rzeczy. Jesteśmy w pracy. Popatrz na siebie, gdzie twoja szata — warknął rozdrażniony, pokazując ją od góry do dołu dłonią, jakby prezentował ją komuś innemu (choć pokazywał ją sobie, co jeszcze bardziej go rozgniewało). — Ubierz się. — Był niestabilny, rozchwiany. Jeszcze kilkanaście minut temu był gotów przeplażować cały dzień, teraz nie potrafił ustać na miejscu.
— Oczywiście, że tego nie znalazł. Jakby to znalazł, wszyscy bylibyśmy straceni- mruknął do siebie, ruszając w końcu za kolorowowłosą do hotelu. Nerwowym wzrokiem przeczesywał otoczenie, w obawie, że rusowłosy twardziel gdzieś się tu czai i obserwuje ich z ukrycia, niczym ryży wąż, ukrywający się wśród cegieł. — Ubierzemy się, jak gdyby nigdy nic, ale do torby weźmiemy wszystkie eliksiry. Niewiadomo, co nam się przyda w starciu z tym parszywym typem — zadecydował, zrównawszy się z nią w końcu, przed samymi drzwiami do budynku. Póki nie dotarli jeszcze do swoich pokoi, mieli krótką chwilę na przemyślenie planu. — Jaki mamy trop? Co on tu konkretnie robi? Musimy być dwa kroki przed nim, tym razem nie może nam się wymknąć.— Zatrzymał się przed drzwiami do swojego pokoju, chcąc powiedzieć coś jeszcze, lecz zatrzymał to w sobie w ostatniej chwili, nim napęczniało i eksplodowało jak bańka. —Nic — wyjaśnił, uprzedzając jej pytanie i wparował szybko do pokoju, by się przygotować do akcji.
Misja Copacabana rozpoczęta.
— Niestety, muszę ci przyznać całkowitą rację — zawsze to robił, przytakiwał jej bezmyślnie, bo zawsze miała rację. Nie potrafiłby bez niej żyć. Była częścią jego zawodu i życia prywatnego, choć w jakiś pokrętny, nieuświadomiony sposób. A może jego życiem prywatym była praca, w której ona nieustannie uczestniczyła? Nawet teraz. Mogliby odpocząć, odetchnąć, a jednak wszystko wciąż kręciło się wokół zwyrodnialców, których należało zamknąć w Azkabanie. — Dlatego gotowanie w dalszym ciągu pozostawimy mnie, Tonks — upomniał ją, czując powoli narastającą złość. Był wzburzony, przecież zawsze łatwo wybuchał, wpadał w niekontrolowaną złość, która tak szybko jak się pojawiała znikała bez śladu. I bez ofiar, na szczęście. Zgrzytając zębami zatrzymał się, choć gyyby nie zależało mu na zdrowiu Justine, staranowałby ją, przechodząc prosto po jej ślicznej twarzy. tego jednak nie mógł uczynić, to było zupełnie do niego niepodobne. Spojrzał na nią, ciskając piorunami w jej kierunku. Sam był zdziwiony, z jaką łatwością wyprowadzała go z równowagi. I nie miała z tym żadnego, nawet najmniejszego problemu.
— Jak mam ochłonąć, Tonks? Wiesz od jak dawna go szukam, wiesz jak bardzo go nienawidzę i jak cholernie chcę dopaść tego gumochłosyna— wysyczał przez zaciśnięte zęby i złapał się pod boki, rzeczywiście próbując uspokoić rozszalałe nerwy. — Jeśli trop okazałby się błędny, miałbym się po prostu cieszyć z wakacji —powtórzył po niej z niedowierzaniem. — To już lekka przesada, Justine. Nie przyjechałem tu na wakacje. To znaczy, przyjechałem, ale teraz obecność Weasleya zmienia postać rzeczy. Jesteśmy w pracy. Popatrz na siebie, gdzie twoja szata — warknął rozdrażniony, pokazując ją od góry do dołu dłonią, jakby prezentował ją komuś innemu (choć pokazywał ją sobie, co jeszcze bardziej go rozgniewało). — Ubierz się. — Był niestabilny, rozchwiany. Jeszcze kilkanaście minut temu był gotów przeplażować cały dzień, teraz nie potrafił ustać na miejscu.
— Oczywiście, że tego nie znalazł. Jakby to znalazł, wszyscy bylibyśmy straceni- mruknął do siebie, ruszając w końcu za kolorowowłosą do hotelu. Nerwowym wzrokiem przeczesywał otoczenie, w obawie, że rusowłosy twardziel gdzieś się tu czai i obserwuje ich z ukrycia, niczym ryży wąż, ukrywający się wśród cegieł. — Ubierzemy się, jak gdyby nigdy nic, ale do torby weźmiemy wszystkie eliksiry. Niewiadomo, co nam się przyda w starciu z tym parszywym typem — zadecydował, zrównawszy się z nią w końcu, przed samymi drzwiami do budynku. Póki nie dotarli jeszcze do swoich pokoi, mieli krótką chwilę na przemyślenie planu. — Jaki mamy trop? Co on tu konkretnie robi? Musimy być dwa kroki przed nim, tym razem nie może nam się wymknąć.— Zatrzymał się przed drzwiami do swojego pokoju, chcąc powiedzieć coś jeszcze, lecz zatrzymał to w sobie w ostatniej chwili, nim napęczniało i eksplodowało jak bańka. —Nic — wyjaśnił, uprzedzając jej pytanie i wparował szybko do pokoju, by się przygotować do akcji.
Misja Copacabana rozpoczęta.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pasowali do siebie chociaż ona nigdy nie wzięła tego nawet pod uwagę. Nie wcześniej, kiedy jeszcze było cokolwiek możliwie. Później... później było już zwyczajnie za późno, po czasie, nie do nadrobienia nie było więc sensu rozmyślać nad czymś, co nigdy miało się nie wydarzyć. Może od początku obrała złą ścieżkę, może wszechświat od zawsze wiedział, że powinna wybrać jego. Jednak dumnie chcąc pokazać, że wszechświat nic do powiedzenia nie ma stawiała mu się finalnie swoje serce składając w miejscu w którym czekała je tylko śmierć. I teraz to wiedziała, teraz już to przeżyła. Bolesną śmierć organu w środku, który mimo śmierci bije dalej. Jakby wrednie rechocząc z każdym poruszeniem gdy zmuszał ciało do oddechu.
- Na szczęście! - poprawiła go spokojnie, unosząc palec ku górze. - Nie wiem co zrobimy gdy zacznę się mylić. - odpowiedziała przekornie przekrzywiając lekko głowę. Nie spuszczała z niego spojrzenie. Na kolejne słowa uniosła wyżej wargi. - Więc postanowione. - zgodziła się swobodnie przeczuwając, że ich rozmowa o niczym za chwilę bezpowrotnie się zakończy. Niewiele się myliła. Od zawsze był jak dynamit o krótkim loncie, który jednak nigdy nie pozostawiał dużych szkód na około. Jedynie wewnątrz szarpał już i tak nadszarpnięte nerwy. Nie bała się go, nawet teraz gdy jego oczy ciskały w nią gromami, a on wyglądał jakby zaraz miał ruszyć taranując wszystko co jest na jego drodze ośmieli się stanąć.
Pozwoliła by mówił, by wyrzucał każde kolejne słowo które przechodziło przez jego usta. Zawieszając jedynie dłoń na biodrze i kompletnie nie przejmując się żadnym ze słów które wypowiadał. Przynajmniej z pozoru, przynajmniej póki w odstępach między zdaniami nie zaczęły pojawiać się przerwy na tyle długi, by można było udzielić w czasie odpowiedzi. Zrobiła krok w przód, znajdując się przed nim, zadzierając lekko brodę i zwężając oczy. Dłonie uniosły się by złapać jego twarz z każdej strony, pociągnęły w dół trochę mocniej pewnie by ustawić ją w miejscu w którym ją potrzebowała.
- Parę głębokich wdechów? Może skup się na czymś innym? - wrzucała pytania strzelającą, potrzebowała by się uspokoił, a na razie był wściekły - głównie na nią. Ale wiedziała, że miała słuszność nie mówiąc mu o wszystkim od razu. Spakowała ich oboje, każdą jedną rzecz która mogła się przydać. I powiedziała mu o wszystkim dopiero gdy informacje zostały potwierdzone przez nią samą. Dlaczego? Po części też z troski - kiedy ostatnio prawdziwie odpoczął, na chwilę oderwał myśli od misji tej jednej głównej. Nie tylko on jeden go nienawidził i nie tylko on jeden chciał go dopaść. Ale Tonks zdawała sobie z jednoczesnej siły i słabości mężczyzn - dążyli do celu, czasem jednak zapominając o sobie. A ona zamierzała przypilnować by i to nie spotkało jej partnera. Szczerze, miała prawdziwą nadzieję iż ten jeden trop okaże się nieprawdziwy. Że nie są aż tak dobrzy, czy że zwyczajnie się pomylą. Los jednak chciał inaczej. Opuściła dłonie odwracając się rozbawiona wskazaniem na siebie. Droga do hotelu mimo wszystko minęła w napiętej atmosferze. Nie odzywała się jednak, doskonale wiedziała że czasem lepiej powstrzymać przy nim słowa, by nie powiedzieć o jedno za dużo. Uniosła lekko brew, jednak nie ruszyła do własnego pokoju, a weszła do tego, który należał do niego.
- Słyszałeś o Castelinho do Flamengo? - zapytała całkowicie kalecząc nazwę zbyt mocno ją prostując własnymi zgłoskami. Nigdy nie była dobra w językach - od tego był on. Przeszła kawałek by zaraz stuknąć w róg jednej z szafek kilka razy różdżką, skryta zaklęciami szuflada wyskoczyła sama wysuwając się i ukazując każdą jedną rzecz o której tylko pomyślałby idąc na misję. Usiadła na łóżku. - Mugole powtarzają legendę o dziewczynie zamkniętej w wieży przez jej nauczyciela który rozpuścił jej rodzinny majątek. Bu, hu, nawiedzony dom. - uniosła dłonie i zamachała nimi kilka razy. - Co ważne, to to że dom nawiedza duch Marii de Lourdes, bardzo nieufny, bardzo trudny do spotkania - tylko w określonym przedziale czasowym. Ale... - ucięła przenosząc na niego spojrzenie. - ... wie gdzie znajduje się jedna z części berła. To po to tutaj przybył. - zerknęła na różdżkę, którą znów złapała w dłoń. Obróciła nią kilka razy przyglądając się jej. Mieli jeszcze czas, a jednak zdawało jej się jakby jak zwykle brakowało jej go zbyt wiele.
- Na szczęście! - poprawiła go spokojnie, unosząc palec ku górze. - Nie wiem co zrobimy gdy zacznę się mylić. - odpowiedziała przekornie przekrzywiając lekko głowę. Nie spuszczała z niego spojrzenie. Na kolejne słowa uniosła wyżej wargi. - Więc postanowione. - zgodziła się swobodnie przeczuwając, że ich rozmowa o niczym za chwilę bezpowrotnie się zakończy. Niewiele się myliła. Od zawsze był jak dynamit o krótkim loncie, który jednak nigdy nie pozostawiał dużych szkód na około. Jedynie wewnątrz szarpał już i tak nadszarpnięte nerwy. Nie bała się go, nawet teraz gdy jego oczy ciskały w nią gromami, a on wyglądał jakby zaraz miał ruszyć taranując wszystko co jest na jego drodze ośmieli się stanąć.
Pozwoliła by mówił, by wyrzucał każde kolejne słowo które przechodziło przez jego usta. Zawieszając jedynie dłoń na biodrze i kompletnie nie przejmując się żadnym ze słów które wypowiadał. Przynajmniej z pozoru, przynajmniej póki w odstępach między zdaniami nie zaczęły pojawiać się przerwy na tyle długi, by można było udzielić w czasie odpowiedzi. Zrobiła krok w przód, znajdując się przed nim, zadzierając lekko brodę i zwężając oczy. Dłonie uniosły się by złapać jego twarz z każdej strony, pociągnęły w dół trochę mocniej pewnie by ustawić ją w miejscu w którym ją potrzebowała.
- Parę głębokich wdechów? Może skup się na czymś innym? - wrzucała pytania strzelającą, potrzebowała by się uspokoił, a na razie był wściekły - głównie na nią. Ale wiedziała, że miała słuszność nie mówiąc mu o wszystkim od razu. Spakowała ich oboje, każdą jedną rzecz która mogła się przydać. I powiedziała mu o wszystkim dopiero gdy informacje zostały potwierdzone przez nią samą. Dlaczego? Po części też z troski - kiedy ostatnio prawdziwie odpoczął, na chwilę oderwał myśli od misji tej jednej głównej. Nie tylko on jeden go nienawidził i nie tylko on jeden chciał go dopaść. Ale Tonks zdawała sobie z jednoczesnej siły i słabości mężczyzn - dążyli do celu, czasem jednak zapominając o sobie. A ona zamierzała przypilnować by i to nie spotkało jej partnera. Szczerze, miała prawdziwą nadzieję iż ten jeden trop okaże się nieprawdziwy. Że nie są aż tak dobrzy, czy że zwyczajnie się pomylą. Los jednak chciał inaczej. Opuściła dłonie odwracając się rozbawiona wskazaniem na siebie. Droga do hotelu mimo wszystko minęła w napiętej atmosferze. Nie odzywała się jednak, doskonale wiedziała że czasem lepiej powstrzymać przy nim słowa, by nie powiedzieć o jedno za dużo. Uniosła lekko brew, jednak nie ruszyła do własnego pokoju, a weszła do tego, który należał do niego.
- Słyszałeś o Castelinho do Flamengo? - zapytała całkowicie kalecząc nazwę zbyt mocno ją prostując własnymi zgłoskami. Nigdy nie była dobra w językach - od tego był on. Przeszła kawałek by zaraz stuknąć w róg jednej z szafek kilka razy różdżką, skryta zaklęciami szuflada wyskoczyła sama wysuwając się i ukazując każdą jedną rzecz o której tylko pomyślałby idąc na misję. Usiadła na łóżku. - Mugole powtarzają legendę o dziewczynie zamkniętej w wieży przez jej nauczyciela który rozpuścił jej rodzinny majątek. Bu, hu, nawiedzony dom. - uniosła dłonie i zamachała nimi kilka razy. - Co ważne, to to że dom nawiedza duch Marii de Lourdes, bardzo nieufny, bardzo trudny do spotkania - tylko w określonym przedziale czasowym. Ale... - ucięła przenosząc na niego spojrzenie. - ... wie gdzie znajduje się jedna z części berła. To po to tutaj przybył. - zerknęła na różdżkę, którą znów złapała w dłoń. Obróciła nią kilka razy przyglądając się jej. Mieli jeszcze czas, a jednak zdawało jej się jakby jak zwykle brakowało jej go zbyt wiele.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie widział nic złego w tej abstrakcyjnej rzeczywistości, w której był kimś innym, prowadził zupełnie inne życie, miewał inne plany i cele, a także fantazje i sympatie. Wszystko było dokładnie tak, jak miało być, na swoim miejscu, we właściwym porządku. Jakby to życie właśnie w ten sposób się toczyło. Starał się skupić na celu, ale był rozproszony, rozkojarzony. Patrzył na Tonks, nie będąc do końca pewnym, co właściwie powinno się teraz wydarzyć. Sądził, że ich obecność tutaj była wyjazdem na wakacje — naiwnie sądził, że mogą spędzić ten czas razem, nie wracając do przeszłości i zdarzeń, które miały miejsce. Starał się nie myśleć o tym, jakie popełnił błędy, a jakie popełniła ona. Pomyliła się, tak cholernie się pomyliła w swoim wyborze. Wybrała czarnoksiężnika, kiedy miała go na wyciągnięcie ręki, pogodnego, dobrego, ciepłego — zapewniłby jej wszystko, czego by tylko potrzebowała. Był zawiedziony, ale wiedział, jak to wszystko działa. Nie liczył więc na nic więcej. Zaskoczyła go, zdradzając prawdziwy plan. Czy to właśnie tak powinno się odbywać? Czy nie mogło się to odbyć w biurze, gdy byli pochłonięci pracą i skupieni na dopadnięciu tych skurwysynów? Zaskakiwała go zawsze, cokolwiek robiła.
Teraz eksplodował. Wszystkie emocje wypływały z niego, jak gotujące się mleko w zbyt małym rondlu, kipiało, oblewając wszystko wkoło. Właśnie tak się czuł, pryskając w jej kierunku. Być może nie był zły, dlatego, że powiedziała mu właśnie tak, właśnie teraz. Może był zły, bo zaskakiwała go nieustannie, a on, głupi, zawsze dawał się zrobić w balona jak dziecko. Był nieprzygotowany, jego myśli chaotycznie plątały się w głowie, nie wiedział nawet od czego zacząć. Ujęła twarz w swoje dłonie, zamilknął więc, zaciskając mocno zęby. patrzył jej w oczy, choć w jego własnych nie było ani trochę pokory. Skąd ona brała cały ten spokój, który drażnił ją jeszcze bardziej? Przymknął oczy na moment, pozwalając by jej kojące dłonie ochłodziły rozpaloną od słońca twarz. Za jej radą, wziął kilka głębszych wdechów.
Rozejrzał się po pokoju , szukając najpotrzebniejszych rzeczy. Przede wszystkim — tych do ubrania.
—Nie słyszałem — odpowiedział sucho, zdejmując z siebie rzeczy, które miał na plaży i zakładając zamiast nich lekkie, przewiewne ubrania. takie, pod którymi można było ukryć różdżkę i inne niezbędne przedmioty, lecz takie, które nie zwracałyby zbytniej uwagi przechodniów. Wśród swoich rzeczy był też pas na eliksiry. Nie zauważył go wcześniej — a więc rzeczywiście, jak to zwykle ona, pomyślała o wszystkim. — Wzięłaś eliksiry? — spytał, unosząc na nią wzrok znad szafki, z której wyciągnął pas. Wysłuchał jej uważnie, marszcząc brwi. — Więc po to tutaj przybył. Chce wszystko skompletować. Jak daleko od nas jest ten dom? Ile mamy czasu? On z pewnością jest już blisko— ocenił w zamyśleniu. Nie pytał już Tonks, czy zbliżał się ten czas. Jeśli o tym powiedziała, jeśli juz postanowiła go wtajemniczyć w swój plan musiało tak być, musieli się pospieszyć. Krzątał się po pokoju, aż dotarł do szuflady, w której było wszystko. Rzucił na nią okiem, lecz nie skomentował tego w żaden sposób. Z trudem powstrzymał cisnącą się na usta uwagę. Zapakował wszystko do lnianej torby, na głowę założył kapelusz i zatrzymał się przed nią siedzącą na jego łóżku. Wyglądała tak delikatnie, miękko. Była jednak bardzo dzielna.
— On musi za to wszystko odpowiedzieć, dorwiemy go tym razem wiesz o tym, prawda? Nieważne jaka będzie cena i co będziemy musieli zrobić, żeby go złapać. — Był już spokojny, choć w jego głosie wciąż rozbrzmiewały emocje. — To jest nasz priorytet w tej chwili. Jeśli dopadną cię wątpliwości, Tonks, jeśli coś mi się stanie, nie zaprzepaść tej szansy — wydusił to z siebie w końcu, zaciskając dłonie na różdżce. Patrzył jej przez chwilę w oczy, czekając, aż mu obieca, że uczyni wszystko, by go dorwać. Była lepszym aurorem niż on — zdawał sobie z tego sprawę. jeśli coś pójdzie nie po ich myśli, musiała zakończyć to wszystko.
Teraz eksplodował. Wszystkie emocje wypływały z niego, jak gotujące się mleko w zbyt małym rondlu, kipiało, oblewając wszystko wkoło. Właśnie tak się czuł, pryskając w jej kierunku. Być może nie był zły, dlatego, że powiedziała mu właśnie tak, właśnie teraz. Może był zły, bo zaskakiwała go nieustannie, a on, głupi, zawsze dawał się zrobić w balona jak dziecko. Był nieprzygotowany, jego myśli chaotycznie plątały się w głowie, nie wiedział nawet od czego zacząć. Ujęła twarz w swoje dłonie, zamilknął więc, zaciskając mocno zęby. patrzył jej w oczy, choć w jego własnych nie było ani trochę pokory. Skąd ona brała cały ten spokój, który drażnił ją jeszcze bardziej? Przymknął oczy na moment, pozwalając by jej kojące dłonie ochłodziły rozpaloną od słońca twarz. Za jej radą, wziął kilka głębszych wdechów.
Rozejrzał się po pokoju , szukając najpotrzebniejszych rzeczy. Przede wszystkim — tych do ubrania.
—Nie słyszałem — odpowiedział sucho, zdejmując z siebie rzeczy, które miał na plaży i zakładając zamiast nich lekkie, przewiewne ubrania. takie, pod którymi można było ukryć różdżkę i inne niezbędne przedmioty, lecz takie, które nie zwracałyby zbytniej uwagi przechodniów. Wśród swoich rzeczy był też pas na eliksiry. Nie zauważył go wcześniej — a więc rzeczywiście, jak to zwykle ona, pomyślała o wszystkim. — Wzięłaś eliksiry? — spytał, unosząc na nią wzrok znad szafki, z której wyciągnął pas. Wysłuchał jej uważnie, marszcząc brwi. — Więc po to tutaj przybył. Chce wszystko skompletować. Jak daleko od nas jest ten dom? Ile mamy czasu? On z pewnością jest już blisko— ocenił w zamyśleniu. Nie pytał już Tonks, czy zbliżał się ten czas. Jeśli o tym powiedziała, jeśli juz postanowiła go wtajemniczyć w swój plan musiało tak być, musieli się pospieszyć. Krzątał się po pokoju, aż dotarł do szuflady, w której było wszystko. Rzucił na nią okiem, lecz nie skomentował tego w żaden sposób. Z trudem powstrzymał cisnącą się na usta uwagę. Zapakował wszystko do lnianej torby, na głowę założył kapelusz i zatrzymał się przed nią siedzącą na jego łóżku. Wyglądała tak delikatnie, miękko. Była jednak bardzo dzielna.
— On musi za to wszystko odpowiedzieć, dorwiemy go tym razem wiesz o tym, prawda? Nieważne jaka będzie cena i co będziemy musieli zrobić, żeby go złapać. — Był już spokojny, choć w jego głosie wciąż rozbrzmiewały emocje. — To jest nasz priorytet w tej chwili. Jeśli dopadną cię wątpliwości, Tonks, jeśli coś mi się stanie, nie zaprzepaść tej szansy — wydusił to z siebie w końcu, zaciskając dłonie na różdżce. Patrzył jej przez chwilę w oczy, czekając, aż mu obieca, że uczyni wszystko, by go dorwać. Była lepszym aurorem niż on — zdawał sobie z tego sprawę. jeśli coś pójdzie nie po ich myśli, musiała zakończyć to wszystko.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
To zdawało się niemal jak realne, lub też zwyczajnie pasujące. Może od zawsze też właśnie takie było jej miejsce, taka rola. Nie tylko by leczyć, ale i ścigać tych, którzy wyrządzają zło na świecie. Tych, którzy nie powinni chodzić wolno. Jasny umysł, sprawne ciało i zdolności pomagały jej. Szybko nauczyła się jak funkcjonować odnajdując wsparcie w partnerzy, którego teraz trawiła złość. Głównie na nią, choć ona doskonale wiedziała w jaki sposób go uspokoić. Zdawała też sobie sprawę z tego, że pozwala jej na to. Może gdyby nie wszystko, przez co przeszłaby byłaby w stanie spojrzeć na niego inaczej. Nie tylko jak na partnera któremu ufała, ale jak i na towarzysza z którym mogłaby iść przez życie. Zadana rana, nadal mocno rozdzierająca serce, postanowiła jednak za nią. Nigdy nie dać się tak więcej zdradzić i zranić. Nigdy nie zaufać już na tyle komukolwiek, by mógł dojść do jej granic, zbadać ją całkowicie, całkowicie zrozumieć i mógł to wykorzystać. Wierzyć i ufać, jednak zamknąć serce na miłość. Oddać się całkowicie sprawie i zadaniu które przed nimi stało. Nie było już w niej miejsca na dom i rodzinę. Te marzenia umarły, wraz ze zdradą i śmiercią Skamandera.
Wiedziała też, że się zezłości - był człowiekiem z temperamentem. Ale nie zamierzała mówić mu do razu - choć mogła. Mimo wszystko troszczyła się o innych - mniej o sobie - chciała więc, by choć przez kilka chwil mógł nacieszyć się czymś, co tylko z pozoru było urlopem. Sama, przy pomocy pracownika znajdującego się na miejscu zbadała ścieżki prowadzące do miejsca docelowego i pod inną twarzą zbadała jego wnętrze chcąc poznać dokładnie budynek. Pozwoliła mu wyrzucać z siebie zdania pełne frustracji. Rozumiała dokładnie te odczucia. Weasley nadal pozostawał nieuchwytny mimo wielu prób złapania go. Odjęła dłonie, pozwalając by ponownie zaczął krzątać się po pokoju. Obserwowała jego ruchy, opowiadając o duchu Marii de Lourdes i jej historii. Skinęła jedynie głową na jedno z pytań nie zaprzestając opowieści.
- Tak. - odpowiedziała ponuro. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, jak ważne było powstrzymanie go. Jeśli się nie mylili posiadał już co najmniej jedną z części berła. Spotkali się przecież z nim już wcześniej, w Rosji, ale przybyli za późno i działali zbyt chaotycznie, stracili przyjaciela i tylko dzięki niemu udało im się wtedy wyjść z potyczki cało. Teraz musieli być rozważniejsi, wytrwalsi i gotowi na wszystko. - Do północy. Duch Marii zdaje się być skory do rozmowy jedynie raz na kwartał i też nie na długo. Według tego co udało mi się ustalić obchodzi swoje dawne włości, a potem znika na kolejne miesiące. Czy może zwyczajnie nie pokazuje się nikomu. - wzruszyła lekko ramionami. Nie znała się na duchach za bardzo, ale ukrycie swojej obecności przed człowiekiem nie mogło być dla nich problemem. Uniosła na niego spojrzenie i podniosła się. Gniew zaścielił jej twarz na wypowiedziane przez niego słowa. - Nie dopadną. - odpowiedziała mu pewnie i z mocą. Nie chciała tracić kolejnej bliskiej osoby, ale oboje gotowi byli do poświęceń. A skompletowane berło w rękach ich wrogów mogło przynieść jedynie więcej bólu i cierpienia ludziom, którzy na to nie zasłużyli. Ludziom, którzy nie wybrali walki. Ludziom, który należał się spokój. Jeszcze raz spojrzała na niego, po czym zniknęła wychodząc do swojego pokoju. Kilka chwil starczyło by zmieniła lekką narzutę na zwiewne spodnie bluzkę. Kapelusz znów zaścielił jej głowę, na nosie pojawiły się okulary, które miała już od lat. Wspomaganie magicznie spostrzegawczości było dodatkowym bonusem, choć i tak musieli liczyć jedynie na siebie. Wróciła do jego pokoju ubrana, z lekką torbą przerzuconą przez ramię. W dłonie trzymała plany, które rozłożyła. Budynek posiadał piwnice, parter i pierwsze piętro z owalną wieżyczką w której - wedle informacji - zamknięta była Maria. Rozłożyła plany obok siebie, na stole, który znajdował się w pokoju. - To piwnice. To piętro, a to parter. - wskazywał kolejno na odpowiednie zwoje. - Wejścia są dwa. Tu i tu. - przytknęła różdżkę w odpowiednich miejscach. - Byłam tam wcześniej. - sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z kieszeni dwie hiszpańskie monety, jednak starsze, używane wcześniej. Kupiła je ledwie dzień wcześniej na targu. Jednak było ich więcej, wiedział o tym. - Zmieniłam je w świtokliki. Te prowadzą do Londynu. Resztę rozłożyłam na miejscu. Wyrzucą nas tutaj. - różdżką zaczęła wskazywać kolejne punkty, załamania, miejsca pod schodami, te, na które nikt nie zwraca uwagi. Tamte są już zaklęte. - dodała jeszcze. Podając mu jedną z monet. Te dwie miały proste zadanie, przyśpieszyć powrót, jeśli uda im się pochwycić Weasleya. Tamte, miały pomóc umknąć, jeśli sprawa będzie już naprawdę okrutnie zła i powrócić, po wzmocnieniu się. - Gotowy? - zapytała, chowając swoją monetę do kieszeni. Ruszyła w stronę drzwi wyjściowych.
Wiedziała też, że się zezłości - był człowiekiem z temperamentem. Ale nie zamierzała mówić mu do razu - choć mogła. Mimo wszystko troszczyła się o innych - mniej o sobie - chciała więc, by choć przez kilka chwil mógł nacieszyć się czymś, co tylko z pozoru było urlopem. Sama, przy pomocy pracownika znajdującego się na miejscu zbadała ścieżki prowadzące do miejsca docelowego i pod inną twarzą zbadała jego wnętrze chcąc poznać dokładnie budynek. Pozwoliła mu wyrzucać z siebie zdania pełne frustracji. Rozumiała dokładnie te odczucia. Weasley nadal pozostawał nieuchwytny mimo wielu prób złapania go. Odjęła dłonie, pozwalając by ponownie zaczął krzątać się po pokoju. Obserwowała jego ruchy, opowiadając o duchu Marii de Lourdes i jej historii. Skinęła jedynie głową na jedno z pytań nie zaprzestając opowieści.
- Tak. - odpowiedziała ponuro. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, jak ważne było powstrzymanie go. Jeśli się nie mylili posiadał już co najmniej jedną z części berła. Spotkali się przecież z nim już wcześniej, w Rosji, ale przybyli za późno i działali zbyt chaotycznie, stracili przyjaciela i tylko dzięki niemu udało im się wtedy wyjść z potyczki cało. Teraz musieli być rozważniejsi, wytrwalsi i gotowi na wszystko. - Do północy. Duch Marii zdaje się być skory do rozmowy jedynie raz na kwartał i też nie na długo. Według tego co udało mi się ustalić obchodzi swoje dawne włości, a potem znika na kolejne miesiące. Czy może zwyczajnie nie pokazuje się nikomu. - wzruszyła lekko ramionami. Nie znała się na duchach za bardzo, ale ukrycie swojej obecności przed człowiekiem nie mogło być dla nich problemem. Uniosła na niego spojrzenie i podniosła się. Gniew zaścielił jej twarz na wypowiedziane przez niego słowa. - Nie dopadną. - odpowiedziała mu pewnie i z mocą. Nie chciała tracić kolejnej bliskiej osoby, ale oboje gotowi byli do poświęceń. A skompletowane berło w rękach ich wrogów mogło przynieść jedynie więcej bólu i cierpienia ludziom, którzy na to nie zasłużyli. Ludziom, którzy nie wybrali walki. Ludziom, który należał się spokój. Jeszcze raz spojrzała na niego, po czym zniknęła wychodząc do swojego pokoju. Kilka chwil starczyło by zmieniła lekką narzutę na zwiewne spodnie bluzkę. Kapelusz znów zaścielił jej głowę, na nosie pojawiły się okulary, które miała już od lat. Wspomaganie magicznie spostrzegawczości było dodatkowym bonusem, choć i tak musieli liczyć jedynie na siebie. Wróciła do jego pokoju ubrana, z lekką torbą przerzuconą przez ramię. W dłonie trzymała plany, które rozłożyła. Budynek posiadał piwnice, parter i pierwsze piętro z owalną wieżyczką w której - wedle informacji - zamknięta była Maria. Rozłożyła plany obok siebie, na stole, który znajdował się w pokoju. - To piwnice. To piętro, a to parter. - wskazywał kolejno na odpowiednie zwoje. - Wejścia są dwa. Tu i tu. - przytknęła różdżkę w odpowiednich miejscach. - Byłam tam wcześniej. - sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z kieszeni dwie hiszpańskie monety, jednak starsze, używane wcześniej. Kupiła je ledwie dzień wcześniej na targu. Jednak było ich więcej, wiedział o tym. - Zmieniłam je w świtokliki. Te prowadzą do Londynu. Resztę rozłożyłam na miejscu. Wyrzucą nas tutaj. - różdżką zaczęła wskazywać kolejne punkty, załamania, miejsca pod schodami, te, na które nikt nie zwraca uwagi. Tamte są już zaklęte. - dodała jeszcze. Podając mu jedną z monet. Te dwie miały proste zadanie, przyśpieszyć powrót, jeśli uda im się pochwycić Weasleya. Tamte, miały pomóc umknąć, jeśli sprawa będzie już naprawdę okrutnie zła i powrócić, po wzmocnieniu się. - Gotowy? - zapytała, chowając swoją monetę do kieszeni. Ruszyła w stronę drzwi wyjściowych.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie był pewien, w którym momencie ściganie Brendana Weasleya zmieniło się ze zwykłego obowiązku z lekką obsesję. Do niedawna wszędzie przeczuwał spisek, nieustannie wydawało mu się, że jest przez niego lub jego ludzi obserwowany, śledzony. Był pewien, że depczą im po piętach, ale za każdym razem skurwysynowi udawało się wywinąć. Aż któregoś dnia po prostu odpuścił. Był zmęczony gonitwą za wiatrem, wiarą, że kiedykolwiek uda im się go schwytać. Zwyczajnie się poddał, pozwalając na to, by wszystko potoczyło się własnym niezaburzonym torem. Nawet gdyby dotarły do niego wieści, że udało jej się go w końcu schwytać — cieszyłby się, że nie uczynił tego sam, chociaż niczego w świecie tak nie pragnął jak wsadzenia tego sukinkota do Tower. Ona miała do tego największe prawo, to jej przyniosłoby to zarówno satysfakcję jak i ulgę. I wiedział, że była zdolna, aby tego dokonać.
Jego własne życie toczyło się bez określonego sensu. Żył pogonią za czarnoksiężnikami, hołdował twarde przeświadczenie o tym, co i jak powinien był robić. Czynił słusznie, był przecież aurorem z powołania. Ale nie szło tak, jak planował. Patrzył na nią tak, jakby przedstawiony przez nią plan miał być ostatni w ich wspólnej karierze. Słuchał go, mówiła wyraźnie, rozumiał, co zamierzała, ale przyglądał jej się długo, a w oczach miał konsternację. Była pewna, że nie przyjdzie im podjąć drastycznych środków, że misja się powiedzie, a jej plan dotarcia do Brendana nim skolekcionuje wszystkie części nie posiada żadnych słabych punktów. Może nie posiadał. Może to wszystko miało rzeczywiście się tak skończyć. Może gdy dotrą do ducha Marii dopadną Weasleya, a może uda im się z nią porozmawiać zanim zdradzi mu tajemnicę dotyczącą lokalizacji kolejnej części berła. Może zmienią bieg zdarze, który nazywał przeznaczeniem, który wydawał mu się odgórnie napisanym scenariuszem, w którym zaledwie przyjdzie im odegrać bezwolnie jakąś głupią rolę. To wszystko — może. Zbyt dużo było niejasności, gdybania, szukania prawdopodobieństwa, zbyt mało stałych elementów, które tworzyłyby stabilne filary.
— Jeśli się pospieszymy mamy szansę porozmawiać z nią zanim zrobi to Weasley. Gdyby udało nam się odnaleźć trzon musiałby przyjść do nas. Nie byłoby innej drogi, na samym końcu spotkalibyśmy się. To jest dla nas szansa, żeby go w końcu przymknąć, Justine. Może jedyna. A to znaczy, że będziesz musiała przede wszystkim kierować się tym, że musi zostać schwytany. Wszystko inne nie jest ważne — niezależnie od tego jak bardzo nie chciała i jak twardo wierzyła w ich wspólne powodzenie, jak strasznie nie chciała go stracić. Miał przeczucie, że to wszystko dąży do końca. Nieuchronność losu towarzyszyła mu już przez chwilę. Jakby stał na pomoście i miał tylko drogę na przód do pokonania, nie mógł się cofnąć. A po drugiej strony czaiła się mgła, w której mógł spotkać absolutnie wszystko i jednocześnie zupełnie nic. Powoli dojrzewał do tej myśli. Do świadomości, że cokolwiek czai się po drugiej stronie jest na to wreszcie gotowy.
— Kiedy?— spytał ją, marszcząc brwi. Skarcił ją spojrzeniem. Nie powinna była tego czynić bez niego. Działać na własną rękę, przygotowywać całego planu bez porozumienia z nim. Cokolwiek sobie myślała, narażała się na niebezpieczeństwo i nie podzieliła się tym ze swoim partnerem.
Wziął do ręki monetę, podnosząc na nią wzrok.
— Oczywiście — odparł. Nie pora i miejsce na to, by ganić ją za samowolkę. Rozliczą się z tego wszystkiego po powrocie do Londynu, kiedy już pochwycą Weasleya, kiedy sprawią, że stanie przez WIzengamotem i zostanie skazany na wieczną samotność w wilgotnej celi. Chciał jej powiedzieć — dobra robota, bo taka była prawda, ale miał jej za złe działanie za jego plecami. Nic jednak nie powiedział. Spojrzał jej jeszcze w oczy. Wiedziała, co chce jej przekazać, wiedziała, że cokolwiek się zdarzy nigdy nie myślał o niej źle. Wyminął ją, biorąc ze sobą wszystkie niezbędne przedmioty, w kieszeni gładził palcem ofiarowaną monetę.
Korytarz był jakby we mgle, ale nie zwrócił na to żadnej uwagi. Szedł przed siebie nie zauważając, że mleczna poświata sięgała mu wpierw do kolan, a później do pasa, aż w końcu wszystko zaczęło się rozmywać. Hotel ciemniał, znikał mu z oczu, podobnie jak Tonks, która przecież kroczyła u jego boku. Znikało też przeświadczenie o słuszności podjętych działań i prawdzie, którą znał jeszcze do tej pory. Zastąpiła ją niepewność i wewnętrzny gniew, niechęć, poczucie grozy i niesmak.
Kiedy otworzył oczy leżał we własnym łóżku. Pod dłonią spoczywała różdżka, ukryta pod poduszką, jak to miał w zwyczaju. Patrzył wprost do okna — na zewnątrz było pochmurnie, lecz widno. Powietrze było lepkie, wilgotne — całkiem inne od tego, które czuł jeszcze przed chwilą, na gorącej plaży.
To nie była rzeczywistość, to tylko sen. Przerażający sen.
| zt
Jego własne życie toczyło się bez określonego sensu. Żył pogonią za czarnoksiężnikami, hołdował twarde przeświadczenie o tym, co i jak powinien był robić. Czynił słusznie, był przecież aurorem z powołania. Ale nie szło tak, jak planował. Patrzył na nią tak, jakby przedstawiony przez nią plan miał być ostatni w ich wspólnej karierze. Słuchał go, mówiła wyraźnie, rozumiał, co zamierzała, ale przyglądał jej się długo, a w oczach miał konsternację. Była pewna, że nie przyjdzie im podjąć drastycznych środków, że misja się powiedzie, a jej plan dotarcia do Brendana nim skolekcionuje wszystkie części nie posiada żadnych słabych punktów. Może nie posiadał. Może to wszystko miało rzeczywiście się tak skończyć. Może gdy dotrą do ducha Marii dopadną Weasleya, a może uda im się z nią porozmawiać zanim zdradzi mu tajemnicę dotyczącą lokalizacji kolejnej części berła. Może zmienią bieg zdarze, który nazywał przeznaczeniem, który wydawał mu się odgórnie napisanym scenariuszem, w którym zaledwie przyjdzie im odegrać bezwolnie jakąś głupią rolę. To wszystko — może. Zbyt dużo było niejasności, gdybania, szukania prawdopodobieństwa, zbyt mało stałych elementów, które tworzyłyby stabilne filary.
— Jeśli się pospieszymy mamy szansę porozmawiać z nią zanim zrobi to Weasley. Gdyby udało nam się odnaleźć trzon musiałby przyjść do nas. Nie byłoby innej drogi, na samym końcu spotkalibyśmy się. To jest dla nas szansa, żeby go w końcu przymknąć, Justine. Może jedyna. A to znaczy, że będziesz musiała przede wszystkim kierować się tym, że musi zostać schwytany. Wszystko inne nie jest ważne — niezależnie od tego jak bardzo nie chciała i jak twardo wierzyła w ich wspólne powodzenie, jak strasznie nie chciała go stracić. Miał przeczucie, że to wszystko dąży do końca. Nieuchronność losu towarzyszyła mu już przez chwilę. Jakby stał na pomoście i miał tylko drogę na przód do pokonania, nie mógł się cofnąć. A po drugiej strony czaiła się mgła, w której mógł spotkać absolutnie wszystko i jednocześnie zupełnie nic. Powoli dojrzewał do tej myśli. Do świadomości, że cokolwiek czai się po drugiej stronie jest na to wreszcie gotowy.
— Kiedy?— spytał ją, marszcząc brwi. Skarcił ją spojrzeniem. Nie powinna była tego czynić bez niego. Działać na własną rękę, przygotowywać całego planu bez porozumienia z nim. Cokolwiek sobie myślała, narażała się na niebezpieczeństwo i nie podzieliła się tym ze swoim partnerem.
Wziął do ręki monetę, podnosząc na nią wzrok.
— Oczywiście — odparł. Nie pora i miejsce na to, by ganić ją za samowolkę. Rozliczą się z tego wszystkiego po powrocie do Londynu, kiedy już pochwycą Weasleya, kiedy sprawią, że stanie przez WIzengamotem i zostanie skazany na wieczną samotność w wilgotnej celi. Chciał jej powiedzieć — dobra robota, bo taka była prawda, ale miał jej za złe działanie za jego plecami. Nic jednak nie powiedział. Spojrzał jej jeszcze w oczy. Wiedziała, co chce jej przekazać, wiedziała, że cokolwiek się zdarzy nigdy nie myślał o niej źle. Wyminął ją, biorąc ze sobą wszystkie niezbędne przedmioty, w kieszeni gładził palcem ofiarowaną monetę.
Korytarz był jakby we mgle, ale nie zwrócił na to żadnej uwagi. Szedł przed siebie nie zauważając, że mleczna poświata sięgała mu wpierw do kolan, a później do pasa, aż w końcu wszystko zaczęło się rozmywać. Hotel ciemniał, znikał mu z oczu, podobnie jak Tonks, która przecież kroczyła u jego boku. Znikało też przeświadczenie o słuszności podjętych działań i prawdzie, którą znał jeszcze do tej pory. Zastąpiła ją niepewność i wewnętrzny gniew, niechęć, poczucie grozy i niesmak.
Kiedy otworzył oczy leżał we własnym łóżku. Pod dłonią spoczywała różdżka, ukryta pod poduszką, jak to miał w zwyczaju. Patrzył wprost do okna — na zewnątrz było pochmurnie, lecz widno. Powietrze było lepkie, wilgotne — całkiem inne od tego, które czuł jeszcze przed chwilą, na gorącej plaży.
To nie była rzeczywistość, to tylko sen. Przerażający sen.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
[SEN] Livin' La Vida Loca
Szybka odpowiedź