Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight
Wyjałowiona ziemia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyjałowiona ziemia
Szeroki pas wyjałowionej ziemi na wschodzie wyspy sprawia wrażenie jakby został wypalony ogniem - jeśli tak się stało, musiał to być ogień bardzo potężny - najdawniejsze zapiski nie wspominają bowiem, jakoby te tereny kiedykolwiek mogły wyglądać inaczej. Tereny te czasem nazywane są potocznie smoczym cmentarzyskiem, znane są bowiem z wyjątkowo obfitych kości zakopanych w tutejszej ziemi. Większość kości jest olbrzymia - dziś tak wielkie smoki już nie istnieją, szczątki pochodzą najprawdopodobniej z czasów jeszcze prehistorycznych. Czasem sztorm lub dzikie zwierzę odkopie mniejszą czaszkę, czasem kości odkryje przypływ morza. Ziemię otacza gęstwina nagich drzew pobliskiego ponurego lasu, między którego konarami świszcze nadmorski wiatr.
Stojąc na własnych nogach, pozbawiony swobody, jaką dawało mu latanie na miotle, nie czuł się ani w połowie tak pewien siebie, jak jeszcze przed chwilą, gdy z lotu ptaka obserwował okolicę; znajdowanie się dokładnie naprzeciwko nieznajomego czarodzieja, który mógł być zarówno przypadkowym mężczyzną, jak i polującym na mugolaków czarnoksiężnikiem we własnej osobie, wywoływało u niego ten osobliwy rodzaj niepokoju, który kazał mu wątpić we własne umiejętności jeszcze bardziej niż zwykle. Żałował, że w ostatnich tygodniach nie poświęcił więcej czasu na ćwiczenie uroków, oraz że potykanie się o własny język odbierało mu lwią część wiarygodności, sprawiając, że brzmiał jak zdenerwowany nawet wtedy, gdy daleko mu było do poddania się nerwom. Nie miał jednak czasu na użalanie się nad sobą, szedł więc za nieznajomym, przez cały czas rozglądając się uważnie po okolicy, przeczesując łyse pnie drzew w poszukiwaniu ewentualnej zasadzki. Nie znalazł niczego podejrzanego, ale w żadnym wypadku nie zmniejszyło to jego podejrzliwości. – D-dokąd idziemy? – rzucił, nie doczekawszy się odpowiedzi na pierwsze pytanie, znów powstrzymując chęć wyciągnięcia różdżki.
Nigdy nie domyśliłby się, że widok lewitującej w powietrzu ludzkiej głowy, gładką linią odseparowanej od niewidzialnego tułowia, będzie tym, co wywoła w nim poczucie ulgi, ale ucieszył się, gdy wreszcie dostrzegł Kierana. Rozedrganie ich towarzysza stało się nagle o wiele sensowniejsze, Billy odprężył się więc wyraźnie, niemal natychmiast porzucając żałosne aktorskie próby i pozwalając przejąć inicjatywę aurorowi. Wsłuchiwał się w jego pytania oraz odpowiedzi mężczyzny ze zmarszczonymi brwiami, starając się spomiędzy wierszy wyłuskać te informacje, które mogły się okazać przydatne dla ich planu – planu, który jawił się przed nim na tyle jasno, że nie pozostawiał wiele miejsca na wątpliwości. Nie był do końca pewien, jak czuł się z perspektywą zabawiania wyjątkowo niebezpiecznego czarodzieja swoim towarzystwem, ale nie było to istotne; jeżeli wykonanie jego części zadania miało zapewnić Kieranowi czas na odnalezienie szaty, miał zamiar dać z siebie wszystko.
Dostrzegając porozumiewawcze spojrzenie starszego Zakonnika, skinął pewnie głową, dla potwierdzenia, że owszem, on również zrozumiał – po czym ruszył za samozwańczym ogrodnikiem, mając nadzieję, że to rzeczywiście oni ogrywają jego, a nie on ich. Idąc, zbliżył się do Kierana, nachylając się nieznacznie w jego stronę, tak, żeby jego następne słowa dotarły jedynie do uszu aurora. – Przydałby się nam jakiś z-z-znak – zauważył cicho; znak, że jeden z nich znajdował się w niebezpieczeństwie, albo że szata została odnaleziona i powinien ewakuować się z posiadłości czarnoksiężnika, zanim ktoś ze służby – lub sam gospodarz – zauważą zniknięcie cennego artefaktu.
Gdy leśna ścieżka doprowadziła ich na szeroką polanę, kryjącą w sobie imponujących rozmiarów dom, ponownie musiał powstrzymać odruch sięgnięcia po różdżkę. Budynek swoim układem przypominał swego rodzaju fortecę – z wysokim, metalowym ogrodzeniem, szeregiem wystrzeliwujących w niebo drzew i dwiema okrągłymi wieżyczkami po bokach, z których z całą pewnością można było obserwować cały teren posesji. Billy zerknął w stronę Kierana – w tym momencie z pewnością znów w całości niewidzialnego – i zorientował się, że nieistotne, jak trudna miała okazać się ucieczka z posesji czarnoksiężnika, musieli wykonać postawioną przed nimi misję. Oraz, że – przynajmniej przez następnych kilkadziesiąt minut – będzie zdany wyłącznie na samego siebie.
Wziął głęboki wdech, mocniej zaciskając palce na trzonku miotły w celu dodania sobie pewności siebie. – Prowadź – zwrócił się do ogrodnika, zadowolony, że tym razem jego głos nie zadrżał – po czym podążył za nim, prosto ku dwuskrzydłowej bramie.
Nigdy nie domyśliłby się, że widok lewitującej w powietrzu ludzkiej głowy, gładką linią odseparowanej od niewidzialnego tułowia, będzie tym, co wywoła w nim poczucie ulgi, ale ucieszył się, gdy wreszcie dostrzegł Kierana. Rozedrganie ich towarzysza stało się nagle o wiele sensowniejsze, Billy odprężył się więc wyraźnie, niemal natychmiast porzucając żałosne aktorskie próby i pozwalając przejąć inicjatywę aurorowi. Wsłuchiwał się w jego pytania oraz odpowiedzi mężczyzny ze zmarszczonymi brwiami, starając się spomiędzy wierszy wyłuskać te informacje, które mogły się okazać przydatne dla ich planu – planu, który jawił się przed nim na tyle jasno, że nie pozostawiał wiele miejsca na wątpliwości. Nie był do końca pewien, jak czuł się z perspektywą zabawiania wyjątkowo niebezpiecznego czarodzieja swoim towarzystwem, ale nie było to istotne; jeżeli wykonanie jego części zadania miało zapewnić Kieranowi czas na odnalezienie szaty, miał zamiar dać z siebie wszystko.
Dostrzegając porozumiewawcze spojrzenie starszego Zakonnika, skinął pewnie głową, dla potwierdzenia, że owszem, on również zrozumiał – po czym ruszył za samozwańczym ogrodnikiem, mając nadzieję, że to rzeczywiście oni ogrywają jego, a nie on ich. Idąc, zbliżył się do Kierana, nachylając się nieznacznie w jego stronę, tak, żeby jego następne słowa dotarły jedynie do uszu aurora. – Przydałby się nam jakiś z-z-znak – zauważył cicho; znak, że jeden z nich znajdował się w niebezpieczeństwie, albo że szata została odnaleziona i powinien ewakuować się z posiadłości czarnoksiężnika, zanim ktoś ze służby – lub sam gospodarz – zauważą zniknięcie cennego artefaktu.
Gdy leśna ścieżka doprowadziła ich na szeroką polanę, kryjącą w sobie imponujących rozmiarów dom, ponownie musiał powstrzymać odruch sięgnięcia po różdżkę. Budynek swoim układem przypominał swego rodzaju fortecę – z wysokim, metalowym ogrodzeniem, szeregiem wystrzeliwujących w niebo drzew i dwiema okrągłymi wieżyczkami po bokach, z których z całą pewnością można było obserwować cały teren posesji. Billy zerknął w stronę Kierana – w tym momencie z pewnością znów w całości niewidzialnego – i zorientował się, że nieistotne, jak trudna miała okazać się ucieczka z posesji czarnoksiężnika, musieli wykonać postawioną przed nimi misję. Oraz, że – przynajmniej przez następnych kilkadziesiąt minut – będzie zdany wyłącznie na samego siebie.
Wziął głęboki wdech, mocniej zaciskając palce na trzonku miotły w celu dodania sobie pewności siebie. – Prowadź – zwrócił się do ogrodnika, zadowolony, że tym razem jego głos nie zadrżał – po czym podążył za nim, prosto ku dwuskrzydłowej bramie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Już na samym wstępie wspomniał Moore’owi o jego roli w całym przedsięwzięciu, śmiało określając go mianem przynęty. Z każdym stawianym krokiem zaczynały go dopadać coraz większe wątpliwości. Cały swój plan oparł w większości na własnych założeniach, na które padło kompletnie inne światło, gdy dopadł ogrodnika i zdobył kolejne informacje. Gdyby mógł, nie narażałby swojego własnego sąsiada, zwłaszcza teraz, kiedy w jego życiu pojawiła się mała istota, za którą nagle musiał wziąć pełną odpowiedzialność. To właśnie z tego powodu Kieranowi zależało na tym, żeby ta cała ich misja przebiegła bez większych trudności. Musiał wierzyć, że Billy sobie poradzi, nawet jeśli będą musieli się przegrupować. Obaj mieli rzeczy do zrobienia, mieli też do kogo wracać. Życie nie było proste, a polityczne nastroje panujące w czarodziejskim społeczeństwie nijak go nie ułatwiały. Jednak teraz potrzebowali ustalić ostatnie szczegóły. Znak. To mu jakoś umknęło, a nie powinno.
– Na otwartym terenie najlepszym znakiem byłoby Periculum – odparł po chwili namysłu. Jednak znajdą się w budynku, co mogło utrudnić komunikację, nawet w przypadku przesłania sygnału ostrzegawczego. Potrzebowali zatem sygnału dźwiękowego, donośnego alarmu, gdyby cokolwiek szło nie po ich myśli. – Narób hałasu – zaproponował w końcu. – Periculum też się do tego nada – wściekle czerwone fajerwerki uderzające o ściany w pomieszczeniu też narobią zamieszania, a ich huk będzie słyszalny niezależnie od tego, w jakiej części domu się znajdzie. – Może być Confringo, Bombarda, cokolwiek tylko wymyślisz – nawet użycie zwykłego Cantis uznałby za dobry wybór, o ile zaklęty przedmiot śpiewałby nad wyraz donośnie.
Ogrodnik jak na razie współpracował z nim bez zarzutu, wyraźnie spięty, nieskory do stawiania oporu. To było całkiem rozważne, skoro nie znał możliwości swoich przeciwników. Rineheart na końcu drogi prowadzącej przez las z powrotem narzucił pelerynę niewidkę na głowę. – Jeśli coś będzie nie tak, cokolwiek wyda ci się podejrzane, łap za miotłę. Miej ją zawsze w zasięgu wzroku – rzucił jeszcze do swojego towarzysza, po czym wziął głęboki wdech, szukając spokoju. Ta chwila nie była najlepsza do zamartwiania się o los drugiego człowieka. Wszyscy członkowie Zakonu znają ryzyko.
Dom okazał się naprawdę okazały i całkiem nieźle odgrodzony. Bez problemów przeszli przez bramę, wchodząc na teren posiadłości, prosto w łapy bestii. Chwilę później udało im się stanąć przed prawdziwymi wrotami, które szybko się przed nimi rozwarły. Próg przekroczył jedynie Billy, ogrodnik został zatrzymany przed wejście do środka surowym spojrzeniem lokaja. Kiedy wrota zatrzasnęły się przed nosem sługusa stojącego zdecydowanie niżej w hierarchii, Kieran ponownie dźgnął go różdżką w plecy.
– Wprowadzisz mnie innym wejściem – syknął w jego stronę. – Od strony kuchni. A potem wskażesz mi garderobę, więc bez numerów – wydał dokładnie instrukcje, dobrze pamiętając, jak ogrodnik wspominał o plotkujących podkuchennych. Zatem musiał chadzać do kuchni. Zresztą, w tak wielkich rezydencjach służba przemieszczała się trochę innymi drogami niż domownicy. Zlękniony ogrodnik posłusznie poprowadził go do bocznego wejścia, dzięki czemu znaleźli się w kuchni. Mężczyzna wymienił kilka zdań z młódkami pochylającymi się nad warzywami. Szybko wykręcił się potrzebą fizjologiczną i ruszył dalej przez wąski korytarz, a Kieran za nim, dalej pozostając niezauważonym przez nikogo. Potem weszli po schodach na piętro, przekroczyli kolejny wąski korytarz, aby na jego końcu przejść przed drzwi wychodzące na korytarz zdecydowanie bardziej elegancki i okazały. Zrobili jeszcze kilkanaście kroków i ogrodnik wskazał mu palcem odpowiedni drzwi, jednak auror popchnął go w ich stronę. Nie może pozwolić mu teraz odejść, aby wszczął alarm. To ogrodnik pierwszy przekroczył próg pokoju, jeszcze bardziej zlękniony, Kieran z kolei pozostawił za nimi drzwi uchylone, jakby spodziewając się pułapki. Rzeczywiście trafili do garderoby. Rineheart szybko zaczął otwierać wszystkie szafy, również skryte w nich szuflady i dopiero przy tej największej dostrzegł błysk kamieni, które tak bardzo zwróciły jego uwagę przy oglądaniu tamtej fotografii z podobizną czarnoksiężnika. Ale nie sięgnął od razu po cel ich misji, jakby jeszcze chciał się upewnić, że to żaden podstęp.
– Na otwartym terenie najlepszym znakiem byłoby Periculum – odparł po chwili namysłu. Jednak znajdą się w budynku, co mogło utrudnić komunikację, nawet w przypadku przesłania sygnału ostrzegawczego. Potrzebowali zatem sygnału dźwiękowego, donośnego alarmu, gdyby cokolwiek szło nie po ich myśli. – Narób hałasu – zaproponował w końcu. – Periculum też się do tego nada – wściekle czerwone fajerwerki uderzające o ściany w pomieszczeniu też narobią zamieszania, a ich huk będzie słyszalny niezależnie od tego, w jakiej części domu się znajdzie. – Może być Confringo, Bombarda, cokolwiek tylko wymyślisz – nawet użycie zwykłego Cantis uznałby za dobry wybór, o ile zaklęty przedmiot śpiewałby nad wyraz donośnie.
Ogrodnik jak na razie współpracował z nim bez zarzutu, wyraźnie spięty, nieskory do stawiania oporu. To było całkiem rozważne, skoro nie znał możliwości swoich przeciwników. Rineheart na końcu drogi prowadzącej przez las z powrotem narzucił pelerynę niewidkę na głowę. – Jeśli coś będzie nie tak, cokolwiek wyda ci się podejrzane, łap za miotłę. Miej ją zawsze w zasięgu wzroku – rzucił jeszcze do swojego towarzysza, po czym wziął głęboki wdech, szukając spokoju. Ta chwila nie była najlepsza do zamartwiania się o los drugiego człowieka. Wszyscy członkowie Zakonu znają ryzyko.
Dom okazał się naprawdę okazały i całkiem nieźle odgrodzony. Bez problemów przeszli przez bramę, wchodząc na teren posiadłości, prosto w łapy bestii. Chwilę później udało im się stanąć przed prawdziwymi wrotami, które szybko się przed nimi rozwarły. Próg przekroczył jedynie Billy, ogrodnik został zatrzymany przed wejście do środka surowym spojrzeniem lokaja. Kiedy wrota zatrzasnęły się przed nosem sługusa stojącego zdecydowanie niżej w hierarchii, Kieran ponownie dźgnął go różdżką w plecy.
– Wprowadzisz mnie innym wejściem – syknął w jego stronę. – Od strony kuchni. A potem wskażesz mi garderobę, więc bez numerów – wydał dokładnie instrukcje, dobrze pamiętając, jak ogrodnik wspominał o plotkujących podkuchennych. Zatem musiał chadzać do kuchni. Zresztą, w tak wielkich rezydencjach służba przemieszczała się trochę innymi drogami niż domownicy. Zlękniony ogrodnik posłusznie poprowadził go do bocznego wejścia, dzięki czemu znaleźli się w kuchni. Mężczyzna wymienił kilka zdań z młódkami pochylającymi się nad warzywami. Szybko wykręcił się potrzebą fizjologiczną i ruszył dalej przez wąski korytarz, a Kieran za nim, dalej pozostając niezauważonym przez nikogo. Potem weszli po schodach na piętro, przekroczyli kolejny wąski korytarz, aby na jego końcu przejść przed drzwi wychodzące na korytarz zdecydowanie bardziej elegancki i okazały. Zrobili jeszcze kilkanaście kroków i ogrodnik wskazał mu palcem odpowiedni drzwi, jednak auror popchnął go w ich stronę. Nie może pozwolić mu teraz odejść, aby wszczął alarm. To ogrodnik pierwszy przekroczył próg pokoju, jeszcze bardziej zlękniony, Kieran z kolei pozostawił za nimi drzwi uchylone, jakby spodziewając się pułapki. Rzeczywiście trafili do garderoby. Rineheart szybko zaczął otwierać wszystkie szafy, również skryte w nich szuflady i dopiero przy tej największej dostrzegł błysk kamieni, które tak bardzo zwróciły jego uwagę przy oglądaniu tamtej fotografii z podobizną czarnoksiężnika. Ale nie sięgnął od razu po cel ich misji, jakby jeszcze chciał się upewnić, że to żaden podstęp.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W jednej z większych, bogato rzeźbionych szaf, Kieran ujrzał równie wystawną szatę. Sięgała ziemi, wyglądała na niezwykle drogą, lecz to nie kunsztownie utkany materiał przyciągał wzrok - jeden z guzików zdawał się być wyciosany z kamienia szlachetnego. W złotej obwolucie lśnił jasny kamień, wydający się emanować dobrą energią oraz lśnić lekkim światłem, widocznym nawet w półmroku garderoby. Zakonnicy mogli być prawie pewni, że dotarli do przedmiotu, którego potrzebowali i o którym wspominała Bathilda Bagshot.
Jeśli zdecydujecie się na zabranie ze sobą fragmentu skały i opuszczenie wyspy, nie sprawi wam to problemu.
Jeśli zdecydujecie się na zabranie ze sobą fragmentu skały i opuszczenie wyspy, nie sprawi wam to problemu.
Nie przeszkadzało mu ciążące na misji ryzyko, choć oczywiście zdawał sobie z niego sprawę, nawet jeżeli przed dołączeniem do Zakonu niewiele miał wspólnego ze światem czarodziejskiej przestępczości; nie był jednak naiwny – życie tuż obok przyjaciół-aurorów nie pozwalało mu nigdy na pozostawanie ślepym na rzeczy, o których zazwyczaj się nie mówiło, dostrzegał też echa czających się na krawędzi pola widzenia mroków. Od jakiegoś czasu wyraźniej niż zwykle, obserwując i ucząc się patrzeć, odrzucając otaczający sportowy świat kokon naiwności warstwa po warstwie, żałując jedynie, że nie zrobił tego wcześniej. Pojawienie się w jego życiu Amelki co prawda komplikowało trochę sprawy – nie był przyzwyczajony do posiadania kogoś, kto polegał tylko i wyłącznie na nim – ale chociaż świadomość czekającej na niego w domu dziewczynki przyczyniła się do zaangażowania dodatkowych pokładów ostrożności, to nie miał zamiaru działać na pół gwizdka, nadal gotowy poświęcić dla Zakonu dokładnie tyle, ile od niego wymagano; nie chciał umierać – jeszcze nie – ale wiedział, że w razie gdyby zawiódł, istnieli ludzie, którzy i tak nie pozwoliliby, żeby jego dziecku stała krzywda.
Nie potrafił wyrazić słowami, ile znaczyła dla niego ta nienaruszalna pewność.
Nie to, żeby się nie denerwował; lekki stres związany z czekającą przed nimi niewiadomą uwidaczniał się w drobnych gestach, zmuszając jego palce do niekontrolowanego stukania o trzonek ściskanej w dłoni miotły, miał jednak nadzieję, że drobne sygnały umknęły uwadze zarówno Kierana, jak i towarzyszącego im mężczyzny. Wysłuchał z uwagą słów starszego aurora, kiwając krótko głową i po raz kolejny upewniając się, że jego różdżka znajdowała się tuż na wyciągnięcie ręki. Miał co prawda nadzieję, że mimo wszystko nie będzie musiał jej używać – nie wiedział, z iloma przeciwnikami przyszłoby mu się mierzyć, gdyby dał się wciągnąć w otwartą walkę – ale nie był w stanie wyobrazić sobie porażki głupszej niż taka, w której dałby się zaskoczyć w stanie zupełnie bezbronnym.
Gdy rozdzielili się przy bramie, odwrócił się jeszcze przez ramię, zawieszając spojrzenie w miejscu, w którym jeszcze do niedawna widział Kierana. – Powodzenia – mruknął do pustego powietrza, pilnując, by jego słów nie wychwycił idący kilka kroków przed nim lokaj, po czym minął żeliwną konstrukcję, podążając za nieznajomym mężczyzną. Znacznie bardziej eleganckim niż ogrodnik i znacznie mniej rozmownym; nie licząc oszczędnego gestu odzianą w rękawiczkę dłonią, nie odezwał się do niego ani razu, od czasu do czasu upewniając się tylko, że Billy idzie za nim.
Jeżeli wcześniej wydawało mu się, że oglądana z zewnątrz rezydencja jest rozległa, to przestępując jej próg i mijając kolejne korytarze wiedział już, że tak naprawdę nie docenił jej prawdziwej powierzchni. Nie wiedział, czy było to wrażenie czynione przez bogato urządzone wnętrza, czy może cały budynek obłożono zaklęciami powiększająco-zmniejszającymi, ale całość nieodzownie kojarzyła mu się z labiryntem. Idąc, rozglądał się dookoła, starając się zapamiętać kolejne zakręty – lewo, prawo, prosto, lewo, znów lewo, w prawo za wykrzywioną fantazyjnie kolumną – ale już po kilku minutach zgubił rachubę, przez moment zastanawiając się nawet, czy prowadzący go człowiek nie kluczył wśród pomieszczeń celowo, pragnąc go zdezorientować. W tamtej chwili Billy niewiele mógł jednak w tym temacie uczynić, pilnując jedynie, by – zgodnie z poleceniem Kierana – stale mieć przy sobie miotłę, nawet jeżeli nie wyobrażał sobie poruszania się na niej wśród licznych zakrętów i załomów.
Zatrzymali się po jakimś czasie w przestronnym pokoju, o trudnym do odgadnięcia przeznaczeniu; wygodne kanapy i stolik do kawy sugerowały salon, ale sporych rozmiarów biurko w rogu i przeszklone gabloty przypominały raczej wystrój gabinetu. – Gospodarz zaraz do pana przyjdzie – powiedział lokaj, po czym zniknął – a Billy musiał powstrzymać nagłą chęć błyskawicznego ulotnienia się z budynku. Wiedział jednak, że nie mógł tego zrobić; nie wychwycił jeszcze żadnego sygnału, który świadczyłby o tym, że Kieranowi się udało, miał więc zamiar kupić mu tyle czasu, ile tylko będzie potrzebował.
Oparł miotłę ostrożnie o ścianę, a nie wiedząc, co zrobić z rękami, włożył je do kieszeni, prawą zaciskając na schowanej tam różdżce. Nie chciał sabotować swojej pozycji, nie zajął więc miejsca na jednej z kanap, zamiast tego zatrzymując się gdzieś w pobliżu ściany, przy której pozostawił go lokaj i od niechcenia spoglądając na gablotę. Dopiero wtedy zorientował się, co znajdowało się w środku – stare fotografie drużyn Quidditcha, niektóre z podpisami zawodników, inne – z dołączonymi do nich wycinkami z prasy i datami, wynikami meczów i schematami strategii poszczególnych kapitanów. Zmarszczył brwi, przesuwając się nieco w lewo i odruchowo szukając archiwalnych zdjęć Jastrzębi, gdy głęboki głos, docierający zza jego pleców sprawił, że prawie podskoczył. – Strzały z Appleby, czterdziesty drugi. Jedna z lepszych rozgrywek, jakie kiedykolwiek widziałem.
Odwrócił się nieco za szybko, próbując odnaleźć spojrzeniem źródło głosu i robiąc to bez problemu – w jednym z wejść do pokoju przystanął starszy mężczyzna o szpakowatych włosach i śniadej cerze, wyglądający co prawda inaczej niż człowiek z fotografii pokazanej mu przez Kierana, ale emanujący jakąś dziwną aurą, która podpowiedziała Billy’emu, że oto miał do czynienia z Haririm we własnej osobie. Przełknął bezgłośnie ślinę, kiwając w jego stronę głową i przypominając sobie, że ich spotkanie ma wyglądać na przypadkowe. – Sz-szkoda, że nie miałem okazji – odpowiedział, robiąc niechętny krok w stronę czarodzieja, pilnując jednak, żeby nie oddalić się zbytnio od miotły. – Jak mogę panu pomóc, p-p-panie?.. – zapytał, unosząc wyżej brwi, udając zainteresowanie rozmową, podczas gdy w rzeczywistości intensywnie nasłuchiwał; czy aurorowi udało się odnaleźć już artefakt?
Nie potrafił wyrazić słowami, ile znaczyła dla niego ta nienaruszalna pewność.
Nie to, żeby się nie denerwował; lekki stres związany z czekającą przed nimi niewiadomą uwidaczniał się w drobnych gestach, zmuszając jego palce do niekontrolowanego stukania o trzonek ściskanej w dłoni miotły, miał jednak nadzieję, że drobne sygnały umknęły uwadze zarówno Kierana, jak i towarzyszącego im mężczyzny. Wysłuchał z uwagą słów starszego aurora, kiwając krótko głową i po raz kolejny upewniając się, że jego różdżka znajdowała się tuż na wyciągnięcie ręki. Miał co prawda nadzieję, że mimo wszystko nie będzie musiał jej używać – nie wiedział, z iloma przeciwnikami przyszłoby mu się mierzyć, gdyby dał się wciągnąć w otwartą walkę – ale nie był w stanie wyobrazić sobie porażki głupszej niż taka, w której dałby się zaskoczyć w stanie zupełnie bezbronnym.
Gdy rozdzielili się przy bramie, odwrócił się jeszcze przez ramię, zawieszając spojrzenie w miejscu, w którym jeszcze do niedawna widział Kierana. – Powodzenia – mruknął do pustego powietrza, pilnując, by jego słów nie wychwycił idący kilka kroków przed nim lokaj, po czym minął żeliwną konstrukcję, podążając za nieznajomym mężczyzną. Znacznie bardziej eleganckim niż ogrodnik i znacznie mniej rozmownym; nie licząc oszczędnego gestu odzianą w rękawiczkę dłonią, nie odezwał się do niego ani razu, od czasu do czasu upewniając się tylko, że Billy idzie za nim.
Jeżeli wcześniej wydawało mu się, że oglądana z zewnątrz rezydencja jest rozległa, to przestępując jej próg i mijając kolejne korytarze wiedział już, że tak naprawdę nie docenił jej prawdziwej powierzchni. Nie wiedział, czy było to wrażenie czynione przez bogato urządzone wnętrza, czy może cały budynek obłożono zaklęciami powiększająco-zmniejszającymi, ale całość nieodzownie kojarzyła mu się z labiryntem. Idąc, rozglądał się dookoła, starając się zapamiętać kolejne zakręty – lewo, prawo, prosto, lewo, znów lewo, w prawo za wykrzywioną fantazyjnie kolumną – ale już po kilku minutach zgubił rachubę, przez moment zastanawiając się nawet, czy prowadzący go człowiek nie kluczył wśród pomieszczeń celowo, pragnąc go zdezorientować. W tamtej chwili Billy niewiele mógł jednak w tym temacie uczynić, pilnując jedynie, by – zgodnie z poleceniem Kierana – stale mieć przy sobie miotłę, nawet jeżeli nie wyobrażał sobie poruszania się na niej wśród licznych zakrętów i załomów.
Zatrzymali się po jakimś czasie w przestronnym pokoju, o trudnym do odgadnięcia przeznaczeniu; wygodne kanapy i stolik do kawy sugerowały salon, ale sporych rozmiarów biurko w rogu i przeszklone gabloty przypominały raczej wystrój gabinetu. – Gospodarz zaraz do pana przyjdzie – powiedział lokaj, po czym zniknął – a Billy musiał powstrzymać nagłą chęć błyskawicznego ulotnienia się z budynku. Wiedział jednak, że nie mógł tego zrobić; nie wychwycił jeszcze żadnego sygnału, który świadczyłby o tym, że Kieranowi się udało, miał więc zamiar kupić mu tyle czasu, ile tylko będzie potrzebował.
Oparł miotłę ostrożnie o ścianę, a nie wiedząc, co zrobić z rękami, włożył je do kieszeni, prawą zaciskając na schowanej tam różdżce. Nie chciał sabotować swojej pozycji, nie zajął więc miejsca na jednej z kanap, zamiast tego zatrzymując się gdzieś w pobliżu ściany, przy której pozostawił go lokaj i od niechcenia spoglądając na gablotę. Dopiero wtedy zorientował się, co znajdowało się w środku – stare fotografie drużyn Quidditcha, niektóre z podpisami zawodników, inne – z dołączonymi do nich wycinkami z prasy i datami, wynikami meczów i schematami strategii poszczególnych kapitanów. Zmarszczył brwi, przesuwając się nieco w lewo i odruchowo szukając archiwalnych zdjęć Jastrzębi, gdy głęboki głos, docierający zza jego pleców sprawił, że prawie podskoczył. – Strzały z Appleby, czterdziesty drugi. Jedna z lepszych rozgrywek, jakie kiedykolwiek widziałem.
Odwrócił się nieco za szybko, próbując odnaleźć spojrzeniem źródło głosu i robiąc to bez problemu – w jednym z wejść do pokoju przystanął starszy mężczyzna o szpakowatych włosach i śniadej cerze, wyglądający co prawda inaczej niż człowiek z fotografii pokazanej mu przez Kierana, ale emanujący jakąś dziwną aurą, która podpowiedziała Billy’emu, że oto miał do czynienia z Haririm we własnej osobie. Przełknął bezgłośnie ślinę, kiwając w jego stronę głową i przypominając sobie, że ich spotkanie ma wyglądać na przypadkowe. – Sz-szkoda, że nie miałem okazji – odpowiedział, robiąc niechętny krok w stronę czarodzieja, pilnując jednak, żeby nie oddalić się zbytnio od miotły. – Jak mogę panu pomóc, p-p-panie?.. – zapytał, unosząc wyżej brwi, udając zainteresowanie rozmową, podczas gdy w rzeczywistości intensywnie nasłuchiwał; czy aurorowi udało się odnaleźć już artefakt?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wpatrywał się w tę jedną konkretną szatę, choć całą jego uwagę pochłonął jeden ze szlachetnych kamieni – jasny, błyszczący, całym swoim jestestwem przyciągający do siebie. W Kieranie urosło dziwne przekonanie, że jeśli tylko go dotknie, poczuje ciepło, które przyniesie tylko ukojenie. Nie mógł czekać dłużej. Wyciągnął przed siebie rękę, wyciągając ją spod materiały peleryny niewidki. Usłyszał za plecami jakieś zaskoczone sapnięcie i nie musiał zbyt długo się zastanawiać, żeby stwierdzić, że to właśnie ogrodnik zamarł na widok materializującej się znienacka ręki, choć otwierane szafy przez niewidzialnego jegomościa dziwiły go mniej. Ten człowiek nie miał dla niego żadnego znaczenia. Sięgnął po kamień i w tej samej chwili bijąca od niego magia połaskotała wnętrze jego dłoni. Kontakt z pozytywną energią sprawił, że obudziła się w nim jakaś ekscytacja. Wyrwał zdobycz ze złotej obwoluty i schował ją na dnie prawej kieszeni spodni. Nie mógł jednak jeszcze odetchnąć z ulgą. Cały skryty pod peleryną ruszył ku drzwiom, otworzył je szeroko i wypchnął przez nie sługusa.
– Lepiej wracaj do kuchni – polecił mu stanowczo, a ten ruszył biegiem.
Miał narobić hałasu, taki był ich sygnał ostrzegawczy. Ruszył dalej, nieustannie niewidzialny, stawiając kroki jak najciszej, aby tylko nie zostać wykrytym. W końcu znalazł się przy schodach, a jego spojrzenie spoczęło na elementach wystroju. Hałas, miał narobić hałasu, właśnie tego teraz potrzebował. Zbliżył się do metalowej zbroi, postawionej zapewne jako ozdoba w kącie i bez słowa popchnął ją. W powietrzu rozniósł się trzask wywołany przez metal uderzający o podłoże. To przyłbica narobiła najwięcej zamieszania, uderzając o kolejne stopnie schodów, póki nie sturlała się na sam dół. Kieran zszedł po schodach i pospiesznie ruszył dalej, dostrzegając kolejny cel, wazon stojący na eleganckim stoliku. Zniszczona zbroja i wybuch eksplozji ściągną uwagę wszystkich obecnych w rezydencji, co pomoże Moore’owi uciec, choćby przez jakieś okno na miotle albo biegiem przez korytarz. Nie bez powodu kazał mu trzymać miotłę cały czas przy sobie. Pomysł nie był idealny, ale lepszego nie miał. Cholera, żeby tylko zaniepokojony gospodarz też zechciał się rozeznać, co dzieje się pod jego dachem i skąd te hałasy. Niech tylko ten przeklęty wazon eksploduje zgodnie z jego życzeniem. Śmiało wyciągnął różdżkę spod peleryny i wycelował w wazon.
– Confringo – mruknął pod nosem z naciskiem. Żeby się udało.
– Lepiej wracaj do kuchni – polecił mu stanowczo, a ten ruszył biegiem.
Miał narobić hałasu, taki był ich sygnał ostrzegawczy. Ruszył dalej, nieustannie niewidzialny, stawiając kroki jak najciszej, aby tylko nie zostać wykrytym. W końcu znalazł się przy schodach, a jego spojrzenie spoczęło na elementach wystroju. Hałas, miał narobić hałasu, właśnie tego teraz potrzebował. Zbliżył się do metalowej zbroi, postawionej zapewne jako ozdoba w kącie i bez słowa popchnął ją. W powietrzu rozniósł się trzask wywołany przez metal uderzający o podłoże. To przyłbica narobiła najwięcej zamieszania, uderzając o kolejne stopnie schodów, póki nie sturlała się na sam dół. Kieran zszedł po schodach i pospiesznie ruszył dalej, dostrzegając kolejny cel, wazon stojący na eleganckim stoliku. Zniszczona zbroja i wybuch eksplozji ściągną uwagę wszystkich obecnych w rezydencji, co pomoże Moore’owi uciec, choćby przez jakieś okno na miotle albo biegiem przez korytarz. Nie bez powodu kazał mu trzymać miotłę cały czas przy sobie. Pomysł nie był idealny, ale lepszego nie miał. Cholera, żeby tylko zaniepokojony gospodarz też zechciał się rozeznać, co dzieje się pod jego dachem i skąd te hałasy. Niech tylko ten przeklęty wazon eksploduje zgodnie z jego życzeniem. Śmiało wyciągnął różdżkę spod peleryny i wycelował w wazon.
– Confringo – mruknął pod nosem z naciskiem. Żeby się udało.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Dziwne, pozbawione konkretnego źródła przeczucie ani na moment go nie opuszczało, kotłując się w powietrzu pod postacią niewidzialnej energii, ogniskującej gdzieś na wysokości wpatrującego się w niego mężczyzny. Uśmiechniętego uprzejmie i z pozoru kompletnie niegroźnego, a jednak sprawiającego, że wszystkie włoski na karku Billy’ego stawały dęba, ostrzegając go przed (nieistniejącym?) zagrożeniem. Wciąż przesuwał się do przodu, zmuszając zesztywniałe stopy do ruchu, podczas gdy instynkt samozachowawczy krzyczał o konieczności ucieczki; nie mógł jednak jeszcze go posłuchać, odwzajemnił więc uśmiech, starając się nie zauważać dziwnego błysku w oczach jegomościa, wpatrującego się w niego z równym uznaniem, z jakim zerkał na rozwieszone na ścianach trofea.
Prawie podskoczył, gdy drzwi po jego prawej stronie otworzyły się szeroko, a do pomieszczenia wsunął się bardzo stary i pomarszczony domowy skrzat, trzymając nad głową zdecydowanie zbyt dużą jak dla niego tacę, na której chybotała się elegancka, porcelanowa zastawa. – No tak, gdzie moje maniery – odpowiedział czarodziej na jego pytanie, całkowicie ignorując obecność sługi, a za to pokonując ostatnie kroki pozostającego między nimi dystansu i wyciągając rękę, żeby uścisnąć dłoń Billy’emu, który nagle poczuł, że ma ochotę na wszystko, tylko nie na to. Zacisnął jednak zęby, i już-już miał odwzajemnić gest, ale wyglądało na to, że miał nigdy nie dowiedzieć się, jak nazywał się straszy mężczyzna, bo w następnej sekundzie kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.
Najpierw powietrzem wstrząsnął huk, rozlegający się nagle i bez uprzedzenia, gdzieś nad ich głowami, przypominający trochę zgrzyt metalu uderzającego o twardą powierzchnię, tyle że zwielokrotniony i dodatkowo wzmocniony echem; niemal w tym samym momencie tuż obok brzęknęła porcelana, a witający się z Billym czarodziej krzyknął przeciągle – dopiero, kiedy Moore spojrzał w dół, instynktownie szukając źródła zamieszania, zauważył, że skrzat, wystraszony hałasem, opuścił tacę prosto na nogi swojego pana, a wrzątek z rozbitego dzbanka wyparowywał właśnie ze stóp i odzianych w eleganckie spodnie łydek. Cofnął się o krok odruchowo, uciekając zarówno od gorącego płynu, jak i zbliżając się w stronę opartej o ścianę miotły, choć umysł nie połączył jeszcze ze sobą wszystkich faktów. Dopiero kolejny huk, dobiegający ze znacznie bliższego mu miejsca, uświadomił go, co właściwie się działo – i kto był autorem zamieszania.
Porzucając wszystkie pozory, rzucił się prędko w stronę miotły, chwytając ją lewą ręką, podczas gdy prawą sięgał po różdżkę. Jego spojrzenie przemknęło po drzwiach na korytarz, ale nie było mowy, żeby odtworzył z powodzeniem trasę do wyjścia; zamiast tego odwrócił się więc do przestronnego okna, zajmującego całe miejsce od podłogi do sufitu i wychodzącego prosto na żeliwną bramę przed budynkiem. – Sezam materio! – wypowiedział, celując w okienny zamek i przekładając nogę przez trzonek miotły zanim jeszcze zdążył zauważyć efekty zaklęcia. Gdzieś nad głową świsnął mu promień innego uroku, ale nie zatrzymywał się, żeby sprawdzić, co robił drugi czarodziej; zamiast tego upewnił się, by po drodze kopnąć nogą w jedną z przeszklonych gablot – szyba rozprysnęła się w drobny mak, wydając z siebie hałas, który bez problemu powinien był dotrzeć do Kierana.
Prawie podskoczył, gdy drzwi po jego prawej stronie otworzyły się szeroko, a do pomieszczenia wsunął się bardzo stary i pomarszczony domowy skrzat, trzymając nad głową zdecydowanie zbyt dużą jak dla niego tacę, na której chybotała się elegancka, porcelanowa zastawa. – No tak, gdzie moje maniery – odpowiedział czarodziej na jego pytanie, całkowicie ignorując obecność sługi, a za to pokonując ostatnie kroki pozostającego między nimi dystansu i wyciągając rękę, żeby uścisnąć dłoń Billy’emu, który nagle poczuł, że ma ochotę na wszystko, tylko nie na to. Zacisnął jednak zęby, i już-już miał odwzajemnić gest, ale wyglądało na to, że miał nigdy nie dowiedzieć się, jak nazywał się straszy mężczyzna, bo w następnej sekundzie kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.
Najpierw powietrzem wstrząsnął huk, rozlegający się nagle i bez uprzedzenia, gdzieś nad ich głowami, przypominający trochę zgrzyt metalu uderzającego o twardą powierzchnię, tyle że zwielokrotniony i dodatkowo wzmocniony echem; niemal w tym samym momencie tuż obok brzęknęła porcelana, a witający się z Billym czarodziej krzyknął przeciągle – dopiero, kiedy Moore spojrzał w dół, instynktownie szukając źródła zamieszania, zauważył, że skrzat, wystraszony hałasem, opuścił tacę prosto na nogi swojego pana, a wrzątek z rozbitego dzbanka wyparowywał właśnie ze stóp i odzianych w eleganckie spodnie łydek. Cofnął się o krok odruchowo, uciekając zarówno od gorącego płynu, jak i zbliżając się w stronę opartej o ścianę miotły, choć umysł nie połączył jeszcze ze sobą wszystkich faktów. Dopiero kolejny huk, dobiegający ze znacznie bliższego mu miejsca, uświadomił go, co właściwie się działo – i kto był autorem zamieszania.
Porzucając wszystkie pozory, rzucił się prędko w stronę miotły, chwytając ją lewą ręką, podczas gdy prawą sięgał po różdżkę. Jego spojrzenie przemknęło po drzwiach na korytarz, ale nie było mowy, żeby odtworzył z powodzeniem trasę do wyjścia; zamiast tego odwrócił się więc do przestronnego okna, zajmującego całe miejsce od podłogi do sufitu i wychodzącego prosto na żeliwną bramę przed budynkiem. – Sezam materio! – wypowiedział, celując w okienny zamek i przekładając nogę przez trzonek miotły zanim jeszcze zdążył zauważyć efekty zaklęcia. Gdzieś nad głową świsnął mu promień innego uroku, ale nie zatrzymywał się, żeby sprawdzić, co robił drugi czarodziej; zamiast tego upewnił się, by po drodze kopnąć nogą w jedną z przeszklonych gablot – szyba rozprysnęła się w drobny mak, wydając z siebie hałas, który bez problemu powinien był dotrzeć do Kierana.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Nie sądził, że promień zaklęcia okaże się jeszcze bardziej intensywny niż zazwyczaj, jednak nie śmiał narzekać, gdy efekt był tak imponujący. Wazon z głośnym hukiem eksplodował na setki kawałków i każdy zdawał się lecieć w zupełnie innym kierunku, a niektóre z impetem wbiły się w ścianę niczym ostrza. Szybko schował rękę wraz z różdżką z powrotem pod pelerynę niewidkę, aby jeszcze utrzymać swoją niewidzialność. O jego obecności wiedział jedynie ogrodnik i liczył na to, że przez rozgardiasz, którego było sprawcą, ten nie zdążył nawet o nim wspomnieć. Kto zresztą zechce się zatrzymać, aby go dokładnie wysłuchać, kiedy najbardziej słyszalne są niepokojące odgłosy, w tym i wybuch?
Już potrąceniem samej zbroi udało mu się zrobić spore zamieszanie, jednak to eksplozja pogłębiła roztargnienia wszystkich. Jako pierwszy na miejscu zajścia znalazł się lokaj, który z niepokojem mocno odmalowanym na twarzy chwycił za przyłbicę leżącą na błyszczącej posadzce metr od szerokich schodów. Rzucił potem spojrzenie w stronę ich szczytu, jednak jeszcze się nie ruszył, jakby czekając na wsparcie. To nadeszło w postaci dwóch pokojówek, które zaraz zaczęły wchodzić po schodach i próbować zebrać metalowe części zbroi, po drodze dostrzegając odłamki wazonu. Ale to wszystko przestało mieć znaczenie, kiedy do uszu Kierana dotarł dźwięk roztrzaskiwanego szkła. Od razu uznał to za umowny znak, więc postanowił wreszcie się wycofać, opuścić ten wystawny budynek, okazałą posiadłość, samą tę wyspę bardzo mu obcą. Energicznym krokiem skierował się w jeden z eleganckich korytarzy, z którego zaraz wszedł w jeden z tych bocznych, zdecydowanie węższy. Udało mu się odnaleźć trasę, jaką przemierzył z ogrodnikiem, dzięki czemu w końcu znalazł się na parterze, a potem w kuchni. Starając się nie naprzeć na nikogo, w końcu wydostał się z rezydencji.
Cholernie mu ulżyło, kiedy tylko dostrzegł Moore’a na miotle, z dala od podejrzanego czarnoksiężnika, właściwie z dala od wszystkich, bo w powietrzu był na swój sposób bezpieczny. Dopięli swego, kamień spoczywał w kieszeni Kierana, obaj pozostali cali, więc mogli odejść.
– TUTAJ! – ryknął na całe gardło w jego stronę, aby mieć pewność, że zostanie usłyszany. Zaraz wystawił rękę spod peleryny i zaczął nią machać w jego stronę, następnie wskazał kierunek na las, skąd przywędrowali. Sam ruszył szybkim i stanowczym krokiem przed siebie, przekraczając bramę bez oglądania się za siebie. Wciąż miał na sobie pelerynę niewidkę, kiedy kroczył leśną ścieżką, dobrze rozeznając się w terenie. Już wcześnie opracował drogę powrotną, więc wiedział gdzie się kierować. Dopiero przy ścianie lasu ściągnął ją z siebie i przywołał lecącego towarzysza, sprowadzając go na ziemię. W niewielkiej wiosce odnaleźli lokal dla czarodziejów, odnaleźli kominek – włączony do sieci Fiuu i działający – i zaraz powrócili do Londynu, gdy wylądowali przy drugim kominku w Dziurawym Kotle. Wykonali swoją misję i mieli naprawdę sporo szczęścia.
| z tematu x 2
Już potrąceniem samej zbroi udało mu się zrobić spore zamieszanie, jednak to eksplozja pogłębiła roztargnienia wszystkich. Jako pierwszy na miejscu zajścia znalazł się lokaj, który z niepokojem mocno odmalowanym na twarzy chwycił za przyłbicę leżącą na błyszczącej posadzce metr od szerokich schodów. Rzucił potem spojrzenie w stronę ich szczytu, jednak jeszcze się nie ruszył, jakby czekając na wsparcie. To nadeszło w postaci dwóch pokojówek, które zaraz zaczęły wchodzić po schodach i próbować zebrać metalowe części zbroi, po drodze dostrzegając odłamki wazonu. Ale to wszystko przestało mieć znaczenie, kiedy do uszu Kierana dotarł dźwięk roztrzaskiwanego szkła. Od razu uznał to za umowny znak, więc postanowił wreszcie się wycofać, opuścić ten wystawny budynek, okazałą posiadłość, samą tę wyspę bardzo mu obcą. Energicznym krokiem skierował się w jeden z eleganckich korytarzy, z którego zaraz wszedł w jeden z tych bocznych, zdecydowanie węższy. Udało mu się odnaleźć trasę, jaką przemierzył z ogrodnikiem, dzięki czemu w końcu znalazł się na parterze, a potem w kuchni. Starając się nie naprzeć na nikogo, w końcu wydostał się z rezydencji.
Cholernie mu ulżyło, kiedy tylko dostrzegł Moore’a na miotle, z dala od podejrzanego czarnoksiężnika, właściwie z dala od wszystkich, bo w powietrzu był na swój sposób bezpieczny. Dopięli swego, kamień spoczywał w kieszeni Kierana, obaj pozostali cali, więc mogli odejść.
– TUTAJ! – ryknął na całe gardło w jego stronę, aby mieć pewność, że zostanie usłyszany. Zaraz wystawił rękę spod peleryny i zaczął nią machać w jego stronę, następnie wskazał kierunek na las, skąd przywędrowali. Sam ruszył szybkim i stanowczym krokiem przed siebie, przekraczając bramę bez oglądania się za siebie. Wciąż miał na sobie pelerynę niewidkę, kiedy kroczył leśną ścieżką, dobrze rozeznając się w terenie. Już wcześnie opracował drogę powrotną, więc wiedział gdzie się kierować. Dopiero przy ścianie lasu ściągnął ją z siebie i przywołał lecącego towarzysza, sprowadzając go na ziemię. W niewielkiej wiosce odnaleźli lokal dla czarodziejów, odnaleźli kominek – włączony do sieci Fiuu i działający – i zaraz powrócili do Londynu, gdy wylądowali przy drugim kominku w Dziurawym Kotle. Wykonali swoją misję i mieli naprawdę sporo szczęścia.
| z tematu x 2
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
To nie była ucieczka, to był taktyczny odwrót – Marine wmawiała to sobie przez cały czas długiej podróży z bagien Fenland na ukochaną Wyspę Wight. Musiała to zrobić, musiała odwiedzić rodzinne strony i nacieszyć się ich klimatem, nasycić stęsknioną duszę. W przeciwnym wypadku niechybnie zamieniłaby się w kłębek nerwów, karykaturę samej siebie i osobę niegodną nazywania się damą. Potrzebowała odrobiny wytchnienia od nowych obowiązków, od ciężaru pozycji, jaką posiadała i od otaczających ją z każdej strony ludzi, którym wciąż nie potrafiła do końca zaufać. Wierzyła w intencje części z nich, innych skreślając już na starcie, lecz jako młoda żona nestora musiała z uśmiechem na ustach tolerować ich wszystkich. Wytrzymywała to dzielnie i spełniała swoje zadania wzorowo, śpiewająco wręcz, lecz wieczorami nachodziły ją najróżniejsze rodzaje myśli. Zwątpienie w samą siebie było chyba najgorszym z nurtów, jaki powracał falami; Marine wiedziała, jak należy go zwalczyć. Znała lekarstwo na swoją przypadłość, którą zdiagnozowała dość szybko – tęsknota wymagała ofiary, a ofiarą było opuszczenie na dwa dni nowego domu, by móc odwiedzić stary.
Początkowo wypierała wszelkie symptomy, nie mogąc uwierzyć, że poddała się tak łatwo, by po miesiącu z roztargnieniem wspominać rodowe ziemie i swój dawny dom. Wciąż posiadała te same ambicje, a jej oddanie mężowi wcale nie zmalało, potrzebowała jednak czegoś, co pozwoliłoby jej odetchnąć i nabrać nowej energii. Ostatnie tygodnie i miesiące były niekończącym się galopem przed siebie, musiała zwolnić, jeśli nie chciała spaść z tego metaforycznego wierzchowca. Odpowiednio wcześnie dała więc znać, że życzy sobie odwiedzić ojca, spakowała co należało i ostatniego dnia listopada, tuż po wschodzie słońca, wyruszyła ku Wyspie Wight, docierając tam przed południem.
Bliscy ucieszyli się z jej odwiedzin, dostrzegła jednak ślady niepokoju w spojrzeniach wymienianych pomiędzy ojcem i dziadkiem. Mimo wszystko Theseus porwał córkę w objęcia i szybko dołączyła do rodzinnego obiadu, by później spędzić godzinę w gabinecie Blaise’a na przyjemniej, terapeutycznej wręcz pogawędce. Następnie przyjęła zaproszenie ojca na konną przejażdżkę po Wyspie, na którą ucieszyła się niezmiernie. Towarzyszyła jej przecież Eurydike, piękna klacz graniana, którą otrzymała w prezencie ślubnym od swojego męża. Zdążyła się już poznać ze swoim wierzchowcem i odbyć kilkanaście jazd, lecz radość z ukazania stworzeniu piękna Wyspy Wight obudziła w Marine dawno oczekiwaną wesołość.
Służba przygotowała konie, a choć ojciec miał dosiadać zwykłego wierzchowca, córka nie zamierzała zostawiać go w tyle na długo. Ruszyli powolnym stępem, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Czarownica dopiero teraz na dobre zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo tęskniła za ojcem – wcześniej wydawało jej się, że chodziło o sentyment do miejsca urodzenia i nic więcej, jednak nawet najdrobniejsze gesty Theseusa czy jego francuskie wstawki niosły ukojenie i po godzinie wspólnego podróżowania czuła się już nadzwyczaj dobrze. Pozwalali sobie na żarty, lord Lestrange opowiedział swojej latorośli o najnowszych odkryciach z dziedziny Starożytnych Run, o swoich planach na kolejne wyprawy, a także o obawach związanych z czasami, jakie nastały dla wszystkich. Marine słuchała tego wszystkiego, pozwalając sobie na zwierzenia i ufając, że ojciec zrozumie jej troski. Gdy ponownie nastał między nimi weselszy nastrój, młoda szlachcianka postanowiła pochwalić się jeździeckimi umiejętnościami – wprowadziła Eurydikę w kłus, a sama uniosła się w półsiadzie; dookoła rozciągał się wspaniały widok na ocean oraz pas wyjałowionej ziemi, zwanej smoczym cmentarzyskiem. To tutaj wiele lat temu objawiły się magiczne umiejętności Marine, czarownica poczuła się więc nadmiernie pewna siebie i skora do popisów. Przechodząc do galopu, pragnęła poczuć wiatr we włosach i wolność w żyłach, choć przez chwilę, lecz nie do końca zgrany z właścicielką wierzchowiec opacznie odebrał jej zamiary; granian uniósł się w powietrze w akompaniamencie krótkiego krzyku śpiewaczki. Ruszył przed siebie, pozostawiając zszokowanego Theseusa w tyle.
Marine złapała lejce mocniej, odruchowo nachylając się, byle tylko nie spaść z końskiego grzbietu; upadek mógł kosztować ją zbyt wiele. Bardzo starała się być spokojna i skierować zdezorientowaną Eurydikę z powrotem na ziemię, co w końcu jej się udało, lecz wierzchowiec nie przestawał wierzgać – obie wpadły w leśną gęstwinę, a znajdujące się tu smocze czaszki przestraszyły zwierzę, które raz po raz stawało dęba. Nie potrafiąc zachować zimnej krwi w takiej sytuacji, Marine liczyła tylko na cud i szybkie pojawienie się ojca, który przyniósłby jej pomoc.
[bylobrzydkobedzieladnie]
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Ostatnio zmieniony przez Marine Yaxley dnia 03.06.19 22:10, w całości zmieniany 1 raz
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dotychczas nigdy nie traktował pracy jako ucieczkę od własnych problemów. Owszem, zagłębianie się w swojej pasji pozwalało mu na oderwanie swoich myśli od świata doczesnego, na skupienie się na tym, co przynosiło mu radość. Nigdy nie zamierzał poświęcać jednej z większych miłości swojego życia dla czegoś, z czym przecież mógł poradzić sobie w zupełnie inny sposób.
Niestety, ostatnimi czasy w jego życiu działo się zbyt wiele, by praca mogła pozostać miejscem neutralnym i wolnym od zmartwień. Bez względu na to, jak bardzo cieszył się z powrotu do domu – szczególnie w okresie przedświątecznym, wiedząc, że będzie mógł spędzić ten czas w gronie najbliższych, atmosfera, która panowała w domu za każdym razem, gdy odwiedzał rodziców, była tak ciężka, iż zdawało mu się, że po przekroczeniu progu musiał wstrzymywać oddech. Dusił się pośród ciągnącej się w dalszym ciągu żałoby. Fotografie uśmiechającego się Caleba nawiedzały go na każdym kroku, spoglądając na niego ze ścian czy kominka. Dziecinna sypialnia stała pusta, jednak zdawała się być utrzymana w stanie, w którym ją pamiętał, gdy pierwszy raz wyprowadzał się z rodzinnego domu. Duchy przeszłości czyhały na każdym kroku i chociaż zazwyczaj uwielbiał wspominanie czasów szczęśliwego dzieciństwa, obecnie wszystko okryte było ciemną chmurą. Gdy wychodził na ulicę czuł się tak, jakby pierwszy raz od dawna mógł nabrać powietrza do płuc, oddychając głęboko i strząsając z siebie pozostałości smutku oraz ubolewania jego matki.
Być może to właśnie było w tym wszystkim najgorsze – patrzenie na to, jak cierpiała i nie bycie w stanie w żaden sposób temu zaradzić. Wiedział, że potrzebowała czasu. Wiedział, że czegokolwiek by nie uczynił, nic będzie w stanie jej pomóc, ponieważ nie było siły na tyle potężnej, nawet w świecie czarodziejów, by przywrócić życie jej najstarszemu synowi.
Oczywiście, sam również cierpiał – z każdym dniem coraz mniej. Miał jednak wrażenie, iż żałoba przychodziła mu o wiele łatwiej, w szczególności biorąc pod uwagę fakt, iż kontakt z jego oraz Caleba był znacznie ograniczony. Przez ostatnie lata wymienili kilka listów, najwięcej w ostatnich miesiącach przed jego śmiercią, gdy wspólnie planowali sposób na wydostanie cennego oraz rzadkiego jaja z Rumunii bez ściągania jakichkolwiek podejrzeń na Ronana, który znajdował się przecież w samym centrum wydarzeń.
Nie umiał zaprzeczyć jednak, że myśl o tym, iż po części mógł przyczynić się do wszystkiego, co się wydarzyło, męczyła go każdego dnia i każdej nocy. W całej sytuacji znajdowało się zbyt wiele pytań, zbyt wiele niewiadomych.
Dlatego też stopniowo rzucał się w wir pracy; w rezerwacie wszystko było jasne oraz logiczne. Znał odpowiedzi na niemalże każde pytanie, które można mu było zadać odnośnie smoków. Odczuwał spokój w towarzystwie tych potężnych, przerażających, ale i majestatycznych zwierząt. Co więcej, zmiana środowiska oraz wyrwanie się z Londynu służyło mu znakomicie – nigdy nie należał do osób, które przepadały za hałasem oraz tłumem i przez lata pobytu w Rumunii, gdzie najwięcej czasu spędzał na łonie natury, rozmawiając językiem, który tak naprawdę nie wymagał użycia słów, odzwyczaił się od gwaru dużego miasta.
Być może właśnie dlatego propozycja odwiedzenia wyspy Wight zdawała się być nie do odrzucenia. Ponadto, odkąd tylko odkrył w sobie miłość do smoków, odwiedzenie miejsca zwanego często smoczym cmentarzyskiem stanowiło jedno z jego największych marzeń. Nigdy wcześniej nie miał okazji tego uczynić i chociaż okoliczności nie były najbardziej sprzyjające, Ronan zamierzał wyciągnąć z tego doświadczenia jak najwięcej.
Nie było to tak trudne – gdy tylko postawił stopę na połaci wypalonej ziemi, gołym okiem dostrzegając pierwsze ślady smoczych kości, na jego usta mimowolnie wślizgnął się delikatny uśmiech. Niemalże od razu zabrał się do pracy, wyciągając z niewielkiej skórzanej torby odpowiednie przyrządy i klękając na ziemi, nie zwracając uwagi na to, że pobrudzi swoje ubrania. Nie był do końca pewien, czego szukał, jednak wiedział, że gdy to znajdzie bez wątpienia będzie wiedział, iż właśnie o to chodziło.
Nie minęło dużo czasu, gdy z transu wyrwała go sekwencja dźwięków, których nie spodziewał się usłyszeć. Najpierw do jego uszu dotarł krótki, przytłumiony krzyk. Mężczyzna podniósł głowę, rozglądając się w poszukiwaniu jego źródła. Krzykowi towarzyszył stukot kopyt i to właśnie wtedy Ronan dostrzegł srebrzystego wierzchowca, który mknął w stronę najbliższych drzew. Na jego grzbiecie Clearwater mógł dostrzec kobiecą sylwetkę kurczowo trzymającą się zwierzęcia, które zdawało się być poza jej kontrolą. Przez krótką chwilę obserwował zachowanie konia, który wpadł pomiędzy drzewa, co jakiś czas stając dęba tak, jakby coś na jego drodze niezwykle go wystraszyło. Ronan bez zastanowienia poderwał się z miejsca, ruszając biegiem w stronę wystraszonego zwierzęcia.
Znalazłszy się wystarczająco blisko zwolnił do kroku, wyciągając przed siebie dłonie i uważnie obserwując każdy ruch wierzchowca. Jego uwadze nie umknął fakt, iż był niezwykle zadbany oraz dostojny.
- Hej, hej – powiedział spokojnym tonem, stając na wprost zwierzęcia. Pomimo jego wielkości nie odczuwał strachu, potrafiąc dostrzec w oczach konia to, iż to właśnie on był bardziej spłoszony – No już, spokojnie – dodał, wyciągając ostrożnie prawą dłoń i chwytając zwisające lejce. Lewą trzymał spodem dłoni do góry, ostrożnie sięgając do końskiego pyska i palcami gładząc jego sierść. W następnej chwili zwierzę po raz ostatni poderwało się w górę, jednak Ronan zdołał przytrzymać jego lejce i ponownie sprowadzić go w dół – Hej, nie ma się czego obawiać, a przynajmniej nie w stosunku do zmarłych – powiedział jeszcze, odnosząc się do smoczych czaszek, które musiały być powodem gwałtownej reakcji zwierzęcia. Kilkakrotnie poklepał konia po karku, zanim przeniósł spojrzenie na siedzącą wciąż na jego grzbiecie młodą dziewczynę – Wszystko w porządku? – zapytał, posyłając jej uprzejmy uśmiech.
Niestety, ostatnimi czasy w jego życiu działo się zbyt wiele, by praca mogła pozostać miejscem neutralnym i wolnym od zmartwień. Bez względu na to, jak bardzo cieszył się z powrotu do domu – szczególnie w okresie przedświątecznym, wiedząc, że będzie mógł spędzić ten czas w gronie najbliższych, atmosfera, która panowała w domu za każdym razem, gdy odwiedzał rodziców, była tak ciężka, iż zdawało mu się, że po przekroczeniu progu musiał wstrzymywać oddech. Dusił się pośród ciągnącej się w dalszym ciągu żałoby. Fotografie uśmiechającego się Caleba nawiedzały go na każdym kroku, spoglądając na niego ze ścian czy kominka. Dziecinna sypialnia stała pusta, jednak zdawała się być utrzymana w stanie, w którym ją pamiętał, gdy pierwszy raz wyprowadzał się z rodzinnego domu. Duchy przeszłości czyhały na każdym kroku i chociaż zazwyczaj uwielbiał wspominanie czasów szczęśliwego dzieciństwa, obecnie wszystko okryte było ciemną chmurą. Gdy wychodził na ulicę czuł się tak, jakby pierwszy raz od dawna mógł nabrać powietrza do płuc, oddychając głęboko i strząsając z siebie pozostałości smutku oraz ubolewania jego matki.
Być może to właśnie było w tym wszystkim najgorsze – patrzenie na to, jak cierpiała i nie bycie w stanie w żaden sposób temu zaradzić. Wiedział, że potrzebowała czasu. Wiedział, że czegokolwiek by nie uczynił, nic będzie w stanie jej pomóc, ponieważ nie było siły na tyle potężnej, nawet w świecie czarodziejów, by przywrócić życie jej najstarszemu synowi.
Oczywiście, sam również cierpiał – z każdym dniem coraz mniej. Miał jednak wrażenie, iż żałoba przychodziła mu o wiele łatwiej, w szczególności biorąc pod uwagę fakt, iż kontakt z jego oraz Caleba był znacznie ograniczony. Przez ostatnie lata wymienili kilka listów, najwięcej w ostatnich miesiącach przed jego śmiercią, gdy wspólnie planowali sposób na wydostanie cennego oraz rzadkiego jaja z Rumunii bez ściągania jakichkolwiek podejrzeń na Ronana, który znajdował się przecież w samym centrum wydarzeń.
Nie umiał zaprzeczyć jednak, że myśl o tym, iż po części mógł przyczynić się do wszystkiego, co się wydarzyło, męczyła go każdego dnia i każdej nocy. W całej sytuacji znajdowało się zbyt wiele pytań, zbyt wiele niewiadomych.
Dlatego też stopniowo rzucał się w wir pracy; w rezerwacie wszystko było jasne oraz logiczne. Znał odpowiedzi na niemalże każde pytanie, które można mu było zadać odnośnie smoków. Odczuwał spokój w towarzystwie tych potężnych, przerażających, ale i majestatycznych zwierząt. Co więcej, zmiana środowiska oraz wyrwanie się z Londynu służyło mu znakomicie – nigdy nie należał do osób, które przepadały za hałasem oraz tłumem i przez lata pobytu w Rumunii, gdzie najwięcej czasu spędzał na łonie natury, rozmawiając językiem, który tak naprawdę nie wymagał użycia słów, odzwyczaił się od gwaru dużego miasta.
Być może właśnie dlatego propozycja odwiedzenia wyspy Wight zdawała się być nie do odrzucenia. Ponadto, odkąd tylko odkrył w sobie miłość do smoków, odwiedzenie miejsca zwanego często smoczym cmentarzyskiem stanowiło jedno z jego największych marzeń. Nigdy wcześniej nie miał okazji tego uczynić i chociaż okoliczności nie były najbardziej sprzyjające, Ronan zamierzał wyciągnąć z tego doświadczenia jak najwięcej.
Nie było to tak trudne – gdy tylko postawił stopę na połaci wypalonej ziemi, gołym okiem dostrzegając pierwsze ślady smoczych kości, na jego usta mimowolnie wślizgnął się delikatny uśmiech. Niemalże od razu zabrał się do pracy, wyciągając z niewielkiej skórzanej torby odpowiednie przyrządy i klękając na ziemi, nie zwracając uwagi na to, że pobrudzi swoje ubrania. Nie był do końca pewien, czego szukał, jednak wiedział, że gdy to znajdzie bez wątpienia będzie wiedział, iż właśnie o to chodziło.
Nie minęło dużo czasu, gdy z transu wyrwała go sekwencja dźwięków, których nie spodziewał się usłyszeć. Najpierw do jego uszu dotarł krótki, przytłumiony krzyk. Mężczyzna podniósł głowę, rozglądając się w poszukiwaniu jego źródła. Krzykowi towarzyszył stukot kopyt i to właśnie wtedy Ronan dostrzegł srebrzystego wierzchowca, który mknął w stronę najbliższych drzew. Na jego grzbiecie Clearwater mógł dostrzec kobiecą sylwetkę kurczowo trzymającą się zwierzęcia, które zdawało się być poza jej kontrolą. Przez krótką chwilę obserwował zachowanie konia, który wpadł pomiędzy drzewa, co jakiś czas stając dęba tak, jakby coś na jego drodze niezwykle go wystraszyło. Ronan bez zastanowienia poderwał się z miejsca, ruszając biegiem w stronę wystraszonego zwierzęcia.
Znalazłszy się wystarczająco blisko zwolnił do kroku, wyciągając przed siebie dłonie i uważnie obserwując każdy ruch wierzchowca. Jego uwadze nie umknął fakt, iż był niezwykle zadbany oraz dostojny.
- Hej, hej – powiedział spokojnym tonem, stając na wprost zwierzęcia. Pomimo jego wielkości nie odczuwał strachu, potrafiąc dostrzec w oczach konia to, iż to właśnie on był bardziej spłoszony – No już, spokojnie – dodał, wyciągając ostrożnie prawą dłoń i chwytając zwisające lejce. Lewą trzymał spodem dłoni do góry, ostrożnie sięgając do końskiego pyska i palcami gładząc jego sierść. W następnej chwili zwierzę po raz ostatni poderwało się w górę, jednak Ronan zdołał przytrzymać jego lejce i ponownie sprowadzić go w dół – Hej, nie ma się czego obawiać, a przynajmniej nie w stosunku do zmarłych – powiedział jeszcze, odnosząc się do smoczych czaszek, które musiały być powodem gwałtownej reakcji zwierzęcia. Kilkakrotnie poklepał konia po karku, zanim przeniósł spojrzenie na siedzącą wciąż na jego grzbiecie młodą dziewczynę – Wszystko w porządku? – zapytał, posyłając jej uprzejmy uśmiech.
Gość
Gość
Zdawała sobie sprawę z przywilejów posiadanych przez wzgląd urodzenia w szlacheckiej rodzinie, lecz od lat nie miewała już wyrzutów sumienia z nimi związanych. Tak było wygodniej, a nade wszystko bezpieczniej; powątpiewanie w to, czy piastowana pozycja jej się należy, czy nie, mogło stanowić prostą drogę do paranoi. Gdyby codziennie zastanawiała się nad losem tych, którzy mają gorzej od niej, zapewne utraciłaby zmysły na wzór przodków z rodziny Lestrange. Owszem, miała więcej pieniędzy oraz możliwości, automatycznie okazywano jej większy szacunek, ale za tym wszystkim szły także obowiązki. Jako młoda dama radziła sobie świetnie, od momentu opuszczenia szkoły rozkwitała na salonach i powierzone jej zadania wypełniała godnie i z wdziękiem. Lecz nagle spadły na nią dodatkowe trudy i chociaż dla postronnych mogły okazać się błahe, Marine tak bardzo zależało na akceptacji nowej rodziny, ze chciała być perfekcyjna we wszystkim, co robiła. Również z jej charakteru wynikało dążenie do doskonałości, lecz zazwyczaj potrafiła znaleźć złoty środek, który uczyniłby drogę do celu odrobinę bardziej przyjemną. Teraz nie potrafiła tego zrobić, starała się jak tylko mogła, w odpowiedzi otrzymując zbyt mało, by nie zaczęła wątpić przez to w siebie i swoje umiejętności. Doskwierająca coraz częściej samotność nie przekładała się na pozytywną motywację i koniec końców w młodej czarownicy zaczynała budzić się frustracja. Pomieszana z tęsknotą stanowić mogła ogromny problem, lecz dostrzeżony w miarę szybko miał szansę zostać rozwiązany, zanim ktokolwiek obcy zauważyłby, że w ogóle istniał.
Ludzie miewali poważniejsze problemy, a strata najbliższych niewątpliwie była jednym z nich, lecz każdy inaczej reagował na ciosy od losu. Nie dalej, jak przed miesiącem, Marine również straciła krewnego i chociaż nigdy nie była z nim blisko, współodczuwała stratę razem z resztą rodziny. Za zmarłą matką wcale już nie tęskniła, nauczyła się życia bez niej i niepotrzebne wycieczki myślami w przeszłość mogły ją tylko osłabić. Nie chciała być słaba, nie chciała roztrząsać zbyt wielu spraw na raz, bo podświadomie wiedziała, że obok niektórych nie umiałaby przejść obojętnie. Bywały jednak takie słabości, których nie umiała okiełznać.
Eurydike wierzgała dalej, a Marine nieudolnie próbowała pochwycić jej lejce; w całym tym chaosie nie umiała odnaleźć właściwej drogi, nie potrafiła znaleźć w sobie siły do przywołania spokoju, choć na co dzień potrafiła to robić niemalże śpiewająco. Czyżby to strach wpełznął już pod jej skórę i podpowiadał najgorsze? Gdy na moment przymknęła oczy, widziała już swoją sylwetkę, leżącą na ziemi, połamaną i nieprzytomną, widziała gniew ojca na niesfornego wierzchowca, widziała krytyczne spojrzenia wszystkich tych, którzy z dezaprobatą wyrażali się o szlachciankach jeżdżących na tego rodzaju koniach. Lejce wyślizgnęły się z odzianych w satynowe rękawiczki dłoni młodej lady, a ona sama niemalże straciła już nadzieję na szczęśliwe rozwiązanie; czuła, że niemalże zsuwa się z grzbietu stworzenia. Nagle usłyszała spokojny głos, lecz nie należał on do Theseusa – spokojne komendy padały z ust nieznajomego, którego sylwetkę kątem oka dostrzegła w momencie, w którym Eurydike przestała wierzgać. To czary, czy cud?
Granian powoli uspokajał się, pozwolił nawet dotknąć się mężczyźnie, a ten złapał lejce, jakby była to dla niego najprostsza rzecz na świecie. Ostatnie z jego słów Marine usłyszała jakby spod wody; przytłumione pytanie o jej stan nie spotkało się jednak z werbalną odpowiedzią. Serce wciąż biło jej jak oszalałe, gdy ostatkiem sił zsunęła się z grzbietu zwierzęcia, z gracją lądując na ściółce. Trzęsła się jak osika i zakręciło jej się w głowie – przez moment zachwiała się, opierając dłoń na przedramieniu mężczyzny, lecz po kilku sekundach stanowczo odsunęła się i spróbowała wyprostować. Starała się oddychać miarowo, ale przychodziło jej to z trudem, dlatego minęło kilka dłuższych chwil, zanim odzyskała mowę.
- Dziękuję – powiedziała na wstępie, na wydechu, spoglądając na swojego wybawcę.
Był od niej wyższy i wyglądał jeszcze całkiem młodo, a miodowe oczy spoglądały na nią z bystrością. Również umieśniona sylwetka nie umknęła uwadze czarownicy, lecz ta szybko odwróciła głowę, oczekując pojawienia się zaaferowanego ojca, który zapewne był równie rozemocjonowany, co jego córka. Theseus zbliżał się, wiedziała to, lecz przed jego przybyciem zamierzała poznać personalia nieznajomego.
- Kim pan jest? – zapytała, dla zajęcia drżących rąk wygładzając nimi materiał błękitnej sukni.
Różdżka spoczywała w specjalnej kieszeni, skrytej pomiędzy fałdami materiału, lecz intuicja Marine podpowiadała jej, że nie będzie musiała jej teraz używać.
Ludzie miewali poważniejsze problemy, a strata najbliższych niewątpliwie była jednym z nich, lecz każdy inaczej reagował na ciosy od losu. Nie dalej, jak przed miesiącem, Marine również straciła krewnego i chociaż nigdy nie była z nim blisko, współodczuwała stratę razem z resztą rodziny. Za zmarłą matką wcale już nie tęskniła, nauczyła się życia bez niej i niepotrzebne wycieczki myślami w przeszłość mogły ją tylko osłabić. Nie chciała być słaba, nie chciała roztrząsać zbyt wielu spraw na raz, bo podświadomie wiedziała, że obok niektórych nie umiałaby przejść obojętnie. Bywały jednak takie słabości, których nie umiała okiełznać.
Eurydike wierzgała dalej, a Marine nieudolnie próbowała pochwycić jej lejce; w całym tym chaosie nie umiała odnaleźć właściwej drogi, nie potrafiła znaleźć w sobie siły do przywołania spokoju, choć na co dzień potrafiła to robić niemalże śpiewająco. Czyżby to strach wpełznął już pod jej skórę i podpowiadał najgorsze? Gdy na moment przymknęła oczy, widziała już swoją sylwetkę, leżącą na ziemi, połamaną i nieprzytomną, widziała gniew ojca na niesfornego wierzchowca, widziała krytyczne spojrzenia wszystkich tych, którzy z dezaprobatą wyrażali się o szlachciankach jeżdżących na tego rodzaju koniach. Lejce wyślizgnęły się z odzianych w satynowe rękawiczki dłoni młodej lady, a ona sama niemalże straciła już nadzieję na szczęśliwe rozwiązanie; czuła, że niemalże zsuwa się z grzbietu stworzenia. Nagle usłyszała spokojny głos, lecz nie należał on do Theseusa – spokojne komendy padały z ust nieznajomego, którego sylwetkę kątem oka dostrzegła w momencie, w którym Eurydike przestała wierzgać. To czary, czy cud?
Granian powoli uspokajał się, pozwolił nawet dotknąć się mężczyźnie, a ten złapał lejce, jakby była to dla niego najprostsza rzecz na świecie. Ostatnie z jego słów Marine usłyszała jakby spod wody; przytłumione pytanie o jej stan nie spotkało się jednak z werbalną odpowiedzią. Serce wciąż biło jej jak oszalałe, gdy ostatkiem sił zsunęła się z grzbietu zwierzęcia, z gracją lądując na ściółce. Trzęsła się jak osika i zakręciło jej się w głowie – przez moment zachwiała się, opierając dłoń na przedramieniu mężczyzny, lecz po kilku sekundach stanowczo odsunęła się i spróbowała wyprostować. Starała się oddychać miarowo, ale przychodziło jej to z trudem, dlatego minęło kilka dłuższych chwil, zanim odzyskała mowę.
- Dziękuję – powiedziała na wstępie, na wydechu, spoglądając na swojego wybawcę.
Był od niej wyższy i wyglądał jeszcze całkiem młodo, a miodowe oczy spoglądały na nią z bystrością. Również umieśniona sylwetka nie umknęła uwadze czarownicy, lecz ta szybko odwróciła głowę, oczekując pojawienia się zaaferowanego ojca, który zapewne był równie rozemocjonowany, co jego córka. Theseus zbliżał się, wiedziała to, lecz przed jego przybyciem zamierzała poznać personalia nieznajomego.
- Kim pan jest? – zapytała, dla zajęcia drżących rąk wygładzając nimi materiał błękitnej sukni.
Różdżka spoczywała w specjalnej kieszeni, skrytej pomiędzy fałdami materiału, lecz intuicja Marine podpowiadała jej, że nie będzie musiała jej teraz używać.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Towarzystwo zwierząt zawsze przynosiło mu spokój. Od dziecka należał do osób, które ceniły sobie ciszę oraz samotność, choć z drugiej strony nie potrafiły zbyt długo trwać w izolacji od innych żywych stworzeń. Ludzie jednak zdarzali się być zbyt głośni, zbyt nachalni, swoją obecnością wypełniając każdą wolą przestrzeń, jednocześnie odbierając mu cenne powietrze. Zwierzęta, z drugiej strony, nawet gdy były w pobliżu, zdawały się być oddzielone od niego przez fakt, iż tak naprawdę nie potrafili porozumiewać się tym samym językiem. Owszem, umiał odczytywać ruchy ich ciała, w ich oczach z pewnością dostrzegał coś więcej niż tylko pustą przestrzeń, jednak ich towarzystwo nigdy go nie męczyło. Niektóre z nich miały niemalże tą samą wrażliwość - były płochliwe, ale też waleczne. Odważne, ale też kierujące się pewnym rozsądkiem, mierząc dokładnie sytuację przed rzuceniem się w sam środek wydarzeń.
Nie chodziło oczywiście o to, iż nie lubił ludzi. Wręcz przeciwnie, cenił sobie długie rozmowy na interesujące tematy, czy nawet spędzanie razem czasu na zajmowaniu się zupełnie innymi czynnościami. Często jednak odczuwał zmęczenie, potrzebował czasu dla siebie. Nigdy jednak nie pozwoliłby sobie na wyznanie tego przed kimkolwiek, dobrze wiedząc, iż dla większości znanych mu osób wyszedłby na dziwaka oraz samotnika. Jak często ludzie spoglądali na niego krzywo, gdy obdarzał ich krótkimi, aczkolwiek treściowymi odpowiedziami, gdy nie wdawał się w kłótnie czy długie dyskusje, które nie wnosiły nic pożytecznego, gdy wolał obserwować, udzielając się dopiero wtedy, gdy to, co miał do powiedzenia, było naprawdę istotne? Nie był nieśmiały, nie obawiał się też swoich opinii, jednak nie uważał, by za każdym razem musiał używać długiego ciągu słów do przekazania tego, co myślał.
Z drugiej jednak strony miał w swoim życiu osoby, które ceniły go za to, kim był. Niejednokrotnie słyszał od bliższych przyjaciół, iż przebywanie w jego towarzystwie przynosiło im spokój, że jego uśmiech potrafił czasem rozjaśnić najciemniejsze chmury, a każde jego słowo zdawało się mieć prawdziwe znaczenie, mimo iż wydawało się, iż nie wkładał żadnego wysiłku w formułowanie swoich słów. Gdy ktoś pytał go o jego pasję, potrafił mówić godzinami, zatracając się w swoich słowach i zapominając o świecie wokoło. Nie przejmował się więc tymi, którzy rzucali mu krzywe spojrzenia. Nie myślał o tych, którzy za czasów szkolnych śmiali się z jego skrytości. Nauczył się swojej wartości i nie potrzebował, by ktokolwiek go o tym zapewniał.
Ostatnimi czasy zauważył jednak, że często musiał zmuszać się do rozmów oraz uśmiechów. Chciał dalej emanować tym ciepłem oraz spokojem, jednak zbyt wiele rzeczy w jego obecnym życiu przyprawiało go zarówno o głęboki smutek jak i niepokój, by pozwolić sobie na szczerą radość. Starał się jednak powrócić do normalnego trybu życia, nie pozwalając na to, by fala negatywnych uczuć kontrolowała całe jego życie. Miał prawo do żałoby, ale jednocześnie wiedział, że pozwalając na zagłębienie się w uczuciach wywołanych stratą brata mogło ominąć go wiele wspaniałych okazji, które mogłyby na zawsze go zmienić.
Po chwili zmagań i wypowiadanych spokojnie poleceniach, koń powoli się uspokajał, w końcu stając w miejscu i pozwalając, by Ronan mógł pogłaskać go po grzbiecie, wplatając palce w miękką sierść zwierzęcia. Chociaż to smoki od zawsze stanowiły jego ukochane stworzenia, podczas pobytu w Rumunii rozwinął w sobie sentyment do koni, będących majestatycznymi i dostojnymi stworzeniami, które potrafiły służyć mu wiernie, jednocześnie umiejąc odwzajemnić jego dobro oraz troskę, którą je otaczał. Nauczył się niemalże mówić ich językiem, i choć wciąż pozostawały rzeczy, których nie do końca w nich rozumiał, lata pracy w otoczeniu magicznych stworzeń pozwoliły mu z dość dużą pewnością siebie operować również w towarzystwie pięknego graniana.
Gdy kobieta zsunęła się z grzbietu zwierzęcia, Ronan przyglądał jej się spokojnie, lecz nie nachalnie, od czasu do czasu dłonią wciąż gładząc pysk konia i zaciskając dłoń na lejcach. Nie odzywał się, dając jej chwilę na uspokojenie, dobrze widząc, iż była wstrząśniętą całym doświadczeniem. Teraz jednak miał okazję przyjrzeć jej się dokładniej, a jego uwadze nie umknął jej ogólny wygląd. Czyżby miał przyjemność spotkania młodej szlachcianki, której rodzina zamieszkiwała wyspę?
- Ronan Clearwater - przedstawił się w odpowiedzi na pytanie kobiety. Szybko jednak zreflektował się, wiedząc, że samo nazwisko z pewnością nie powie jej zbyt wiele - Pracuję jako smoczy behawiorysta oraz opiekun w rezerwacie smoków w Kent - dodał, rozglądając się krótko dookoła - Na pewno wszystko w porządku? Czy jest pani tu sama? - zapytał, dostrzegając drżące dłonie młodej kobiety. Nie był pewien, czy czułby się swobodnie pozwalając jej samej odbyć podróż powrotną do miejsca, z którego wyruszyła na przejażdżkę. Jednocześnie jednak, nie znając jej tożsamości i kierując się jedynie swoimi przypuszczeniami, nie do końca wiedział, jak powinien się w tej sytuacji zachować.
Nie chodziło oczywiście o to, iż nie lubił ludzi. Wręcz przeciwnie, cenił sobie długie rozmowy na interesujące tematy, czy nawet spędzanie razem czasu na zajmowaniu się zupełnie innymi czynnościami. Często jednak odczuwał zmęczenie, potrzebował czasu dla siebie. Nigdy jednak nie pozwoliłby sobie na wyznanie tego przed kimkolwiek, dobrze wiedząc, iż dla większości znanych mu osób wyszedłby na dziwaka oraz samotnika. Jak często ludzie spoglądali na niego krzywo, gdy obdarzał ich krótkimi, aczkolwiek treściowymi odpowiedziami, gdy nie wdawał się w kłótnie czy długie dyskusje, które nie wnosiły nic pożytecznego, gdy wolał obserwować, udzielając się dopiero wtedy, gdy to, co miał do powiedzenia, było naprawdę istotne? Nie był nieśmiały, nie obawiał się też swoich opinii, jednak nie uważał, by za każdym razem musiał używać długiego ciągu słów do przekazania tego, co myślał.
Z drugiej jednak strony miał w swoim życiu osoby, które ceniły go za to, kim był. Niejednokrotnie słyszał od bliższych przyjaciół, iż przebywanie w jego towarzystwie przynosiło im spokój, że jego uśmiech potrafił czasem rozjaśnić najciemniejsze chmury, a każde jego słowo zdawało się mieć prawdziwe znaczenie, mimo iż wydawało się, iż nie wkładał żadnego wysiłku w formułowanie swoich słów. Gdy ktoś pytał go o jego pasję, potrafił mówić godzinami, zatracając się w swoich słowach i zapominając o świecie wokoło. Nie przejmował się więc tymi, którzy rzucali mu krzywe spojrzenia. Nie myślał o tych, którzy za czasów szkolnych śmiali się z jego skrytości. Nauczył się swojej wartości i nie potrzebował, by ktokolwiek go o tym zapewniał.
Ostatnimi czasy zauważył jednak, że często musiał zmuszać się do rozmów oraz uśmiechów. Chciał dalej emanować tym ciepłem oraz spokojem, jednak zbyt wiele rzeczy w jego obecnym życiu przyprawiało go zarówno o głęboki smutek jak i niepokój, by pozwolić sobie na szczerą radość. Starał się jednak powrócić do normalnego trybu życia, nie pozwalając na to, by fala negatywnych uczuć kontrolowała całe jego życie. Miał prawo do żałoby, ale jednocześnie wiedział, że pozwalając na zagłębienie się w uczuciach wywołanych stratą brata mogło ominąć go wiele wspaniałych okazji, które mogłyby na zawsze go zmienić.
Po chwili zmagań i wypowiadanych spokojnie poleceniach, koń powoli się uspokajał, w końcu stając w miejscu i pozwalając, by Ronan mógł pogłaskać go po grzbiecie, wplatając palce w miękką sierść zwierzęcia. Chociaż to smoki od zawsze stanowiły jego ukochane stworzenia, podczas pobytu w Rumunii rozwinął w sobie sentyment do koni, będących majestatycznymi i dostojnymi stworzeniami, które potrafiły służyć mu wiernie, jednocześnie umiejąc odwzajemnić jego dobro oraz troskę, którą je otaczał. Nauczył się niemalże mówić ich językiem, i choć wciąż pozostawały rzeczy, których nie do końca w nich rozumiał, lata pracy w otoczeniu magicznych stworzeń pozwoliły mu z dość dużą pewnością siebie operować również w towarzystwie pięknego graniana.
Gdy kobieta zsunęła się z grzbietu zwierzęcia, Ronan przyglądał jej się spokojnie, lecz nie nachalnie, od czasu do czasu dłonią wciąż gładząc pysk konia i zaciskając dłoń na lejcach. Nie odzywał się, dając jej chwilę na uspokojenie, dobrze widząc, iż była wstrząśniętą całym doświadczeniem. Teraz jednak miał okazję przyjrzeć jej się dokładniej, a jego uwadze nie umknął jej ogólny wygląd. Czyżby miał przyjemność spotkania młodej szlachcianki, której rodzina zamieszkiwała wyspę?
- Ronan Clearwater - przedstawił się w odpowiedzi na pytanie kobiety. Szybko jednak zreflektował się, wiedząc, że samo nazwisko z pewnością nie powie jej zbyt wiele - Pracuję jako smoczy behawiorysta oraz opiekun w rezerwacie smoków w Kent - dodał, rozglądając się krótko dookoła - Na pewno wszystko w porządku? Czy jest pani tu sama? - zapytał, dostrzegając drżące dłonie młodej kobiety. Nie był pewien, czy czułby się swobodnie pozwalając jej samej odbyć podróż powrotną do miejsca, z którego wyruszyła na przejażdżkę. Jednocześnie jednak, nie znając jej tożsamości i kierując się jedynie swoimi przypuszczeniami, nie do końca wiedział, jak powinien się w tej sytuacji zachować.
Gość
Gość
20 sierpnia 1957
Nigdy nie miała wiele do czynienia z wilkołakami, które od lat pozostawały zepchnięte na margines społeczny. Owszem znała kilku czarodziejów dotkniętych klątwą likantropii, część była pacjentami szpitala, co zawsze bardzo starannie próbowano ukryć w kartach i przed ciekawskimi spojrzeniami co poniektórych, wszak żaden uzdrowiciel z radością nie biegł do podobnego przypadku. Z takiego też powodu nie zagłębiała się w ów temat, podobnie jak w wiele innych, które nie dotyczyły jej bezpośrednio. Domyślała się jednak, że przez podobną niechęć społeczeństwa, żyć z takim piętnem nie było łatwo i nawet powstały swego czasu, wywar nie zmieniał faktu, jak postrzegane były poszczególne jednostki. Dziś mimo świadomości jak niebezpieczne mogą być takie osoby, miała wraz z Hellą dołożyć starań, aby Ursula Rowston stanęła po odpowiedniej stronie trwającego konfliktu i stać się poniekąd żywą bronią, którą najpewniej łatwo będzie poświęcić, ale tego nieznajoma nie miała już usłyszeć. Nie dziś i nie w najbliższym czasie, póki miała być przydatna. Nie próbowała tego analizować, skoro trzeba było to zrobić.
Zasłyszane z różnych źródeł plotki, pozwalały wstępnie ułożyć plan, który najpewniej legnie w gruzach przy pierwszym kontakcie z kobietą, lecz póki co dawał poczucie, że dobrze wie co robi. Wyspa Wight stała się celem dzisiejszej podróży w okolice zdecydowanie inne od Londynu. W myślach nadal miała słowa znajomego uzdrowiciela o pogryzieniach widniejących na ciele Ursuli oraz ogólnym stanie jej zdrowia, które nie było najlepsze. Kto był w tym wszystkim ofiarą? Ona, jej mąż czy oboje? Parę godzin spędzonych nad dokumentacją medyczną Rowston, odkryły kilka dodatkowych informacji, jakie najpewniej uzdrowiciel pominął w rozmowie przypadkiem, ale stawały się nie mniej interesujące.
Oczekując pojawienia się Helli, spoglądała na błękitne niebo, które nie wskazywało jeszcze na nadchodzącą noc. Miały względnie dużo czasu, zanim zapadnie zmrok, a ciemność rozświetli księżyc, sprawiając tym samym, że Ursula przestanie być kimś, z kim jakkolwiek mogły się porozumieć. Potarła nerwowo nadgarstek, ostatnio coraz częściej zdradzając ów gestem oddziałowujący na nią stres, który również dziś nie opuszczał jej, gdy minuty ciągnęły się nieprzyjemnie. Chciała mieć to już za sobą lub chociaż wykonać pierwsze kroki ku rozwiązaniu sytuacji. Drgnęła lekko, obracając się i oglądając na Borgin, gdy ta pojawiła się w zasięgu wzroku.- Hella.- rzuciła cicho, w ramach powitania dziewczyny. Nie znały się za dobrze, ale to nie było istotne. Rodziny Blythe i Borgin trzymały się dość blisko, a wzajemne zaufanie robiło swoje.- Kryjówka Rowston powinna być niedaleko. Sprawdźmy to.- podjęła, nie chcąc tracić czasu, by później nie okazało się, że zabraknie go niespodziewanie. Podążyła w kierunku, który wskazywano jako potencjalne miejsce przebywania kobiety, za kilkanaście minut przekonają się na ile, było to prawdziwe.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wyspa nie napełniała przyjazną aurą. Nagie drzewa, jałowa ziemia, resztki kości i miarowo uderzające o brzeg fale. Cmentarzysko smoków, pogorzelisko jednego z ich ostatnich starć. Hella napełniała się epickimi opowieściami, wyssanymi z palca, lecz godnych dawno zapomnianych podań. Nie uznawała siebie za kogoś, kto będzie posyłał psowate na rzeź, a to jej, mniej-więcej, zlecono. Ceniła sobie swoją, mniej lub bardziej prawdziwą, wolność. Miała poczucie, że panuje nad swoimi decyzjami i czynami. Teraz miała kogoś zmusić do walki w imię bliżej nieokreślonych celów, dla kogoś, kto raczej ukrywa się w cieniu, a swoją wielką mocą straszy lub zabija. Postanowiła zdać się na swoją magię, spróbować sił w dyplomacji albo po prostu uwiązać wilczą na smyczy, jak to się prawidło powinno robić, choć w tym wypadku może być trudniej.
Gdy zapoznawała się z historią Ursuli, dostrzegała jak wiele ma z nią wspólnego. Dzieliły ten sam zawód, choć w wydaniu Helli bardziej rodzinny niż jej własny. Obie podróżowały i zapuszczały się jednak w odmęty magii, poszukując tego, co cenne. Obie też częściowo ominęła bitwa w Londynie. I byłoby dobrze, gdyby tylko klątwa ją opętała, myślała sobie Hella, bo przynajmniej można by doprowadzić ją do stanu używalności.
Tymczasem pogodny dzień spotkał się z martwą wyspą. Wylądowała na brzegu, wypatrzyła Belvinę i ruszyła w jej kierunku. Hella byłą ubrana dość grubo, choć przynajmniej chłodne, morskie powietrze nie mogło się przebić. Skórzana kurtka, materiałowe, grube spodnie, wysokie buty na podbiciu. Wszystko czarne, z licznymi plamami i kilkoma otarciami. Już trochę zużyte ubranie, nadal jednak dobrze spełniające swoją funkcję. Oblizała suche od wiatru wargi i nadciągnęła na głowę kaptur, łapiąc nim rozwiane włosy. Na ramionach miała plecak, a w nim parę rzeczy ułatwiających przetrwanie i czarowanie. No i był tam też łańcuch, taki z rodzaju tych na krowy, w razie, gdyby trzeba wilczycę utrzymać przy sobie.
- Hej. - przywitała się, pozwalając sobie na mały uśmiech i od razu wyłapała pośpiech z jej strony. - Więc idziemy. Trzeba ją szybko znaleźć, bo próba negocjacji może być rozciągnięta w czasie i... przestrzeni. Skubana pewnie będzie uciekać, kryć się. Gorzej, jeśli też atakować... - gdybała, cichym głosem, momentami wręcz szeptem.
Ruszyła wraz z dziewczyną. Przyglądała się podłożu, wypatrując śladów stóp lub butów. Pewnie początkowo bardziej zwracała uwagę na kości niż na ziemię, ale obie rzeczy się trochę łączyły, bo Ursula, podczas ucieczki przed przeznaczeniem, mogła poruszyć kośćmi, ukruszyć je pod naporem, tudzież po prostu zabrać ze sobą jakieś większe okazy.
Gdy zapoznawała się z historią Ursuli, dostrzegała jak wiele ma z nią wspólnego. Dzieliły ten sam zawód, choć w wydaniu Helli bardziej rodzinny niż jej własny. Obie podróżowały i zapuszczały się jednak w odmęty magii, poszukując tego, co cenne. Obie też częściowo ominęła bitwa w Londynie. I byłoby dobrze, gdyby tylko klątwa ją opętała, myślała sobie Hella, bo przynajmniej można by doprowadzić ją do stanu używalności.
Tymczasem pogodny dzień spotkał się z martwą wyspą. Wylądowała na brzegu, wypatrzyła Belvinę i ruszyła w jej kierunku. Hella byłą ubrana dość grubo, choć przynajmniej chłodne, morskie powietrze nie mogło się przebić. Skórzana kurtka, materiałowe, grube spodnie, wysokie buty na podbiciu. Wszystko czarne, z licznymi plamami i kilkoma otarciami. Już trochę zużyte ubranie, nadal jednak dobrze spełniające swoją funkcję. Oblizała suche od wiatru wargi i nadciągnęła na głowę kaptur, łapiąc nim rozwiane włosy. Na ramionach miała plecak, a w nim parę rzeczy ułatwiających przetrwanie i czarowanie. No i był tam też łańcuch, taki z rodzaju tych na krowy, w razie, gdyby trzeba wilczycę utrzymać przy sobie.
- Hej. - przywitała się, pozwalając sobie na mały uśmiech i od razu wyłapała pośpiech z jej strony. - Więc idziemy. Trzeba ją szybko znaleźć, bo próba negocjacji może być rozciągnięta w czasie i... przestrzeni. Skubana pewnie będzie uciekać, kryć się. Gorzej, jeśli też atakować... - gdybała, cichym głosem, momentami wręcz szeptem.
Ruszyła wraz z dziewczyną. Przyglądała się podłożu, wypatrując śladów stóp lub butów. Pewnie początkowo bardziej zwracała uwagę na kości niż na ziemię, ale obie rzeczy się trochę łączyły, bo Ursula, podczas ucieczki przed przeznaczeniem, mogła poruszyć kośćmi, ukruszyć je pod naporem, tudzież po prostu zabrać ze sobą jakieś większe okazy.
Wyjałowiona ziemia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight