Joseph Eric Wright
Nazwisko matki: Blackwood
Miejsce zamieszkania: trochę Contin, trochę Piddletrenthide, trochę Londyn, a trochę cały świat
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: ubogi
Zawód: bezrobotny
Wzrost: 185 cm
Waga: 78 kg
Kolor włosów: ciemnobrązowy
Kolor oczu: jasny, niezidentyfikowany: szaro-niebiesko-zielony w zależności od światła
Znaki szczególne: charakterystyczny zarost, przydługie włosy w
dość sztywną, 11¾ cala, platan, łuska smoka
Gryffindor
Kawka zwyczajna
bliskie mi osoby krzyczące i wijące się z bólu
lasem po deszczu, dymem drzewnym, przyprawami korzennymi, końską sierścią i morską bryzą
siebie przytulającego ukochaną kobietę otoczonego gromadką dzieci i resztą szczęśliwej rodziny
quidditchem, lataniem na miotle, ogarnianiem ogródka, stolarstwem i rzeźbiarstwem
Zjednoczonym z Puddlemere
trenuję quidditch, jeżdżę konno, dużo wędruję
w zasadzie każdej muzyki
Andresa Risso
- Zakłamany...! Nikczemny...! Drań! Przeklęty egoista! Zadufany w sobie du...! - z każdym wykrzyczanym słowem rozwścieczona dziewczyna rzucała w Josepha jakimś przedmiotem. I tak cisnęła w niego bokserkami drugiej świeżości, które jednak nie dosięgnęły celu, tuż przy uchu mijając go o milimetry przefrunęła całkiem nowa książka o drzeworycie, a o ścianę roztrzaskał się jego ulubiony kubek. Całe szczęście, że celność miała na podobnym poziomie co ścigający Ślizgonów.
- Nieodpowiedzialny! Bezużyteczny! Babiarz i pijak! Oszust! Cham i prostak! WYNOŚ SIĘ STĄD! Nie chcę cię widzieć na oczy, słyszysz?! Nigdy więcej!
Właśnie w ten sposób zakończył się najdłużej trwający (bo prawie rok!) związek z kobietą w karierze Josepha Erica Wrighta. Dwudziestoletni wtedy młodzieniec w zasadzie nie był zaskoczony takim obrotem spraw. Od ich przeprowadzki do Londynu wszystko zaczęło się walić jak domek z kart, ostatnio zaś awantura goniła awanturę, a od frustracji powietrze między nimi było gęste i ciężkie.
Ale może od początku...
Joseph przyszedł na świat jako drugi syn państwa Wright i na pierwszy rzut oka był kompletnym przeciwieństwem swojego brata - Benajmina. Urodził się z pozoru wątły, cichy i słaby. Wielkimi, granatowymi ślepkami łypał na wszystko i... się uśmiechał. Tak, noworodek. Dopiero po kilku klapsach się rozdarł i trzeba przyznać, że do tego siły mu nie brakowało i to przez kilka kolejnych lat. Już jako malec wzbudzał w innych skrajne emocje: można było go albo kochać i poświęcać mu uwagę, wtedy odwzajemniał się swoim dziecięcym, bezgranicznym kochaniem, rozbawiał, rozczulał i oczarowywał... albo zwyczajnie młodego nie znosić. Bo Josepha nie trudno było mieć dość - nie da się przecież, żeby wszyscy poświęcali mu na okrągło pełną uwagę, prawda? A tego wymagał. Jeśli próbowało się go ignorować, stawał się gorszy od rozwścieczonego stada chochlików kornwalijskich. Mały gnojek.
Na szczęście z wiekiem mu to przechodziło, kiedy zaś w domu pojawiła się jego mała siostrzyczka... diametralnie się zmienił - na korzyść. Na leżącą w kołysce dziewczynkę wpatrywał się swoimi wielkimi, niebieskimi ślepiami jak zaczarowany. Wtedy też grzecznie i bez najmniejszego sprzeciwu przystał na oddanie uwagi wszystkich małej Hannie, a sam stał się dumnym starszym bratem.
Rywalizowanie (nie tylko na tym polu) z Benem przyszło mu znikąd i bynajmniej nie wynikało z zazdrości czy zawiści. W zasadzie Josephowi chyba nawet nie chodziło o udowodnienie, że jest w jakiś sposób lepszy (co, spójrzmy prawdzie w oczy, i tak mu nie wychodziło), ale o samą rywalizację właśnie. Przyczepił się więc do brata jak rzep psiego ogona i bez przerwy go zaczepiał, prowokował, próbował dogonić czy się z nim siłować dla zabawy. Nie zrażał się porażkami, wręcz przeciwnie - szybko potrafił się z nich otrząsnąć, a nawet śmiać, co więcej: te zdawały się tylko dodawać mu energii i animuszu. Pod tym względem niewiele się zmienił na przestrzeni lat.
Dzieciństwo miał szczęśliwe, łatwo zjednywał sobie przyjaciół i to zarówno wśród czarodziejów, jak i mugoli - jednych i drugich traktował na równi. Miał swoją grupkę przyjaciół i nie nudził się nawet wtedy, gdy Ben wyjeżdżał się uczyć. Joe cieszył się wolnością i swobodą, jaką dawali mu rodzice i starał się jak mógł być opiekuńczy za dwóch wobec Hanny. Mimo tego jednak i tak spieszyło mu się do Hogwartu i niesamowicie ubolewał nad tym, że kończąc jedenaście lat i otrzymawszy list ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa, będzie zmuszony czekać prawie rok (dziewięć miesięcy!) nim wyruszy w podróż do szkolnych murów.
Czy słusznie? I tak... i nie. Z jednej strony rozpoczęcie tego etapu w życiu było fascynującą przygodą, a te uwielbiał - nie dało się ukryć, z drugiej jednak... trochę tak jak wcześniej jego brat - zderzył się ze szkolną rzeczywistością: z góry narzuconymi zakazami i nakazami, rutyną zajęć i... kompletnie nienaturalnymi według niego podziałami, czyli z wszystkim tym, czego - jak się błyskawicznie okazało - szczerze nienawidził. Podporządkowywanie się temu w ogóle mu nie szło, przez co pakował się nieustannie w mniejsze lub większe kłopoty. O ile wymykanie się do Zakazanego Lasu będąc przez nikogo niezauważonym szybko opanował niemal do perfekcji (naprawdę? Czy ktokolwiek wierzył w to, że da się go powstrzymać przed wejściem do LASU i to w dodatku - ZAKAZANEGO? Słodka naiwności...), tak głośne wyrażanie swoich opinii niezależnie od miejsca i czasu gorzej mu wychodziło (ot, rodzinna przypadłość). Podpadał szczególnie "czystokrwistym" bezwstydnym mówieniem o równości lub, co gorsza, kiedy zdarzało mu się bez zająknięcia skwitować wprost, że jeśli już ktoś jest wyjątkowy z powodu czarodziejskich uzdolnień i krwi, to nie dzieciaki arystokratów, ale właśnie mugolaki. Według niego było to więcej niż logicznie... niestety tego typu poglądy nie były specjalnie popularne wśród jego rówieśników.
W szkole trafił tak jak Ben do Gryffindoru, choć... nieszczęsna Tiara chwilę się wahała. Z pewnością nie trwało to nawet trzech minut, ale i tak Joe zdążył się zaniepokoić (a może to tylko kwestia jego niecierpliwości?). Wprawdzie nie miał nic do innych domów... ale ucieszył się na wieść, że trafił właśnie pod skrzydła Gryfonów.
Jego starszy brat nie musiał się martwić, że dzieciak się do niego znów przyczepi - Joe wśród rówieśników znalazł się w swoim żywiole, a o protekcję u starszego brata nie zwróciłby się nawet pod groźbą tortur - był na to zbyt dumny. Lubił mierzyć się z innymi (nieważne czy z przyjaciółmi czy wręcz przeciwnie), podejmował wszystkie wyzwania i świetnie się przy tym bawił. Jeśli rozchodziło się zaś o naukę, to nie był orłem, czym nie zaskoczył profesorów patrzących na niego przez pryzmat starszego Wrighta. Nie miał serca do teorii (wyjątkiem było zielarstwo) i jeśli trzeba było wyuczyć się czegoś na blachę, to cierpiał niemiłosiernie. Czytanie regułek momentalnie go usypiało, więc wszyscy szybko się przyzwyczaili do widoku Josepha chrapiącego między tomiszczami czy to w bibliotece, czy w pokoju wspólnym przed jakimś egzaminem, do którego akurat cała reszta się uczyła. Nie znosił też pisania jakichkolwiek esejów, bo uważał to za kompletną stratę czasu. Jego prace więc, choć na temat, były pisane pośpiesznie i zwięźle. Zazwyczaj zbyt zwięźle, przez co znów oceny miał, jakie miał. Zdecydowanie lepiej szła mu praktyczna część zajęć - miał pamięć do zaklęć, szczególnie tych wykładanych na obronie przed czarną magią, co mu się przydawało choćby w Klubie Pojedynków, którego był czynnym członkiem od czwartego roku swojej nauki. Nawet ważenie eliksirów nie wychodziło mu tragicznie, choć szłoby mu o niebo lepiej, gdyby wykazywał chociaż pierwiastek cierpliwości i ważył je tyle czasu, ile należy. Niestety, Joe nie znosił czekać, co nierzadko kończyło się wybuchającym kociołkiem. Najbardziej znienawidzone przez niego zajęcia? Zdecydowanie historia magii, którą ledwo wyciągał na "O" i astronomia. Co za to może dziwić, świetnie bawił się na wróżbiarstwie, choć wątpliwe czy to, co udało mu się "przepowiadać", miało jakiekolwiek pokrycie... z czymkolwiek. Niemniej jednak rozpoznawanie kształtów z kupki fusów na dnie filiżanki uważał za wybitnie zabawne i... do czego zapewne by się nie przyznał za żadne skarby - interesujące.
Potwierdzając rodzinne predyspozycje szybko się poznano na jego talencie do latania na miotle. W powietrzu czuł się jak ryba w wodzie, był szybki, zwrotny i do tego miał niesamowite oko, a jednak jego kariera w gryfońskiej drużynie quidditcha nie była oczywista. Uważając pozycję szukającego za zbyt nudną, starał się zostać ścigającym. Niestety jego gra niezespołowa znacznie mu to utrudniała. Owszem, był zazwyczaj skuteczny w przechwytywaniu kafla i jeszcze bardziej w ataku, ale trochę mu zajęło zrozumienie, że nie jest jedynym efektywnym ścigającym w drużynie i że warto współpracować z resztą członków drużyny (na przykład z własną siostrą). Kiedy w końcu to do niego dotarło, okazało się, że sama gra zespołowa jest o wiele bardziej satysfakcjonująca niż choćby w najwspanialszym stylu zdobywanie punktów samemu.
Otwarty, wesoły i towarzyski nigdy nie miał problemów z nawiązywaniem znajomości, choć nie wszyscy patrzyli na niego przychylnie. Lekko nieokrzesana natura i szczerość, którą czasami brano za nietaktowną czy wręcz brutalną, mogły zrażać szczególnie tych, którzy poczuli się znieważeni jego zachowaniem czy słowami. Nie do końca słusznie - prostolinijnemu Josephowi nie zdarzało się mieszać kogoś z błotem bez konkretnego powodu, knuć za czyimiś plecami, czy zwyczajnie robić komuś przykrość. Co miał w sercu - to i na języku. Nie znosił kłamać, nie potrafił tego robić i nie leżało to w jego naturze, więc zdarzało mu się to sporadycznie i było ostatecznością. Jeśli już musiał, to skłaniał się bardziej do naginania prawdy, ale osoby, które dobrze go znały, rzadko udawało mu się oszukać.
W czasach szkolnych miłostek miał sporo, choć jego młodzieńcze związki (późniejsze zresztą też) nie trwały zbyt długo. Czarujący, niebrzydki zawodnik quidditcha miał powodzenie wśród płci przeciwnej, ale szybko się nudził i choć wierny jak pies, to jego szarmanckie zachowanie w stosunku do większości dziewcząt, było często odbierane jako flirtowanie z innymi. Zazdrosne, z poczuciem zdrady i zawodu jego sympatie zazwyczaj z nim zrywały, Joe zaś nie dawał po sobie poznać, żeby mu było z tego powodu kiedykolwiek źle czy przykro. Nie wynikało to z gruboskórności czy traktowania panien przedmiotowo (gdzieżby śmiał!), po prostu szybko godził się z porażkami, nie zaprzątał sobie głowy troskami i dawał dziewczętom "wolność", której sam potrzebował również w związku. Próby ograniczania go w jakikolwiek sposób nigdy nie kończyły się dobrze - Joe prędzej czy później uwalniał się czy to z objęć zbyt apodyktycznej wybranki czy spod pręgierza zasad (zwyczajnie je łamiąc). Potrzeba wolności, przestrzeni i obcowania z przyrodą była w nim tak silna, że niezależnie od pogody każdą wolną chwilę spędzał na Błoniach, w powietrzu lub trochę za bardzo zbliżając się do Zakazanego Lasu.
Był stałym bywalcem Skrzydła Szpitalnego, a powodem nie zawsze była brawura podczas rozgrywek quidditcha czy czarodziejskie pojedynki Klubu. Fakt, jego popisy na miotle były efektowne, widzom podczas meczu nie pozwalał się nudzić, ale były równie ryzykowne, z czego zdawałby sobie sprawę każdy z odrobiną oleju w głowie - Joe chyba nie należał do tego grona (kto wie, może nawet nie chciał należeć?). Nie wiedzieć czemu, marsowe oblicze pielęgniarki szkolnej witało go wyjątkowo często po zajęciach z opieki nad magicznymi stworzeniami - jeśli ktoś podczas tych zajęć ulegał wypadkowi, to można było być pewnym, że był to Joseph. Czemu? Ciężko stwierdzić, bo miał rękę do zwierząt... ale dziwnym trafem tylko tych niemagicznych. Magiczne go najwyraźniej nie lubiły. Do Skrzydła Szpitalnego zaganiała go także jego impulsywność i kompletny brak trzeźwej oceny sytuacji - nierzadko wdawał się w magiczne pojedynki także poza Klubem, czy w zwykłe bójki (dość często stając w obronie innych), a że krzepy nie miał takiej jak Benjamin i zdarzało się, że bił się z kilkoma przeciwnikami na raz... kończyło się to - jak się kończyło (nie tylko lądowaniem na Skrzydle Szpitalnym, ale również odejmowaniem punktów Gryffindorowi i szlabanami).
Uwielbiał wracać do domu. Przed feriami zimowymi aż przebierał nogami ze zniecierpliwienia. Święta mógłby obchodzić dużo, dużo częściej niż raz w roku i to wcale nie ze względu na prezenty - wtedy do domu zjeżdżała się cała rodzina (a przynajmniej jej spora część). Całą przestrzeń wypełniał większy niż zwykle gwar, ciepło i piernikowy zapach. Z utęsknieniem czekał aż z całą zgrają kuzynów wybiegną na zewnątrz, żeby przedzierać się przez śnieżny puch. Co roku wymyślali inną zabawę potrafiąc przy tym pokonać całe kilometry. Szczęśliwie tutaj nikt ich nie próbował zatrzymywać. Joe był wolny.
Zazwyczaj wracali dopiero wieczorem do domu: zmarznięci, wygłodniali jak wilki, z czerwonymi od mrozu policzkami i nosami i z szerokimi uśmiechami.
- No, to gdzie byliście dzisiaj? - pytała zawsze mama nakładając im solidne porcje obiado-kolacji.
Później przy trzaskającym wesoło ogniu w kominku, siadali w salonie całą rodziną zajęci jakimiś opowieściami, grą w szachy czarodziejów, w eksplodującego durnia czy najzwyklejsze w świecie kalambury. Kiedy cała rodzina była w komplecie, nie było mowy o nudzie - tym bardziej cenił ten czas.
Wakacje również spędzał czynnie i to nie zawsze na zabawie. Lubił pomagać ojcu, wyruszać z drwalami głęboko w las czasem nawet na kilka dni. Uczył się rozpoznawać drzewa, oceniać ich wiek i jakość drewna zanim jeszcze w ogóle były ścięte, ale jednocześnie o tym, jakie drzewa są ważne nie tylko jako materiał stolarski, ale też przyrodniczo. Wieczorami po skończonej pracy zasiadał z drwalami przy ognisku. To z nimi pierwszy raz napił się ognistej whiskey. Miał czternaście lat.
Ze Stanem, przyjacielem z okolicy, i jego ojcem czasami wybierał się na tropienie. Pan McCartney był myśliwym, ale również okolicznym leśniczym i jak nikt znał dokładnie tamtejszą zwierzynę. Joe niesamowicie podziwiał tego człowieka mimo, a może właśnie szczególnie dlatego, że nie był czarodziejem. Jego syn zresztą też nie miał czarodziejskiego daru. Joseph wiele się przy nich nauczył. Ich wyprawy bowiem były nie tylko piekielnie interesujące, ale również kształcące. Szmat lasu poznał właśnie dzięki nim i dzięki nim także mógł tropić, a potem obserwować wiele zwierząt, których nigdy nie miałby okazji podziwiać przy hałaśliwych drwalach. No i podczas jednych wakacji Stan uczył go strzelać z łuku - to dopiero ekstra!
Wakacje to również mecze quidditcha, w których, jeśli tylko mógł, to uczestniczył jako kibic (od zawsze i na zawsze) Zjednoczonych z Puddlemere. Wtedy nawet nie śnił, że kiedyś będzie zawodnikiem tej drużyny. Był im wierny i kibicował im nawet wtedy, gdy Ben grał jako jeden z Jastrzębi z Falmouth. No, powiedzmy, że kibicował wtedy obu drużynom, choć kiedy siedział na trybunach podczas meczu obu drużyn, to w barwach niebiesko-żółtych. Z drugiej strony brata podziwiał wtedy nade wszystko i uważał (ba, do tej pory uważa) za najlepszego pałkarza na świecie. Wprost by mu tego z pewnością nie powiedział tym bardziej, że nie szczędził mu braterskich docinek na tym polu... ale w zasadzie i tak nie musiał niczego mówić: na pierwszy rzut oka było widać, że nie zamieniłby brata na innego.
Joseph żyjąc chwilą, nie miał w zwyczaju planować nawet następnego dnia, a co dopiero jakiejś dalszej przyszłości. Po skończeniu szkoły wrócił więc do rodzinnych stron, a tam nie namyślając się wiele rozpoczął pracę w magicznym tartaku, w wolnym czasie dorabiając sobie w całkiem niemagicznej stadninie koni. Pracy się nie bał, nawet tej ciężkiej, a żyjąc z dala od szkolnych czy miejskich murów, wreszcie mógł odetchnąć. Był szczęśliwy na tym swoim końcu świata... przynajmniej przez jakiś czas. Za odłożone pieniądze sprawił sobie w końcu własną miotłę akurat na czas, by wystartować w Dorocznym Wyścigu na Miotłach w Szwecji. Nie udało mu się wygrać. Spadł z miotły kontuzjowany nad rezerwatem smoków, a jeden z gadów, który go wtedy dopadł, prawie spalił go żywcem. Do dnia dzisiejszego przypomina mu o tym rozległa blizna na plecach, a sam Joe czuje zdrowy respekt w stosunku do tych stworzeń.
Kontuzja i związana z nią długa rekonwalescencja wymagała od Josepha zaniechania pracy w tartaku. Rzecz jasna, nie wysiedział w domu specjalnie długo i szybko zaczął pomagać w lżejszych pracach w stadninie koni, a później zajął się też nauką stolarki, do której, jak się okazało, miał smykałkę.
W tym samym roku, w którym o Benjaminie gazety rozpisywały się bardziej niż kiedykolwiek mając używanie na jego hucznym wyrzuceniu z drużyny, Joe poznał wyjątkową mugolkę. Przyjechała na wakacje do wuja i zaczęła się codziennie pojawiać w stadninie. Zauroczyła go w mgnieniu oka swoją bezpośredniością i spontanicznością. Tak samo jak on musiała być w ciągłym ruchu, nie znosiła nudy i była niepoprawną optymistką. Potrafili ze sobą rozmawiać o wszystkim i niczym całymi godzinami, choć z obowiązkowymi przerwami na radosne konne prześciganie się po wrzosowiskach. W tamtym czasie jej srebrzysty śmiech, był dla niego najpiękniejszą muzyką. Zakochał się. I to zakochał do tego stopnia, że praktycznie przeoczył zniknięcie Bena, czy wyjazd Hanny do Londynu. Ta miłość go też uskrzydliła i nie bacząc na porażkę, która rok wcześniej prawie kosztowała go życie, ponownie wystartował w Wyścigu na Miotłach i o mały włos, a by zwyciężył. Tak jak jemu poprzednio, tak on tym razem rzucił się na pomoc jednemu z zawodników, tracąc tym samym szansę na wygraną. Nie mniej jednak jego brawura i postawa nie zostały niezauważone.
Wakacje się kończyły, co zwiastowało rychłe rozstanie z dziewczyną. Joe jak zwykle nie zastanawiał się nad niczym ani chwili i jak postanowił, tak też zrobił: spakował się i wraz z nią wyjechał do Londynu. Wyjątkowo pochopnie, biorąc pod uwagę długość ich znajomości, jego brak mieszkania i pracy w stolicy, ale czy go to zraziło? W żadnym razie! Szybko się przystosował do nowego (w dodatku mugolskiego) miejsca i bezmagicznego sposobu życia. Przyszło mu to tym łatwiej, że z mugolami miał do czynienia na co dzień i to od... urodzenia - w końcu jego matka była jedną z nich. Poza tym tak całkiem nie odciął się od magicznego świata: razem z siostrą zaczął pomagać dziadkowi w sklepie z miotłami, jednocześnie rozpocząwszy regularny trening do kolejnych wyścigów.
To, że z charakteru ta dwójka była bardzo do siebie podobna miało niewątpliwe zalety i swój urok... ale jednocześnie stało się przyczyną ich coraz częstszych kłótni. Tym bardziej, że żadne z nich nie potrafiło pohamować języka, a niezależność jednego i drugiego w końcu zaczęła im działać na nerwy. Na domiar złego dziewczyna miała wyjątkowo silny charakter i dominujące usposobienie (trafiła mu się feministka), któremu Joe w żadnym razie nie zamierzał się podporządkować.
Mieszkanie w mieście szybko zaczęło go przytłaczać, choć tak naprawdę samo miasto było najmniejszym z powodów tego stanu rzeczy. Dopiero tam pierwsze zaślepienie szczeniacką miłością minęło, zaczęli się tak prawdziwie nawzajem poznawać i słuchać i o ile do tej pory Josephowi w miarę łatwo omijało się wszelkie około-czarodziejskie tematy, tak teraz sprawa zaczęła się komplikować. Dziewczyna zaczęła pytać o stosunkowo błahe sprawy jak szkoła, do której chodził, rodzina, te jego treningi... Powiedzenie jej prawdy nie wchodziło w grę, wymijające odpowiedzi przestały wystarczać, a mugolka czując, że coś jest nie tak, tym bardziej na niego naciskała. W takich momentach albo kłamał, choć nieudolnie - jak to on - albo wpadał w złość, co tylko zaostrzało awantury. Ich związek zawisł na włosku. Joe niezwłocznie potrzebował swojej wolności. Na Święta więc bez wahania wrócił do domu. Dopiero wtedy nieobecność Bena prawdziwie w niego uderzyła i wzbudziła w Joe nieprzyjemny niepokój, który na jakiś czas odciągnął jego myśli od kłótni z dziewczyną. Ona zresztą, jakby wyczuła, że coś jest nie w porządku, i po jego powrocie do Londynu znacznie spuściła z tonu i stała się wyrozumialsza, mniej dociekliwa. Nagle byli dla siebie nawzajem wsparciem, a ich relacje, choć nie straciły na intensywności, to weszły na wyższy poziom.
Nowy rok rozpoczął się od sukcesów. Joseph po raz trzeci wziął udział w Dorocznym Wyścigu i tym razem wygrał w zjawiskowym stylu. Dostał się także do wymarzonych Zjednoczonych z Puddlemere jako ścigający. Tylko jeden, mały szczegół dzielił go od pełni szczęścia. No... dwa szczegóły: to, że nie mógł się tym wszystkim podzielić z ukochaną i... brak wieści od Bena. Cóż, tak czy siak Joseph nie miał ani czasu ani w zwyczaju się martwić. Skupił się na treningach kursując niezmordowanie na linii: Londyn - Dorset i przez jakiś czas to wszystko dobrze funkcjonowało. Musiał rzecz jasna rzucić pracę w sklepie u dziadka, ale Hannah radziła sobie aż za dobrze, sam zaś dostawał taki wycisk na treningach, że nie miał potem ani chęci ani siły na kłótnie... Tylko znów między nim a dziewczyną zaczęły się piętrzyć niewypowiedziane słowa, tajemnice i kłamstwa. To wszystko akumulowało się błyskawicznie, a wybuch był nieuchronny. Awantury między nimi stały się jeszcze zacieklejsze niż poprzednio, bo mugolka doskonale wiedziała, że Joseph nie mówi jej całej prawdy. Im bardziej jednak chciała jej dociec, tym bardziej on utwierdzał się w przekonaniu, żeby jej o niczym nie mówić. Znów się na siebie wściekali, znów nie mogli na siebie patrzeć i wytrzymać razem w jednym pomieszczeniu. Krzyki i hałasy często ukrócała dopiero interwencja policji. Wszystko po to, by jeszcze tego samego roku się rozstać. Wielka miłość prysła niczym piękna bańka mydlana.
Zaraz po zerwaniu Joseph wyjechał do Piddletrenthide - niewielkiej wioski na południowo-zachodnim krańcu Wielkiej Brytanii całkiem blisko miejsca treningów Zjednoczonych. Wynajął sobie pokój na piętrze u jednego z tamtejszych gospodarzy. Pokoik w zupełności mu wystarczał, zresztą zbyt wielkiego wyboru w okolicy nie miał: nie było samodzielnych mieszkań, a wynajmowanie czy kupowanie czegoś większego mijało się z celem - wracał tam późno tylko po to, żeby się przespać. Całe dnie spędzał na treningach, jakby już na wstępie chciał się nimi zakatować. Pomagały mu. Pomagały mu zapomnieć.
Już po pierwszym meczu kapitan Zjednoczonych nie pożałował, że wziął do drużyny właśnie Josepha. Wyglądało na to, że z każdym kolejnym wystąpieniem brat sławnego pałkarza - Benjamina Wrighta - stawał się coraz lepszy. Kibice błyskawicznie go pokochali, dziennikarkom dziennikarzom zresztą też przypadł do gustu, bo należał do czarujących i wygadanych zawodników. Ani się obejrzał, a on - zwykły chłopak z wioski na końcu świata - miał swoich własnych fanów. Szczerze mówiąc, po sukcesach brata nie sądził, że kiedykolwiek będzie się z nim mógł równać... nawet po kilku latach swej niezawodnej gry w to nie wierzył. Ot, po prostu dawał z siebie wszystko, nie uciekał się w półśrodki, nie oszczędzał sił. Wzbijając się w powietrze nie liczyło się przecież nic - tylko drużyna (która stała się jego kolejną rodziną), kafel i zdobywanie punktów. Do swoich sukcesów początkowo podchodził z dystansem i typowym dla siebie humorem. Nazwany "wielkim zawodnikiem Quiddticha" z szerokim uśmiechem mówił, że mylą go z jego bratem.
- Ja? Mistrzowskim ścigającym? - powtarzał często po dziennikarzach śmiejąc się szczerze rozbawiony. - Mistrzowska to była Joscelind Wadcock. Ja będę niezły, jeśli kiedykolwiek chociaż zbliżę się do jej wyniku z 31. - mawiał w takich chwilach. Rok później zaś nie tylko zbliżył się do wyniku sławnej zawodniczki, ale jej dorównał, o mały włos nie pobijając jej rekordu.
Zrobiło się o nim naprawdę głośno, stał się rozpoznawalny nie tylko przez swoich fanów czy kibiców Zjednoczonych. Wtedy też w końcu uwierzył, że jest prawdziwie "wielki", że nie jest tylko wspomnieniem po swoim niezwyciężonym bracie, że nie tylko "bawi się" w jednego z zawodników swojej ulubionej drużyny. Jeśli chciał, mógł osiągnąć wszystko.
Woda sodowa może uderzyć do głowy każdemu po takim sukcesie, nawet komuś tak prostodusznemu i tak nieznoszącemu wywyższania się jednych nad innych jak Joseph. Zasmakowawszy sławy i chwały nagle zapragnął więcej. Więcej zwycięstw, więcej kobiet, więcej fanów, więcej wywiadów, więcej zainteresowania jego osobą. Kto wie, może to właśnie wyczuła Tiara Przydziału dawno temu i dlatego się zawahała przydzielając go do domu Godryka Gryffindora...? Ten mały, nieznośny chłopiec, który najwyraźniej wciąż gdzieś tam głęboko, ale jednak w nim drzemał, ocknął się z letargu - znów był w centrum uwagi, na językach wszystkich wokół... ale przecież miłość tłumów i sława szybko gasną - nie mógł na to pozwolić.
Wtedy tego nie dostrzegał zaślepiony własnym "blaskiem", ale nadszedł mroczny czas jego staczania się przez samozachwyt do samozniszczenia. Otoczony wianuszkiem wielbicieli przestał zwracać uwagę na to, czy to faktycznie są jego przyjaciele, a nie jedynie osoby pragnące skorzystać z jego sławy. Kobiet miał od groma, choć nic go z nimi nie łączyło prócz pojedynczych nocy. Dziennikarze walczyli o rozmowę z nim tak samo, jak fani o jego autografy. Potoki słów, potoki alkoholu, potoki damskich perfum. Z łatwością można było się zachłysnąć. Nawet kupił sobie niewielki domek na obrzeżach miasteczka, choć nie spędzał w nim więcej czasu niż w poprzednio wynajmowanym pokoju. Kupił sobie, bo mógł. Miał wszystko, czego zapragnął, a przecież mógł mieć więcej... mógł mieć dużo więcej!
Nikogo nie chciał słuchać. Od tych, którym najbardziej na nim zależało, odgrodził się wysokim, lodowym murem - zwłaszcza od rodziny. Nie miał już dla nich czasu, zajęty brylowaniem gdzie tylko się dało, zajęty napawaniem się tym, co osiągnął. Z każdym dniem, z każdą chwilą zmieniał się w zupełnie innego człowieka.
Stał się sławny nawet wśród arystokratów, choć oczywiście nie zapraszano go na salony - był w końcu półkrwi. Liczne zdjęcia w gazetach jednak i sam fakt, że był gwiazdą niektórych wysoko urodzonych zainteresowało. Wdała się z nim w nieco dłuższy romans pewna arystokratka. Początkowo Joseph traktował to jako przelotną znajomość taką, jak wszystkie inne w tym czasie. Zresztą czym innym mogło to być? A jednak... dwa, trzy, cztery spotkania - Joe nawet się nie zorientował, kiedy do głosu doszły uczucia. Zadurzył się w niej jak ostatni szczeniak. Sądząc, że sława to wszystko, poszedł do jej rodziców i wprost poprosił o rękę ich córki. To nie mogło się dobrze skończyć i nie skończyło. Joseph wylądował w Świętym Mungu, a pismaki nie mogły się nacieszyć z kolejnego tematu do spekulacji. Próbował się później jeszcze spotkać z dziewczyną... ale ta nie chciała go więcej widzieć.
Afera goniła aferę, tu bójka, tam kochanka - tylko po to, by podsycać ludzką ciekawość, by na niego patrzyli. Bo już nie było ważne jak na niego patrzyli. Musiał być w centrum uwagi.
Co by było, gdyby Ben wtedy nie wrócił? Czym kim stałby się Joey, gdyby nie on? Tak jak dwadzieścia trzy lata wcześniej pojawienie się Hanny, tak teraz wieści o tym, że Benjamin jest w Londynie, jakby obudziły Josepha z tego pokręconego snu. Chłopak nagle stanął w galopującym, napędzanym przez siebie tłumie i otrząsnął się z tych omamów, którymi sam siebie karmił. Z obrzydzeniem zorientował się co najlepszego wyczynia. I to w imię czego? Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia.
To, co budował przez lata, zrujnował w przeciągu kilku miesięcy. Jak miał to naprawić? Pewnych spraw się już zwyczajnie nie dało sprowadzić na dawne tory, wiele osób nie było w stanie mu wybaczyć tego, co zrobił, a na resztę... na resztę potrzebował czasu. I dużo odwagi, żeby przyznać się nie tylko przed samym sobą, ale także przed innymi, że popełnił błędy. Na szczęście nie bez powodu był Gryfonem.
Po tym wszystkim znacznie spokorniał i się wyciszył (może nawet dojrzał?). W czasie wolnym od treningów i zawodów, zajmował się tym swoim domkiem. Kupił go od starszej wdowy po okazyjnej cenie, bo ten trochę ucierpiał w trakcie wojny i od dłuższego czasu był niezamieszkały. Powiedziała, że wcześniej miał tam mieszkać jej syn - pilot wojskowy - niestety nigdy nie wrócił z frontu.
- Przypominasz mi go - zwierzyła mu się kiedyś z delikatnym, smutnym uśmiechem. Od tego czasu często chodził pomagać jej i jej synowej w pracach przy niewielkim gospodarstwie, które zamieszkiwały razem z dziesięcioletnim Michaelem. Szczerze mówiąc, chodził tam nie tylko kierowany współczuciem i chęcią pomocy - polubił tą rodzinę: panią Johnson, chłopca i jego matkę - May.
Od Londynu trzymał się jak najdalej, więc spotkania z rodzeństwem były mocno ograniczone chyba, że to oni do niego przyjeżdżali z wizytą. Za to zawitał w końcu na święta w domu. Miał nie przyjeżdżać, tylko w całości spędzić je z Johnsonami... ale tego by mu chyba matka nie wybaczyła. Zjawił się więc, choć na krótko, by już następnego dnia wrócić do Piddletrenthide z całym naręczem słodyczy dla Mike'a.
Bez ciągłych afer ucichło o nim w gazetach i w ogóle w magicznym świecie mimo, że formy nie stracił. Ot, przestał być ciekawym obiektem dla pismaków... Może to i lepiej? Tak przynajmniej sam uważał.
Rok 1955 przyniósł zmiany, które ani trochę nie podobały się Josephowi. Trudno się dziwić - od zawsze nie znosił ograniczeń, a tu nagle Ministerstwo, którego sprawami nigdy się specjalnie nie interesował, postanowiło zakazać czarowania w miejscach publicznych... a to był dopiero początek. Kolejne miesiące były naznaczone coraz bardziej nerwową atmosferą. Joe jej się nie poddawał, ale wzmógł swoją czujność.
Martwił się o rodzinę i przyjaciół w mniejszym lub większym stopniu związanych ze światem mugoli, a nie wiedzieć czemu wrogość do niemagicznej ludności Brytanii rosła. Liczne wyjazdy nie tylko związane ze sportem, pozwoliły mu się trochę oderwać od wyjątkowo mrocznej rzeczywistości. Niestety, sprawy pogorszyły się jeszcze bardziej wraz z nastaniem nowego roku i Joe, który do tej pory się powstrzymywał przed wygłaszaniem głośno i dosadnie swoich opinii... nie wytrzymał.
- Joe, a co myślisz o nowych dekretach Ministerstwa?
Uniósł wyżej brwi.
- Naprawdę? To nie jest przypadkiem pytanie do któregoś polityka? Jestem sportowcem - przypomniał grzecznie. Dziennikarka jednak uśmiechnęła się ciepło (trochę sztucznie) i kiwnęła głową zachęcająco. Odetchnął.
- Każdy powinien mieć własne zdanie w tym temacie, nie jestem wyrocznią w sprawach politycznych...
- ...ale? - pociągnęła go za język. Miał niejasne przeczucie, że kapitanowi Zjednoczonych się to nie spodoba... Zwilżył wargi.
- ...Ale wydaje mi się, że ostatnio za mało mówi się o tym, że mugole to tacy sami ludzie jak my. Tacy sami Brytyjczycy. Podziały nigdy nikomu nie służą, a szukanie wrogów tam, gdzie ich nie ma, uderza nie tylko w całą Wielką Brytanię, ale i w nas samych: we wszystkich czarodziejów i czarownice i w każdego z nas z osobna - powiedział twardo.
- Dziękuję - dziennikarka uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Ja także - odwzajemnił uśmiech, choć myślami był już daleko: w Dorset, na zebraniu drużyny. Oberwie mu się za ten wywiad, był tego pewien. Niedługo później okazało się, że wcale się nie mylił pod tym względem.
Razem z innymi protestował przeciwko powstaniu Antymugolskiej Policji, otwarcie zaczął mówić o tym, że mugole nie są wrogami czarodziejów, nigdy nie byli i nie będą. To oczywiście przysporzyło mu sporo problemów. Nawet w drużynie. Nie miał żalu do wściekającego się na niego kapitana, miał świadomość, że jego osobiste poglądy często były brane za poglądy wszystkich Zjednoczonych z Puddlemere. Rzecz jasna, ostatnim czego chciał, to wciąganie drużyny w politykowanie i milczałby tylko dlatego. Milczałby, gdyby było choć trochę więcej głosów takich, jak jego... a miał wrażenie, że nawet ci, którzy nie uważali za słuszną walkę z mugolami, milczeli dając ciche pozwolenie na to, co działo się w kraju.
Zaczęło się od listów wkurzonych fanów, potem doszły groźby. Miałby to wszystko za nic, gdyby nie wdowy Johnson, Stan McCartney i wielu, wielu jego przyjaciół, o których naprawdę zaczął się bać mając świadomość, że nie może ich wszystkich strzec przez cały czas. Za nic w świecie nie chciał ich narażać, więc jak zwykle dość szybko podjął decyzję, znikając na jakiś czas z Anglii. Wprawdzie wciąż pojawiał się na treningach (bez przesady, trzeba mieć priorytety), ale prócz tego nikt do końca nie wiedział gdzie się podziewa - nawet jego najbliższa rodzina. Majowy Wybuch Magii zastał go właśnie za granicami ojczyzny. Natychmiast postanowił się dostać z powrotem do Wielkiej Brytanii, ale okazało się, że magiczne sposoby zawodzą. Z tego też względu jego podróż potrwała trochę dłużej niż zwykle. W drodze do Piddletrenthide wysłał sowę do rodziców z zapytaniem czy wszystko u nich w porządku. Licząc na to, że Benjamin i Hannah są razem bezpieczni w Londynie, sam zajął się Johnsonami i chaosem wciąż panującym w miasteczku (nie do końca legalnie starając się opanować na własną rękę szalejącą magię). W końcu jednak zawitał w stolicy, żeby upewnić się, że i u rodzeństwa wszystko w porządku.
Kawka zwyczajna (Corvus monedula) to ptak pospolity i z pozoru zupełnie zwyczajny - tak jak i sam Joseph, który nie wyróżnia się w świecie czarodziejów ani statusem krwi, ani majątkiem. Ponadto to ptaszysko towarzyskie, łączące się w stada nie tylko z przedstawicielami swojego gatunku - Joseph również lubi otaczać się innymi ludźmi nie zważając na dzielące go od nich różnice, ba, im ludzie bardziej się od siebie różnią, tym jest ciekawiej, nie?
Interesującym zachowaniem kawek jest instynktowny atak na drapieżnika - popędliwy Joe reaguje podobnie odruchowo wstawiając się za słabszymi i bez namysłu stając do walki. Ciemne włosy i jasne oczy Joe też mogą przypominać niebieskie oczy czarno-popielatych kawek, kto wie?
Chcąc wyczarować patronusa, Joseph przywołuje wspomnienie konnej przejażdżki z pewną młodą damą, nie mającą pojęcia o jego czarodziejskich zdolnościach, choć Joe ma sporo równie silnych obrazów w pamięci zdolnych do utworzenia patronusa.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 15 | (+4 różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 5 | (+1 różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 16 | Brak |
Zwinność: | 15 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Kokieteria | II | 10 |
Kłamstwo | I | 2 |
Skradanie | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Wytrzymałość fizyczna | II | 5 |
Mugoloznawstwo | I | 0 |
Szczęście | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rozpoznawalność (qudditch) | II | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (poezja) | I | 0,5 |
Muzyka (śpiew) | I | 0,5 |
Stolarstwo | I | 0,5 |
Rzeźba (tworzenie) | I | 0,5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Quidditch | III | 25 |
Latanie na miotle | II | 7 |
Jeździectwo | I | 0,5 |
Pływanie | I | 0,5 |
Taniec współczesny | I | 0,5 |
Walka wręcz | II | 7 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 5 |
Różdżka, miotła (dobrej jakości);
No team can ever best the best of Puddlemere!
Ostatnio zmieniony przez Joseph Wright dnia 04.11.17 22:29, w całości zmieniany 3 razy
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Garrett Weasley
[04.12.19] Ingrediencje (styczeń-marzec)
[05.12.18] Zakup biegłości: muzyka (śpiew) I, literatura (tworzenie poezji) I, -1 PB
[01.03.19] Wsiąkiewka (lipiec/sierpień) +2 PB do reszty
[31.07.19] Wsiąkiewka (listopad/grudzień), +1 PB do reszty
[27.02.20] Wsiąkiewka (styczeń/marzec), +0,5 PB do reszty
[28.02.20] Zapomnienie biegłości (mugoloznawstwo II na I): +15 PB do reszty
[16.03.21] Aktualizacja walki wręcz (I na II): -6,5 PB z reszty
[18.11.17] Zakup zaklęcia ochronnego: Muffliato, -0 PD
[11.02.2018] Nagroda dla drużyny przegranej w wydarzeniu "Śnieżki w dusznej atmosferze": propeller żądlibąkowy;
[23.05.18] Zdobyto podczas Festiwalu Lata: 3 odłamki spadającej gwiazdy
[14.10.18] Zakup fałszoskopu (dla Benjamina), -50 PD
[17.10.18] Wsiąkiewka (maj/czerwiec), +60 PD, +2 PB
[17.10.18] Zdobycie osiągnięć: Do wyboru do koloru, na głowie kwietny ma wianek, +60D
[20.10.18] Zdobycie osiągnięcia: Weteran, +100PD
[08.11.18] Rozwój postaci - punkty statystyk: +1 OPCM, +1 Sprawność, +1 Zwinność; -240 PD
[05.12.18] Zakup biegłości: muzyka (śpiew) I, literatura (tworzenie poezji) I, -1 PB
[01.03.19] Wsiąkiewka (lipiec/sierpień), +90 PD, +2 PB
[01.03.19] Rozwój postaci: +1 punkt do sprawności, -80 PD; kupno gęsi, -10 PD
[15.07.19] Wykonywanie zawodu (listopad/grudzień), +50 PD
[23.07.19] Klub pojedynków (listopad), +30 PD
[31.07.19] Wsiąkiewka (listopad/grudzień), +60 PD
[17.09.19] Klub pojedynków (styczeń), +10 PD
[26.02.20] Rozwój postaci: -150 PD
[27.02.20] Wsiąkiewka (styczeń/marzec), +30 PD, +0,5 PB
[27.02.20] Wykonywanie zawodu (styczeń/marzec), +50 PD
[29.02.20] +1 sprawność, +1 zwinność: -160 PD
[05.05.20] Zakup sowy: -50 PD
[19.01.21] Wykonywanie zawodu (lipiec-wrzesień): +20 PD
[19.01.21] Zdobycie osiągnięć: Obieżyświat, Nieugięty; +60 PD
[22.01.21] Aktualizacja postaci