Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Wrzosowisko
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wrzosowisko
To jedno z miejsc, które swoim urokiem przyciąga osoby pragnące zatrzymać piękno lata choć na chwilę dłużej. Od końca sierpnia do października można dostrzec tu pary spacerujące wąską dróżką lub brodzące wśród wrzosów i traw. Zdarzają się także samotnicy ze swoimi psami, widocznie ucieszonymi z popołudniowego spaceru. Najczęściej można tu jednak spotkać czarodziejów z miotłami, którzy chwytają ostatki pogody sprzyjającej lotom, nie obawiając się dostrzeżenia przez mugoli. Miłośnicy pewnego gruntu powinni uwierzyć na słowo, że widok z góry na różnorodną paletę fioletu kwiatów, zieleni wzgórz, zapiera dech w piersiach. Piękno kończącego się lata wyczuwalne jest przy każdym słodko-słonym wdechu kwitnących wrzosów wymieszanych z niewielką ilością morskiej soli niesionej z wiatrem znad pobliskiego wybrzeża.
W pewnym momencie przeniosła wzrok na pozostałą dwójkę. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła się irytująca myśl o niesprawiedliwości losu. Jej niedane było przytulić choć jedno własne dziecko, a inni obdarzeni byli od razu całą trójką. Z drugiej strony czy jednak na pewno było czego zazdrościć. Cała ta sytuacja wydawała się równie nieszczęśliwa, jak ta, w której znalazła się ona. Mimo to ucisk w klatce piersiowej wydawał się niepokojąco przybierać na sile. Może to był błąd. Może nie powinna podnosić się z miejsca. Może powinna pozwolić by płacz dziecka wciąż roznosił się po fioletowych polach. Na co było jej to powolne wynurzanie się z własnej skorupy człowieka zobojętniałego na świat, ludzi i ich problemy. Mimo to wciąż stała w miejscu z dziwną uwagą obserwując pozostałe dwa zawiniątka. Z nie do końca jasnych powodów czuła się w obowiązku poświęcić im odrobinę uwagi. Mężczyzna musiał mieć tych kilka długich minut, by zmierzyć się z własnymi myślami i wyjść zwycięsko z tej małej potyczki. Miało to, choć w niewielkim stopniu podbudować jego pewność siebie, która przez najbliższe lata będzie mu przecież tak potrzebna. Bardzo możliwe, że gdy Thea wróci do swojego pustego mieszkania pozwoli by wspomnienie tego dnia rozpłynęło się w jej pamięci lub też będzie wyrzucać sobie, że okazała...ludzkie zachowanie. Żaden z tych scenariuszy nie wydawał się tym właściwym, ale alternatywa jeszcze nie istniała.
Dopiero gdy usłyszała jak płacz trzeciego z braci powoli cichnie przeniosła wzrok w jego stronę. Atmosfera smutku i przygnębienia zdawała się powoli rozrzedzać. Usłyszawszy podziękowania ojca jedynie kiwnęła głową dając znać, że je przyjmuje. Nie było powodu, by bawić się w fałszywą skromność. Przyglądała mu się przez kilka sekund. Nie, nie rozpoznała go. Chciała dostrzec w jego twarzy może i we wzroku coś, co sugerowałoby czy podjął już decyzję. Wydawało się, że tak, ale zdaniem Thea równie pewne było przypuszczenie, że wystarczyła jedna mała katastrofa by los całej trójki znów się odmienił.
Nie okazując większych emocji patrzyła jak wyciąga różdżkę i unosi otulone niewiniątka. Przyglądała się temu wydawało się nie kompletnemu obrazkowi z dziwną uwagą a towarzyszący jej przy tym ból tylko się pogłębiał. Jeszcze nie dopuściła do siebie świadomości, że mimo jej usilnych starań wciąż niepewnie balansuje pomiędzy życiem a wewnętrznym rozkładem. - I tak wydawał się dość nudny - zdała sobie sprawę, że się odezwała, gdy było już po fakcie. Stała jeszcze przez chwilę w milczeniu wciąż przyglądając się każdej z czterech postaci z osobna. Skąd w ogóle wzięła się nadzieja, że wszystko dobrze się skończy? Przecież w czasach, których przyszło im żyć, nic nie wydawało się tak surrealistyczne jak wątłe płomyki nadziei. Pozostało jeszcze jedno ważne pytanie, czemu właściwie ją to obchodzi. Gdy usłyszała kolejne podziękowanie i zaraz po nich przeprosiny znów jedynie kiwnęła głową. - Wiesz, że będzie tylko gorzej - to nie było pytanie, to było zwyczajne stwierdzenie faktu. - Zwłaszcza jeśli chodzi o niego - delikatnym ruchem ręki wskazała na jeszcze niedawno płaczące dziecko. - Tylko on wyczuł niepokój wiszący w powietrzu - Nie miała żadnego prawa do podobnych komentarzy. Nie powinna również wypowiadać swoich przypuszczeń w tak pretensjonalny sposób. Tylko właściwie co z tego? Wspomnienia się rozmyją, oni nigdy więcej się nie spotkają, a jej słowa może uratują dziecko przynajmniej przed kilkoma falami rozczarowań i wewnętrznych burz.
Dopiero gdy usłyszała jak płacz trzeciego z braci powoli cichnie przeniosła wzrok w jego stronę. Atmosfera smutku i przygnębienia zdawała się powoli rozrzedzać. Usłyszawszy podziękowania ojca jedynie kiwnęła głową dając znać, że je przyjmuje. Nie było powodu, by bawić się w fałszywą skromność. Przyglądała mu się przez kilka sekund. Nie, nie rozpoznała go. Chciała dostrzec w jego twarzy może i we wzroku coś, co sugerowałoby czy podjął już decyzję. Wydawało się, że tak, ale zdaniem Thea równie pewne było przypuszczenie, że wystarczyła jedna mała katastrofa by los całej trójki znów się odmienił.
Nie okazując większych emocji patrzyła jak wyciąga różdżkę i unosi otulone niewiniątka. Przyglądała się temu wydawało się nie kompletnemu obrazkowi z dziwną uwagą a towarzyszący jej przy tym ból tylko się pogłębiał. Jeszcze nie dopuściła do siebie świadomości, że mimo jej usilnych starań wciąż niepewnie balansuje pomiędzy życiem a wewnętrznym rozkładem. - I tak wydawał się dość nudny - zdała sobie sprawę, że się odezwała, gdy było już po fakcie. Stała jeszcze przez chwilę w milczeniu wciąż przyglądając się każdej z czterech postaci z osobna. Skąd w ogóle wzięła się nadzieja, że wszystko dobrze się skończy? Przecież w czasach, których przyszło im żyć, nic nie wydawało się tak surrealistyczne jak wątłe płomyki nadziei. Pozostało jeszcze jedno ważne pytanie, czemu właściwie ją to obchodzi. Gdy usłyszała kolejne podziękowanie i zaraz po nich przeprosiny znów jedynie kiwnęła głową. - Wiesz, że będzie tylko gorzej - to nie było pytanie, to było zwyczajne stwierdzenie faktu. - Zwłaszcza jeśli chodzi o niego - delikatnym ruchem ręki wskazała na jeszcze niedawno płaczące dziecko. - Tylko on wyczuł niepokój wiszący w powietrzu - Nie miała żadnego prawa do podobnych komentarzy. Nie powinna również wypowiadać swoich przypuszczeń w tak pretensjonalny sposób. Tylko właściwie co z tego? Wspomnienia się rozmyją, oni nigdy więcej się nie spotkają, a jej słowa może uratują dziecko przynajmniej przed kilkoma falami rozczarowań i wewnętrznych burz.
Czasem próbował sobie przypomnieć. Jak to było, gdy Pomona znajdowała się obok. Gdy rozmawiali lub po prostu milczeli. Gdy siedzieli ramię w ramię i po prostu wpatrywali się w deszcz po drugiej stronie szeroko otwartego okna. Gdy otuleni chłodną pościelą, liczyli kolejne konstelacje na swoich ciałach. Gdy cieszyli się z każdego poruszenia się w pękatym brzuchu. Minęło półtora miesiąca, a on łapał się coraz częściej na tym, że zapominał. Zapominał, mimo że wpatrywały się w niego dokładnie trzy identyczne pary oczu, które miała kobieta. Teraz należały one jednak do chłopców, a wyparcie się tego powiązania samoistnie sprawiło, że jakaś część Jaydena wspominająca Pomonę obumarła. Zanikała, aż niedługo nie miało pozostać nic. Zapach na pościeli wyparował w praniu, ubrania zniknęły, a Hogwart był tak samo pusty jak wcześniej. Jedynie uczniowie okazali się żywsi, gdy okazało się, że profesor przyjechał z trójką nowo narodzonych dzieciątek - wszak kto to widział, żeby nauczyciel zajmował się nie tylko swoimi podopiecznymi, lecz równocześnie własnymi niemowlętami? Wbrew pozorom wydawał się być to dobry czas. Taki, w którym dzieci były weselsze, a przecież tylko to się liczyło. Rozpacz astronoma znikała za zasłoną ciepłego uśmiechu, natomiast serce uderzało w jednostajnym rytmie. Bo on nie był istotny - chodziło o tych, którzy niczym nie zawinili. Musiał więc funkcjonować właśnie z poświęceniem skierowanym ku młodszemu pokoleniu i w tym widzieć jedyny ratunek dla przyszłości.
Był naukowcem. Nie polegał na domysłach à propos przyszłości, dlatego przy dziwnych słowach padających z ust kobiety, zmarszczył brwi. Magia, która w nim drzemała, jakby wyczuła jego emocje i skierowała małe zawiniątka bliżej ojcowskiej figury, usuwając je równocześnie z pola widzenia czarownicy. Wpierw pomagała, a później wręcz wydawała wyrok? - Przepraszam, ale ma pani dzieci? - spytał tylko, patrząc na kobietę i chcąc skonfrontować jej słowa z aktualną prawdą. Kiedyś wydawało mu się, że to wszystko było takie proste. Że opieka i rodzicielstwo było jednym długim pasmem cudowności i chociaż naznaczonym poświęceniem, wciąż wspaniałym. Nie mylił się, lecz nie widział szerszego obrazu - zmartwień. One pojawiały się nieproszone i chociaż w umysłach rodziców były czymś niesamowicie wielkim, często pomagały w dostrzeganiu niebezpiecznych elementów. Tych mniejszych i większych. I mimo że nie zawsze były uzasadnione, ich ciężar był niesamowicie dojmujący - lecz uczucie do swoich potomków zdecydowanie je przewyższało. - Jest po prostu głodny i zmęczony. - Jak jego ojciec, dokończył w myślach, jednak nigdy nie wypowiedział tych słów na głos. Wiedział, że po powrocie do Hogwartu miał zapaść w długi sen i nie bał się, że jego synowie mu przeszkodzą. Wręcz przeciwnie - Jayden nie wiedział, co to były za czary, ale chłopcy idealnie wpasowywali się w rytm życia swojego ojca. Jakby chcieli mu wręcz dopomóc, chociaż nie zdawali sobie z tego sprawy. Bo i w jaki sposób, mogliby to zrobić? Byli jedynie dziećmi, które były za małe, by cokolwiek świadomie czynić. Czyżby jednak emocjonalna i uczuciowa strona ich prowadziła? Ukazywała rozwiązywania i wsparcie dla tego, kto potrzebował tego najmocniej? - Wszyscy to czujemy. Pani nie? - wypowiedział kolejne słowa, kontrolując dzieci, po czym spojrzał na kobiecą twarz, dostrzegając podobieństwo i rozumiejąc, że postać, którą spotkał, nie była zupełnie nieznajoma. Napotykana na korytarzach Świętego Munga, gdy Vane pojawiał się w przelotnych momentach, by odwiedzić ojca. Nie przyznał się jednak do tego, mogąc podejrzewać, że może i go poznała, lecz również nie dała po sobie tego poznać. Bo mogli się rozejść, nigdy nie spotkać. Zapomnieć. Z chęcią zapomnieć, by wszystko oddać w momencie, gdy kładąc się na wygodnym łóżku, czuć zapach dziecięcej niewinności. - Nie radzę zostawać na zewnątrz. Zbiera się na deszcz - oznajmił krótko, poprawiając niewiele większego od jego dłoni Samuela i zbierając się do odejścia. Nie spojrzał też w niebo, ale nie musiał. Astronomowie chyba mieli to w nawyku, że zawsze wiedzieli, kiedy miała przyjść chmurna noc. Chmurny dzień już do końca.
Był naukowcem. Nie polegał na domysłach à propos przyszłości, dlatego przy dziwnych słowach padających z ust kobiety, zmarszczył brwi. Magia, która w nim drzemała, jakby wyczuła jego emocje i skierowała małe zawiniątka bliżej ojcowskiej figury, usuwając je równocześnie z pola widzenia czarownicy. Wpierw pomagała, a później wręcz wydawała wyrok? - Przepraszam, ale ma pani dzieci? - spytał tylko, patrząc na kobietę i chcąc skonfrontować jej słowa z aktualną prawdą. Kiedyś wydawało mu się, że to wszystko było takie proste. Że opieka i rodzicielstwo było jednym długim pasmem cudowności i chociaż naznaczonym poświęceniem, wciąż wspaniałym. Nie mylił się, lecz nie widział szerszego obrazu - zmartwień. One pojawiały się nieproszone i chociaż w umysłach rodziców były czymś niesamowicie wielkim, często pomagały w dostrzeganiu niebezpiecznych elementów. Tych mniejszych i większych. I mimo że nie zawsze były uzasadnione, ich ciężar był niesamowicie dojmujący - lecz uczucie do swoich potomków zdecydowanie je przewyższało. - Jest po prostu głodny i zmęczony. - Jak jego ojciec, dokończył w myślach, jednak nigdy nie wypowiedział tych słów na głos. Wiedział, że po powrocie do Hogwartu miał zapaść w długi sen i nie bał się, że jego synowie mu przeszkodzą. Wręcz przeciwnie - Jayden nie wiedział, co to były za czary, ale chłopcy idealnie wpasowywali się w rytm życia swojego ojca. Jakby chcieli mu wręcz dopomóc, chociaż nie zdawali sobie z tego sprawy. Bo i w jaki sposób, mogliby to zrobić? Byli jedynie dziećmi, które były za małe, by cokolwiek świadomie czynić. Czyżby jednak emocjonalna i uczuciowa strona ich prowadziła? Ukazywała rozwiązywania i wsparcie dla tego, kto potrzebował tego najmocniej? - Wszyscy to czujemy. Pani nie? - wypowiedział kolejne słowa, kontrolując dzieci, po czym spojrzał na kobiecą twarz, dostrzegając podobieństwo i rozumiejąc, że postać, którą spotkał, nie była zupełnie nieznajoma. Napotykana na korytarzach Świętego Munga, gdy Vane pojawiał się w przelotnych momentach, by odwiedzić ojca. Nie przyznał się jednak do tego, mogąc podejrzewać, że może i go poznała, lecz również nie dała po sobie tego poznać. Bo mogli się rozejść, nigdy nie spotkać. Zapomnieć. Z chęcią zapomnieć, by wszystko oddać w momencie, gdy kładąc się na wygodnym łóżku, czuć zapach dziecięcej niewinności. - Nie radzę zostawać na zewnątrz. Zbiera się na deszcz - oznajmił krótko, poprawiając niewiele większego od jego dłoni Samuela i zbierając się do odejścia. Nie spojrzał też w niebo, ale nie musiał. Astronomowie chyba mieli to w nawyku, że zawsze wiedzieli, kiedy miała przyjść chmurna noc. Chmurny dzień już do końca.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na upartego można by rzec, że Thea przewidziała reakcje mężczyzny. Trzeba jednak jednocześnie przyznać, że to nie było specjalnie trudne. Goyle nie atakowała jego ani małych niewiniątek, nie wydawała również wyroków. Ona po prostu ostrzegała, ale słowa, które padły z ust kobiety można było interpretować na wiele sposobów. Pytanie, które padło również wydawało się oczywiste. Thea nie odpowiedziała od razu. Sięgnęła po zawieszki, które sama nosiła na szyi i na kilka sekund przymknęła powieki. Dotyk zimnego metalu przypomniał, że przecież ona nie miała przed sobą żadnej przyszłości. Jednocześnie sprawił, że obręcz boleśnie zaciskająca się na jej sercu nagle ustąpiła. Gdy ponownie podniosła powieki całkowicie pozbyła się wszechogarniającej melancholii i resztek ludzkich uczuć. Wypełniła ją specyficzna dla kobiety mieszanina sarkazmu, czarnego humoru i opanowania tak często mylonego z chłodem. - Nie- - odpowiedziała krótko i wypuściła łańcuszek z dłoni. Mogłaby przyznać, że miała ich kilkoro, ale żadne nia miało możliwość, by przyjść na ten świat. Mogła mu wytłumaczyć, że jeszcze tak niedawno zawodowo zajmowała się układaniem ludzkich myśli w całość. Mogła powiedzieć, że większość problemów, jakie spotykała u swoich pacjentów wynikało z nadmiernej wrażliwości lub też z traum przebytych w dzieciństwie. Tylko po co? To przecież i tak nic by nie zmieniło a stojący przed nią mężczyzna wciąż przyjmowałby postawę obronną. Słysząc jego kolejne słowa odnoszące się do stanu dziecka kiwnęła głową w geście zgody. Cóż może miał rację, to przecież on był ich ojcem i to on spędziła z nimi spędzał kolejne dekady.
Pozwalając ponieść się zobojętnienieniu i niejako tracąc zainteresowanie całą sceną cofnęła się o krok i wyciągnęła kolejnego papierosa. Gdy tylko dym wypełnił płuca kobiety ta znów poczuła się sobą. Słysząc kolejne słowa mężczyzna znów przykuł uwagę Thei. Zmrużyła oczy przyglądając się mu z ukosa. Czyżby miała do czynienia z kimś, kto stał po niewłaściwej stronie barykady? Może tylko z kimś, kto podobnie jak ona, lecz jednocześnie w trochę inny sposób próbował ignorować to, co działo się wokół nich? Z pewnością nie był wyznawcą tych samych poglądów, które były dominujące w najbliższym otoczeniu Thei. Tacy ludzie nie odczuwali niepokoju. Nie pozwalała im na to mieszanina pewności siebie i radykalnej wiary w to, co robili. Oczywiście przyczyniał się również do tego fakt, że obecnie wygrywali. Goyle wypuściła kolejny obłok dymu. - Niepokój odczuwają tylko ci, którzy jeszcze nie zrozumieli, że świat nigdy nie lubił spokoju, a tym bardziej stagnacji - przyznała z lekką dozą zmęczenia. Mężczyzna mógł interpretować jej słowa jak chciał lub mógł nie robić tego wcale. Skoro to spotkanie miało się rozmyć w rzece wspomnień, po co przejmować się podobnymi błahostkami. Również dlatego Goyle nie zaprzątała sobie głowy przypisywaniem postaci, która przed nią stała do jednej z tych, które niegdyś dość systematycznie przewijały się przez jej życie.
Thea machinalnie spojrzała na chmury powoli zalewające niebo. - Londyn w końcu mnie odnalazł - mruknęła cicho sama do siebie. Po czym znów przeniosła wzrok na mężczyznę i na jego potomków. - Nie zatrzymuję was - odparła w formie pożegnania.
Pozwalając ponieść się zobojętnienieniu i niejako tracąc zainteresowanie całą sceną cofnęła się o krok i wyciągnęła kolejnego papierosa. Gdy tylko dym wypełnił płuca kobiety ta znów poczuła się sobą. Słysząc kolejne słowa mężczyzna znów przykuł uwagę Thei. Zmrużyła oczy przyglądając się mu z ukosa. Czyżby miała do czynienia z kimś, kto stał po niewłaściwej stronie barykady? Może tylko z kimś, kto podobnie jak ona, lecz jednocześnie w trochę inny sposób próbował ignorować to, co działo się wokół nich? Z pewnością nie był wyznawcą tych samych poglądów, które były dominujące w najbliższym otoczeniu Thei. Tacy ludzie nie odczuwali niepokoju. Nie pozwalała im na to mieszanina pewności siebie i radykalnej wiary w to, co robili. Oczywiście przyczyniał się również do tego fakt, że obecnie wygrywali. Goyle wypuściła kolejny obłok dymu. - Niepokój odczuwają tylko ci, którzy jeszcze nie zrozumieli, że świat nigdy nie lubił spokoju, a tym bardziej stagnacji - przyznała z lekką dozą zmęczenia. Mężczyzna mógł interpretować jej słowa jak chciał lub mógł nie robić tego wcale. Skoro to spotkanie miało się rozmyć w rzece wspomnień, po co przejmować się podobnymi błahostkami. Również dlatego Goyle nie zaprzątała sobie głowy przypisywaniem postaci, która przed nią stała do jednej z tych, które niegdyś dość systematycznie przewijały się przez jej życie.
Thea machinalnie spojrzała na chmury powoli zalewające niebo. - Londyn w końcu mnie odnalazł - mruknęła cicho sama do siebie. Po czym znów przeniosła wzrok na mężczyznę i na jego potomków. - Nie zatrzymuję was - odparła w formie pożegnania.
Jayden widział i przeżył zbyt wiele, żeby pozwolić sobie na wahania. Wiedział, że słabość, którą aktualnie ukazał, była przesileniem i nagromadzeniem wszelkich emocji bombardujących go w ostatnim czasie. Płaczący Samuel jedynie wszystko to przeważył, ale jego ojciec nie miał do niego pretensji. Dlaczego zresztą by miał? Cała czwórka odczuwała podskórnie zmiany, które normalnie by się nie wydarzyły, lecz na nic nie miał pomóc płacz czy stanie w jednym miejscu - smutek był potrzebny do refleksji, jednak nie był wytłumaczeniem dla bezcelowości. Dla bezradności. Dla neutralności. Dla bierności. A Vane nigdy nie był i nie zamierzał być bierną jednostką, która jedynie oceniała, a nic nie wnosiła do życia. Ze swoim dorobkiem naukowym w bagażu doświadczeń zdawał sobie sprawę, że przyczynił się do rozwoju wiedzy, ale to wciąż było za mało. Nie dał wszystkiego społeczeństwu, stawiając na jego udoskonalenie oraz poprawę. I chociaż równało się to z porażkami z jednej, równocześnie było zwycięstwami z drugiej strony. Podobnie zresztą jak w sytuacji, w której się znajdował, stojąc przed nieznajomą. - Spokój i niepokój stanowią jedność - odpowiedział jedynie łagodnie, rozumiejąc spokój w zupełnie odmienny sposób niż jego rozmówczyni. Dostrzegł to dopiero w momencie, w którym się odezwała parę momentów wcześniej i nie interesowało go w żaden sposób przekonanie ją do swoich racji. Ludzi było zbyt wielu i posiadali zbyt wiele opinii. Koniec końców wszyscy mieli doświadczyć jednego - śmierci, po której znajdowała się jedynie prawda. - Odczuwanie więc jednego z nich nie jest zaprzeczeniem drugiego. Na każde pani zdanie znajdzie się inne je równoważące - Bo chaos to nic innego jak porządek, przemknęło mu przez myśl, a delikatny uśmiech pojawił się na jego ustach. Bo czyż nie przydarzyło mu się coś identycznego? Zapewnienie o zostaniu na zawsze razem, a później neutralizująca to ucieczka? Jakby na potwierdzenie jego myśli, Arden kichnął. Gdyby mógł, Jay zaśmiałby się głośno, ale zamiast tego ugryzł wnętrze policzka, by powstrzymać silący się coraz mocniej grymas rozbawienia. Tak, był naiwny i dopiero teraz to dostrzegał. Na każdą reakcję pojawiała się kontreakcja - życiowe quilibrium. - Znikoma różnica na jakimś etapie może po dłuższym czasie urosnąć do dowolnie dużych rozmiarów - wymruczał pod nosem, czując zwiększającą się wilgoć na policzkach. Skąd wzięły się nad nimi chmury, jeśli nie przez chaos, który gdzieś został zapoczątkowany zderzeniem się jednych jednostek w drugi? Efekt motyla zaniósł wiatr, kumulujący ochłodzoną wodę nad ich głowami, a ona zwiastowała deszcz. Podobnie reakcja kobiety była również odpowiedzią na to, co powiedział i wcale go to nie zaskoczyło. Już nie. Był naukowcem i nic nie poddawał domysłom. To wszystko było ciągiem nieskończonych reakcji równowagi. Nie zważał już na kobiece słowa, skupiając się na tym, by sprawdzić stan swoich maluchów, które miały towarzyszyć mu aż do Cliodny. Co zabawne - ta chwila na wrzosowiskach sprawiła, że profesor z całkowitych odmętów ciemności wyciągnął lekcję. Którą zresztą doskonale znał, ale najwidoczniej potrzebował, aby mu o niej przypomniano.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z każdą kolejną sekundą wydawała się coraz dobitniej odcięta od tej sceny. Zanim jeszcze usłyszała płacz jednego z trzech braci i zanim jeszcze pozwoliła, by pokierował nią instynkt zmuszający do udzielenia pomocy, Thea prosiła los o znak sugerujący, że zasłużyła na życie wypełnione ciszą i beztroską Uczucie odosobnienia połączone z wewnętrzną pustką miało wystarczyć. Uświadczyło ono bowiem młodą wdowę w przekonaniu, że jej miejsce jest w głośnym i burzliwym Londynie. Miała już do końca kryć się wśród cieni, być cichym obserwatorem i czerpać z nieszczęść tych, którzy na to nie zasłużyli. Rola złej czarownicy czy walecznej bohaterki dosiadającej białego aetona miała należeć do innych. Niech inni umierają, niech wyniszczają siebie nawzajem, a ona będzie wciąż trwać tonąć w swoim marazmie. Zresztą niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba.
Nie odzywała, nie odczuwała takiej konieczności. Słowa mężczyzny docierały do niej, nie robiąc na kobiecie większego wrażenia. Thea wiedziała zresztą, że nie taki był cel tych kilku rzuconych w powietrze zdań. Świadomie lub nie mężczyzna uchylał przed nią fragment własnego świata wraz z tym jak go postrzegał. O zgrozo na ich podstawie można było dojść do wniosku, że ma do czynienia z optymistą. Jego słowa zdradzały również coś jeszcze. Thea była pewna, że jej rozmówca był wykształcony, o ile w ogóle nie był uczonym. Nikt kto zakończył swoją edukację na Hogwarcie nie wyrażał się w podobny sposób. Chociaż z drugiej strony mogła się mylić, miała przecież tendencje do wątpienia w pokłady ludzkiej inteligencji.
Schyliła się, by zerwać jedną z łodyg pełną intensywnie fioletowych kwiatów. - Tak - przyznała kiwając głową w geście zgody. Nie patrzyła już w stronę mężczyzny. Skupiła się na kolorowych kuleczkach, które miażdżyła między palcami. - A Mung jest pełen filozofów, którzy szukając różnych odcieni szarości odnajdywali jedynie pustkę.- Dodała jednocześnie wypuszczając z dłoni nagą łodygę. Nie wiedziała, czy wypowiedziane przez nią słowa dotarły do mężczyzny, ale to przecież nie miało żadnego znaczenia. Spojrzała jeszcze w niebo na kumulujące się chmury, po czym szybkim ruchem nałożyła na głowę kaptur letniego płaszcza. Twarz kobiety zniknęła otoczona ciemnym materiałem, który miał chronić zarówno przed uciążliwym wiatrem, jak i niechcianymi spojrzeniami. - Do widzenia profesorze- w końcu przecież musiała wrócić do swojego świata. Odeszła pozwalając by młody ojciec spokojnie zajął się swoimi synami. Wdawało się, że gdy mężczyzna znalazł wyjście z własnej otchłani Thea pogrążyła się w niej jeszcze bardziej. Kolejny okrutny chichot losu.
/zt
Nie odzywała, nie odczuwała takiej konieczności. Słowa mężczyzny docierały do niej, nie robiąc na kobiecie większego wrażenia. Thea wiedziała zresztą, że nie taki był cel tych kilku rzuconych w powietrze zdań. Świadomie lub nie mężczyzna uchylał przed nią fragment własnego świata wraz z tym jak go postrzegał. O zgrozo na ich podstawie można było dojść do wniosku, że ma do czynienia z optymistą. Jego słowa zdradzały również coś jeszcze. Thea była pewna, że jej rozmówca był wykształcony, o ile w ogóle nie był uczonym. Nikt kto zakończył swoją edukację na Hogwarcie nie wyrażał się w podobny sposób. Chociaż z drugiej strony mogła się mylić, miała przecież tendencje do wątpienia w pokłady ludzkiej inteligencji.
Schyliła się, by zerwać jedną z łodyg pełną intensywnie fioletowych kwiatów. - Tak - przyznała kiwając głową w geście zgody. Nie patrzyła już w stronę mężczyzny. Skupiła się na kolorowych kuleczkach, które miażdżyła między palcami. - A Mung jest pełen filozofów, którzy szukając różnych odcieni szarości odnajdywali jedynie pustkę.- Dodała jednocześnie wypuszczając z dłoni nagą łodygę. Nie wiedziała, czy wypowiedziane przez nią słowa dotarły do mężczyzny, ale to przecież nie miało żadnego znaczenia. Spojrzała jeszcze w niebo na kumulujące się chmury, po czym szybkim ruchem nałożyła na głowę kaptur letniego płaszcza. Twarz kobiety zniknęła otoczona ciemnym materiałem, który miał chronić zarówno przed uciążliwym wiatrem, jak i niechcianymi spojrzeniami. - Do widzenia profesorze- w końcu przecież musiała wrócić do swojego świata. Odeszła pozwalając by młody ojciec spokojnie zajął się swoimi synami. Wdawało się, że gdy mężczyzna znalazł wyjście z własnej otchłani Thea pogrążyła się w niej jeszcze bardziej. Kolejny okrutny chichot losu.
/zt
Nie znał monotonii. Nie znał rutyny. Nie znał bezruchu, który charakteryzował tak wiele ludzkich istnień. Odkąd tylko sięgał pamięcią, potrzebował doświadczać. W pełni mocy i w pełni energii. Nie był dzieckiem, które spokojnie siedziało w domu, preferując patrzenie się w sufit nad eksplorację świata po drugiej stronie okna. Musiał rozszerzać wiedzę bez końca, a głód poznania wciąż się w nim tlił jeszcze długie lata, pozostając z nim i w dorosłości, nie kurcząc się ani na moment. Jay potrafił jednak godzinami ślęczeć przy książkach, które go fascynowały - to również była przygoda. Wszyscy podejrzewali, że wyrośnie na otwartego, ciepłego czarodzieja, który swoimi odkryciami zmieni świat. Mały odkrywca z małą muchą przy eleganckiej koszuli. Chociaż wizualnie prezentował się poważnie, charakter roznosił go w każdą stronę. Roztrzepanie było częścią osobowości Vane'a, podobnie jak i głód wiedzy. To wszystko było jednak charakterem chłopca, nie mężczyzny. Wszystkie gwałtowne ekscytacje, zrywy emocjo uspokoiły się dopiero niedawno, zmieniając się w opanowanie godne dorosłego mężczyzny. Jayden wciąż był figurą, dla której uczucia były istotną częścią relacji między ludźmi i życia w ogóle, ale zaczął inaczej się z nimi obchodzić. Brutalna, mentalna anihilacja sprawiła, że się zmienił. Przetransformował się w coś, czego wcześniej nie znał i wciąż się tworzył - koniec drogi być może nigdy nie miał nadejść, jednak czy ktokolwiek mógł być całkowicie pewien, że już nie miał ulec zmianom? Że nic wokół niego nie miało się im poddać? Chyba właśnie na to zasłużył. Oczekując czegoś, co nigdy nie miało przyjść, by później poczuć zawód. Nie powinien mieć wielkich oczekiwań w stosunku do dni, które były osnute tajemnicą. Bez wymagań można było łatwiej doświadczać cudów, gdy okazywało się, że ludzkość jeszcze zaskakiwała w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Vane znów oddał się całkowicie emocjom i wierze w to, że druga osoba miała dotrzymać obietnicy. Dotrzymać słowa bycia z nim na zawsze.
A Mung jest pełen filozofów, którzy szukając różnych odcieni szarości, odnajdywali jedynie pustkę. Zerknął na kobietę, która okazała się czymś zupełnie innym, niż można było się spodziewać. Czymś oschłym i równocześnie smutnym. Czymś na pozór topornym, lecz równocześnie niezidentyfikowanym. Być może bardziej niepewnym od samego Jaydena, którego zagubienie się zdawało odchodzić w zapomnienie. Nie wyzbył się go całkowicie, lecz na nowo odnalazł to, co po drodze zgubił. Profesor potrzebował zakorzenienia, powrotu do najpierwotniejszych swoich rozumowań. Potrzebował spojrzenia na siebie bez emocji, a jedynie poprzez oko logiki. Musiał wstać, podnieść się i pójść dalej, bo nie musiał stawiać innych ponad siebie. A tymi innymi w tym wypadku były jego dzieci, znajomi, zależni od niego. - Do widzenia - odparł krótko, cicho, wiedząc, że kobieta zapewne nie miała go usłyszeć. Słowa wszak zostały porwane przez wiatr i zniknęły gdzieś w pierwszym szumie nadchodzącej zmiany pogody. Jednym przynoszącej zwiastun refleksji, innym odświeżenia i nowego początku. Użyźnienia wyschniętej ziemi.
|zt
A Mung jest pełen filozofów, którzy szukając różnych odcieni szarości, odnajdywali jedynie pustkę. Zerknął na kobietę, która okazała się czymś zupełnie innym, niż można było się spodziewać. Czymś oschłym i równocześnie smutnym. Czymś na pozór topornym, lecz równocześnie niezidentyfikowanym. Być może bardziej niepewnym od samego Jaydena, którego zagubienie się zdawało odchodzić w zapomnienie. Nie wyzbył się go całkowicie, lecz na nowo odnalazł to, co po drodze zgubił. Profesor potrzebował zakorzenienia, powrotu do najpierwotniejszych swoich rozumowań. Potrzebował spojrzenia na siebie bez emocji, a jedynie poprzez oko logiki. Musiał wstać, podnieść się i pójść dalej, bo nie musiał stawiać innych ponad siebie. A tymi innymi w tym wypadku były jego dzieci, znajomi, zależni od niego. - Do widzenia - odparł krótko, cicho, wiedząc, że kobieta zapewne nie miała go usłyszeć. Słowa wszak zostały porwane przez wiatr i zniknęły gdzieś w pierwszym szumie nadchodzącej zmiany pogody. Jednym przynoszącej zwiastun refleksji, innym odświeżenia i nowego początku. Użyźnienia wyschniętej ziemi.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/26 listopada
Może i powinni poczekać. Po dwóch wycieńczających pojedynkach ciężko było jej się skupić. Wciąż odczuwała skutki czarnomagicznego zaklęcia, a większość mięśni w jej ciele właśnie krzyczało potraktowane zaklęciem Everte Stati. Vincent wyglądał lepiej, pewnie też czuł się lepiej. Może nie powinna właściwie narzekać skoro miała za sobą już wiele trudniejszych i poważniejszych pojedynków. Prawda była jednak taka, że bez względu na to ile wysiłku włożyłaby w regeneracje, to i tak jej organizm był zmęczony, podatny na zranienia. Teraz najprostsze zaklęcie bolało jak jedno z tych plugawych i najgorszych. Słabła i nie była do końca pewna czy się z tego podniesie. Tak całkowicie. Może powinni poczekać, w końcu schowany w kieszeni Vincenta list był tam bezpieczny. Nikt go nie ukradnie, nikt nawet nie będzie miał szansy by zbojkotować ich działania, bo finalnie nikt o nich nie wie. Nikt prócz tych dwóch, którym pokazali już ich miejsce, ale oni prawdopodobnie nawet nie dostrzegli znajdującego się w kieszeni kobiety listu. Chodziło im tylko o to by zabić, zagnębić i zniszczyć. To akurat im się udało.
Mogli to zrobić każdego innego dnia, ale Lucinda nie mogłaby zasnąć z myślą, że ktoś kolejną noc spędza na zamartwianiu się, wznoszeniu nadziei, która nigdy się nie ziści. – Załatwmy to od razu – powiedziała chwytając przyjaciela za dłoń, gdy dotarli do świstoklika. Wiedziała, że on też to mocno przeżył. Miał wiele wątpliwości dotyczących Zakonu Feniksa, prawdopodobnie nadal wiele z nich gdzieś się w nim tli. Takie zdarzenia jak te pokazywały jednak, że są potrzebni. Nie byli bohaterami, nie mogli uratować każdego, ale byli potrzebni. Bez opozycji świat, który widzieli dzisiaj byłby codziennością. Nikt by już nikogo nie kontrolował, a mordowanie cywili byłoby czymś naturalnym, może nawet mechanicznym? Czasami miała wrażenie, że ich opór niewiele zmienia. Przecież zmian nie widać gołym okiem, to czy aby na pewno cokolwiek zmieniają? W takich chwilach jak ta wiedziała, że tak.
Kiedy dotarli pod wskazany adres im oczom ukazał się mały domek. Teraz dość zaniedbany, jakby pozostawiony sam sobie. Lucinda rozumiała ludzi, którzy decydowali się odpuścić. Częściej nawet nie chodziło o niechęć w dbaniu o własne otoczenie, częściej był to jedynie kamuflaż. Miejsce nie powinno zachęcać do odwiedzin. Wręcz przeciwnie. Powinno odstraszać. Lucinda pchnęła furtkę, która zapiszczała nieznośnie dając tym samym znak domownikom, że ktoś zbliża się do drzwi. Blondynka odwróciła się do swojego przyjaciela i wysunęła delikatnie różdżkę z kieszeni dając mu też znak, żeby był gotowy. Tak naprawdę nie wiedzą kogo spotkają za drzwiami i czy ten ktoś w ogóle będzie chciał z nim rozmawiać. Gdy podeszli do drzwi, Lucinda zastukała w nie z siłą. Usłyszała kroki, przesuwanie krzeseł i popłoch. – Dzień dobry – zawołała nachylając się w stronę okna znajdującego się tuż przy drzwiach. – Proszę się nie bać, nie chcemy was skrzywdzić. – zawsze zadziwiał ją fakt jak łatwo przychodziło jej wypowiadać takie słowa. A co jeśli by musieli? Co jeśli byłaby to ostateczność?
Drzwi się nie otworzyły, ale ktoś na pewno ich słuchał. Choć wzrokiem nie mogła przenikać ścian i drzwi to czuła czyjąś obecność. Wiedziała, że ktoś czeka na ciąg dalszy.
Może i powinni poczekać. Po dwóch wycieńczających pojedynkach ciężko było jej się skupić. Wciąż odczuwała skutki czarnomagicznego zaklęcia, a większość mięśni w jej ciele właśnie krzyczało potraktowane zaklęciem Everte Stati. Vincent wyglądał lepiej, pewnie też czuł się lepiej. Może nie powinna właściwie narzekać skoro miała za sobą już wiele trudniejszych i poważniejszych pojedynków. Prawda była jednak taka, że bez względu na to ile wysiłku włożyłaby w regeneracje, to i tak jej organizm był zmęczony, podatny na zranienia. Teraz najprostsze zaklęcie bolało jak jedno z tych plugawych i najgorszych. Słabła i nie była do końca pewna czy się z tego podniesie. Tak całkowicie. Może powinni poczekać, w końcu schowany w kieszeni Vincenta list był tam bezpieczny. Nikt go nie ukradnie, nikt nawet nie będzie miał szansy by zbojkotować ich działania, bo finalnie nikt o nich nie wie. Nikt prócz tych dwóch, którym pokazali już ich miejsce, ale oni prawdopodobnie nawet nie dostrzegli znajdującego się w kieszeni kobiety listu. Chodziło im tylko o to by zabić, zagnębić i zniszczyć. To akurat im się udało.
Mogli to zrobić każdego innego dnia, ale Lucinda nie mogłaby zasnąć z myślą, że ktoś kolejną noc spędza na zamartwianiu się, wznoszeniu nadziei, która nigdy się nie ziści. – Załatwmy to od razu – powiedziała chwytając przyjaciela za dłoń, gdy dotarli do świstoklika. Wiedziała, że on też to mocno przeżył. Miał wiele wątpliwości dotyczących Zakonu Feniksa, prawdopodobnie nadal wiele z nich gdzieś się w nim tli. Takie zdarzenia jak te pokazywały jednak, że są potrzebni. Nie byli bohaterami, nie mogli uratować każdego, ale byli potrzebni. Bez opozycji świat, który widzieli dzisiaj byłby codziennością. Nikt by już nikogo nie kontrolował, a mordowanie cywili byłoby czymś naturalnym, może nawet mechanicznym? Czasami miała wrażenie, że ich opór niewiele zmienia. Przecież zmian nie widać gołym okiem, to czy aby na pewno cokolwiek zmieniają? W takich chwilach jak ta wiedziała, że tak.
Kiedy dotarli pod wskazany adres im oczom ukazał się mały domek. Teraz dość zaniedbany, jakby pozostawiony sam sobie. Lucinda rozumiała ludzi, którzy decydowali się odpuścić. Częściej nawet nie chodziło o niechęć w dbaniu o własne otoczenie, częściej był to jedynie kamuflaż. Miejsce nie powinno zachęcać do odwiedzin. Wręcz przeciwnie. Powinno odstraszać. Lucinda pchnęła furtkę, która zapiszczała nieznośnie dając tym samym znak domownikom, że ktoś zbliża się do drzwi. Blondynka odwróciła się do swojego przyjaciela i wysunęła delikatnie różdżkę z kieszeni dając mu też znak, żeby był gotowy. Tak naprawdę nie wiedzą kogo spotkają za drzwiami i czy ten ktoś w ogóle będzie chciał z nim rozmawiać. Gdy podeszli do drzwi, Lucinda zastukała w nie z siłą. Usłyszała kroki, przesuwanie krzeseł i popłoch. – Dzień dobry – zawołała nachylając się w stronę okna znajdującego się tuż przy drzwiach. – Proszę się nie bać, nie chcemy was skrzywdzić. – zawsze zadziwiał ją fakt jak łatwo przychodziło jej wypowiadać takie słowa. A co jeśli by musieli? Co jeśli byłaby to ostateczność?
Drzwi się nie otworzyły, ale ktoś na pewno ich słuchał. Choć wzrokiem nie mogła przenikać ścian i drzwi to czuła czyjąś obecność. Wiedziała, że ktoś czeka na ciąg dalszy.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wiedział, że swym niecierpliwym, przyspieszonym zachowaniem narażał na niebezpieczeństwo szlachetnie urodzoną przyjaciółkę. Skutki dwóch morderczych pojedynków nie pozwalały o sobie zapomnieć dając objawy okropnego zmęczenia, bólu w poszczególnych, przeciążonych kończynach. Przy każdym, gwałtowniejszym ruchu fioletowe obicia, powstałe otarcia dawały o sobie znać, choć wcale tego nie pokazywał. Ściągnięta skóra twarzy, zacięta, zawzięta mina ukazywała bojowe nastawienie, chęć kontynuacji wymagającej misji. Będąc świadkiem tak okropnej tragedii nie mogli tracić czasu. Zbezczeszczone zwłoki młodej kobiety spoczywały na betonowym bruku czekając na odnalezienie, rozpoznanie, należyty pochówek. Nie potrafił wyobrazić sobie reakcji najbliższej rodziny. Z czym przyjdzie im się mierzyć? Z niedowierzaniem, paniką, nieposkromioną złością wydobytą na chłodną, listopadową powierzchnię? Przez moment widział w niej znajomą aparycję; twarde rysy ukochanej siostry, której nie potrafił należycie ochronić pozwalając na zbyt duże, niekontrolowane ryzyko. Zawiódł, nie mając już nikogo. Westchnął przeciągle, gdy głowa pełna skrajnych przemyśleń spoglądała w zabłoconą, zakurzoną ziemię. Ziarenka piasku chrzęściły pod stopami, a miarowe podmuchy jesiennego wiatru wnikały między cienki materiał brązowego płaszcza. Przyciągnął do siebie swawolne poły chroniąc zdarte, drapiące gardło. Podciągnął materiał maski, którą kilka minut temu przeciągnął na brodę odsłaniając prawdziwą tożsamość. Odchrząknął znacząco, a dłoń powędrowała do wnętrza torby natrafiając na pognieciony zwitek; był bezpieczny. Szli obok siebie, bez słowa, skołowani niedawnymi wydarzeniami. Dopiero ledwie słyszalny, kobiecy głos przywrócił go do rzeczywistości. Przyciemnione, nieobecne tęczówki spojrzały w przeciwstawną, zieloną głębię. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Pokiwał głową powolnie, twierdząco, pozwalając aby zacisnęła palce na jego dłoni; odwzajemnił zbyt silny gest. Chciał, aby go poprowadziła, otrząsnęła z chwilowego marazmu, w którym utonął z tak ogromną łatwością. Nie rozumiał, a może nie był przygotowany, przyzwyczajony? Czyżby nie tak to sobie wyobrażał? Rozpędzoną, panoszącą się bezkarność zezwalającą na najbardziej przekorne czyny. Jawne morderstwa, gwałtowne napady, gwałty, świadome przewinienia… Coś ciężkiego przesunęło się po wnętrznościach, zacisnęło w okolicy klatki piersiowej – jak mieli temu zapobiec? Garstka samozwańczych, rozproszonych ochotników, nie będąca w stanie zapanować nad wszystkim, czuwać przez cały dzień, wybierając najbardziej newralgiczne punkty na mapie całego kraju. Czy byli jeszcze potrzebni? Spełniali swą powinność? Dawali nadzieję, wtłaczali wiązki prawdziwego zaufania? Nie wiedział. Sięgając do świstoklika poczuł znajome szarpnięcie w okolicy pępka, które następnie wyrzuciło na pograniczu malowniczego miejsca, którego charakterystyczny zapach utrzymywał się w powietrzu. Obezwładniał go wtłaczając te najlepsze skojarzenia.
Docierając pod wyznaczony adres poczuł jak niewypowiedziany stres paraliżuje wszystkie, zziębnięte członki. Zamglona, popołudniowa aura skrywała niewielki, drewniany domek w kolorze ubrudzonej smugami deszczu bieli. Gospodarze zaprzestali dokonywać ogólnej pielęgnacji; zbyt długa trawa porastała niewielki ogródek, zeschnięte rośliny wystawały z długich, okiennych donic. Pojedyncze deski płotu były zbutwiałe, wyłamane, powykręcane na wszystkie strony świata. Czy była to zmyślnie przygotowana przykrywka, strach przed otwartymi, wojennymi działaniami? Mężczyzna odetchnął kilkukrotnie nabierając śmiałości. Kątem oka zerknął na towarzyszkę, wyglądającą nieco pewniej, zdecydowanie śmielej. Jego determinacja ulotniła się podczas turbulencyjnej teleportacji. Pokiwał lekko głową wyrażając gotowość. Drobne krople deszczu naznaczały przemierzaną drogę mocząc chłonny materiał i roztargane włosy. Wyciągnął głogową różdżkę, którą schował za prawym biodrem. Kroczył tuż za nią rozglądając się na wszystkie strony. Zardzewiały pisk metalowej furtki przebił się przez warstwy podświadomości, na pewno zdradził ich obecność. Przełknął ślinę wspinając się po nadkruszonych, betonowych schodach. Oparł się na rozchybotanej barierce czekając na najdrobniejszy ruch. Blondyna zastukała miarowo wzywając do odpowiedzi. Przez chwilę nie działo się nic; coraz cięższe krople obijały się o strukturę metalowego parapetu oraz dachu; praktycznie przysłoniły dźwięk odsuwanych krzeseł i przyspieszonych kroków. Wydawało mu się, że czyjaś głowa zamajaczyła w prawej okiennicy. Zmarszczył brwi z niezadowoleniem i przesunął się nieco bliżej. – Spróbuj jeszcze raz. – zachęcił Zakonniczkę, a sam podsunął się w okolicę okna i nie zwracając uwagi na coraz mocniejsze opady, zdobył się na poważny, stanowczy ton głosu: – Wiemy co stało się z państwa córką. – zaczął bez ogródek.
– Mamy wiadomość, proszę poświęcić nam krótką chwilę. – mówił donośnie, praktycznie krzyczał; zdawał sobie sprawę, że cienkie ściany przepuszczą konkretny monolog. Czekał. Zaplótł ramiona na klatce piersiowej pozwalając, aby woda zalewała zarośnięte policzki. To wszystko nie miało teraz znaczenia, nawet jeśli po powrocie dostanie silnego, magicznego kataru. Obserwował. Po dłuższej chwili charakterystyczny cień przemknął w stronę korytarza. Coś zachrzęściło w zamku, drzwi uchyliły się na bezpieczną odległość. Rosły mężczyzna o zgarbionych ramionach wychylił się przez szparę koncentrując podejrzliwe spojrzenie na zatroskanym profilu szlachcianki. - Czego chcecie? - wyburczał odstraszająco, gdy ciemnowłosy wracał na swoje poprzednie miejsce.
Docierając pod wyznaczony adres poczuł jak niewypowiedziany stres paraliżuje wszystkie, zziębnięte członki. Zamglona, popołudniowa aura skrywała niewielki, drewniany domek w kolorze ubrudzonej smugami deszczu bieli. Gospodarze zaprzestali dokonywać ogólnej pielęgnacji; zbyt długa trawa porastała niewielki ogródek, zeschnięte rośliny wystawały z długich, okiennych donic. Pojedyncze deski płotu były zbutwiałe, wyłamane, powykręcane na wszystkie strony świata. Czy była to zmyślnie przygotowana przykrywka, strach przed otwartymi, wojennymi działaniami? Mężczyzna odetchnął kilkukrotnie nabierając śmiałości. Kątem oka zerknął na towarzyszkę, wyglądającą nieco pewniej, zdecydowanie śmielej. Jego determinacja ulotniła się podczas turbulencyjnej teleportacji. Pokiwał lekko głową wyrażając gotowość. Drobne krople deszczu naznaczały przemierzaną drogę mocząc chłonny materiał i roztargane włosy. Wyciągnął głogową różdżkę, którą schował za prawym biodrem. Kroczył tuż za nią rozglądając się na wszystkie strony. Zardzewiały pisk metalowej furtki przebił się przez warstwy podświadomości, na pewno zdradził ich obecność. Przełknął ślinę wspinając się po nadkruszonych, betonowych schodach. Oparł się na rozchybotanej barierce czekając na najdrobniejszy ruch. Blondyna zastukała miarowo wzywając do odpowiedzi. Przez chwilę nie działo się nic; coraz cięższe krople obijały się o strukturę metalowego parapetu oraz dachu; praktycznie przysłoniły dźwięk odsuwanych krzeseł i przyspieszonych kroków. Wydawało mu się, że czyjaś głowa zamajaczyła w prawej okiennicy. Zmarszczył brwi z niezadowoleniem i przesunął się nieco bliżej. – Spróbuj jeszcze raz. – zachęcił Zakonniczkę, a sam podsunął się w okolicę okna i nie zwracając uwagi na coraz mocniejsze opady, zdobył się na poważny, stanowczy ton głosu: – Wiemy co stało się z państwa córką. – zaczął bez ogródek.
– Mamy wiadomość, proszę poświęcić nam krótką chwilę. – mówił donośnie, praktycznie krzyczał; zdawał sobie sprawę, że cienkie ściany przepuszczą konkretny monolog. Czekał. Zaplótł ramiona na klatce piersiowej pozwalając, aby woda zalewała zarośnięte policzki. To wszystko nie miało teraz znaczenia, nawet jeśli po powrocie dostanie silnego, magicznego kataru. Obserwował. Po dłuższej chwili charakterystyczny cień przemknął w stronę korytarza. Coś zachrzęściło w zamku, drzwi uchyliły się na bezpieczną odległość. Rosły mężczyzna o zgarbionych ramionach wychylił się przez szparę koncentrując podejrzliwe spojrzenie na zatroskanym profilu szlachcianki. - Czego chcecie? - wyburczał odstraszająco, gdy ciemnowłosy wracał na swoje poprzednie miejsce.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kiedyś angażowała się w każdy postawiony krok, w każde wypowiedziane słowo. Z czasem zaczęła jednak wypierać wszystko co mogło jej to zaangażowanie przynieść. Widocznie jej psychika miała dość ciągłego ciężaru, który przyszło jej dźwigać. Nieopisany ból rozpierający jej klatkę piersiową, ucisk w skroniach, który nie chciał zelżeć nawet, kiedy było już po wszystkim i te wciąż napływające jej do oczu łzy. Nigdy nie twierdziła, że jest silna. Emocje w jej życiu grały bardzo dużą rolę. Może właśnie dlatego była tak okropnym Selwynem. Nie potrafiła być skałą, o którą obijają się fale, zwykle była właśnie falą. Wojna jednak coś w niej zmieniła. W krew jej weszło nakładanie masek. Nie zawsze mogła to kontrolować, nie zawsze mogła uciec od uczuć, które ją przepełniały, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak jej emocje wpływają na innych. Ludzie starali się ją chronić, otoczyć pieczą i zamknąć pod kloszem. Nie dziwiła się im. Znała się na tyle dobrze by wiedzieć, że w takich momentach bywa niezwykle żałosna. Wolała być wsparciem, wolała być skałą, a przynajmniej wtedy, gdy patrzą na nią inni. Vincent nie był tu wyjątkiem. Odkąd znów miała go blisko siebie czuła się lepiej. Czuła się tak jakby nic się nie zmieniło. Może powinna mieć tą łatwość bycia sobą by przy ludziach tak dla niej ważnych, ale nie potrafiła. Nie jeśli chodziło o Zakon, nie jeśli chodziło o wojnę. Nie była pewna czy zauważył w jej zachowaniu zmianę. Ona odczuwała ją za każdym razem, gdy wychodziła w teren. Stała się pragmatyczna, rzeczowa i przede wszystkim cicha. Starała się skupić na tym co najważniejsze chociaż nie zawsze jej to wychodziło. Nawet teraz, gdy stali przed domem rodziny tej biednej dziewczyny ze wszystkich sił starała się zachować powagę. Chciała być dla nich skałą.
Blondynka uniosła dłoń i zastukała w drzwi ponownie. Miała wrażenie, że zrobiła to zbyt mocno. Jakby natarczywie. Każda komórka jej ciała krzyczała, bo doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że za drzwiami znajdują się ludzie. Chcieli przekazać im wieści, na które prawdopodobnie od dawna czekają. Lucinda zdawała sobie sprawę z tego, że liczyli na inny finał, że wciąż mieli nadzieję. Nie chciała im tego odbierać, ale też wiedziała jak bardzo nadzieja jest w stanie zniszczyć życie. Odbiera możliwość zamknięcia drzwi, zostawia szczelinę, przez którą co jakiś czas się wygląda. Czasami najlepsze co można zrobić, to pozbawić kogoś właśnie nadziei.
Nagle drzwi domostwa się otworzyły, a w nich stanął rosły mężczyzna z posępną miną. Zaalarmowała go treść wypowiedzianych przez Vincenta słów. Czarodziej utkwił spojrzenie najpierw w blondynce, a dopiero po chwili przeniósł je na Rinehearta. – Skąd znacie Amy? – zapytał zanim zdążyli cokolwiek mu odpowiedzieć. Blondynka zawahała się, ale jedynie przez sekundę. – Nie znamy – odpowiedziała od razu, ale w jej głosie wybrzmiewał spokój. – Kiedy przechodziliśmy przez Church Street usłyszeliśmy rozmowę dwóch mężczyzn. Opowiadali o… - zatrzymała się odnajdując spojrzenie mężczyzny. - … zbrodni, której się dopuścili. Udało nam się dotrzeć do pana córki, ale niestety było już za późno. Nic nie mogliśmy dla niej zrobić. – dodała z pewnością w głosie, choć gula, która pojawiła się w jej krtani świadczyła o czymś zupełnie innym. – Amy miała przy sobie list i to dzięki niemu was odnaleźliśmy. Uznaliśmy, że powinniście o tym wiedzieć. Naprawdę bardzo mi przykro. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie większej straty. – blondynka próbowała znaleźć odpowiednie słowa, ale te nie istniały. Nie mogła powiedzieć mu nic co sprawiłoby, że poczułby się lepiej.
Mężczyzna wdawał się nie do końca rozumieć co Lucinda próbuje mu przekazać. Widziała jak zmienia się wyraz jego twarzy, jak walczy ze sobą by wyprzeć wiedzę, którą właśnie posiadł. Gdy drgnęła mu brew, blondynka wiedziała, że nie ma już odwrotu. Mleko się wylało. Przez chwile zaczęła się zastanawiać czy aby na pewno dobrze zrobili. – Gdzie oni są? – warknął mężczyzna przenosząc tym samym spojrzeniem na Vincenta. – Mów! – jego głos odbił się echem po Wrzosowisku. I było w nim tyle bólu. Tak wiele bólu.
Blondynka uniosła dłoń i zastukała w drzwi ponownie. Miała wrażenie, że zrobiła to zbyt mocno. Jakby natarczywie. Każda komórka jej ciała krzyczała, bo doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że za drzwiami znajdują się ludzie. Chcieli przekazać im wieści, na które prawdopodobnie od dawna czekają. Lucinda zdawała sobie sprawę z tego, że liczyli na inny finał, że wciąż mieli nadzieję. Nie chciała im tego odbierać, ale też wiedziała jak bardzo nadzieja jest w stanie zniszczyć życie. Odbiera możliwość zamknięcia drzwi, zostawia szczelinę, przez którą co jakiś czas się wygląda. Czasami najlepsze co można zrobić, to pozbawić kogoś właśnie nadziei.
Nagle drzwi domostwa się otworzyły, a w nich stanął rosły mężczyzna z posępną miną. Zaalarmowała go treść wypowiedzianych przez Vincenta słów. Czarodziej utkwił spojrzenie najpierw w blondynce, a dopiero po chwili przeniósł je na Rinehearta. – Skąd znacie Amy? – zapytał zanim zdążyli cokolwiek mu odpowiedzieć. Blondynka zawahała się, ale jedynie przez sekundę. – Nie znamy – odpowiedziała od razu, ale w jej głosie wybrzmiewał spokój. – Kiedy przechodziliśmy przez Church Street usłyszeliśmy rozmowę dwóch mężczyzn. Opowiadali o… - zatrzymała się odnajdując spojrzenie mężczyzny. - … zbrodni, której się dopuścili. Udało nam się dotrzeć do pana córki, ale niestety było już za późno. Nic nie mogliśmy dla niej zrobić. – dodała z pewnością w głosie, choć gula, która pojawiła się w jej krtani świadczyła o czymś zupełnie innym. – Amy miała przy sobie list i to dzięki niemu was odnaleźliśmy. Uznaliśmy, że powinniście o tym wiedzieć. Naprawdę bardzo mi przykro. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie większej straty. – blondynka próbowała znaleźć odpowiednie słowa, ale te nie istniały. Nie mogła powiedzieć mu nic co sprawiłoby, że poczułby się lepiej.
Mężczyzna wdawał się nie do końca rozumieć co Lucinda próbuje mu przekazać. Widziała jak zmienia się wyraz jego twarzy, jak walczy ze sobą by wyprzeć wiedzę, którą właśnie posiadł. Gdy drgnęła mu brew, blondynka wiedziała, że nie ma już odwrotu. Mleko się wylało. Przez chwile zaczęła się zastanawiać czy aby na pewno dobrze zrobili. – Gdzie oni są? – warknął mężczyzna przenosząc tym samym spojrzeniem na Vincenta. – Mów! – jego głos odbił się echem po Wrzosowisku. I było w nim tyle bólu. Tak wiele bólu.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
On nie porzucał takowej postawy – przejmował, współdzielił odpowiedzialność za krzywdy, prostolinijne cierpienia wyrządzone najbliższym i najważniejszym jednostkom. Ten stan rozszerzał się coraz dalej, przenosił na niewinne osobistości dotknięte jarzmem nieustającego, wojennego reżimu. Przyjmował część rozdzierającej winy, smutnych konsekwencji wynikających z niedoniesienia pomocy w wyznaczonym czasie. Karcił się za pasywną bezczynność, brak możliwości przewidzenia podobnych tragedii rozprzestrzenionych po terytorium całego kraju. Był po prostu bezsilny. Załamywał ręce, odreagowywał nagromadzoną złość wypływjącą na ponurą, jesienną powierzchnię. Nie rozumiał tej wszechobecnej niesprawiedliwości, ludzkiej znieczulicy, odwracającej wzrok od najgorszego okrucieństwa. Czyżby byli do tego przyzwyczajeni? Pogodzeni z losem, w którym przyszło im egzystować? Nie ukrywał skrajnych emocji, które w tym samym momencie malowały się na ściągniętej, przybrudzonej ziemią twarzy, odbijały się w nieobecnym, chmurnym błękicie przygaszonego spojrzenia. Charakteryzowały energiczny, przyspieszony krok, który mimo rozchodzącego bólu, starał się przemierzyć odległość prowadzącą do rodziny młodocianej ofiary. Chciał mieć to już za sobą. Niewysoka postać krocząca tuż przy jego ramieniu, dodawała mu otuchy. I choć ostatkiem sił powstrzymywał się od oddelegowania jej w bezpieczne miejsce pod znakiem paranoicznej troski, wiedział, że była mu potrzebna. W tej wyjątkowej sytuacji nie da sobie rady sam. Blondynka była zawsze zdeterminowana i profesjonalna. Miała w sobie nieposkromione pokłady siły, może nawet większe niż te jego? Dzięki niej mógł ustabilizować oddech, oprzeć się na części statycznego ramienia, mimo wyrośniętej, ponadprzeciętnej postury. Nie przeszkadzała mu bezgraniczna cisza, która spowiła obie, kroczące zakurzoną ulicą aparycje. Była wyczekiwana, kojąca. Wiatr zmagał się z każdą sekundą, a pierwsze, zimne krople spoczęły na materiałowych okryciach wierzchnich. Westchnął ciężko, gdy serce rozbijało się o twardą strukturę wszystkich żeber. Stanął za partnerką pozwalając, aby czyniła powinność; osłaniał tyły, rozglądał się na boki w poszukiwaniu potencjalnego niebezpieczeństwa. Pozwolił, aby po raz kolejny zastukała w drewniane drzwi pokryte zieloną, odchodzącą farbą. Sam kręcił się pod bocznymi oknami, starając się wybadać jakąkolwiek obecność. Bali się. Obce persony dobijały się do spokojnego domostwa niosąc niewiarygodne, tragiczne w skutkach wieści. Nie mogli tego tak zostawić, nie teraz, zaszli przecież tak daleko. Słowa zatrzymywały się w zaciśniętej krtani, gdy nieco głośniej wydobywał złożone sylaby. Podziałało. Wrota otworzyły się nieznacznie, a sylwetka obcego mężczyzny o zapadniętych powiekach ukazała się stojącej nieopodal szlachciance. Ciemnowłosy ostrożnie zawrócił. Stanął w bezpiecznej okolicy, bacznie lustrując pierwszą wymianę zdań. Ojciec zaginionej zatrzymał na nim swój oskarżycielski wzrok; mógł przysiąść, iż przez cały jego kręgosłup przeszedł lodowaty dreszcz: – Stoczyliśmy z nimi morderczy pojedynek… – zaczął nieco ciszej, początkowo spoglądając w ziemię, lecz stosunkowo szybko zreflektował się i skoncentrował baczne, przenikliwe spojrzenie na przygarbionym gospodarzu. – Udało nam się ich pokonać. Uciekli, byli srogo poturbowani. – odchrząknął. – Nie wrócą już do tego miasta. – zakomunikował, czekając na kolejną, wylewną i gniewną odpowiedź. Lekko posiwiały jegomość milczał, analizował informacje, które powoli docierały do wszystkich kanalików mózgowych. Pod powiekami rysował się cień łez. Vincent zrobił kilka korków do przodu, jedocześnie wydobywając z skórzanej torby wspomniany wcześniej list: – Ten list znalazłem w jej torbie. Był na nim pański adres. Na pewno chciała, żeby trafił do państwa rąk. – powiedział i wręczył go rozdygotaną dłonią.
– To jej pismo… – wymamrotał cicho doglądając mały świstek papieru z każdej strony. Przytulił go do piersi, a pierwsza, słona kropla spłynęła po zarośniętym policzku. Coś ścisnęło całe jego serce… Rineheart wyprostował plecy, starając się zachować całkowity profesjonalizm: – Proszę mnie posłuchać. Nic nie zadośćuczyni państwu tej okrutnej tragedii. Jest nam niezmiernie przykro, staraliśmy się zrobić co w naszej mocy. Jeśli… – zastopował na moment spoglądając na zatroskaną Hensley. – Jeśli będą państwo chcieli zabrać ciało, znajduje się na rogu Church Street, w zaułku przy miejskiej aptece. Mogę w tym pomóc, proszę po prostu dać mi znać, zostawię kontakt... Jeśli potrzebują państwo jeszcze… – gospodarz przerwał mu w półsłowie i nieobecnym, wypranym z emocji tonem rzekł: – Idźcie już stąd zanim przysporzycie więcej niepotrzebnych kłopotów. – po czym zamknął drzwi ryglując je na kilka, wewnętrznych zamków. Przez moment stali w bezruchu, byli w szoku. Nie chcieli pomocy, czy aby na pewno wszystko było w porządku? Deszcz zmagał się z każdą sekundą, postanowili wracać. Wyciągnął miotłę przyczepioną do tyłu pleców i pomagając usadowić się swej towarzyszce odwiózł ją w bezpieczne miejsce, z którego teleportowali się wprost pod jej dom. Chciał mieć na nią oku do samego końca. Do Irlandii wrócił późnym wieczorem padając na łóżko w typowej bezsilności i niezatrzymanym marazmie. Miał już dość.
| zt x2
– To jej pismo… – wymamrotał cicho doglądając mały świstek papieru z każdej strony. Przytulił go do piersi, a pierwsza, słona kropla spłynęła po zarośniętym policzku. Coś ścisnęło całe jego serce… Rineheart wyprostował plecy, starając się zachować całkowity profesjonalizm: – Proszę mnie posłuchać. Nic nie zadośćuczyni państwu tej okrutnej tragedii. Jest nam niezmiernie przykro, staraliśmy się zrobić co w naszej mocy. Jeśli… – zastopował na moment spoglądając na zatroskaną Hensley. – Jeśli będą państwo chcieli zabrać ciało, znajduje się na rogu Church Street, w zaułku przy miejskiej aptece. Mogę w tym pomóc, proszę po prostu dać mi znać, zostawię kontakt... Jeśli potrzebują państwo jeszcze… – gospodarz przerwał mu w półsłowie i nieobecnym, wypranym z emocji tonem rzekł: – Idźcie już stąd zanim przysporzycie więcej niepotrzebnych kłopotów. – po czym zamknął drzwi ryglując je na kilka, wewnętrznych zamków. Przez moment stali w bezruchu, byli w szoku. Nie chcieli pomocy, czy aby na pewno wszystko było w porządku? Deszcz zmagał się z każdą sekundą, postanowili wracać. Wyciągnął miotłę przyczepioną do tyłu pleców i pomagając usadowić się swej towarzyszce odwiózł ją w bezpieczne miejsce, z którego teleportowali się wprost pod jej dom. Chciał mieć na nią oku do samego końca. Do Irlandii wrócił późnym wieczorem padając na łóżko w typowej bezsilności i niezatrzymanym marazmie. Miał już dość.
| zt x2
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dni były coraz zimniejsze – chłód wkradał się do każdego miejsca, sprawiając, że z każdym oddechem człowiek wydawał się oddać jakąś cząstkę siebie. Biorąc pod uwagę to, że nie miała własnego domu, a co za tym szło, spała albo na statku, albo u znajomych, albo też po prostu wślizgując się do pustych mieszkań i pomieszczeń, w którym mogłaby odpocząć nie niepokojona przez nikogo, Thalia miała wrażenie, że ostatnimi czasy nie zaznała tak naprawdę porządnego ciepła. Mimo to, pozostawała wciąż w ruchu, wciąż w działaniu, nie pozwalając sobie nawet na chwilowy odpoczynek względem duszy, wiedząc, że odnajdywała się lepiej w wirze wydarzeń niż większość znanych jej osób. Potrafiła odnaleźć balans i wyszukać odpowiednie miejsce w świecie, jednocześnie nie przemęczając się ani nie zmuszając się do przekraczania swoich granic, najpierw je wyczuwając, potem je przesuwając.
Interesy zagnały ją w stronę Norfolk – miejsca, w które spoglądała z niechęcią kiedy to za każdym razem przypominała sobie o tym, że ziemie te były pod władaniem Traversów, którzy jak raz nie umieli dobrze ogarnąć potrzeb własnego społeczeństwa, opowiadając się za tym, by wybić wszystkich niemagicznych mieszkańców ziem, a tym samym nie opowiadając się po stronie logicznych handlowych rozwiązań. No i wciąż wydawali się uprzedzeni odnośnie przyjmowania kobiet na pokład, tak jakby miało to mieć jakiekolwiek większe znaczenie, zwłaszcza w momencie, kiedy wszystkie ręce na pokładzie mogli się przydać. Było coś zdumiewającego w tym, że w takich wypadkach mentalność ludzka potrafiła utknąć dwa stulecia wstecz, tak jakby to był jakiś wielki problem.
Bo kobiety i rudzi przynoszą pecha.
Jakby przynosili pecha, to jej statek nie pływałby bez większych problemów jedenaście cholernych lat. Nikt z załogi nie skończył też zjedzony przez psidawki czy jakakolwiek inną bezsensowną śmiercią (znaczy nie tak, że nikt nie umarł, ale ten pech jakoś nie żył), więc takie bzdurne kwestie najlepiej było sprzątnąć na śmietnik historii. Zaciskała jednak zęby, znosząc to wszystko, znosząc klątwę, którą miała na sobie, podczas gdy czekała, aż zaufane osoby podpowiedzą jej co dalej, teraz po prostu kierując się w stronę „pracy” – jeden z jej kontaktów mieszkał w okolicy, a ona potrzebowała dowiedzieć się, co dokładnie zadziało się z ostatnią dostawą i czemu była opóźniona. Towarzyszyła jej orlica, bo Thalia uważała, że dobrze będzie, jak będzie mogła rozprostować skrzydła, a Kymopoleia zdecydowanie będzie mieć czas aby może jeszcze coś złowić? Nie narzekałaby za darmowego królika.
Ekwipunek: różdżka, szata, dobrze wyważony nóż (+10 do obrażeń ciętych), kryształ teleportujący, orzeł.
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Po raz kolejny praca zaprowadziła mnie poza Londyn. To już tradycja, że każdy dłużnik próbował spierdolić jak najdalej od stolicy, myśląc, że gdzieś pośrodku niczego - na największym zadupiu wyspy, bank go nie znajdzie. Niestety- albo i stety - Gringott zatrudniał wielu dobrych specjalistów, tak że każdy spietrany idiota mógł być pewien, że wcześniej czy później, komornik w końcu zapuka do jego drzwi i weźmie, co uzna za stosowne. Po dobroci bądź nie. Praktyka pokazuje, że to scenariusz numer dwa jest najbardziej popularny. Ale tak patrząc prawdzie w oczy, nawet jeśli ktoś padłby przede mną na kolana i wciskał mi złoto w dłonie - nawet z nadwyżką, to dostałby syty wpierdol. Tak profilaktycznie. Ku przestrodze. Przecież każdy musi wiedzieć, co czeka każdego, kto odważy się naruszyć umowę pożyczki. Ale miejscowi nadal powtarzają swoje błędy. Uciekają, chowają się i są zaskoczeni, kiedy ktoś za karę wyrywa im paznokcie. Historia pokazuje, że z czarodziejami inaczej się nie da. Kiedy jesteś dla nich miły i chcesz robić interesy, to chuje cię okradną, a później będę udawać, że nic się nie stało i to ty jesteś winien.
Miejsce, do którego przybyłam, wyglądało jak kompletnie wyludnione pustkowie. Nic tylko śnieg po horyzont i pizgający wiatr z morza. Ciekawe, że to właśnie w tej okolicy ktoś urządził sobie kryjówkę. Ale nic dziwnego, biorąc pod uwagę, miejsce i to, na kogo tym razem polowałam. Handlarz, dealer i człowiek od przekrętów, pracujący dla mojej “ulubionej” grupy chujków z City. O ile najpierw ostrożnie obserwowaliśmy się na odległość, wyznaczaliśmy granicę wpływów, to od kiedy wpierdolili mi się w interesy, nie pozostawili mi wyboru - psidwacze syny musiały zapłacić.
A cóż może być lepszego niż branie pod buta kluczowych postaci, używając do tego legalnych metod? Zapowiada się ciekawa wymiana zdań… A może nawet handel? Cóż. Jak się nie dogadamy co do nowych warunków współpracy - ratunek od bezdusznej machiny bankowej biurokracji, w zamian za posłuszeństwo… to będzie jak zawsze.
Kolejny nieszczęśliwy wypadek i skręcony kark.
Nic straconego.
Zapalam sobie papierosa w ramach małej przerwy, zanim wyruszę dalej - w stronę szaro-białego horyzontu. Na szczęście wiatr na chwilę ustał i można było delektować się dymem. Oczyścić zatoki przed zbliżającą się wonią zwycięstwa - metalicznym zapachem krwi i moczu.
|Ekwipunek: różdżka, kryształ odporności magicznej, magiczna szabla (+15 do walki wręcz), zastraszający amulet
Miejsce, do którego przybyłam, wyglądało jak kompletnie wyludnione pustkowie. Nic tylko śnieg po horyzont i pizgający wiatr z morza. Ciekawe, że to właśnie w tej okolicy ktoś urządził sobie kryjówkę. Ale nic dziwnego, biorąc pod uwagę, miejsce i to, na kogo tym razem polowałam. Handlarz, dealer i człowiek od przekrętów, pracujący dla mojej “ulubionej” grupy chujków z City. O ile najpierw ostrożnie obserwowaliśmy się na odległość, wyznaczaliśmy granicę wpływów, to od kiedy wpierdolili mi się w interesy, nie pozostawili mi wyboru - psidwacze syny musiały zapłacić.
A cóż może być lepszego niż branie pod buta kluczowych postaci, używając do tego legalnych metod? Zapowiada się ciekawa wymiana zdań… A może nawet handel? Cóż. Jak się nie dogadamy co do nowych warunków współpracy - ratunek od bezdusznej machiny bankowej biurokracji, w zamian za posłuszeństwo… to będzie jak zawsze.
Kolejny nieszczęśliwy wypadek i skręcony kark.
Nic straconego.
Zapalam sobie papierosa w ramach małej przerwy, zanim wyruszę dalej - w stronę szaro-białego horyzontu. Na szczęście wiatr na chwilę ustał i można było delektować się dymem. Oczyścić zatoki przed zbliżającą się wonią zwycięstwa - metalicznym zapachem krwi i moczu.
|Ekwipunek: różdżka, kryształ odporności magicznej, magiczna szabla (+15 do walki wręcz), zastraszający amulet
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
The member 'Zlata Raskolnikova' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Orlica przysiadła na gałęzi, rozglądając się po okolicy. Thalia miała momentami wrażenie, że ptak wiedział nieco więcej, tak jakby spodziewał się nadchodzących wydarzeń i ciężko nie było w to wierzyć, kiedy patrzyło się w jej brązowe tęczówki. A potem czar pryskał, kiedy tylko Kymopoleia wpadła na masz przy okazji kołysania statku. Naprawdę, czasem zazdrościła ptakom tego, jak zgrabnie się poruszały, ale od każdej reguły były jakieś wyjątki. Mimo to, orlica wydawała się teraz bardziej czujna niż zwykle, być może przez nowe otoczenie, a być może przez poszukiwanie jedzenia. Jednak zamiast smacznego królika dostrzegła Zlatę, stojącą gdzieś z papierosem w dłoni, wydając z siebie ostrzegawczy skrzek.
Zdecydowanie zwróciło to uwagę Thalii, która przystanęła w miejscu, spokojnie i ostrożnie zbliżając się w stronę miejsca, skąd dobiegał hałas. Okolica nie była jednak tak wyludniona, ale to po prostu mógł być wracający do swojej kryjówki Edmund. Wolałaby wiedzieć od razu, bo dodatkowe zagrożenie musiało oznaczać dodatkowe problemy, a mimo swojej porywczości życiowej, do pracy podchodziła z pełnym profesjonalizmem, mierząc też siły na zamiary. W tym momencie ostrożnie wychyliła się zza linii drzew, zdecydowanie się nie skradając – wiedziała, ze w tym momencie skradanie się było idiotyzmem i zaskakiwanie kogoś mogło mieć opłakane skutki, kiedy niektórzy na dzień dobry potrafili rzucić w ciebie zaklęciem. Gdyby to był tylko paraliż, to mogłaby się uznawać za szczęściarę.
- Ciekawe miejsce na przechadzkę – skomentowała, unosząc też dłonie na powitanie. Chciała pokazać, że nie trzymała w nich różdżki, a to oznaczało, że ani nie stanowiła zagrożenia, ani też nie zamierzała atakować. Ot, kulturalna rozmowa dwóch kobiet, które akurat spotkały się tutaj w lesie i po prostu wybierały się…gdzieś. Gdzie dokładnie, tego nie wiedziała, a przynajmniej ze strony Zlaty. I to, czy miała się dowiedzieć, zależało też od tej rozmowy. – Jeżeli masz tego więcej, to chętnie odkupię jednego od ciebie. – Wskazała na papierosa, wiedząc, że nie był to najbardziej dostępny towar. Nie każdy jej znajomy wydawał się chętny do wydawania jej swoich zapasów, nawet w zamian za coś innego.
- Kojarzę trochę okolicę, w razie czego mogę pomóc z szukaniem konkretnego miejsca. – Spodziewała się, że kobieta będzie o wiele ostrożniejsza niż podawać jej będzie swoją lokację, ale teraz? Teraz czas był ostrożne poznawanie siebie i dowiedzenie się, co zagnało dwie kobiety na prawie pustkowie.
Zdecydowanie zwróciło to uwagę Thalii, która przystanęła w miejscu, spokojnie i ostrożnie zbliżając się w stronę miejsca, skąd dobiegał hałas. Okolica nie była jednak tak wyludniona, ale to po prostu mógł być wracający do swojej kryjówki Edmund. Wolałaby wiedzieć od razu, bo dodatkowe zagrożenie musiało oznaczać dodatkowe problemy, a mimo swojej porywczości życiowej, do pracy podchodziła z pełnym profesjonalizmem, mierząc też siły na zamiary. W tym momencie ostrożnie wychyliła się zza linii drzew, zdecydowanie się nie skradając – wiedziała, ze w tym momencie skradanie się było idiotyzmem i zaskakiwanie kogoś mogło mieć opłakane skutki, kiedy niektórzy na dzień dobry potrafili rzucić w ciebie zaklęciem. Gdyby to był tylko paraliż, to mogłaby się uznawać za szczęściarę.
- Ciekawe miejsce na przechadzkę – skomentowała, unosząc też dłonie na powitanie. Chciała pokazać, że nie trzymała w nich różdżki, a to oznaczało, że ani nie stanowiła zagrożenia, ani też nie zamierzała atakować. Ot, kulturalna rozmowa dwóch kobiet, które akurat spotkały się tutaj w lesie i po prostu wybierały się…gdzieś. Gdzie dokładnie, tego nie wiedziała, a przynajmniej ze strony Zlaty. I to, czy miała się dowiedzieć, zależało też od tej rozmowy. – Jeżeli masz tego więcej, to chętnie odkupię jednego od ciebie. – Wskazała na papierosa, wiedząc, że nie był to najbardziej dostępny towar. Nie każdy jej znajomy wydawał się chętny do wydawania jej swoich zapasów, nawet w zamian za coś innego.
- Kojarzę trochę okolicę, w razie czego mogę pomóc z szukaniem konkretnego miejsca. – Spodziewała się, że kobieta będzie o wiele ostrożniejsza niż podawać jej będzie swoją lokację, ale teraz? Teraz czas był ostrożne poznawanie siebie i dowiedzenie się, co zagnało dwie kobiety na prawie pustkowie.
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ziąb wpełzał pod skórę, przenikał głęboko w stawy, jakby miał zamiar zmrozić krew i pokryć szronem kości. Wiatr z morza, jego wilgoć, zawsze potęgowały uczucie zimna, przez co nawet lekki mróz doskwierał równie mocno, co lodowate noce w tajdze. Chociaż… nie. Nie aż tak. Z syberyjską tajgą mało co się mogło równać.
Z zadumy nagle wyrywa mnie krzyk ptaka, pomaga powrócić do rzeczywistości z podróży myślami w przeszłość. Chyba mój przystanek trwa już zdecydowanie za długo. Trzeba ruszać, nie ma co odmrażać sobie dupy. Jednak nim cisnęłam petem w biały, dziewiczy śnieg, zza drzew wyszła jakaś kobieta, zadając durne pytanie. Czy to przydupaska miejscowego lordostwa? Chuj wie. Ale nie wyglądała i nie brzmiała jak ktoś z ich otoczenia. No, chyba że to pracownik ministerstwa albo ktoś inny. Chuj ich to obchodzi - jestem to oficjalnie z ramienia banku.
-Nie wasz interes - odpowiadam i w końcu wyrzucam niedopałek przez ramię.
Na szczęście propozycja handlu trochę poprawiła mi nastrój, tak że mogłam olać chujowe pierwsze pytanie.
-Niech stracę, 15 srebrnych* za 5 fajek - rzucam propozycję, chociaż nie mam zamiaru dziś się targować. - Czyli Ttyle, ile mam w papierośnicy, minus jedna dla mnie na drogę.
Chwilę wpatruję się w nieznajomą, zastanawiając się, czy jest sens ją w to mieszać. Czy będzie przydatna, czy tylko przepierdoli mi czas? Z drugiej strony, nakurwiać po okolicy, tonąc w śniegu po pas, w poszukiwaniu tego chujka, dopiero będzie marnotrawstwo czasu.
No dobra, zobaczymy, czy ma to jakiś sens. Najwyżej się dziewuchę odpierdoli, jeśli będzie kombinować.
-Możliwe - wydobywam z kieszeni kurtki legitymację. W takich chwilach czuję się jak mundurowy. - Raskolnikova, bank Gringotta. Poszukuję osobnika, przedstawiającego się nazwiskiem Pendrick. Podobno od niedawna przebywa w tych stronach. Ciemne włosy, krzywy nochal, szare oczy i mała blizna pod dolną wargą.
Koleżanka pewnie nie kojarzy miejscowych bandziorów, ale co tam. Może psidwaczy syn zdążył już komuś nadepnąć na odcisk albo w inny sposób sprawić, że został już zauważony i zapamiętany. Oby.
-Prawdopodobnie prowadzi sklep wielobranżowy lub warsztat naprawczy. Widzieliście takiego jegomościa w tej okolicy? Jeśli tak, to możemy się dogadać co do ceny waszych usług.
Będzie to mała samowolka, bo rzadko bierzemy podwykonawców. Ale jeśli ma to przyspieszyć proces, to nie ma co kitrać bez sensu monety. Albo jedzenie.
|15pm
Z zadumy nagle wyrywa mnie krzyk ptaka, pomaga powrócić do rzeczywistości z podróży myślami w przeszłość. Chyba mój przystanek trwa już zdecydowanie za długo. Trzeba ruszać, nie ma co odmrażać sobie dupy. Jednak nim cisnęłam petem w biały, dziewiczy śnieg, zza drzew wyszła jakaś kobieta, zadając durne pytanie. Czy to przydupaska miejscowego lordostwa? Chuj wie. Ale nie wyglądała i nie brzmiała jak ktoś z ich otoczenia. No, chyba że to pracownik ministerstwa albo ktoś inny. Chuj ich to obchodzi - jestem to oficjalnie z ramienia banku.
-Nie wasz interes - odpowiadam i w końcu wyrzucam niedopałek przez ramię.
Na szczęście propozycja handlu trochę poprawiła mi nastrój, tak że mogłam olać chujowe pierwsze pytanie.
-Niech stracę, 15 srebrnych* za 5 fajek - rzucam propozycję, chociaż nie mam zamiaru dziś się targować. - Czyli Ttyle, ile mam w papierośnicy, minus jedna dla mnie na drogę.
Chwilę wpatruję się w nieznajomą, zastanawiając się, czy jest sens ją w to mieszać. Czy będzie przydatna, czy tylko przepierdoli mi czas? Z drugiej strony, nakurwiać po okolicy, tonąc w śniegu po pas, w poszukiwaniu tego chujka, dopiero będzie marnotrawstwo czasu.
No dobra, zobaczymy, czy ma to jakiś sens. Najwyżej się dziewuchę odpierdoli, jeśli będzie kombinować.
-Możliwe - wydobywam z kieszeni kurtki legitymację. W takich chwilach czuję się jak mundurowy. - Raskolnikova, bank Gringotta. Poszukuję osobnika, przedstawiającego się nazwiskiem Pendrick. Podobno od niedawna przebywa w tych stronach. Ciemne włosy, krzywy nochal, szare oczy i mała blizna pod dolną wargą.
Koleżanka pewnie nie kojarzy miejscowych bandziorów, ale co tam. Może psidwaczy syn zdążył już komuś nadepnąć na odcisk albo w inny sposób sprawić, że został już zauważony i zapamiętany. Oby.
-Prawdopodobnie prowadzi sklep wielobranżowy lub warsztat naprawczy. Widzieliście takiego jegomościa w tej okolicy? Jeśli tak, to możemy się dogadać co do ceny waszych usług.
Będzie to mała samowolka, bo rzadko bierzemy podwykonawców. Ale jeśli ma to przyspieszyć proces, to nie ma co kitrać bez sensu monety. Albo jedzenie.
|15pm
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Wrzosowisko
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk