[sen]Home sweet home
AutorWiadomość
Zimna tafla przejrzystej wody skrzyła się w słońcu, mącona stanowczymi uderzeniami wiatru, z premedytacją burzącego spokój ukrytej leśnej sadzawki. Pokaźne krople wilgoci przelewały się przez brzegi, pokrywając śliską cieczą i piaskiem zmieszanym z drobnymi krzemieniami zaścielającymi dno oczka pobliskie kamienie. Wypolerowane, ciemne, gładkie jak lustro od nieustającej pracy natury, świeciły jak ślepia czarnej pantery, pozostając na szczęście fantazyjną ułudą. Leśna głusza nie kryła w sobie pomruków egzotycznego drapieżnika, Magnus doskonale znał ścieżki wytyczone w tym borze; gęste korony wysokich drzew mieniły się barwą podobną do jego tęczówek, grająca w nim cisza wyrównywała oddech po najcięższym wysiłku, a świeże powietrze, przesycone zapachem dziko rosnącej trawy, bijącego nieopodal źródła i cienko przędzonych pajęczyn, wdzierało się gwałtem w nozdrza, prędko wypełniając klatkę piersiową. Zaszywał się w swej królewskiej samotni, szukając na wydeptanym gruncie śladów po toczącej się koronie, upadłej z jego głowy. Odbicie ciężkiej, metalowej obręczy winno pozostawać widoczne dla wprawnego oka tropiciela, lecz ozdoba przepadła bez śladu - a wraz z nią zniknęła także moc Magnusa. Ulatniała się mimochodem, bez sygnałów ostrzegawczych, darując sobie wielką pompę i pokaz ostatnich, magicznych fajerwerków. Po prostu słabła, a Rowle nie umiał wykrzesać z siebie dostatecznej energii, by dowieść, że nadal w pełni nad nią panuje. Zaraza w jedną noc wykorzeniła ich wszystkich z kultywowanej przez wieki tradycji: opętanie, paranoja, zamęt panujący w Beeston przywodził na myśl wielki terror, acz zamiast świstu gilotyny, ostatnim chwilom towarzyszył gardłowy charkot z wilczych pysków oraz przeszywające wycie dawnych zwierzęcych sług dumnego rodu. Wszystko, w co wierzył rozsypało się jak domek z kart.
Dziesięć lat temu.
Jego różdżka pękła na pół, obracana w dużej dłoni, nostalgicznie wspominał, jak trzymał ją z czułością, odliczając chwile do rozdzielenia się kawałków drewna. Nie żywił nadziei, odkąd trzymała się już na ostatnim włóknie smoczego serca, choć desperacko starał się utrzymać ją w nienaruszonym stanie. Relikwie dawnej świetności, nie zdobył się nigdy na to, by ją wyrzucić. Pogrzebał ją tutaj, niedaleko, świadomie wybierając odosobnione miejsce, schowane przed wzrokiem obcych oraz wszędobylskich dzieci. Nie pozwalał im samym wypuszczać się do lasu, na szczęście słuchały ojca, wiedząc, że nieposłuszeństwo będzie ich drogo kosztować. Łakocie poznikały z niższych krzewów, a woń pierniczków przestała kusić swą korzenną intensywnością, ale Magnus nie zostawiał niczego przypadkowi. Zwłaszcza, losu swoich potomków, których nie mógł już obronić magią. Stojąc nad kołyską gotów był zabić gołymi rękami i od tego czasu nie zmieniło się nic. Lorcan prawie dorównywał mu wzrostem, Vivienne odziedziczyła wrażliwość po matce, mały Bevan ledwo nauczył się chodzić i już ganiał za ich psami, traktując te wyścigi jak najlepszą rozrywkę, lecz dzieci nadal potrzebowały ochrony. Nie opieki - chciał zahartować ich charakter, by jak najlepiej poradziły sobie później, by nie musiały przechodzić tego, co ich ojciec. Pierwsze tygodnie bez magii były męką, upokorzenie zaś nieustannie wracało torsjami, gnąc go w pół i wymuszając wymioty, uporał się z tą hańbą, lecz pracował na to latami. Ciemne, zwichrzone włosy mieniły się srebrem, w niestarannie przystrzyżonej brodzie przebłyskiwały siwe pasma, wnętrze szorstkich dłoni pokryły odciski - prozaiczne symbole ciężkiej, fizycznej pracy - a błysk w oczach coraz częściej przyćmiewało zmęczenie i troska. Westchnął, po raz ostatni uderzając siekierą w kawałek drewna, pękający idealnie na pół. Pozbierał szczapy do sporego kosza, powinno wystarczyć na wieczór, ale jeśli będzie musiał, pośle Lorcana do drewutni po więcej polan. Magnus zagwizdał przeciągle, czemu zaczęło towarzyszyć przenikliwe ujadanie wielkiego psa, przypadającego znikąd do stóp mężczyzny i zaczynającego się do nich łasić. Odgonił go jednym ostrym spojrzeniem, miał dość zabawy, chwytał go wieczorny ziąb, a wiedział, że w domu czeka na niego żona z gorącym posiłkiem. Proste marzenia fizycznego pracownika, nisko upadł w porównaniu z wystawnym życiem, jakie wiódł przed, ale... Magnus był szczęśliwy.
-Wróciłem - zawołał od progu, wieszając flanelową kurtę na topornie wystruganym, drewnianym wieszaku. Instynktownie podążył do kuchni, wcześniej nakazując najstarszemu synowi rozpalić w kominku, a dwójkę młodszych dzieci gładząc po kędzierzawych główkach.
-Nie broili za bardzo? - spytał, obejmując stojącą tyłem do niego kobietę i przelotnie całując ją w szyję. Dotyk jego zmarzniętych dłoni nie mógł być przyjemny, lecz Magnus nie dbał o ten drobny dyskomfort wyświadczany żonie, wiedząc, że mu to wybaczy.
Dziesięć lat temu.
Jego różdżka pękła na pół, obracana w dużej dłoni, nostalgicznie wspominał, jak trzymał ją z czułością, odliczając chwile do rozdzielenia się kawałków drewna. Nie żywił nadziei, odkąd trzymała się już na ostatnim włóknie smoczego serca, choć desperacko starał się utrzymać ją w nienaruszonym stanie. Relikwie dawnej świetności, nie zdobył się nigdy na to, by ją wyrzucić. Pogrzebał ją tutaj, niedaleko, świadomie wybierając odosobnione miejsce, schowane przed wzrokiem obcych oraz wszędobylskich dzieci. Nie pozwalał im samym wypuszczać się do lasu, na szczęście słuchały ojca, wiedząc, że nieposłuszeństwo będzie ich drogo kosztować. Łakocie poznikały z niższych krzewów, a woń pierniczków przestała kusić swą korzenną intensywnością, ale Magnus nie zostawiał niczego przypadkowi. Zwłaszcza, losu swoich potomków, których nie mógł już obronić magią. Stojąc nad kołyską gotów był zabić gołymi rękami i od tego czasu nie zmieniło się nic. Lorcan prawie dorównywał mu wzrostem, Vivienne odziedziczyła wrażliwość po matce, mały Bevan ledwo nauczył się chodzić i już ganiał za ich psami, traktując te wyścigi jak najlepszą rozrywkę, lecz dzieci nadal potrzebowały ochrony. Nie opieki - chciał zahartować ich charakter, by jak najlepiej poradziły sobie później, by nie musiały przechodzić tego, co ich ojciec. Pierwsze tygodnie bez magii były męką, upokorzenie zaś nieustannie wracało torsjami, gnąc go w pół i wymuszając wymioty, uporał się z tą hańbą, lecz pracował na to latami. Ciemne, zwichrzone włosy mieniły się srebrem, w niestarannie przystrzyżonej brodzie przebłyskiwały siwe pasma, wnętrze szorstkich dłoni pokryły odciski - prozaiczne symbole ciężkiej, fizycznej pracy - a błysk w oczach coraz częściej przyćmiewało zmęczenie i troska. Westchnął, po raz ostatni uderzając siekierą w kawałek drewna, pękający idealnie na pół. Pozbierał szczapy do sporego kosza, powinno wystarczyć na wieczór, ale jeśli będzie musiał, pośle Lorcana do drewutni po więcej polan. Magnus zagwizdał przeciągle, czemu zaczęło towarzyszyć przenikliwe ujadanie wielkiego psa, przypadającego znikąd do stóp mężczyzny i zaczynającego się do nich łasić. Odgonił go jednym ostrym spojrzeniem, miał dość zabawy, chwytał go wieczorny ziąb, a wiedział, że w domu czeka na niego żona z gorącym posiłkiem. Proste marzenia fizycznego pracownika, nisko upadł w porównaniu z wystawnym życiem, jakie wiódł przed, ale... Magnus był szczęśliwy.
-Wróciłem - zawołał od progu, wieszając flanelową kurtę na topornie wystruganym, drewnianym wieszaku. Instynktownie podążył do kuchni, wcześniej nakazując najstarszemu synowi rozpalić w kominku, a dwójkę młodszych dzieci gładząc po kędzierzawych główkach.
-Nie broili za bardzo? - spytał, obejmując stojącą tyłem do niego kobietę i przelotnie całując ją w szyję. Dotyk jego zmarzniętych dłoni nie mógł być przyjemny, lecz Magnus nie dbał o ten drobny dyskomfort wyświadczany żonie, wiedząc, że mu to wybaczy.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dni bywały teraz niezwykle krótkie. Nie przez porę roku, praktycznie niezmienną w pojmowaniu każdego, kto nie miał tyle czasu ile jeszcze kilka lat temu by kontemplować wszelką niestałość. Wszystko zlewało się w jedność, a każda chwila była tak podobna do poprzedniej, iż ciężko było wyłowić cokolwiek co zadziwiało. Jednak wciąż brakowało im czasu, wcześniej łaskawie darowanego dzięki udogodnieniom płynącym z właściwej inkantacji. Magia ich świata obumarła po cichu, wzbijając kurz cierpiętniczego okrzyku dopiero na swym pogrzebie. I chociaż naturalnie wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku, podświadome uczucie że tak nie jest nie dawało spokoju w żadnym momencie dnia. Problem leżał w tym, że nie potrafiła i chyba nie chciała tego rozgryźć. Przynajmniej od jakiegoś momentu.
Wstawała wraz ze słońcem. Jak każdego ranka z ociąganiem, lecz przyzwyczajeniem wysuwała się spod ciepłych skór w chłód poranka, drżąc na powitanie nowego dnia i jego systematyczności. Nie miała czasu na czcze rozmyślania, kiedy zaraz po niej budziła się do życia trójka dzieci i całe obejście. Ciągle się sobie dziwiła, teraz była jednak żoną, matką i życiowym wyborem, chociaż abstrakcja tego stanu nieodmiennie wpędzała ją zarówno w zakłopotanie jak i rozbawienie. Każdego dnia też odczuwała brak kojącej mężowskiej obecności, sunąc dłonią po wciąż ciepłej od jego ciała stronie łóżka, które opuszczał na chwilę przed nią, by posilić się nim pójdzie zapewniać im wszystkim przetrwanie. Szybko musiała nauczyć się dorosłego życia. Dziwiła się samej sobie z przeszłości – kiedy jeszcze jedynie bawiła się w magizoologię, nie starając się wdepnąć w stateczność i każdego dnia mogąc być kimś innym. Od tamtej pory przeszła prawie drastyczne zmiany – nauczyła się gotować, nauczyła się dbać o przyszłość i radzić sobie z codziennymi problemami. Nie załamywała już rąk na potrzebę przyszycia guzika do koszuli, czy załatania dziury na kolanie. Dłonie, kiedyś gładkie, miękkie, nawykłe do trzymania pióra i różdżki teraz naznaczone były wojennymi bliznami od starć z igłą, świeżo naostrzonym nożem, wyrywaną trawą i jednocześnie najpiękniejszą i najbardziej niewdzięczną pracą na świecie – statusem matki.
Z letargu wyrwał ją uścisk drobnej rączki na kolanie. Bevan miewał złe sny zdecydowanie zbyt często jak na dziecko w jego wieku. Był zbyt mały by móc o nich opowiedzieć, ona zaś bez swojej różdżki bezradna i niesposobna ich własnoręcznie poznać. Jako matka cierpiała przez to zapewne bardziej niż powinna, tuląc owoc swojego życia do piersi i uspokajająco nucąc mu piosenkę z własnego dzieciństwa. Tak właśnie wyglądała większość zapamiętanych przez nią poranków. Chwilowa samotność pośród słodkiej senności i dziecięcy, wstrzymywany szloch, który łagodziła aż do mało wystawnego śniadania. Gotowanie okazywało się być łatwiejsze niż do tej pory sądziła. Nieskomplikowane potrawy pyszniły się na wypalanych, rudych talerzach w przepychu skromności, prostoty i oszczędności. Dzieci, już ubrane, nakrywały do stołu bez pośpiechu, odwlekając nieubłaganie zbliżające się ku nim codzienne obowiązki. Nie był to czas polowań, toteż Lorcan pozostawał w domu, pilnując go wraz z Lordem (którego imię, świadomie przez Salome wybrane, w prześmiewczy sposób nawiązywać miało do cudownych, pełnych tajemnic stosunków sprzed wielkich zmian) i Bassusem – dzięki twardości Magnusa dwóm najlepiej ułożonym foxhoundom Anglii. Po śniadaniu zaś każdy wiedział co ma robić i Merlin im świadkiem, mało które z dzieci potrafiła przyłapać na próżnowaniu – były zbyt sprytne.
Zadrżała. Nim się zorientowała dzień upłynął i nadeszła długo wyczekiwana pora wieczorna. O czym myślała jeszcze chwilę temu? Nie wiedziała, potrafiąc skoncentrować się jedynie na tym, że nagle zrobiło się tłoczno. –Nie w sposób, który narażałby ich życia. – Uśmiechnęła się, promieniejąc na widok mężczyzny, zaraz jednak wracając do przerwanej czynności. Krojenie warzyw z przydomowego ogródka nie było ani w połowie tak pasjonujące jak jeszcze chwilę temu, gdy dopiero czekała na jego powrót, zaraz więc zawołała do siebie Vivienne i wycierając ręce w fartuch u spódnicy poinstruowała ją, jak dokończyć. Nóż był niewielki, mała zaś co i rusz pomagała jej w kuchni, dlatego bez większych obaw przejść mogła do sprawdzenia, czy mąż wrócił cały, czy nie odrąbał sobie czegoś na podwórzu i czy nie potrzebuje wsparcia w postaci czystej tkaniny i gorącej wody z mydłem. Odetchnęła z prawdziwą ulgą, jak gdyby co i rusz wyobrażała sobie utratę jakiejś jego części, zaś konfrontacja z rzeczywistością zadowalała ją bardziej niż przypuszczała. Jedno zmartwienie z głowy, kilka utrapionych zmarszczek mniej. Nie chciała się jeszcze zestarzeć, nie była na to mentalnie gotowa. – Późno wróciłeś, co Cię zatrzymało? – Uniosła dłoń i czułym, nienachalnym gestem musnęła palcami jego posrebrzaną troskami skroń. Coraz mniej smutku malowało się na jego twarzy i było jej to prawdziwą radością, ciągle jednak miała wrażenie że coś jest nie tak.
Bevan jak mały huragan wypadł z kuchni, ze szczęśliwym piskiem rzucając się Bassusowi na bok i szyję. On jako jedyny przejawiał zamiłowanie matki do wszystkiego, co chociaż w minimalnym stopniu różniło się od człowieka, ale i w pewnym go przypominało.
Wstawała wraz ze słońcem. Jak każdego ranka z ociąganiem, lecz przyzwyczajeniem wysuwała się spod ciepłych skór w chłód poranka, drżąc na powitanie nowego dnia i jego systematyczności. Nie miała czasu na czcze rozmyślania, kiedy zaraz po niej budziła się do życia trójka dzieci i całe obejście. Ciągle się sobie dziwiła, teraz była jednak żoną, matką i życiowym wyborem, chociaż abstrakcja tego stanu nieodmiennie wpędzała ją zarówno w zakłopotanie jak i rozbawienie. Każdego dnia też odczuwała brak kojącej mężowskiej obecności, sunąc dłonią po wciąż ciepłej od jego ciała stronie łóżka, które opuszczał na chwilę przed nią, by posilić się nim pójdzie zapewniać im wszystkim przetrwanie. Szybko musiała nauczyć się dorosłego życia. Dziwiła się samej sobie z przeszłości – kiedy jeszcze jedynie bawiła się w magizoologię, nie starając się wdepnąć w stateczność i każdego dnia mogąc być kimś innym. Od tamtej pory przeszła prawie drastyczne zmiany – nauczyła się gotować, nauczyła się dbać o przyszłość i radzić sobie z codziennymi problemami. Nie załamywała już rąk na potrzebę przyszycia guzika do koszuli, czy załatania dziury na kolanie. Dłonie, kiedyś gładkie, miękkie, nawykłe do trzymania pióra i różdżki teraz naznaczone były wojennymi bliznami od starć z igłą, świeżo naostrzonym nożem, wyrywaną trawą i jednocześnie najpiękniejszą i najbardziej niewdzięczną pracą na świecie – statusem matki.
Z letargu wyrwał ją uścisk drobnej rączki na kolanie. Bevan miewał złe sny zdecydowanie zbyt często jak na dziecko w jego wieku. Był zbyt mały by móc o nich opowiedzieć, ona zaś bez swojej różdżki bezradna i niesposobna ich własnoręcznie poznać. Jako matka cierpiała przez to zapewne bardziej niż powinna, tuląc owoc swojego życia do piersi i uspokajająco nucąc mu piosenkę z własnego dzieciństwa. Tak właśnie wyglądała większość zapamiętanych przez nią poranków. Chwilowa samotność pośród słodkiej senności i dziecięcy, wstrzymywany szloch, który łagodziła aż do mało wystawnego śniadania. Gotowanie okazywało się być łatwiejsze niż do tej pory sądziła. Nieskomplikowane potrawy pyszniły się na wypalanych, rudych talerzach w przepychu skromności, prostoty i oszczędności. Dzieci, już ubrane, nakrywały do stołu bez pośpiechu, odwlekając nieubłaganie zbliżające się ku nim codzienne obowiązki. Nie był to czas polowań, toteż Lorcan pozostawał w domu, pilnując go wraz z Lordem (którego imię, świadomie przez Salome wybrane, w prześmiewczy sposób nawiązywać miało do cudownych, pełnych tajemnic stosunków sprzed wielkich zmian) i Bassusem – dzięki twardości Magnusa dwóm najlepiej ułożonym foxhoundom Anglii. Po śniadaniu zaś każdy wiedział co ma robić i Merlin im świadkiem, mało które z dzieci potrafiła przyłapać na próżnowaniu – były zbyt sprytne.
Zadrżała. Nim się zorientowała dzień upłynął i nadeszła długo wyczekiwana pora wieczorna. O czym myślała jeszcze chwilę temu? Nie wiedziała, potrafiąc skoncentrować się jedynie na tym, że nagle zrobiło się tłoczno. –Nie w sposób, który narażałby ich życia. – Uśmiechnęła się, promieniejąc na widok mężczyzny, zaraz jednak wracając do przerwanej czynności. Krojenie warzyw z przydomowego ogródka nie było ani w połowie tak pasjonujące jak jeszcze chwilę temu, gdy dopiero czekała na jego powrót, zaraz więc zawołała do siebie Vivienne i wycierając ręce w fartuch u spódnicy poinstruowała ją, jak dokończyć. Nóż był niewielki, mała zaś co i rusz pomagała jej w kuchni, dlatego bez większych obaw przejść mogła do sprawdzenia, czy mąż wrócił cały, czy nie odrąbał sobie czegoś na podwórzu i czy nie potrzebuje wsparcia w postaci czystej tkaniny i gorącej wody z mydłem. Odetchnęła z prawdziwą ulgą, jak gdyby co i rusz wyobrażała sobie utratę jakiejś jego części, zaś konfrontacja z rzeczywistością zadowalała ją bardziej niż przypuszczała. Jedno zmartwienie z głowy, kilka utrapionych zmarszczek mniej. Nie chciała się jeszcze zestarzeć, nie była na to mentalnie gotowa. – Późno wróciłeś, co Cię zatrzymało? – Uniosła dłoń i czułym, nienachalnym gestem musnęła palcami jego posrebrzaną troskami skroń. Coraz mniej smutku malowało się na jego twarzy i było jej to prawdziwą radością, ciągle jednak miała wrażenie że coś jest nie tak.
Bevan jak mały huragan wypadł z kuchni, ze szczęśliwym piskiem rzucając się Bassusowi na bok i szyję. On jako jedyny przejawiał zamiłowanie matki do wszystkiego, co chociaż w minimalnym stopniu różniło się od człowieka, ale i w pewnym go przypominało.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uczył się życia od nowa, z dziecięcą ciekawością badając rozpościerający się przed nim ogromny świat, nieostrożnie wyciągając ręce ku ślicznie mieniącym się płomieniom, niepomny na szepczące ostrzeżenia bardziej doświadczonych głosów. Musiał się sparzyć, musiało zaboleć, aby Magnus zrozumiał, że natura już więcej nie pochyli się przed nim, że przychylne mu ziemie Cheshire stały się pustym i jałowym żerowiskiem, a dźwięczne nazwisko, zdolne sprowadzić chłodny, orzeźwiający deszcz i przekorne promienie słońca nad jego ojcowiznę, rozmyło się w pustce, tracąc na wartości. Każda sygnatura pozostawiona na czerpanym papierze zmieniła się w popiół, dobry tylko do posypania jątrzącej się rany - Rowle dostał nauczkę i zapamiętał edukację na własnych błędach równie dokładnie, jak guwernera wykładającego mu kaligrafię na zamku Beeston. Upadł kongres wiedeński, toczący się nieprzerwanie przez lata nieustającej wojny, skończyli się możni i wybitni, zamiast pucharu wina w dłoni dzierżył cierpki napar z pokrzywy, a zamiast różdżki - ciężką siekierę. Obowiązki przyswajał powoli, acz systematycznie, nie bojąc się odpowiedzialności: nie po raz pierwszy był mężem i ojcem, chociaż nigdy byt tak bliskich mu istot nie leżał w jego gestii równie ostatecznie. Zbyt dużo czasu spędzał w odosobnieniu, niezmiennie dumając nad przyczyną oraz powodami, nie wierząc w spokojną rzeczywistość, w jaką wrzucono go, wyposażając w małą chatkę, kobietę, gotującą mu posiłki, grzejącą łoże, kochającą go prostą miłością oraz gromadkę niesfornych dzieci. Gryzła go miniona przeszłość, zazębiającą się z tym, co zyskał w nieprzyjemnym zgrzycie: nie pasował po prostu do obrazka utkanego z tak banalnych splotów, w jasnych kolorach, idealnego utrwalenia rodziny. Taki portret mógłby wisieć nad kominkiem... mogłyby tam również wisieć odrąbane głowy, równie drobiazgowo oddające ich cechy szczególne. Nienawidził tych zdradliwych myśli i tęsknot: odnosił je do swej rodziny od lat, obwiniając o cichy zgon magii żonę i każde z trojga dzieci. Niesłusznie, wręcz śmiesznie żałośnie, wiedział, iż to urojenia zrozpaczonego mężczyzny, spadającego z wysokiego tronu i łamiącego każdą kość. Poruszał się o lasce, nim naprawdę zaczął chodzić - ego kruszyło się wraz z przyjęciem pomocy Salome, do czego popchnęło Magnusa odizolowane od reszty id. Żądające krwi i wnętrzności, sprawiedliwości, wrażeń, jakich nie dostarczało mu polowanie i oprawianie martwej zwierzyny. Czarny Pan upadł, lecz jego magia nie zniknęła, nieprzerwanie pulsując pod skórą Magnusa, tłocząc czarną krew ciasnymi żyłami, zagnieżdżając w sercu chwast, wpijający się korzeniami w miękki organ, pompujący złudzenia oraz wątpliwości, zawłaszczający moc decyzyjną jak pasożyt, żerujący na jego umyśle. Ludzkie ofiary były idealne, a on pożądał tych, zaklętych w ciała dzieci i żony, abstrakcyjnie fantazjując o ich rozczłonkowaniu w ramach finezyjnej kary za zdmuchnięcie magii z powierzchni ziemi. Przeszłość anektowała go boleśnie, wymuszając uległość i wspomnienie dni pełnych świetności, gdy pysznił się swoją władzą, deptając po stosach mugolskich ciał, tylko dlatego że mógł, choć usłana nimi droga wcale nie była tak wygodna, jak to sobie wyobrażał. Paraliżujący kontrast dla wręcz zbyt spokojnego rutynowego cyklu prostego życia, jakie wiódł na odludziu, częściej otaczając się lodowatą mgłą jeziora lub ciemnozieloną koroną dostojnego dębu, niż śmiechem chłopców, niosących się z przydomowego ogrodu. Zapewniał im nie tylko byt, ale też bezpieczeństwo od przeklętego ojca, zakopując mordercze myśli w mogile obok pochowanej różdżki. Kochał ich równie mocno, jak nienawidził, obosieczne ostrze wypełniało go dumą i pogardą, przebijając się na wylot przez kręgosłup i czyniąc z Magnusa psychicznego kalekę. Salome nie była świadkiem tych rozstrojeń, ufała mu i dzieliła z nim wszystkie troski – nie domyślała się niczego i nie wiedziała, że to on jest odpowiedzialny za koszmarki Bevana. Regularnie szeptał mu do ciepłego uszka wizje ohydnych stworów, a chorą satysfakcją chłonąc zmieniającego się synka, zafascynowanego i przerażonego, niepotrafiącego jeszcze wyrazić swych lęków. Magnus cierpliwie wstawał do niego w nocy, głaskał posklejane potem włoski, ocierał oczka, całował zapuchnięte, sine usta i tulił do piersi, dumając, dlaczego malec tak ufnie i instynktownie poddaje się jego kołysaniu, skoro zna twarz, sprowadzającą na niego straszliwe mary. Łagodnie ujarzmiał krwawe zamiary, tocząc podjazdową wojenkę z podstępnymi insektami, kąsającymi go dotkliwie w nieosłonięte miejsca. Dychotomia uczuć bolała bardziej niż pękające odciski na rękach po ciężkiej pracy, bardziej niż poranione nogi i odmrożone palce, czego smak poznał wraz z pierwszą zimą, gdy okazało się, że porywisty wiatr i tęgi mróz dorównuje sil morderczego zaklęcia, jeśli za odzienie służy połatana kurta, przykrótkie spodnie i zdarte buty, wielokrotnie naprawiane u obwoźnego szewca. Porywał się z motyką na słońce, próbując ujarzmić ciążącą na sobie klątwę, lecz nie odpuszczał, pragnąc dla nich wszystkich godnego życia, bez snującego się na nimi widma niezrównoważonego mordercy. Płacił za dawne zbrodnie i przewiny, regularnie upuszczając swoją krew na pień wyrośniętego dębu: świetliste blizny na torsie pogłębiły się na kilka centymetrów, ale wolał oszpecić siebie, niż nieopatrznie skrzywdzić swoich najbliższych. Nie znosił tych kłutych pamiątek po hulaszczych zabawach, pierwszej żonie i lordowskich obyczajach, więc pokornie zmieniał piętno w piękno. Cichego poświęcenia – głupie, powinności – ni słowem nie wspominając Salome o tej drobnostce. Dość miała zmartwień, a on sobie poradzi, jak zawsze.
-A w sposób, którego wiesz, że bym nie pochwalił? – spytał cierpko, unosząc brew i przypatrując się prędko pierzchającym z maleńkiej kuchni plecom Lorcana. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek tak prędko brał się za robotę, więc coś musiało być na rzeczy. Salome miała przykrą tendencję do pobłażania dzieciom, czego Magnus nie tolerował, wiedząc, że odbije się to na ich przyszłej edukacji, gdy już odbierze je spod pieczy matki. Na razie nie chciał tego robić, acz chłopcy dorastali i potrzebowali twardej ręki, aby wyrośli z nich prawdziwi mężczyźni. Lorcan musiał być gotów, by go zastąpić, jeśli zdecyduje się odejść – nie chciał, czuł, że pasuje do nich i skromnej chatki w lesie, ale bał się, że kiedyś nie przełamie pokusy rzucenia nożem między oczy swego syna.
-Szukałem psa – wyjaśnił zdawkowo, nie mrugając nawet przy kłamstwie. Bassus był charakterną bestią, często nie słuchał się nawet jego, więc nie wątpił, że Salome mu uwierzy. Delikatnie zdjął ze swojej skroni jej spracowaną dłoń – nadal doskwierał mu inicjowany dotyk – i uniósł ją do ust, muskając swymi spierzchniętymi wargami. Zasługiwała na więcej, więcej czasu i więcej szczerości, ale nie mógł jej dać nic z tego, więc westchnął, zakrywając znużeniem trapiące go smutki i zasiadł za stołem, czekając na posiłek.
-Ładnie pachnie – skomentował nieco nieobecny, tarmosząc kudłaty łeb Bassusa, który dał radę pozbyć się najmłodszego chłopca, w podskokach oddalającego się do drugiego ze swoich pupili. Najchętniej odesłałby spać całą trójkę, ale nie miał na to siły, oczekując, że Salome zrozumie jego mętne spojrzenie, odprawi hałastrę na piętro i zostanie przy nim, wspierając go, jak przystało na doskonałą żonę, która koi także nieznane kłopoty, ciążące na powiece męża.
-A w sposób, którego wiesz, że bym nie pochwalił? – spytał cierpko, unosząc brew i przypatrując się prędko pierzchającym z maleńkiej kuchni plecom Lorcana. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek tak prędko brał się za robotę, więc coś musiało być na rzeczy. Salome miała przykrą tendencję do pobłażania dzieciom, czego Magnus nie tolerował, wiedząc, że odbije się to na ich przyszłej edukacji, gdy już odbierze je spod pieczy matki. Na razie nie chciał tego robić, acz chłopcy dorastali i potrzebowali twardej ręki, aby wyrośli z nich prawdziwi mężczyźni. Lorcan musiał być gotów, by go zastąpić, jeśli zdecyduje się odejść – nie chciał, czuł, że pasuje do nich i skromnej chatki w lesie, ale bał się, że kiedyś nie przełamie pokusy rzucenia nożem między oczy swego syna.
-Szukałem psa – wyjaśnił zdawkowo, nie mrugając nawet przy kłamstwie. Bassus był charakterną bestią, często nie słuchał się nawet jego, więc nie wątpił, że Salome mu uwierzy. Delikatnie zdjął ze swojej skroni jej spracowaną dłoń – nadal doskwierał mu inicjowany dotyk – i uniósł ją do ust, muskając swymi spierzchniętymi wargami. Zasługiwała na więcej, więcej czasu i więcej szczerości, ale nie mógł jej dać nic z tego, więc westchnął, zakrywając znużeniem trapiące go smutki i zasiadł za stołem, czekając na posiłek.
-Ładnie pachnie – skomentował nieco nieobecny, tarmosząc kudłaty łeb Bassusa, który dał radę pozbyć się najmłodszego chłopca, w podskokach oddalającego się do drugiego ze swoich pupili. Najchętniej odesłałby spać całą trójkę, ale nie miał na to siły, oczekując, że Salome zrozumie jego mętne spojrzenie, odprawi hałastrę na piętro i zostanie przy nim, wspierając go, jak przystało na doskonałą żonę, która koi także nieznane kłopoty, ciążące na powiece męża.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Na spisanie takich przewinień nie starczyłoby mi pergaminu – zażartowała, przeciwstawiając się jego cierpkiej minie i podejrzliwościom w sposób, w jaki zwykła rozwiązywać swoje problemy za młodu. Tym się właśnie różnili – ona dzięki własnemu dzieciństwu, rodzicom, pozycji społecznej i wychowaniu bagatelizowała o wiele więcej rzeczy, niż jemu przyszło do głowy w ogóle dopuścić. Jednak nie świadczyło to o nim źle, a wręcz przeciwnie. Przeciwieństwo ich toku myślenia w zabawny sposób przepełniało czarę wspólnoty jaką tworzyli. – Odpuść im. To dobre dzieci, a Ty jesteś świetnym ojcem. Są młodzi, rozbrykani, ale nie mam wątpliwości, że wyprowadzisz ich na ludzi. Poza tym nie pętają ich… – nie dokończyła, gryząc się natychmiastowo w język na samą myśl o tym co chciała powiedzieć. „Kajdany konwenansów szlacheckich” w odniesieniu do ich aktualnego stanu były jedynie odległym wspomnieniem, jednak doskonale znała utrapione spojrzenie Magnusa za każdym razem, gdy chociaż mimochodem podejmowała tematy pochodne. Nie chciała go denerwować. Miała do niego szacunek, zaś jej misją nie było niesienie mu niepotrzebnego cierpienia. Rola nemesis kończyła się tam, gdzie zaczynały małżeńskie obowiązki.
- Taką mam nadzieję. – Odebrała z rąk córki nóż powracając do wcześniejszego zajęcia. W międzyczasie pogładziła jej rumiany, uśmiechnięty policzek i skinieniem głowy odesłała do rodzeństwa. Posiadanie dzieci codziennie przynosiło jej szczęście, ale i codziennie też ją przerastało. Córka była jej sporą osłodą. Widziała w niej siebie za młodu i z ciągle pęczniejącym zainteresowaniem obserwowała rozwój. Jeszcze chwila, a jaj mała Vivienne stanie się młodą kobietą i co wtedy? Odejdzie? Jeszcze mogła wiązać jej kokardki we włosach, przebierać w swoje stare, za duże sukienki, snuć zawiłe bajki o magicznych wieżach i odnajdywać w jej towarzystwie chwile wytchnienia od świata zdominowanego przez swoich mężczyzn. Kochała ich wszystkich po równo, a tak przynajmniej wmawiała sobie w każdej chwili, jednak odcięcie od tego co znane dawało się we znaki nie tylko Magnusowi. Tak jak i on brzydziła się własnej słabości, okrywając ją zwiewnym całunem przemęczenia codziennością. Nikt nie był świadom, na jakim rozstaju stała – nikt, nawet mąż nie znał jej na tyle dobrze, by móc stwierdzić, jak bardzo się zmieniła. Po pierwsze była złą matką. W chwilę po narodzinach Lorcana poczęła rozumieć ofiarę Glorii wobec samej siebie i podziwiała ją jako kobietę wciąż bardziej i bardziej. Teraz jednak nie widziała w niej samej siebie. Była pewna, że gdyby przyszło jej sprostać samotności, w obliczu wychowania dziecka nie podjęłaby tej samej decyzji idąc drogą jego rozwoju. Ta cierniowa aleja była dla niej zamknięta. Przez całe życie wodziła ścieżkami własnego szczęścia i ostatnie dziesięć lat nie było w stanie niczego zmienić. Nawet jeżeli stała przyparta do muru, zaś koniec jej własnej różdżki kierowany był prosto w jej trzewia, jarząc się wciąż jeszcze słabym, zielonkawym rozbłyskiem. Chciała przychylić nieba swojej rodzinie, nie potrafiła sobie jednak odpowiedzieć na pytanie w jaki sposób to zrobić. Wciąż sytuacja jawiła jej się jako zbyt świeża i nowa by mogła umacniać się w podjętych już decyzjach. Pomimo braku szlachestwa w żyłach była tak nieodpowiedzialna jak młode panny wychowane w przeświadczeniu, że są wszystkim o czym ktoś mógłby marzyć. Bała się zmiany tej perspektywy.
Postawiła przed mężczyzną miskę z potrawką. Zając, którego przy pomocy ojca Lorcan pochwycił kilka dni temu był duży i tłusty. Udało jej się nie tylko zrobić z niego obiad, ale i zachowawczo sporządzić nieco pasków mięsa do ususzenia, czy podszyć kurtę na chłodniejsze dni, by Magnus mógł bez przeszkód kontynuować swoje męskie wypady w las. Chciała by chociaż przez kilka dni pozostał w domu, nie miała jednak serca nakazywać mu zerwania ze swymi fanaberiami i śmiałości przeciwstawienia się mężowskim postanowieniom. Jego sposób na odnajdywanie spokoju był święty i należał jedynie do niego – jej zaś pozostawało jeno trwać w obejściu i czekać na niego z balią ciepłej wody, posiłkiem i dobrym słowem.
Siadła naprzeciw, z niewielkiego talerzyka tuż przed nim podkradając urywek chlebowego placka, uformowanego w niezgrabną kulkę przez niewielkie rączki najmłodszego z chłopców. Odgarnęła wypadłe z uwiązania włosy z czoła i wparła brodę na dłoni, w zamyślonym milczeniu spoglądając jak ten się posila. Nie liczyła na szczerą rozmowę – te, osnute półprawdą i wiecznym zatajaniem problemów były już dawno za nimi. Nie czuła się na siłach na ponowne obnażenie własnych lęków, całkowicie zadowolona z ciszy zalegającej pomiędzy nimi, w zacienionych kącikach której czaiła się stara fascynacja dziewczyny odkrywającej urok dobrze dobranego pióra. Przywoływanie tych wspomnień wzbudzało w niej uśmiech i brzydkie grymasy rozczarowania, gdy kontemplowała wszystko co wydarzyło się później i w efekcie wieńczyło jej nierówną, mocno stromą ścieżkę prowadzącą do chwili obecnej. Było tego zbyt wiele by wszystko spamiętać. - Nadal nic? – Jej sowa, wierny towarzysz, prezent z młodości i powiernik większości jej sekretów nie obyłby się bez jej towarzystwa długo, dlatego te kilka dni rozłąki mocno zadziałało na wyobraźnię Salome. Wilki obchodzące ich tereny dookoła i niedźwiedzie, o których opowieści snuli ludzie wędrujący z północy nie były jej pocieszeniem. Chociaż spełniła się jako kobieta i otoczyła wianuszkiem najdroższych jej ludzi, nigdy nie czuła się jeszcze tak samotna.
- Taką mam nadzieję. – Odebrała z rąk córki nóż powracając do wcześniejszego zajęcia. W międzyczasie pogładziła jej rumiany, uśmiechnięty policzek i skinieniem głowy odesłała do rodzeństwa. Posiadanie dzieci codziennie przynosiło jej szczęście, ale i codziennie też ją przerastało. Córka była jej sporą osłodą. Widziała w niej siebie za młodu i z ciągle pęczniejącym zainteresowaniem obserwowała rozwój. Jeszcze chwila, a jaj mała Vivienne stanie się młodą kobietą i co wtedy? Odejdzie? Jeszcze mogła wiązać jej kokardki we włosach, przebierać w swoje stare, za duże sukienki, snuć zawiłe bajki o magicznych wieżach i odnajdywać w jej towarzystwie chwile wytchnienia od świata zdominowanego przez swoich mężczyzn. Kochała ich wszystkich po równo, a tak przynajmniej wmawiała sobie w każdej chwili, jednak odcięcie od tego co znane dawało się we znaki nie tylko Magnusowi. Tak jak i on brzydziła się własnej słabości, okrywając ją zwiewnym całunem przemęczenia codziennością. Nikt nie był świadom, na jakim rozstaju stała – nikt, nawet mąż nie znał jej na tyle dobrze, by móc stwierdzić, jak bardzo się zmieniła. Po pierwsze była złą matką. W chwilę po narodzinach Lorcana poczęła rozumieć ofiarę Glorii wobec samej siebie i podziwiała ją jako kobietę wciąż bardziej i bardziej. Teraz jednak nie widziała w niej samej siebie. Była pewna, że gdyby przyszło jej sprostać samotności, w obliczu wychowania dziecka nie podjęłaby tej samej decyzji idąc drogą jego rozwoju. Ta cierniowa aleja była dla niej zamknięta. Przez całe życie wodziła ścieżkami własnego szczęścia i ostatnie dziesięć lat nie było w stanie niczego zmienić. Nawet jeżeli stała przyparta do muru, zaś koniec jej własnej różdżki kierowany był prosto w jej trzewia, jarząc się wciąż jeszcze słabym, zielonkawym rozbłyskiem. Chciała przychylić nieba swojej rodzinie, nie potrafiła sobie jednak odpowiedzieć na pytanie w jaki sposób to zrobić. Wciąż sytuacja jawiła jej się jako zbyt świeża i nowa by mogła umacniać się w podjętych już decyzjach. Pomimo braku szlachestwa w żyłach była tak nieodpowiedzialna jak młode panny wychowane w przeświadczeniu, że są wszystkim o czym ktoś mógłby marzyć. Bała się zmiany tej perspektywy.
Postawiła przed mężczyzną miskę z potrawką. Zając, którego przy pomocy ojca Lorcan pochwycił kilka dni temu był duży i tłusty. Udało jej się nie tylko zrobić z niego obiad, ale i zachowawczo sporządzić nieco pasków mięsa do ususzenia, czy podszyć kurtę na chłodniejsze dni, by Magnus mógł bez przeszkód kontynuować swoje męskie wypady w las. Chciała by chociaż przez kilka dni pozostał w domu, nie miała jednak serca nakazywać mu zerwania ze swymi fanaberiami i śmiałości przeciwstawienia się mężowskim postanowieniom. Jego sposób na odnajdywanie spokoju był święty i należał jedynie do niego – jej zaś pozostawało jeno trwać w obejściu i czekać na niego z balią ciepłej wody, posiłkiem i dobrym słowem.
Siadła naprzeciw, z niewielkiego talerzyka tuż przed nim podkradając urywek chlebowego placka, uformowanego w niezgrabną kulkę przez niewielkie rączki najmłodszego z chłopców. Odgarnęła wypadłe z uwiązania włosy z czoła i wparła brodę na dłoni, w zamyślonym milczeniu spoglądając jak ten się posila. Nie liczyła na szczerą rozmowę – te, osnute półprawdą i wiecznym zatajaniem problemów były już dawno za nimi. Nie czuła się na siłach na ponowne obnażenie własnych lęków, całkowicie zadowolona z ciszy zalegającej pomiędzy nimi, w zacienionych kącikach której czaiła się stara fascynacja dziewczyny odkrywającej urok dobrze dobranego pióra. Przywoływanie tych wspomnień wzbudzało w niej uśmiech i brzydkie grymasy rozczarowania, gdy kontemplowała wszystko co wydarzyło się później i w efekcie wieńczyło jej nierówną, mocno stromą ścieżkę prowadzącą do chwili obecnej. Było tego zbyt wiele by wszystko spamiętać. - Nadal nic? – Jej sowa, wierny towarzysz, prezent z młodości i powiernik większości jej sekretów nie obyłby się bez jej towarzystwa długo, dlatego te kilka dni rozłąki mocno zadziałało na wyobraźnię Salome. Wilki obchodzące ich tereny dookoła i niedźwiedzie, o których opowieści snuli ludzie wędrujący z północy nie były jej pocieszeniem. Chociaż spełniła się jako kobieta i otoczyła wianuszkiem najdroższych jej ludzi, nigdy nie czuła się jeszcze tak samotna.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ktoś się pomylił. Podczas operacji tworzenia w miejsce serca wstawili mu pompę. Taki tłok, mechanicznie przesuwający krew, potrzebne do życia substancje transportujący w wyznaczone miejsce. Działała bez zarzutu, do wczoraj, do dzisiaj, eksportując nawet imitacje dobrych uczuć. Szkoda, że to było tylko ścierwo. Odkrył to, zasiadając do stołu, chwytając w garść drewnianą łyżkę, z samczym oczekiwaniem w oczach, aż żona podsunie mu talerz z jadłem pod nos, bo taki jej obowiązek. Widząc swoje odbicie w zupie, zrobiłoby mu się niedobrze, więc uradował się, stoi przed nim płaska misa, wypełniona kawałkami mięsa, które niedawno miało w sobie tyle życia, że żwawo umykało z rąk. Spiorunował Salome spojrzeniem, nieudolnie grzmiącym, błyskawice i boskie pioruny wypadły z jego dłoni dawno, nie potrafił ich już utrzymać - nie był zadowolony, ale zmęczenie i frustracja okryły gniew ciężką płachtą wypracowanego spokoju. Nie wiedział, czy żona udaje przy nim tę niefrasobliwość, ale beztroska w wydaniu dojrzałej kobiety raziła szpakowatego Magnusa, czującego ciężar świata na barkach. Jak Atlas, tyle że on był pozbawiony tej nadludzkiej siły i słaniał się pod naporem wszystkich myśli, spędzających sen z powiek i odganiających szczery uśmiech.
-Będą mieć gorzej od nas - stwierdził gorzko, wstając zza drewnianej ławy i sięgając po dzban z zagrzanym sokiem z jesiennych jabłek. Pachniał takim domem, jakiego Rowle pragnął, ale nie potrafił stworzyć. Niezgrabne ręce nie przyuczyły się rzeźbienia w tak kruchym budulcu - ostatni raz - rzekł decydująco, marszcząc brwi w ojcowskim niezadowoleniu. Niech jej będzie, składał małżonce hołd, zawierzając wyborowi Salome w podzięce za wszystko, czego podejmowała się pod jego nieobecność. Pocieszała go, nie był wcale dobrym ojcem - nie był nim, po prostu. Lorcan czasami wybłagał u niego wypady w las, włóczył się za nim i nie narzekał, zbierał opał na ognisko, zacierał ślady, słuchał uważnie, co Magnusowi sprawiało zapętloną w tym czasie radość - lecz działo się to tylko na prośbę chłopca. Vivienne zaplatał warkocze i wsuwał kwiatki we włosy, na wzór Salome, którą kiedyś udekorował podobną koroną, lecz niezmiennie czuł się przerażająco pusty i nawet dźwięczny śmiech córki, przypominający srebrzyste dzwoneczki nie był zdolny stopić skorupy, w której się zaszył.
-Słucham? - spytał ostro, z trzaskiem odkładając drewniany dzban na blat wytartego stołu. Kilka kropel soku rozprysnęło się na wyszorowanym drewnie, nieco wilgoci spadło na podłogę - Salome później się tym zajmie, kiedy już wytłumaczy się ze swej impertynencji. Wiedziała jak boli go utracona przeszłość, jak każdą noc siłuje się, by nie łkać w poduszkę za utratą magii. Już nie był niezwykły, wtrącony pośród motłoch, który niegdyś z uporem tępił. W dzieciństwie zbyt szeroki uśmiech kwitnący na jego szczupłej buzi stanowił przewinę, lecz odebrał też nauki, wynagradzające chłód płynący od rodziców. Swoim dzieciom starał się dawać wszystko. Próbował też z miłością, ale najskuteczniej radził sobie z prawie wojskową musztrą, czego nie powinny traktować jako uciemiężenia. Zachwiał się, znowu powracając na ławę i spojrzeniem uciekając wzdłuż lewego przedramienia, mrowiącego nieprzyjemnym skurczem. Salome znała tę tajemnicę, więc bez żenady podwijał rękaw ciepłej koszuli, przesuwając stwardniałymi opuszkami palców po zgrubieniach czarnego tatuażu. Chciał jej powiedzieć, że przeprasza, lecz słowo skruchy grzęzło w gardle, wydobywając się w zmienionym takcie odgłosów powolnego, dokładnego przeżuwania mięsa. Czuł krew tego zająca między zębami, jakby rozrywał surowe płaty skóry i ścięgien na strzępy właśnie teraz, choć zajadał się przecież smaczną potrawą, ugotowaną przez własną żonę. Nauczyła się prowadzić dom i nigdy nie zawodziła. Już za to powinien okazywać jej większą wdzięczność od czynienia wymówek i wyładowywania na niej swej złości. Kiedyś byli ponad to, a Magnus umiał okazywać szczerze miłość. Albo jej jebany substytut, ujawniony drogą chemicznej dysocjacji.
-Trop urywa się nad strumieniem - odparł niechętnie, nie lubiąc przyznawać się do porażek. Wcześniej szło dobrze - urwane lotki prowadziły go długo, Bassus chwycił zapach i pokierował go aż do stojącej wody - dookoła żadnych śladów - przyznał, długo błądził w tych okolicach. Obiecał Salome, że znajdzie tę przeklętą sowę. Już tylko tak utrzymywała kontakt ze światem na zewnątrz, nie licząc okazjonalnych wypraw na targ. Będzie musiał przepłynąć kawałek, nie uśmiechała mu się kąpiel w lodowatej wodzie, jesień zaskoczyła ich wyjątkowo nieprzyjemnymi wieczorami, ale przecież dał słowo, że odzyska jej pupila.
-Jutro nigdzie nie idę. Muszę naprawić dach, zanim zacznie mocniej przeciekać - oznajmił, odstawiając misę z jadłem i sięgając szorstką dłonią do smutnej twarzy Salome. Nie chciał być powodem jej przykrości, rysującej się zmarszczkami na ślicznym obliczu, które nie zdołało zauroczyć go tak, jak zrobiła to ona sama. Zabrał z jej rąk niepotrzebną szmatkę i złożył ostrożny pocałunek na odkrytym policzku, drapiąc kobietę zmierzwioną, nieprzycinaną dawno brodą; krzywdził ją swoim oddaleniem i krzywdził bliskością, musiał to wyśrodkować - marna próba platonicznej pieszczoty, zniweczonej, gdy przenosił ręce za jej kark, przyciągając do siebie silnym, niedźwiedzim uściskiem.
-Będą mieć gorzej od nas - stwierdził gorzko, wstając zza drewnianej ławy i sięgając po dzban z zagrzanym sokiem z jesiennych jabłek. Pachniał takim domem, jakiego Rowle pragnął, ale nie potrafił stworzyć. Niezgrabne ręce nie przyuczyły się rzeźbienia w tak kruchym budulcu - ostatni raz - rzekł decydująco, marszcząc brwi w ojcowskim niezadowoleniu. Niech jej będzie, składał małżonce hołd, zawierzając wyborowi Salome w podzięce za wszystko, czego podejmowała się pod jego nieobecność. Pocieszała go, nie był wcale dobrym ojcem - nie był nim, po prostu. Lorcan czasami wybłagał u niego wypady w las, włóczył się za nim i nie narzekał, zbierał opał na ognisko, zacierał ślady, słuchał uważnie, co Magnusowi sprawiało zapętloną w tym czasie radość - lecz działo się to tylko na prośbę chłopca. Vivienne zaplatał warkocze i wsuwał kwiatki we włosy, na wzór Salome, którą kiedyś udekorował podobną koroną, lecz niezmiennie czuł się przerażająco pusty i nawet dźwięczny śmiech córki, przypominający srebrzyste dzwoneczki nie był zdolny stopić skorupy, w której się zaszył.
-Słucham? - spytał ostro, z trzaskiem odkładając drewniany dzban na blat wytartego stołu. Kilka kropel soku rozprysnęło się na wyszorowanym drewnie, nieco wilgoci spadło na podłogę - Salome później się tym zajmie, kiedy już wytłumaczy się ze swej impertynencji. Wiedziała jak boli go utracona przeszłość, jak każdą noc siłuje się, by nie łkać w poduszkę za utratą magii. Już nie był niezwykły, wtrącony pośród motłoch, który niegdyś z uporem tępił. W dzieciństwie zbyt szeroki uśmiech kwitnący na jego szczupłej buzi stanowił przewinę, lecz odebrał też nauki, wynagradzające chłód płynący od rodziców. Swoim dzieciom starał się dawać wszystko. Próbował też z miłością, ale najskuteczniej radził sobie z prawie wojskową musztrą, czego nie powinny traktować jako uciemiężenia. Zachwiał się, znowu powracając na ławę i spojrzeniem uciekając wzdłuż lewego przedramienia, mrowiącego nieprzyjemnym skurczem. Salome znała tę tajemnicę, więc bez żenady podwijał rękaw ciepłej koszuli, przesuwając stwardniałymi opuszkami palców po zgrubieniach czarnego tatuażu. Chciał jej powiedzieć, że przeprasza, lecz słowo skruchy grzęzło w gardle, wydobywając się w zmienionym takcie odgłosów powolnego, dokładnego przeżuwania mięsa. Czuł krew tego zająca między zębami, jakby rozrywał surowe płaty skóry i ścięgien na strzępy właśnie teraz, choć zajadał się przecież smaczną potrawą, ugotowaną przez własną żonę. Nauczyła się prowadzić dom i nigdy nie zawodziła. Już za to powinien okazywać jej większą wdzięczność od czynienia wymówek i wyładowywania na niej swej złości. Kiedyś byli ponad to, a Magnus umiał okazywać szczerze miłość. Albo jej jebany substytut, ujawniony drogą chemicznej dysocjacji.
-Trop urywa się nad strumieniem - odparł niechętnie, nie lubiąc przyznawać się do porażek. Wcześniej szło dobrze - urwane lotki prowadziły go długo, Bassus chwycił zapach i pokierował go aż do stojącej wody - dookoła żadnych śladów - przyznał, długo błądził w tych okolicach. Obiecał Salome, że znajdzie tę przeklętą sowę. Już tylko tak utrzymywała kontakt ze światem na zewnątrz, nie licząc okazjonalnych wypraw na targ. Będzie musiał przepłynąć kawałek, nie uśmiechała mu się kąpiel w lodowatej wodzie, jesień zaskoczyła ich wyjątkowo nieprzyjemnymi wieczorami, ale przecież dał słowo, że odzyska jej pupila.
-Jutro nigdzie nie idę. Muszę naprawić dach, zanim zacznie mocniej przeciekać - oznajmił, odstawiając misę z jadłem i sięgając szorstką dłonią do smutnej twarzy Salome. Nie chciał być powodem jej przykrości, rysującej się zmarszczkami na ślicznym obliczu, które nie zdołało zauroczyć go tak, jak zrobiła to ona sama. Zabrał z jej rąk niepotrzebną szmatkę i złożył ostrożny pocałunek na odkrytym policzku, drapiąc kobietę zmierzwioną, nieprzycinaną dawno brodą; krzywdził ją swoim oddaleniem i krzywdził bliskością, musiał to wyśrodkować - marna próba platonicznej pieszczoty, zniweczonej, gdy przenosił ręce za jej kark, przyciągając do siebie silnym, niedźwiedzim uściskiem.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Mam nadzieję, że dobrze pachnie – wyjaśniła naprędce, widząc rodzące się wzburzenie Magnusa. Miał on w sobie pewne przywary, których ciężko było się pozbyć pomimo braku szlacheckich przydomków. Z jednej strony było to cudownie stałe, nawiązujące do lepszych, choć mniej bliskich jej sercu czasów, z drugiej jednak rodziło potrzebę szybkiej reinterpretacji własnych czynów i odpowiedzi. Ukradkiem też rozejrzała się po izbie, zupełnie jakby potrzebowała ratunku z chwilowo jedynie parszywej sytuacji. Chociaż nie znała go tak dobrze jakby chciała i chociaż oboje mieli przed sobą świetnie poukrywane sekrety, nie wierzyła by ciężki wzrok i zaostrzony ton wypowiedzi miały nieprzychylnie wpłynąć na to, skądinąd ciekawe małżeństwo. Brała bowiem poprawkę na różnice w wychowaniu – różnice, które zdały jej się fantastyczne już w momencie spotkania. Jego pewność siebie i brak choćby cienia zwątpienia na przystojnym obliczu świadczyły o wewnętrznej sile, jakiej życzyła sobie i dla własnych dzieci. Chociaż ułuda przesłoniła jej oczy i wgląd w nieco mniej kolorową rzeczywistość był poza jej zasięgiem, ciągle przyłapywała się na rozkładaniu tej początkowej fascynacji na drobne elementy prowadzące ich aż do tej izby, tego obiadu i tej chwili. Westchnęła niesiona wspomnieniami i kierowana myślą, że jej sentymentalizm był płytki. Kolos na glinianych nogach upadł i chociaż piękno sylwetki pozostało niezmienione aż do ugryzień czasu, jego mentalność, choć wciąż silnie zakorzeniona w przeświadczeniu o wyżynach na jakie powinien się wznieść, pozostała jedynie częścią wspaniałego gmachu. Pocztówką ze zdjęciem, jakie zachowuje się do wspominek po latach.
Widocznie posmutniała na jego słowa. Silny związek ze zwierzęciem był obrazem jej przywiązania do rodziny i tego, skąd wyszła. Prezent od ojca przetrwał przy jej boku już tyle czasu, by pozostawić ją samotną w chwili, gdy najbardziej towarzystwa potrzebowała. Gloria nie żyła. Zmarła cicho, spokojnie, w kilka lat po upadku magii zasypiając już na zawsze i pozostawiając swoją jedyną córkę w rozpaczy. Salome ciężko było pozbierać się po stracie, do której przygotowywała się już od kilku tygodni i nawet silne mężowskie ramię i ciche przyzwolenie na ponury szloch nie były jej taką osłodą, jakiej oczekiwała. Dzieci nigdy babci nie poznały, nie była więc w stanie wzbudzić w sobie wspomnień z nią w odniesieniu do wszystkiego co robiły by przywrócić mamie uśmiech na lico. Vivienne była zbyt mała by zrozumieć iż nie było to jedynie chwilową zabawą, a odciśnięte piętno starań będzie jej towarzyszyć aż do wyfrunięcia z rodzinnego gniazda.
Wtuliła policzek w szorstką dłoń mężczyzny, odnajdując ułamek spokoju w jego przymilnym geście. Spolegliwość małżeńska przychodziła w momentach gdy miała najwięcej do powiedzenia i z wyczuciem szlifowała diament ich relacji. Nie uśmiechnęła się z ulgą gdy przyszło zrozumienie, nie oznaczało to jednak iż niemiła jej będzie jego obecność. Po raz pierwszy ciepło pościeli nie będzie jedynie wspomnieniem krótkiej nocy i miała ogromną nadzieję wykorzystać to do ostatniej chwili przed pobudką dzieci, by nacieszyć się na kolejne samotne, pełne oczekiwania dni. Te były coraz krótsze i coraz chłodniejsze. Mrok okalającego ich lasu gęstniał, zdając się jeszcze szczelniej odgradzać ich od cywilizacji, której uciekli niczym przepłoszone sarny. Wsparła dłoń na jego szczupłym ramieniu, w mocny uścisk chwytając koszulę okrywającą jego sylwetkę. Chyba tego potrzebowała, a przynajmniej do momentu, w którym głośne ujadanie Lorda poprzedziło jego żwawą ucieczkę przed wciąż beztrosko przytomnym, roześmianym Bevanem. Wturlawszy się do pomieszczenia zaraz za szczupłym, umięśnionym zadem psiego przyjaciela, krzyknął triumfalnie i pochwycił go za ogon, który bezmyślnie pociągnął ku sobie. Psisko obnażyło cały kołnierz zdrowych, ostrych niczym niezadowolenie Magnusa zębów.
Salome natychmiast wywindowała sylwetkę do pionu, szybko nabierając powietrza w płuca i wyciągając ręce ku latorośli. Chłopiec nie mógł wybrać sobie gorszego momentu na zabawę. Miał okazję nie dość że zaznajomić się z potrzebą nauki jedzenia stopami, to jeszcze ponownie poczuć ciężką rękę ojca przypominającą mu, że nie jest bezkarny, zaś głupia brawura nie była mylona tu z nieświadomą młodością. Za grubą skórę obroży Salome odciągnęła warczącego Lorda od syna, nim ten zdążył zrobić mu nieumyślnie krzywdę, potem zaś porwała rzeczonego w ramiona i mocno do siebie przycisnęła.
- Nie wolno Bevan! Nie wolno! Co ja Ci mówiłam na temat zwierząt?! – Serce podeszło jej do gardła gdy uświadomiła sobie, że w ułamku sekund mogła wydarzyć się prawdziwa tragedia. Nocne płacze, koszmary, spocone, drżące ciałko i jej przestrach o jego późniejszą poczytalność odeszły na dalszy plan. Z pomieszczenia tuż obok posłyszała stłumiony chichot naraz upewniający ją, iż wybryk ten nie był wymysłem najmłodszego syna, zaś dzika pogoń rodem z przygodowych książek narastała nie w jego głowie, a umyśle tych, którzy powinni odznaczać się już myśleniem przyczynowo-skutkowym. Zły, zły moment na nieprzemyślane wybryki. Bevan zapłakał.
Widocznie posmutniała na jego słowa. Silny związek ze zwierzęciem był obrazem jej przywiązania do rodziny i tego, skąd wyszła. Prezent od ojca przetrwał przy jej boku już tyle czasu, by pozostawić ją samotną w chwili, gdy najbardziej towarzystwa potrzebowała. Gloria nie żyła. Zmarła cicho, spokojnie, w kilka lat po upadku magii zasypiając już na zawsze i pozostawiając swoją jedyną córkę w rozpaczy. Salome ciężko było pozbierać się po stracie, do której przygotowywała się już od kilku tygodni i nawet silne mężowskie ramię i ciche przyzwolenie na ponury szloch nie były jej taką osłodą, jakiej oczekiwała. Dzieci nigdy babci nie poznały, nie była więc w stanie wzbudzić w sobie wspomnień z nią w odniesieniu do wszystkiego co robiły by przywrócić mamie uśmiech na lico. Vivienne była zbyt mała by zrozumieć iż nie było to jedynie chwilową zabawą, a odciśnięte piętno starań będzie jej towarzyszyć aż do wyfrunięcia z rodzinnego gniazda.
Wtuliła policzek w szorstką dłoń mężczyzny, odnajdując ułamek spokoju w jego przymilnym geście. Spolegliwość małżeńska przychodziła w momentach gdy miała najwięcej do powiedzenia i z wyczuciem szlifowała diament ich relacji. Nie uśmiechnęła się z ulgą gdy przyszło zrozumienie, nie oznaczało to jednak iż niemiła jej będzie jego obecność. Po raz pierwszy ciepło pościeli nie będzie jedynie wspomnieniem krótkiej nocy i miała ogromną nadzieję wykorzystać to do ostatniej chwili przed pobudką dzieci, by nacieszyć się na kolejne samotne, pełne oczekiwania dni. Te były coraz krótsze i coraz chłodniejsze. Mrok okalającego ich lasu gęstniał, zdając się jeszcze szczelniej odgradzać ich od cywilizacji, której uciekli niczym przepłoszone sarny. Wsparła dłoń na jego szczupłym ramieniu, w mocny uścisk chwytając koszulę okrywającą jego sylwetkę. Chyba tego potrzebowała, a przynajmniej do momentu, w którym głośne ujadanie Lorda poprzedziło jego żwawą ucieczkę przed wciąż beztrosko przytomnym, roześmianym Bevanem. Wturlawszy się do pomieszczenia zaraz za szczupłym, umięśnionym zadem psiego przyjaciela, krzyknął triumfalnie i pochwycił go za ogon, który bezmyślnie pociągnął ku sobie. Psisko obnażyło cały kołnierz zdrowych, ostrych niczym niezadowolenie Magnusa zębów.
Salome natychmiast wywindowała sylwetkę do pionu, szybko nabierając powietrza w płuca i wyciągając ręce ku latorośli. Chłopiec nie mógł wybrać sobie gorszego momentu na zabawę. Miał okazję nie dość że zaznajomić się z potrzebą nauki jedzenia stopami, to jeszcze ponownie poczuć ciężką rękę ojca przypominającą mu, że nie jest bezkarny, zaś głupia brawura nie była mylona tu z nieświadomą młodością. Za grubą skórę obroży Salome odciągnęła warczącego Lorda od syna, nim ten zdążył zrobić mu nieumyślnie krzywdę, potem zaś porwała rzeczonego w ramiona i mocno do siebie przycisnęła.
- Nie wolno Bevan! Nie wolno! Co ja Ci mówiłam na temat zwierząt?! – Serce podeszło jej do gardła gdy uświadomiła sobie, że w ułamku sekund mogła wydarzyć się prawdziwa tragedia. Nocne płacze, koszmary, spocone, drżące ciałko i jej przestrach o jego późniejszą poczytalność odeszły na dalszy plan. Z pomieszczenia tuż obok posłyszała stłumiony chichot naraz upewniający ją, iż wybryk ten nie był wymysłem najmłodszego syna, zaś dzika pogoń rodem z przygodowych książek narastała nie w jego głowie, a umyśle tych, którzy powinni odznaczać się już myśleniem przyczynowo-skutkowym. Zły, zły moment na nieprzemyślane wybryki. Bevan zapłakał.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W Magnusie zalęgła się pasja, żywy ogień, który trawił go do szczętu i sprawiał, że wszystkie emocje wstrząsały nim w dwójnasób. Nie znał pojęcia wesołości, to zawsze była dzika radość, powolnie rozpalana namiętność przekształcała się w zaborczą, pachnącą toksynami miłość, a sztywna obojętność mimowolnie wzrastała, posilana cichymi podszeptami, by zmienić się w skutą lodem nienawiść. Nie nauczył się nigdy trzymać na krótkiej smyczy swych pragnień i żądzy, donośny głos komunikował uczuciowe dylematy dorastającego młodzieńca - zagubionego mężczyzny, który magle został zmuszony do przełknięcia tej zawieruchy bez słowa. Krztusił się tym, przez co przechodził, lecz czynił to w milczeniu, elegancko, z klasą. Tak mógłby zejść ze sceny po zmierzchu swej kariery, ale przecież ledwie wkroczył w najpiękniejszą jesień swego życia. Nie chciał kończyć tego w ten sposób, w niezgodzie z żoną, która była mu droga, choć bezmyślnie poruszała dawno zerwanymi nitkami przeszłości. Rowle pielęgnował w sobie pamięć o rodzinie, o różdżce, spoczywającej w płytkim grobie pod najstarszym drzewem w puszczy, ale starcie z wciąż zbyt materialnymi duchami przerastało jego siły. Utrata magii zniszczyła go i zahartowała jednocześnie, spartaczona robota i wieczny dysonans, odbijający się w każdej, najprostszej czynności, jakiej się imał. Dopiero po latach bezsilnego zaciskania palców na poduszce i bicia się w pierś odnajdywał spokój w fizycznej pracy - im cięższej, tym łatwiej skupiał się na elementach rzeczywistości. Błyszczącym ostrzu siekiery, ostrym wietrze smagającym jego twarz, dobiegającym gdzieś z oddali łagodnym głosem Salome, upominającym go, by nie zapominał czapki i rękawiczek. Pot spływający strugą po zgiętych plecach, bolący kręgosłup, dyskomfort uśmierzany ziołową pastą, nie eliksirem, czy zaklęciem, herbata parzona troskliwymi rękami żony; nowa-stara rutyna, do jakiej wciąż się przyzwyczajał. Wiedział, że rozpacz kiełkowała z czegoś bijącego ponad egoistycznymi zachciankami kapryśnego szlachcica: nie był szczególnie wygodnicki, nie domagał się niestworzonych posług, ale... Lokaj w srebrnej liberii potwierdzał wysoki stan, rząd ludzi bijących przed nim pokłony i gotowych całować ziemię, po której przeszedł, o to walczył, o to przelewał krew, na myśli mając swoje dzieci, pierworodne córki gnijące w pogrzebanym przez drapieżną pogodę mauzoleum. Dziś również mocował się z losem, w głowie widząc uroczą rodzajową scenkę z trzema aktorami, ale diametralnie zmieniły się pragnienia Magnusa. Chciał, by wszyscy wyrośli na godnych ludzi, żeby Lorcan potrafił zapewnić bezpieczeństwo rodzeństwu i matce, aby Vivienne wyrosła na bystrą i wrażliwą pannę, a Bevan pozostał szczęśliwy, mimo psychicznego ciężaru, jaki sam na niego nanosił. Nosił się z zamiarem połamania furkoczącego kołowrotka Fortuny, lecz pasożytniczy wzór rozlany czernią na jego ręce, udaremniał mu to za każdym razem. Z roztargnieniem pogłaskał Salome, ufnie wtulającą ciepły policzek w poznaczoną odciskami dłoń. Szorstka, równie nieprzyjemna w dotyku jak zapuszczona, kłująca broda, straciła swą wrażliwość, trącającą z wiolonczeli tęskniące nuty. Instrument porąbał z bezsilności, a spore kawałki wrzucił do strumienia, patrząc, jak jego dziedzictwo umyka z nurtem wody. Potem nauczył się grać na prostych skrzypkach, kupionych od wędrownego handlarza, topornych, lecz zdolnych do grania prostych, ludowych melodii. Wyjmował je tylko na specjalne okazje, by nie katować rodziny drżeniem rzewnego łkania skrzypiec, choć tak pracowały jego palce. Zaprzęgał je więc do innej pracy, na podwórzu, przy domu lub w lesie, by przekuć wrażliwość w pożyteczność. Przesunął usta na ciepłe czoło Salome, muskając je ostrożnie rozchylonymi wargami, nie mógł zdradzić jej swej największej przewiny, choć aż parował od rozczarowania samym sobą. Była mu podporą i sterem, do czego nigdy się nie przyznał, lecz wyciągnęła go z najciemniejszych czeluści rozpaczy. Tatuaż na obnażonym ramieniu błyszczał, przyciągając wzrok, ale ona nigdy tam nie patrzyła. Zawsze na niego, czule otulając sylwetkę spojrzeniem. Kochał ją, wiedział o tym i uczył się okazywać to inaczej niż prymitywnym tańcem bioder, zachłannie pożeranych nocami, gdy ptaki wokół ich domu kwiliły wyjątkowo głośno. Był do tego na dobrej drodze, ale nagły hałas uniemożliwił mężczyźnie przejście do sedna czułego wyznania: Salome zareagowała pierwsza, wyczuwając zagrożenie, instynktowni, jak każda matka, zagarnęła synka do siebie, nim kłapnęła paszcza pełna srebrzystych, ostrych kłów.
-Cholera - zaklął cicho, natychmiast postępując do przodu i zasłaniając ich własnym ciałem przed rozjuszonym psem, szczerzącym zęby i powarkującym ostrzegawczo. Lord go nie lubił, był bardziej Saloem, niż jego, ale szacunek okazywać musiał. Magnus nie ceregieląc się zanadto, pochwycił psa za obrożę i choć ten się wyrywał i szczekał, wykręcając pysk, by zatopić mu zęby w ramieniu, zdołał zaciągnąć go na podwórze i ciężkim łańcuchem uwiązać u drzwi. Wrócił do chatki, ściągając groźnie brwi i wietrząc źródło zamieszania w starszych pociechach, które nie zdołały zetrzeć z twarzy wyrazu rozbawienia.
-Żadnego wychodzenia przez dwa tygodnie. Jeśli przyniesienie drewna zajmie ci dłużej niż dwadzieścia minut gwarantuję, że noc spędzisz przed domem - oznajmił sucho, patrząc na Lorcana, którego uśmiech momentalnie zgasł - nie będziesz się nudził, znajdę ci wystarczająco dużo zajęć - zapewnił chłopaka - żadnych ale - uciął stanowczo, po czym westchnął, w stronę Vivienne posyłając jednynie ostrzegawcze spojrzenie. Wrócił do kuchni, gdzie już słyszał rozżalone pomruki najstarszego syna.
-Cisza - zagrzmiał, biorąc Bevana na ręce. Ufnie wyciągnął swoje łapki ku tacie, który otarł jego zarumienione od łez policzki i pozwolił pociągnąć się za brodę. Rozpogodzony chłopczyk wnet wyrwał się, by dalej zwiedzać ich maleńki świat, a Magnus na powrót objął Salome.
-Czy robię coś źle? - spytał szczerze, poszukując w jej szaroniebieskich oczach odpowiedzi na każde pytanie, kryjące się w wypowiedzianej na głos wątpliwości.
-Cholera - zaklął cicho, natychmiast postępując do przodu i zasłaniając ich własnym ciałem przed rozjuszonym psem, szczerzącym zęby i powarkującym ostrzegawczo. Lord go nie lubił, był bardziej Saloem, niż jego, ale szacunek okazywać musiał. Magnus nie ceregieląc się zanadto, pochwycił psa za obrożę i choć ten się wyrywał i szczekał, wykręcając pysk, by zatopić mu zęby w ramieniu, zdołał zaciągnąć go na podwórze i ciężkim łańcuchem uwiązać u drzwi. Wrócił do chatki, ściągając groźnie brwi i wietrząc źródło zamieszania w starszych pociechach, które nie zdołały zetrzeć z twarzy wyrazu rozbawienia.
-Żadnego wychodzenia przez dwa tygodnie. Jeśli przyniesienie drewna zajmie ci dłużej niż dwadzieścia minut gwarantuję, że noc spędzisz przed domem - oznajmił sucho, patrząc na Lorcana, którego uśmiech momentalnie zgasł - nie będziesz się nudził, znajdę ci wystarczająco dużo zajęć - zapewnił chłopaka - żadnych ale - uciął stanowczo, po czym westchnął, w stronę Vivienne posyłając jednynie ostrzegawcze spojrzenie. Wrócił do kuchni, gdzie już słyszał rozżalone pomruki najstarszego syna.
-Cisza - zagrzmiał, biorąc Bevana na ręce. Ufnie wyciągnął swoje łapki ku tacie, który otarł jego zarumienione od łez policzki i pozwolił pociągnąć się za brodę. Rozpogodzony chłopczyk wnet wyrwał się, by dalej zwiedzać ich maleńki świat, a Magnus na powrót objął Salome.
-Czy robię coś źle? - spytał szczerze, poszukując w jej szaroniebieskich oczach odpowiedzi na każde pytanie, kryjące się w wypowiedzianej na głos wątpliwości.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Skądże! – Odebrane jej z rąk dziecko nie zdradzało już żadnych oznak niepokoju, chociaż jeszcze chwilę temu kwiliło smutno w jej pierś przestraszone nagłym ruchem i głośnym, psim warkotem. Bevan był jeszcze zbyt mały by w pełni zrozumieć jakie niebezpieczeństwo niesie drażnienie kogokolwiek. Natarczywa walka o atencję przeradzała się w ognisko bólu, niezrozumienia i żalu wobec tego, do czego dopuściła zwykła ludzka ciekawość. Mając lat kilka nie sposób było na trzeźwo rozwodzić się nad przypuszczeniami tego, jak potoczy się nagłe działanie. Pomyśleli za niego, toteż wszelkie rany i trauma jaka mogła być udziałem głupoty rodzeństwa pozostała jedynie możliwością zamkniętą w umyśle Salome, chociaż jej pierś wciąż falowała przestrachem. - Nie, nie, nie, nie. Nie. – Uspakajała go cicho szemrząc zaprzeczenia wprost w jego pochylone ku niej czoło, którego sięgnęła ustami, by obdarować krótkim, delikatnym pocałunkiem. - Masz pełną rację – to ja im nazbyt pobłażam. Gdyby nie to, nawet nie by nie pomyśleli by podpuszczać go w tak głupi sposób. Wybacz, od jutra będę twardsza i bardziej godna zaufania – obiecała cicho, głaszcząc jego ramiona palcami nim pozwoliła mu się odsunąć. -I dopilnuję, by niektóre pomysły szybko wywietrzały z głowy za pomocą opuchniętych tyłów – tu podniosła nieco ton głosu, zaś niespokojne szuranie za ścianą na ułamek sekundy natężyło się by zaraz zamilknąć już na dobre. Wrażenie jakie wywarła przyobiecana tyrada musiało odbić się czkawką wyobraźni maluchów, przez co przynajmniej na kilka dni powinni mieć spokój. Tym razem pokierowała go i osiadła na ławę tuż przy nim, wspierając się mężowskiego ramienia. Powinien zjeść. Dokończyć, napełnić żołądek i odpocząć, pozwalając spiętym mięśniom się rozluźnić. Powinien zamiast chłodnego, szybkiego prysznica zażyć długiej, gorącej kąpieli, porządnego snu i wszystkiego, czym mogła przychylić mu niebo dostępnymi jej sposobami. Wyglądał na strapionego jakąś przykrą myślą, a przecież nie chciała by czuł winę za to, co nie było jego udziałem. Nie do końca potrafiła radzić sobie jeszcze z kiełznaniem humorów, których wybuchy były jedynie odwrotnością i chociaż staż miała w tym naprawdę imponujący, nie zwykła twierdzić iż zobowiązuje ją to do jakiejkolwiek wprawy. Działała metodą prób i błędów, ucząc się iż nawet świetnie wyważony żart w chwili krytycznej niezauważenie przyobleka się w jawną, choć niezamierzoną obelgę. I tysiąc razy powtarzając mu że sprawdza się w tej czy innej roli robiłaby to za mało. Człowiek dumny, jej prywatny półbóg zmieciony z dziedziczonego tronu obumierał niczym kwiat odsunięty od źródła wody. Salome była zaś niczym dziurawe naczynie – chociaż pełna dobrych chęci wciąż wylewało się z niej wszystko co życiodajne nim trafiło na właściwy grunt. Podała mu łyżkę do ręki, sącząc słodkie słówka niby miód wprost na jego skórę.
- Nie mogłabym prosić o więcej niż mam. Dzieci z tego wyrosną, czas Ci to udowodni. Są cudowne i mają to wszystko po Tobie. Dzięki Tobie. Och, mam dla Ciebie prezent! – Podniosła się z miejsca, wystawiając przed siebie ręce z podekscytowaniem, niczym dziecko szykujące się na urodzinową niespodziankę. Długo nosiła się z podarowaniem mu tej drobnostki, pierw szukając w sobie motywacji do jej dokończenia, później zaś okazji, by uraczyć nią mężczyznę. Tak jak i on zwykł znosić jej kojące uściski i ciepłe pocałunki, chciała dać z siebie więcej niż wyrozumiałość, widząc zaś ogarniający go marazm i ponure zwątpienie szybko zdecydowała, że oto chwila nadeszła. Nie obwieszczały jej ni gromy z nieba, ni donośne bicie w bębny, którego by sobie życzyła. Z kuferka ulokowanego pod wschodnią ścianą ściągnęła koc i wyciągnęła stare, zdobione pudełko wielkości księgi, pamiętające zapewne czasy świetności zarówno magii, jak i ich samych. Drżąc lekko, niepewna czy nie obudzi drzemiących w nim demonów przeszłości z zawahaniem pokonała dzielącą ich odległość, nim przy jego ręce odłożyła pakunek, przytrzymując związane cienkim sznurkiem wieczko przed jego potencjalną ciekawością. - Byłabym... Byłabym niezwykle szczęśliwa, gdybyś raczył spędzać mi sen z powiek nie tylko swoją obecnością przy moim boku, ale i tym, co pierwsze obwieściło mi jak fascynującym mężczyzną możesz się okazać.
Pergaminy. Jej własne, stare szkice skrojone na rozmiar i wybielone, by ponownie cieszyć oczy wolną przestrzenią. Karty o soczystej gramaturze, wszystkie równo poskładane w środku, przytwierdzone niewielką fiolką węglowego atramentu własnej produkcji i dwóch, małych, zaostrzonych przez Salome gęsich piórek wybranych pieczołowicie w taki sposób, by nadały się do mężowej dłoni i nie sprawiały wrażenia zbyt małych, by kreślić nimi coś więcej niż listy zakupów. Wyrwane ze starego pamiętnika, przykrywały sobą listy sygnowane jego podpisem, stylem wypowiedzi i już zwietrzałym, zachowanym jedynie w pamięci zapachem dostojeństwa, dżentelmeństwa, przekory i czegoś, czego nie potrafiła nazwać. Ułożyła ręce na nogach, spinając się instynktownie i szukając w nim jakichkolwiek zmian. Jakichkolwiek oznak bądź równej jej ekscytacji, bądź rozwścieczenia zwiastującego awanturę o to, na co już oboje nie mieli wpływu. Szanowała go zarówno w starej, pięknej odsłonie jak i nowej, codziennej prostocie. Oddałaby jednak obie nerki, duszę i rękę królewny za powrót dawnej nonszalancji, teraz przybranej w czułość.
- Nie mogłabym prosić o więcej niż mam. Dzieci z tego wyrosną, czas Ci to udowodni. Są cudowne i mają to wszystko po Tobie. Dzięki Tobie. Och, mam dla Ciebie prezent! – Podniosła się z miejsca, wystawiając przed siebie ręce z podekscytowaniem, niczym dziecko szykujące się na urodzinową niespodziankę. Długo nosiła się z podarowaniem mu tej drobnostki, pierw szukając w sobie motywacji do jej dokończenia, później zaś okazji, by uraczyć nią mężczyznę. Tak jak i on zwykł znosić jej kojące uściski i ciepłe pocałunki, chciała dać z siebie więcej niż wyrozumiałość, widząc zaś ogarniający go marazm i ponure zwątpienie szybko zdecydowała, że oto chwila nadeszła. Nie obwieszczały jej ni gromy z nieba, ni donośne bicie w bębny, którego by sobie życzyła. Z kuferka ulokowanego pod wschodnią ścianą ściągnęła koc i wyciągnęła stare, zdobione pudełko wielkości księgi, pamiętające zapewne czasy świetności zarówno magii, jak i ich samych. Drżąc lekko, niepewna czy nie obudzi drzemiących w nim demonów przeszłości z zawahaniem pokonała dzielącą ich odległość, nim przy jego ręce odłożyła pakunek, przytrzymując związane cienkim sznurkiem wieczko przed jego potencjalną ciekawością. - Byłabym... Byłabym niezwykle szczęśliwa, gdybyś raczył spędzać mi sen z powiek nie tylko swoją obecnością przy moim boku, ale i tym, co pierwsze obwieściło mi jak fascynującym mężczyzną możesz się okazać.
Pergaminy. Jej własne, stare szkice skrojone na rozmiar i wybielone, by ponownie cieszyć oczy wolną przestrzenią. Karty o soczystej gramaturze, wszystkie równo poskładane w środku, przytwierdzone niewielką fiolką węglowego atramentu własnej produkcji i dwóch, małych, zaostrzonych przez Salome gęsich piórek wybranych pieczołowicie w taki sposób, by nadały się do mężowej dłoni i nie sprawiały wrażenia zbyt małych, by kreślić nimi coś więcej niż listy zakupów. Wyrwane ze starego pamiętnika, przykrywały sobą listy sygnowane jego podpisem, stylem wypowiedzi i już zwietrzałym, zachowanym jedynie w pamięci zapachem dostojeństwa, dżentelmeństwa, przekory i czegoś, czego nie potrafiła nazwać. Ułożyła ręce na nogach, spinając się instynktownie i szukając w nim jakichkolwiek zmian. Jakichkolwiek oznak bądź równej jej ekscytacji, bądź rozwścieczenia zwiastującego awanturę o to, na co już oboje nie mieli wpływu. Szanowała go zarówno w starej, pięknej odsłonie jak i nowej, codziennej prostocie. Oddałaby jednak obie nerki, duszę i rękę królewny za powrót dawnej nonszalancji, teraz przybranej w czułość.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciałby jej wierzyć. Uporczywe spojrzenie, które wbijał w ciało żony świadczyło o czymś zgoła przeciwnym, o próbie przewrócenia jej na drugą stronę, wywleczenia z niej wszystkiego, co żyło i oddychało, każdego napuchniętego kłamstwa oraz minięcia się z prawdą. A wszystko, dla jego dobra. Jego pierdolonego dobra.
Zatrząsł się, jakby z zimna, więc instynktownie objął się ramionami, by Salome nie połączyła tego prymitywnego odruchu z jakimś wyższym stanem konieczności. Przypuszczał, że na próżno - poślubił naprawdę inteligentną kobietę, często był skłonny myśleć, iż mądrzejszą od niego.
-Muszę dołożyć do kominka - powiedział szorstko, umykając wzrokiem, jakby szukał punkciku, jasnego światełka, który zogniskuje jego uwagę skuteczniej, aniżeli łagodny i posłuszny ton zmartwionej żony. Stracił ochotę na jedzenie, choć ledwie tknął przyrządzony przez Salome posiłek. Wiedział, że sprawi jej tym przykrość, ale dławiłby się tym udawanym smakiem, który stawałby mu w gardle zimnym mięsem. Jeszcze chwilę stał w miejscu, jak zahipnotyzowany jej pocałunkami: tylko Salome potrafiła zwieść go tak drobną czułością, jej rodzinnym - a nie erotycznym wymiarem. Lata życia obok siebie i ze sobą uwrażliwiły Magnusa na taką prostą miłość, barwiącą przyzwyczajenie przyjemną, domową pastelom. Jedząc śniadanie wraz ze wstającym słońcem, miał ją naprzeciw siebie, a w prostych, konkretnych komunikatach i prośbach o podanie solniczki, dekodował cały ich sens. Nauczyła go przekazywać słowa w gestach, nieśpiesznych i pośpiesznych, w tych urywanych i spontanicznych, a także pozornie nieważnych, składających się na całą misternie tkaną siateczkę małżeńskiego pożycia. Niezwykle udanego.
Przytrzymał jej spracowane ręce - kiedy się poznali, były gładkie, jak dłonie prawdziwej lady - i sam wyznaczył ich szlak na swoich ramionach, napiętych zdenerwowaniem. Zgrubienia, żyły, liczne blizny od topornych narzędzi oraz ognia (początki były trudne), wyblakły czarny tusz, nie skąpił Salome niczego, chcąc jej smukłych palców na całej powierzchni ciała. Zadowalał się jednak krótkim, intymnym zwiedzaniem, dodaniem otuchy, zyskując żywą pewność, że Salome jest kolumną, na której się wspiera.
-A może tak właśnie musi być? - spytał, bez przebłysku rozczarowania, ale żądając za to jasno wystosowanej odpowiedzi. Nadal to on rządził w domu, choć tak naprawdę to Salome musiała radzić sobie z przyziemnymi problemami, ponieważ jego nie było. Gdy zjawiał się w progach skromnej chatki z krzywym dachem zyskiwał posłuch absolutny, jego słowo stawało się święte, ale... chyba nadal za mało wiedział o świecie i o życiu, by wymagać od swoich dzieci dorosłego zachowania.
-Ojciec zaprowadza porządek, a matka rozpieszcza. Musimy zachować równowagę - stwierdził, odwracając się od Salome i chwytając swój talerz, którego zawartość rozdzielił po równo do misek dwóch brytanów - Lorcan zasłużył na karę i poniesie konsekwencje - dodał głośniej, wiedząc, że dzieci mimo szemrzących odgłosów usilnie nasłuchują rodzicielskich dekretów, jeszcze nim te zostaną w pełni wygłoszone - ale ty się dla nich nie zmieniaj - dodał znacznie ciszej, odkładając pusty talerz na blat. Taka była jego żona, skłonna do poświęceń, byleby zadowolić jego.
Egoistyczny skurwiel, bo choć to widział, nie potrafił docenić.
Nie chciał już jej słuchać, gdyż mówiła bzdury, piekące jego skórę ostrym wrzątkiem wyrzutów sumienia, wolał odnajdywać ją w swoich dzieciach, a po sobie nie zostawić nawet śladu. Vivienne była kopią matki - pewnie dlatego wstydliwe przyznawał, że ma dla niej najwięcej miłości, Bevan dokładnie odbijał jej charakter, zaś Lorcan niezaprzeczalnie wdał się w niego. Ironia, najstarszy syn, kalka ojca - wywołane, żywe widmo fotografii z młodości Magnusa - za którego oddałby życie, ale nie potrafił stać się mu bliski. Uczył go i przekazywał wiedzę, snuł historie przed trzaskającym kominkiem, gdy miał dobry humor przygrywał na topornych skrzypeczkach, lecz podobieństwo kuło go przekleństwem utraty wszystkiego, co niegdyś było tak ważne.
-To ty ich wychowałaś. Ty jesteś matką - zaprzeczył, oddając jej hołd i najwyższe honory. Kochał swą pierwszą żonę, lecz dopiero teraz, kiedy jego skronie posiwiały, w pełni pojął trudy macierzyństwa. Połóg w bólu i krwi, nocne zmagania z płaczliwym niemowlęciem, do którego wstawał, by Salome mogła nie wychodzić z łóżka. Zderzenie i uderzenie rzeczywistości odległej od pałaców i cichych sług sprawiło, że nabrał prawdziwego szacunku - do niej, do każdej matki. Jego ród (starał się zapomnieć) bagatelizował ich rolę, odsuwał je od święcenia triumfów dorastającego potomstwa, podczas gdy... kobiety miały w tym decydujący udział. Obrócił się za nią, kiedy mu umknęła - mimo wszystko, nie lubił tracić jej z oczu, z dawnego Magnusa pozostało niewiele, acz zaborczość zachował - by po chwili odetchnąć spokojniej. Z dziwnym zgrzytem między zębami przyjął wieść o prezencie, nie robili ich sobie bez okazji, nie uważał za podarunek kilku polnych kwiatów zerwanych do wazonu, więc i nie miała mu się za co odwdzięczać. W ich związku od zawsze było dużo słów, tych padających na marne, tych wydobytych za prędko, ale tym razem, wyciągając zza siebie plik drobnych kartek, udało jej się sprowokować Magnusa do milczenia.
Ucichł, przesuwając dłonią po delikatnym papierze, przerzucając ostrożnie luźne strony, wciągając w nozdrza zapach starych kart i świeżo tłoczonego atramentu. Wracała pamięć o złotej erze, o tłustych latach, o magii, wypełniającej go niedorzeczną energią i mocą. Oczy Magnusa zwilgotniały, gdy w dużą rękę ujął dziwnie niewielkie pióro hodowanej przy domu gęsi, tak niepodobne do tego, które otworzyło ich całą historię. Czy chciała mu powiedzieć, że stracił coś, co było jego częścią i za co właśnie go pokochała? Zamarł, przerzucając w myślach klisze obrazów, zakurzonego sklepu, ganku drewnianego domku, kolorowych poduszek na wygodnej kanapie i cynamonowych bułeczek, jakie obiecała dla niego upiec. Pierwotnie wbił jej się w usta i pocałował namiętnie, wodząc palcami po twarzy i szyi, zaciskając się na niej mocniej i kontrolując oddech. Wzburzyła go i zatrzęsła posadami równowagi, więc musiała otrzeć zaschnięte łzy zebrane we wszystkich zagłębieniach i zmarszczkach mimicznych. Czemu znowu oszukiwał, nie było miejsca na czułość, wtedy też czuł jakąś podskórną żądzę zagarnięcia jej dla siebie.
Zatrząsł się, jakby z zimna, więc instynktownie objął się ramionami, by Salome nie połączyła tego prymitywnego odruchu z jakimś wyższym stanem konieczności. Przypuszczał, że na próżno - poślubił naprawdę inteligentną kobietę, często był skłonny myśleć, iż mądrzejszą od niego.
-Muszę dołożyć do kominka - powiedział szorstko, umykając wzrokiem, jakby szukał punkciku, jasnego światełka, który zogniskuje jego uwagę skuteczniej, aniżeli łagodny i posłuszny ton zmartwionej żony. Stracił ochotę na jedzenie, choć ledwie tknął przyrządzony przez Salome posiłek. Wiedział, że sprawi jej tym przykrość, ale dławiłby się tym udawanym smakiem, który stawałby mu w gardle zimnym mięsem. Jeszcze chwilę stał w miejscu, jak zahipnotyzowany jej pocałunkami: tylko Salome potrafiła zwieść go tak drobną czułością, jej rodzinnym - a nie erotycznym wymiarem. Lata życia obok siebie i ze sobą uwrażliwiły Magnusa na taką prostą miłość, barwiącą przyzwyczajenie przyjemną, domową pastelom. Jedząc śniadanie wraz ze wstającym słońcem, miał ją naprzeciw siebie, a w prostych, konkretnych komunikatach i prośbach o podanie solniczki, dekodował cały ich sens. Nauczyła go przekazywać słowa w gestach, nieśpiesznych i pośpiesznych, w tych urywanych i spontanicznych, a także pozornie nieważnych, składających się na całą misternie tkaną siateczkę małżeńskiego pożycia. Niezwykle udanego.
Przytrzymał jej spracowane ręce - kiedy się poznali, były gładkie, jak dłonie prawdziwej lady - i sam wyznaczył ich szlak na swoich ramionach, napiętych zdenerwowaniem. Zgrubienia, żyły, liczne blizny od topornych narzędzi oraz ognia (początki były trudne), wyblakły czarny tusz, nie skąpił Salome niczego, chcąc jej smukłych palców na całej powierzchni ciała. Zadowalał się jednak krótkim, intymnym zwiedzaniem, dodaniem otuchy, zyskując żywą pewność, że Salome jest kolumną, na której się wspiera.
-A może tak właśnie musi być? - spytał, bez przebłysku rozczarowania, ale żądając za to jasno wystosowanej odpowiedzi. Nadal to on rządził w domu, choć tak naprawdę to Salome musiała radzić sobie z przyziemnymi problemami, ponieważ jego nie było. Gdy zjawiał się w progach skromnej chatki z krzywym dachem zyskiwał posłuch absolutny, jego słowo stawało się święte, ale... chyba nadal za mało wiedział o świecie i o życiu, by wymagać od swoich dzieci dorosłego zachowania.
-Ojciec zaprowadza porządek, a matka rozpieszcza. Musimy zachować równowagę - stwierdził, odwracając się od Salome i chwytając swój talerz, którego zawartość rozdzielił po równo do misek dwóch brytanów - Lorcan zasłużył na karę i poniesie konsekwencje - dodał głośniej, wiedząc, że dzieci mimo szemrzących odgłosów usilnie nasłuchują rodzicielskich dekretów, jeszcze nim te zostaną w pełni wygłoszone - ale ty się dla nich nie zmieniaj - dodał znacznie ciszej, odkładając pusty talerz na blat. Taka była jego żona, skłonna do poświęceń, byleby zadowolić jego.
Egoistyczny skurwiel, bo choć to widział, nie potrafił docenić.
Nie chciał już jej słuchać, gdyż mówiła bzdury, piekące jego skórę ostrym wrzątkiem wyrzutów sumienia, wolał odnajdywać ją w swoich dzieciach, a po sobie nie zostawić nawet śladu. Vivienne była kopią matki - pewnie dlatego wstydliwe przyznawał, że ma dla niej najwięcej miłości, Bevan dokładnie odbijał jej charakter, zaś Lorcan niezaprzeczalnie wdał się w niego. Ironia, najstarszy syn, kalka ojca - wywołane, żywe widmo fotografii z młodości Magnusa - za którego oddałby życie, ale nie potrafił stać się mu bliski. Uczył go i przekazywał wiedzę, snuł historie przed trzaskającym kominkiem, gdy miał dobry humor przygrywał na topornych skrzypeczkach, lecz podobieństwo kuło go przekleństwem utraty wszystkiego, co niegdyś było tak ważne.
-To ty ich wychowałaś. Ty jesteś matką - zaprzeczył, oddając jej hołd i najwyższe honory. Kochał swą pierwszą żonę, lecz dopiero teraz, kiedy jego skronie posiwiały, w pełni pojął trudy macierzyństwa. Połóg w bólu i krwi, nocne zmagania z płaczliwym niemowlęciem, do którego wstawał, by Salome mogła nie wychodzić z łóżka. Zderzenie i uderzenie rzeczywistości odległej od pałaców i cichych sług sprawiło, że nabrał prawdziwego szacunku - do niej, do każdej matki. Jego ród (starał się zapomnieć) bagatelizował ich rolę, odsuwał je od święcenia triumfów dorastającego potomstwa, podczas gdy... kobiety miały w tym decydujący udział. Obrócił się za nią, kiedy mu umknęła - mimo wszystko, nie lubił tracić jej z oczu, z dawnego Magnusa pozostało niewiele, acz zaborczość zachował - by po chwili odetchnąć spokojniej. Z dziwnym zgrzytem między zębami przyjął wieść o prezencie, nie robili ich sobie bez okazji, nie uważał za podarunek kilku polnych kwiatów zerwanych do wazonu, więc i nie miała mu się za co odwdzięczać. W ich związku od zawsze było dużo słów, tych padających na marne, tych wydobytych za prędko, ale tym razem, wyciągając zza siebie plik drobnych kartek, udało jej się sprowokować Magnusa do milczenia.
Ucichł, przesuwając dłonią po delikatnym papierze, przerzucając ostrożnie luźne strony, wciągając w nozdrza zapach starych kart i świeżo tłoczonego atramentu. Wracała pamięć o złotej erze, o tłustych latach, o magii, wypełniającej go niedorzeczną energią i mocą. Oczy Magnusa zwilgotniały, gdy w dużą rękę ujął dziwnie niewielkie pióro hodowanej przy domu gęsi, tak niepodobne do tego, które otworzyło ich całą historię. Czy chciała mu powiedzieć, że stracił coś, co było jego częścią i za co właśnie go pokochała? Zamarł, przerzucając w myślach klisze obrazów, zakurzonego sklepu, ganku drewnianego domku, kolorowych poduszek na wygodnej kanapie i cynamonowych bułeczek, jakie obiecała dla niego upiec. Pierwotnie wbił jej się w usta i pocałował namiętnie, wodząc palcami po twarzy i szyi, zaciskając się na niej mocniej i kontrolując oddech. Wzburzyła go i zatrzęsła posadami równowagi, więc musiała otrzeć zaschnięte łzy zebrane we wszystkich zagłębieniach i zmarszczkach mimicznych. Czemu znowu oszukiwał, nie było miejsca na czułość, wtedy też czuł jakąś podskórną żądzę zagarnięcia jej dla siebie.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Źle ją odczytał. Po tych wszystkich wspólnych dniach i nocach, chwilach przykrych, wspaniałych i zupełnie normalnych, urywkach momentów wyrwanych z kontekstu i mocno osadzonych w tylko im znanym rytmie kiedy myśleli już że poznali się na wskroś, że już nic ich nie zadziwi, a wszystkie sekrety poukrywały się w cieniu zawstydzenia, on tak bardzo źle ją odczytał. Nie, nie brakowało jej niczego. Był wspaniały. Był kolosem, jej prywatnym potworem zamkniętym w klatce urojeń. Bestią spętaną przy kołku, w kagańcu i klapach strzegących przed zbytnim podnieceniem się rzeczywistością. Piękną, okazałą, jednocześnie groźną i spolegliwą, warczącą i mruczącą uspokajające kołysanki tuż przed zaśnięciem. Był smutny. Nie brakowało jej uroku, jakim ujął ją przed laty. Słów, gestów, znaczących spojrzeń i przypadków, jakie od niechcenia splatały i rozdzielały ich ścieżki. Wtedy był odmienny. Punkt na mapie figurujący pod wielkim, krwistym X-em, opatrzony legendą o ukrytym skarbie pożerającym sny i marzenia tego, kto nieostrożnie się ku niemu zbliży. Niby ćma zakochana w świecy paliła się jego płomieniem pogodzona z przypisaną jej porażką, nie mogąc sięgnąć wody, która byłaby ukojeniem. Teraz zaś, teraz to wszystko należało do niej. Być może działali na opak, tak naprawdę mając się nigdy nie spotkać, żyjąc na innych płaszczyznach, normalnie nieosiągalnych dla ludzkiego pojmowania. Być może łamali tabu, brużdżąc wobec świętości, jakim winni byli posługę. Jednak moralnie spokojna Salome nie płakała.
Nie jej brakowało jej niczego. To on cierpiał, nosząc żałobę po tym co stracił wyrytą na twarzy i w spojrzeniu. Dźwigał ciężar, który łapczywie zgarniał jedynie dla siebie, jak gdyby Salome nie miała prawa go doświadczać. Obarczał się smutkiem, zwątpieniem i koszmarem, jaki trawił go od środka wybrzuszając i kurcząc na przemian. Nie jej brakowało jego, lecz jemu samemu. To jego chciała uszczęśliwić, wspomóc, uspokoić. Nie wróci mu czasów, do których nie miała prawa zaglądać. To już przeminęło, umarło i musiała to zaakceptować. Chcąc, nie chcąc, zmuszając się do codziennego wstawania, pracy, rozmów i bycia. Pragnęła zamiast spojrzeń, przywołać na jego twarz ten jeden raz uśmiech. Zamiast śledzenia jej wzrokiem, chwilę ukojenia. Zamiast namiętności, ekscytacji, znużenia, czy złości... Grymas. Ściągnięcie mięśnie umownie oznaczające spokój, bo chociaż wiedziała że gdzieś tam głęboko nadal będzie cierpiał, liczyła na stopniowe zabliźnienie się rany pozwalające jej pozostać blisko. Bliżej niż przed jej rozdrapaniem.
Uderzenie przyszło znienacka. Nie zdążyła wypowiedzieć ani słowa, ale i on nie powiedział niczego. Nie językiem, jaki znany był reszcie świata poza tym domem, tą izbą i tą chwilą. Fakt że nie posiadł słów wystarczających by opisać jego uczucia nie uszczuplał tej reakcji. Bogaty słownik zakurzył się już dawno, w niepamięć odsyłając kwieciste elaboraty szumnie głoszące podziwy, uniesienia, złość, gniew i smutek. Nie były mu potrzebne. Doskonale zapoznał się z językiem ciała, krzycząc jej w usta, wyjąc niecierpliwym ściągnięciem ku sobie, szepcząc agresywnym przyciśnięciem ud, bioder, brzucha i torsu. Uległa mu tak jak powinna, spolegliwa wobec mężowskich decyzji, jednak nie przez nie pokonana. Uśmiechnęła się krótko, króciutko, na sekundę przed tym gdy dech jej odebrało i cała zatrzęsła się od przyjemności. Jednak nie kontynuowała jej chciwie, nie podążyła za nim, nawet nie zawahała się gdy wreszcie ją puścił. Wsparta na jego torsie uniosła dłoń, opuszkami palców przecierając kącik jego ściągniętych ust. Zaszumiała pogodnie, uspokajając oddech i kołysząc ich oboje, smakując z uwielbieniem jego wspomnienie. Tak mogło pozostać. To teraz wznosiła się na skrzydłach fantazji, wzlatując poza okrywy chmur, poza słoneczną tarczę. Zrównała się z nim, powoli falując piersią; kajdan jego ramion delikatnie otulał ją ciepłem, którego każdego dnia wyczekiwała.
- Wybacz, wzburzyłam Cię. Odłóżmy to na potem. – Odetchnęła spokojnie, głęboko, unosząc wzrok na jego mądre oczy i szukając w nich przebaczenia. Pogładziła po raz ostatni jego twarz, nim puściła, nim odsunęła się niczym ulatujący o brzasku sen. Lorcan nie naniósł drewna. Zgromiony gniewem ojca bał się choćby wyściubić nosa poza izbę, przesuwając się po deskach ostrożnie, niby skrywająca się w trawie przepiórka. Jego dziecięca psota uciekła, kryjąc się w gąszczu niezrozumiałego poczucia winy. Zrobił coś źle i chociaż nie rozumiał do końca powodów, ciążący mu wyrzut sumienia nie pozwolił mężnie unieść głowy i stawić czoła powadze Magnusa. Chciał go uniknąć. Chciał skryć się niczym mysz w najgłębszej norze i przeczekać, wyglądając spokoju i zapomnienia. Tak samo jak Salome męża, i on delikatnie gładził brata, który przytulony do jego uda drżał, wyciągając ku niemu małe rączki. Vivienne, udając nieprzejętą, kreśliła ostrym kamykiem fantazyjne wzory w rogu pomieszczenia i tylko chwilowe podrygi ukazywały, że i ona wygląda burzy, która teraz przechodziła bokiem. Była jak zając niepewny tego, czy zaraz nie spadnie na niego jastrząb.
- Nagrzeję Ci wody. – Salome rozcierała kciukami wnętrze mężowskiej dłoni, sadzając go na powrót na ławie, przyciskając udo do jego uda. - Porozmawiaj z nimi. Potrzebują tego.
Nie jej brakowało jej niczego. To on cierpiał, nosząc żałobę po tym co stracił wyrytą na twarzy i w spojrzeniu. Dźwigał ciężar, który łapczywie zgarniał jedynie dla siebie, jak gdyby Salome nie miała prawa go doświadczać. Obarczał się smutkiem, zwątpieniem i koszmarem, jaki trawił go od środka wybrzuszając i kurcząc na przemian. Nie jej brakowało jego, lecz jemu samemu. To jego chciała uszczęśliwić, wspomóc, uspokoić. Nie wróci mu czasów, do których nie miała prawa zaglądać. To już przeminęło, umarło i musiała to zaakceptować. Chcąc, nie chcąc, zmuszając się do codziennego wstawania, pracy, rozmów i bycia. Pragnęła zamiast spojrzeń, przywołać na jego twarz ten jeden raz uśmiech. Zamiast śledzenia jej wzrokiem, chwilę ukojenia. Zamiast namiętności, ekscytacji, znużenia, czy złości... Grymas. Ściągnięcie mięśnie umownie oznaczające spokój, bo chociaż wiedziała że gdzieś tam głęboko nadal będzie cierpiał, liczyła na stopniowe zabliźnienie się rany pozwalające jej pozostać blisko. Bliżej niż przed jej rozdrapaniem.
Uderzenie przyszło znienacka. Nie zdążyła wypowiedzieć ani słowa, ale i on nie powiedział niczego. Nie językiem, jaki znany był reszcie świata poza tym domem, tą izbą i tą chwilą. Fakt że nie posiadł słów wystarczających by opisać jego uczucia nie uszczuplał tej reakcji. Bogaty słownik zakurzył się już dawno, w niepamięć odsyłając kwieciste elaboraty szumnie głoszące podziwy, uniesienia, złość, gniew i smutek. Nie były mu potrzebne. Doskonale zapoznał się z językiem ciała, krzycząc jej w usta, wyjąc niecierpliwym ściągnięciem ku sobie, szepcząc agresywnym przyciśnięciem ud, bioder, brzucha i torsu. Uległa mu tak jak powinna, spolegliwa wobec mężowskich decyzji, jednak nie przez nie pokonana. Uśmiechnęła się krótko, króciutko, na sekundę przed tym gdy dech jej odebrało i cała zatrzęsła się od przyjemności. Jednak nie kontynuowała jej chciwie, nie podążyła za nim, nawet nie zawahała się gdy wreszcie ją puścił. Wsparta na jego torsie uniosła dłoń, opuszkami palców przecierając kącik jego ściągniętych ust. Zaszumiała pogodnie, uspokajając oddech i kołysząc ich oboje, smakując z uwielbieniem jego wspomnienie. Tak mogło pozostać. To teraz wznosiła się na skrzydłach fantazji, wzlatując poza okrywy chmur, poza słoneczną tarczę. Zrównała się z nim, powoli falując piersią; kajdan jego ramion delikatnie otulał ją ciepłem, którego każdego dnia wyczekiwała.
- Wybacz, wzburzyłam Cię. Odłóżmy to na potem. – Odetchnęła spokojnie, głęboko, unosząc wzrok na jego mądre oczy i szukając w nich przebaczenia. Pogładziła po raz ostatni jego twarz, nim puściła, nim odsunęła się niczym ulatujący o brzasku sen. Lorcan nie naniósł drewna. Zgromiony gniewem ojca bał się choćby wyściubić nosa poza izbę, przesuwając się po deskach ostrożnie, niby skrywająca się w trawie przepiórka. Jego dziecięca psota uciekła, kryjąc się w gąszczu niezrozumiałego poczucia winy. Zrobił coś źle i chociaż nie rozumiał do końca powodów, ciążący mu wyrzut sumienia nie pozwolił mężnie unieść głowy i stawić czoła powadze Magnusa. Chciał go uniknąć. Chciał skryć się niczym mysz w najgłębszej norze i przeczekać, wyglądając spokoju i zapomnienia. Tak samo jak Salome męża, i on delikatnie gładził brata, który przytulony do jego uda drżał, wyciągając ku niemu małe rączki. Vivienne, udając nieprzejętą, kreśliła ostrym kamykiem fantazyjne wzory w rogu pomieszczenia i tylko chwilowe podrygi ukazywały, że i ona wygląda burzy, która teraz przechodziła bokiem. Była jak zając niepewny tego, czy zaraz nie spadnie na niego jastrząb.
- Nagrzeję Ci wody. – Salome rozcierała kciukami wnętrze mężowskiej dłoni, sadzając go na powrót na ławie, przyciskając udo do jego uda. - Porozmawiaj z nimi. Potrzebują tego.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
[sen]Home sweet home
Szybka odpowiedź