Salon I
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Salon
Największa komnata na parterze słuchy Sigrun za salon, choć z rzadka ma gości innych, niż jej bracia. Dwie ściany wyłożone są ciemnozielonym drewnem i przy jednej z nich, na wprost wejścia od strony holu, znajduje się sporych rozmiarów, rzeźbiony kominek niepodłączony do Sieci Fiuu. Nad kominkiem wisi portret Rookwooda żyjącego przed stu laty, a największa okiennica zamiast parapetu ma wygodne siedzisko. Oprócz stołu na dwanaście krzeseł stoi tu również stara, wysłużona kanapa i kilka wygodnych foteli. Ściana naprzeciw okien zastawiona jest regałami z książkami, z których jeden kryje tajemne przejście do sekretnej biblioteczki i pracowni.
She's lost control
again
Ostatnio zmieniony przez Sigrun Rookwood dnia 09.11.21 14:02, w całości zmieniany 1 raz
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spała do późna, nawet nie wiedziała która jest godzina, gdy wstawała z łóżka, nie zerkała na zegarek. Podnosząc się z łóżka nie miała żadnych planów, nie dostała także informacji o planowanym spotkaniu ludzi Avery'ego, choć nie mogła zaprzeczyć, że na nie czekała; za ostatni miesiąc pracy u niego została sowicie nagrodzona, co osłodziło nieco gorycz po utracie intratnej pracy w Ministerstwie Magii. Nie miała już dostępy do informacji, czego żałowała, lecz jednocześnie wreszcie przestały ograniczać ją procedury i prawo - co było wyjątkowym plusem. Festiwal przeminął niesłychanie prędko, zanim się obejrzała, a już było po całej zabawie; w części wzięła udział, choć wszechobecna cukierkowa atmosfera działała jej na nerwy - tradycja, to jednak tradycja, należało im hołdować.
Siedziała w salonie nad gazetą i z kubkiem kawy, w milczeniu ćmiąc papierosa; z gramofonu płynęła cicho muzyka, a obok niej Saba domagał się uwagi. Obdarowywała go nią od czasu do czasu niedbałym gestem drapiąc go za uchem. Owczarek nagle zerwał się z podłogi i zaniósł wściekłym szczekaniem, rzucając się do okiennicy o szerokim parapecie. Za szkłem czekała wyjątkowo szkaradna, pomarańczowa sowa, która była Sigrun obca. Odegnała psa, nakazując mu usiąść i uciszyć się, warczał, gdy otwierała okno, by wpuścić ptaszysko, lecz nie ruszył się - był dobrze wytresowany. Sówka, sprawiająca wrażenie przyjacielskiej, wyciągnęła ku Sigrun nóżkę, do której przywiązano zwitek pergaminu. Odebrała go od niej i powiedziała zaczekaj, co ptak zdawał się zrozumieć. Odczytała niedługi list kilkukrotnie. Miała dziś zjawić się na przedmieściach Londynu w okolicach, gdzie ponoć szalała anomalia. Świetnie. I tak nie miała żadnych planów. Odpisała na odwrocie kilka słów i przywiązawszy zwitek z powrotem do sowiej nóżki, nakazała jej dostarczenie listu nadawcy. Pomarańczowa szkarada zniknęła Sigrun z oczu, a ona udała się na górę, coby przebrać się w coś bardziej praktycznego. Założyła na siebie prostą, nie krępującą ruchów szatę składającą się z tuniki do połowy uda i skórzanych spodni.
Wróciła na dół, by poszukać miotły. Zatrzymała się przed lustrem, spojrzała we własne odbicie; nie zamierzała pojawić się na miejscu w takim wydaniu. Skoncentrowała się i wytężyła silę woli, skupiając się na tym, aby przetransmutować własną twarz, barwę i długość włosów.
| rzucam na przemianę. genetyka +14
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Spoglądała w lustro i widziała jak jej twarz się zmienia. Nie było to dla niej niczym dziwnym. Zmieniała się bardzo często, lubiła te przebieranki i wcielanie się w inne role. Dziś nie miała zamiaru udawać nikogo innego, lecz jednocześnie pragnęła ukryć własne oblicze - tak z przezorności po tym, co spotkało ją na Picadilly Circus.
Twarz Sigrun zmieniła się diametralnie. Nie należała do nikogo kogo znała, do żadnej konkretnej osoby. Usta stały się wąskie i cienkie, zniknęła diastema, a rysy twarzy stały się zdecydowanie łagodniejsze. Włosy Sigrun wrosły w czaszkę, były teraz krótkie i przybrały barwę czekoladowego brązu. Tęczówki pozostały takie same, lecz ich zmiana nie była niezbędna. Zmieniła się w obcą, przeciętną kobietą. Ani ładną, ani brzydką - ot, zwykłą, zupełnie od siebie różną.
Miotłę znalazła w holu. Musiała wyruszać już teraz. Teleportacja nie działała, a wolała nie ryzykować podróży Błędnym Rycerzem. Wsadziła różdżkę do kieszeni szaty i założywszy gogle na oczy, by chronić je przed wiatrem w czasie lotu, po czym wyszła z domu, zamykając za sobą drzwi. Dosiadła miotły i wzbiła się w powietrze, wyruszając na spotkanie na przedmieściach Londynu.
| zt
Twarz Sigrun zmieniła się diametralnie. Nie należała do nikogo kogo znała, do żadnej konkretnej osoby. Usta stały się wąskie i cienkie, zniknęła diastema, a rysy twarzy stały się zdecydowanie łagodniejsze. Włosy Sigrun wrosły w czaszkę, były teraz krótkie i przybrały barwę czekoladowego brązu. Tęczówki pozostały takie same, lecz ich zmiana nie była niezbędna. Zmieniła się w obcą, przeciętną kobietą. Ani ładną, ani brzydką - ot, zwykłą, zupełnie od siebie różną.
Miotłę znalazła w holu. Musiała wyruszać już teraz. Teleportacja nie działała, a wolała nie ryzykować podróży Błędnym Rycerzem. Wsadziła różdżkę do kieszeni szaty i założywszy gogle na oczy, by chronić je przed wiatrem w czasie lotu, po czym wyszła z domu, zamykając za sobą drzwi. Dosiadła miotły i wzbiła się w powietrze, wyruszając na spotkanie na przedmieściach Londynu.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Było już po północy, jednak mimo tego, mimo późnej pory, nadal było stosunkowo ciepło. Jemu nie robiło to wielkiej różnicy; parł w stronę domostwa Rookwood ubrany w materiałowy płaszcz, na głowie miał swój charakterystyczny cylinder. Nie mógł mieć pewności, że będzie ona w domu, coś jednak mówiło mu, że skoro już nie musiała ukrywać się u innych, na przykład u niego, z radością powróci do swego schronienia - niczym żmija, którą w rzeczywistości była, schowa się w swej ulubionej norze.
Nie znał tej okolicy zbyt dobrze, toteż stąpał ostrożnie, stale rozglądając się dookoła; leśne ostępy oświetlał sobie różdżką. Nie mógł mieć pewności, jakie zabezpieczenia zastosowała, by chronić swej prywatności i własności; wiedział tylko o tych, którymi obłożyła sam dom. Goyle nie miał pojęcia, czy wiedźma pamiętała o tamtej nocy, czy alkohol odebrał jej wszelkie wspomnienia - był tu już kiedyś. Na jej nieszczęście.
W końcu zauważył przed sobą coś, co mogło być światłem padającym z okien, a jego usta wykrzywił pozbawiony wesołości uśmiech. Krótkim gestem zgasił swą różdżkę i ruszył w kierunku budynku równie spokojnie i ostrożnie, co wcześniej. Nie chciał, by ona oraz jej psy dowiedzieli się o jego przybyciu przedwcześnie. To miała być niemiła niespodzianka.
Dostrzegał już rysujące się w mroku zarysy zadaszonej werandy; wytężył słuch, nie dotarł do niego żaden niepokojący odgłos, żadne szczekanie czy powarkiwanie. Najwidoczniej psy grzały się z panią w środku. Dla niego to nawet lepiej; nie będzie musiał rozprawiać się z nimi teraz. W trakcie walki z pewnością narobiłby hałasu, który zaalarmowałby Rookwood. Dotarcie pod drzwi wejściowe nie zajęło mu długo; uważał, by unikać okien. Miał nadzieję, że zaklęcia ochronne go przepuszczą, jeśli nie - cóż, wtedy z pewnością Sigrun sama do niego przyjdzie. Z ociąganiem zabrał się do otwierania drzwi, nic nie zwiastowało jednak katastrofy; zamek ustąpił z cichym kliknięciem, zawiasy nie skrzypiały.
Wyciągnął przed siebie rękę z różdżką i powoli, lecz stanowczo, ruszył holem w głąb domu. Dostrzegał łunę światła padającą zza drzwi, które powinny prowadzić do salonu, słyszał też trzask ognia i odgłosy świadczące o obecności drugiej osoby. Wzmocnił uścisk na trzymanym w ręku drewienku i ruszył dalej, zdeterminowany i całkowicie pewny podjętej wcześniej decyzji. Przecież sama się o to prosiła, gdy wtargnęła do jego domu, gdy zaczęła z nim igrać.
W końcu stanął w wejściu do przestronnej, oświetlonej ciepło komnaty; szybko rozejrzał się dookoła, w końcu odnajdując jej lico wzrokiem. Celował w nią różdżką, nic nie robiąc sobie z tego, że właśnie włamał się do jej domu, że zagrażał jej bezpieczeństwu. Kątem oka spojrzał ku zbliżającym się psom.
- Powinnaś ich pilnować, jeśli nie chcesz ich stracić - powiedział cicho, lodowato. Jeśli chciała sięgnąć po różdżkę, nie miał zamiaru jej w tym przeszkadzać. - Mówiłem, że to zapamiętam, Rookwood - dodał po chwili, nadal jednak był opanowany; w głosie nie brzmiała złość, choć w końcu tego tak od niego chciała, prawda? Emocji. Zamiast tego był odległy, niedostępny, powściągliwy.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skałę wzniosła przed laty rodzina Montague; był to spory dom z szarego kamienia, położony w głębi lasu, w Harrogate, u stóp Gór Pennińskich. Z Rookwoodami żyli niemal po sąsiedzku, był to jeden z powodów dla których ojciec oddał Sigrun Alphardowi Montague za żonę - a Skała okazała się jedną z nielicznych korzyści tego krótkiego, acz intensywnego małżeństwa. Odziedziczyła ją w spadku po zmarłym małżonku i niezwykle o nią dbała - Skała stała się jej azylem, jej przystanią, czuła się w niej spokojna i bezpieczna.
Caelan zastał ją w salonie; była to elegancko umeblowana komnata, ściany miała wyłożone ciemnym drewnem, wisiało na nich kilka obrazów i łowieckie trofea - poroża i wypchane głowy co cenniejszych okazów. Doskonale wyczuwalny był tu zapach prawdziwego angielskiego domu, były w nim akcenty tytoniu, woń listów herbaty, aromat sherry i bijący od kamiennej posadzki chłodny oddech ziemi. Na ścianie naprzeciw niego widniał kominek z surowo ciosanych kamieni, tak przestronny, że mógłby upiec się w nim cały wół. Cicho trzaskał w nim ogień, wypełniając komnatę, razem z kilkoma świecami, ciepłym, miękkim światłem. W powietrzu wyczuwalne było coś jeszcze. Słodko-mdlący zapach diablego ziela, które dopiero unosiła do ust, ale nie zdążyła wciągnąć kojącego dymu w płuca choćby raz.
Zastał ją absolutnie nieprzygotowaną na podobną wizytę, oddającą się całkowitego rozluźnieniu w domowym zaciszu; nie miała na twarzy grama mazideł, ni pudru, ni węgielka na oczach, a czarna halka była wyjątkowo skromna - w innym tego słowa znaczeniu. Sięgała zaledwie połowy uda, odkrywała długie, smukłe nogi, szczupłe ramiona. Jasne włosy spływały miękko na plecy, jeszcze wilgotne po kąpieli.
Patrzyła na niego zdziwiona, szczerze zaskoczona; nie spodziewała się, że znajdzie ją akurat tutaj, że ośmieli się zakłócić jej spokój i prywatność. A powinna była - czyż nie uczyniła tego samego zaledwie kilka dni wcześniej? Zmarszczyła brwi, w zamyśleniu, wyrazie irytacji, zastanawiając się dlaczego nie zadziałały zaklęcia ochronne. Jak je przełamał? Czyżby władał potężniejszymi mocami, niż była w stanie przypuszczać? Dbała o swoje bezpieczeństwo, dbała o prywatność. Sądziła, że nałożone na Skałę zaklęcia były silne, że uczyniła to miejsce własnym azylem. Najwyraźniej była w błędzie.
- Czy powinnam teraz zaklaskać? - spytała w końcu, a w swe słowa celowo wsączyła szyderstwo. - Gratulacje, twój mózg potrafi spełnić jedną ze swych podstawowych funkcji. Zapamiętać coś - zakpiła śmiało, jakby nic nie robiła sobie z tego, że celował w nią różdżką. Nie traciła rezonu nawet wówczas, gdy sytuacja robiła się beznadziejna; zerknęła ukradkiem na stół, na którym dotąd trzymała nogi, jej różdżka z cisu leżała obok kielicha skrzaciego wina, opróżnionego do połowy. Nie zerwała się jednak, by po nią sięgnąć, jeszcze nie - mogłaby nie zdążyć, pewnie z łatwością Goyle spetryfikowałby ją w połowie drogi. Zdjęła jednak nogi ze stołu, zsunęła lekko na sofie, wbijając w niego śmiałe spojrzenie. Nie lekceważyła Caelana, nie chciała jednak, by ujrzał w niej niepewność, niepokój - udawała, że to ona panuje nad sytuacją.
- I co teraz? Rzucisz na mnie słodkie Crucio? Zabijesz mi psa? - spytała cicho, prowokująco, na usta wpłynął uśmiech, który rzucał wyzwanie; nie sądziła, aby się do tego posunął. W chwili, gdy oboje dołączyli do Rycerzy Walpurgii zostali zmuszeni do współpracy - życie Sigrun, życie Caelana należało do Czarnego Pana. Nie mieli wzajemnie prawa, aby się ich pozbawić. Przechyliła lekko głowę, z ciekawością.
Potężny owczarek niemiecki, który zakradał się w stronę żeglarza dotąd powoli, warcząc ostrzegawczo, został powstrzymany krótkim gestem wiedźmy. Rookwood przywołała go do siebie krótkim gwizdnięciem, poklepała dłonią miejsce na kanapie; Saba usłuchał polecenia bez zastanowienia, wytresowała go wręcz doskonale. Wskoczył na sofę i złożył pysk na nagich kolanach pani, nie spuszczając jednak uważnego spojrzenia z intruza.
- A może to taka gra wstępna? Prezent? Skąd wiedziałeś, że to moje urodziny? To urocze - mówiła dalej, a głos jej przywodził na myśl syczącą, jadowitą żmiję. Jedna z jasnych, ledwo widocznych brwi uniosła się lekko w pytającym wyrazie.
Caelan zastał ją w salonie; była to elegancko umeblowana komnata, ściany miała wyłożone ciemnym drewnem, wisiało na nich kilka obrazów i łowieckie trofea - poroża i wypchane głowy co cenniejszych okazów. Doskonale wyczuwalny był tu zapach prawdziwego angielskiego domu, były w nim akcenty tytoniu, woń listów herbaty, aromat sherry i bijący od kamiennej posadzki chłodny oddech ziemi. Na ścianie naprzeciw niego widniał kominek z surowo ciosanych kamieni, tak przestronny, że mógłby upiec się w nim cały wół. Cicho trzaskał w nim ogień, wypełniając komnatę, razem z kilkoma świecami, ciepłym, miękkim światłem. W powietrzu wyczuwalne było coś jeszcze. Słodko-mdlący zapach diablego ziela, które dopiero unosiła do ust, ale nie zdążyła wciągnąć kojącego dymu w płuca choćby raz.
Zastał ją absolutnie nieprzygotowaną na podobną wizytę, oddającą się całkowitego rozluźnieniu w domowym zaciszu; nie miała na twarzy grama mazideł, ni pudru, ni węgielka na oczach, a czarna halka była wyjątkowo skromna - w innym tego słowa znaczeniu. Sięgała zaledwie połowy uda, odkrywała długie, smukłe nogi, szczupłe ramiona. Jasne włosy spływały miękko na plecy, jeszcze wilgotne po kąpieli.
Patrzyła na niego zdziwiona, szczerze zaskoczona; nie spodziewała się, że znajdzie ją akurat tutaj, że ośmieli się zakłócić jej spokój i prywatność. A powinna była - czyż nie uczyniła tego samego zaledwie kilka dni wcześniej? Zmarszczyła brwi, w zamyśleniu, wyrazie irytacji, zastanawiając się dlaczego nie zadziałały zaklęcia ochronne. Jak je przełamał? Czyżby władał potężniejszymi mocami, niż była w stanie przypuszczać? Dbała o swoje bezpieczeństwo, dbała o prywatność. Sądziła, że nałożone na Skałę zaklęcia były silne, że uczyniła to miejsce własnym azylem. Najwyraźniej była w błędzie.
- Czy powinnam teraz zaklaskać? - spytała w końcu, a w swe słowa celowo wsączyła szyderstwo. - Gratulacje, twój mózg potrafi spełnić jedną ze swych podstawowych funkcji. Zapamiętać coś - zakpiła śmiało, jakby nic nie robiła sobie z tego, że celował w nią różdżką. Nie traciła rezonu nawet wówczas, gdy sytuacja robiła się beznadziejna; zerknęła ukradkiem na stół, na którym dotąd trzymała nogi, jej różdżka z cisu leżała obok kielicha skrzaciego wina, opróżnionego do połowy. Nie zerwała się jednak, by po nią sięgnąć, jeszcze nie - mogłaby nie zdążyć, pewnie z łatwością Goyle spetryfikowałby ją w połowie drogi. Zdjęła jednak nogi ze stołu, zsunęła lekko na sofie, wbijając w niego śmiałe spojrzenie. Nie lekceważyła Caelana, nie chciała jednak, by ujrzał w niej niepewność, niepokój - udawała, że to ona panuje nad sytuacją.
- I co teraz? Rzucisz na mnie słodkie Crucio? Zabijesz mi psa? - spytała cicho, prowokująco, na usta wpłynął uśmiech, który rzucał wyzwanie; nie sądziła, aby się do tego posunął. W chwili, gdy oboje dołączyli do Rycerzy Walpurgii zostali zmuszeni do współpracy - życie Sigrun, życie Caelana należało do Czarnego Pana. Nie mieli wzajemnie prawa, aby się ich pozbawić. Przechyliła lekko głowę, z ciekawością.
Potężny owczarek niemiecki, który zakradał się w stronę żeglarza dotąd powoli, warcząc ostrzegawczo, został powstrzymany krótkim gestem wiedźmy. Rookwood przywołała go do siebie krótkim gwizdnięciem, poklepała dłonią miejsce na kanapie; Saba usłuchał polecenia bez zastanowienia, wytresowała go wręcz doskonale. Wskoczył na sofę i złożył pysk na nagich kolanach pani, nie spuszczając jednak uważnego spojrzenia z intruza.
- A może to taka gra wstępna? Prezent? Skąd wiedziałeś, że to moje urodziny? To urocze - mówiła dalej, a głos jej przywodził na myśl syczącą, jadowitą żmiję. Jedna z jasnych, ledwo widocznych brwi uniosła się lekko w pytającym wyrazie.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ciągle stał w tym samym miejscu, w którym zakończył swą wędrówkę; różdżkę wycelowaną miał w Rookwood. W normalnej sytuacji mógłby nawet docenić wystrój czy okolicę, w jakiej znajdowało się jej domostwo - teraz jednak nie zwracał na to większej uwagi. Jeśli nie chciał oddawać kobiecie kontroli, nie mógł się rozpraszać. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że owczarek skrada się w jego kierunku, że warczy przy tym ostrzegawczo i szykuje się do ataku. Uprzedził jednak Rookwood, co się z nim stanie, jeśli go nie powstrzyma. To na niej spoczywała odpowiedzialność za dalszy rozwój tej sytuacji.
Uważnie obserwował jej ruchy, by być gotowym, gdyby postanowiła rzucić się po różdżkę - lub po prostu rzucić się na niego z pięściami. Przecież była zdolna do wszystkiego, wiedział o tym. Powiódł wzrokiem po odzieniu, na które poskąpiono materiału, jednak nie zareagował w żaden sposób; przecież widział ją już i bez jakiegokolwiek ubrania.
- Hm - mruknął w odpowiedzi na jej słowa, z pozbawionym wesołości uśmiechem wymalowanym na ustach. Tak, to było do niej podobne. Nie spodziewał się żadnej innej reakcji. Pluła jadem, próbując odciągnąć w czasie to, co nieuniknione. Próbowała mu ubliżyć, znów chcąc wzbudzić w nim złość. - Dlaczego tak bardzo zależy ci na tym, żeby wyprowadzić mnie z równowagi? - powiedział cicho, jego głos prawie zlewał się z cichym trzaskiem ognia rozpalonego w kominku. Postąpił krok do przodu, wciąż wwiercając się w nią wzrokiem. Długie lata pracował nad kontrolą swych emocji, nad tym charakterystycznym dla siebie spokojem i opanowaniem. Jednak każdy, nawet on, miał swoje granice, po przekroczeniu których wybuchał. I ani on, ani ona nie powinni chcieć do tego dopuścić.
- Nie - odpowiedział krótko, bez emocji; prowokacja nie udała się, choć jej ton czy mimika twarzy mogłyby sprawić, że zakiełkowałoby w nim ziarenko zwątpienia. Że zacząłby kwestionować swe postępowanie. Mogłyby, lecz tego nie zrobiły. Zbyt dobrze pamiętał ten wieczór, gdy naruszyła spokój jego domu. Gdy wykazała się skrajną bezczelnością. - Nie czerpię przyjemności z atakowania bezbronnych - dodał chłodno. - Dlatego pozwalam ci sięgnąć po różdżkę. - Widział, że nie ma jej przy sobie, że leży na stole.
Postąpił kolejny krok do przodu, kątem oka zauważając, jak pies powoli wycofuje się ku swojej właścicielce; mądry wybór.
- Nadużyłaś mojej gościnności, Rookwood - zauważył cicho, a w jego głosie pobrzmiewała drapieżna nuta. - Udzieliłem ci schronienia, gdy tego potrzebowałaś. Ty jednak musiałaś tam wrócić, bez mojej zgody. Rozmawiać z moją ciężarną żoną. Z moim synem. - Mówił zarówno do niej, jak i do siebie, podając logiczne powody dla których się tu znalazł. Wiedział jednak, że logika może nie być najlepszym sposobem, by do niej dotrzeć.
Ostatnią wypowiedź puścił mimo uszu. Kolejne słowa, które nic nie znaczyły, a które miały na celu go wzburzyć. Jak gdyby mogło to poprawić sytuację, w której się znalazła. Próbowała pokazać, że jest górą, lecz - o ile w innym pokoju nie przebywał czarodziej, które mógłby pośpieszyć jej z ratunkiem - była na jego łasce.
Uważnie obserwował jej ruchy, by być gotowym, gdyby postanowiła rzucić się po różdżkę - lub po prostu rzucić się na niego z pięściami. Przecież była zdolna do wszystkiego, wiedział o tym. Powiódł wzrokiem po odzieniu, na które poskąpiono materiału, jednak nie zareagował w żaden sposób; przecież widział ją już i bez jakiegokolwiek ubrania.
- Hm - mruknął w odpowiedzi na jej słowa, z pozbawionym wesołości uśmiechem wymalowanym na ustach. Tak, to było do niej podobne. Nie spodziewał się żadnej innej reakcji. Pluła jadem, próbując odciągnąć w czasie to, co nieuniknione. Próbowała mu ubliżyć, znów chcąc wzbudzić w nim złość. - Dlaczego tak bardzo zależy ci na tym, żeby wyprowadzić mnie z równowagi? - powiedział cicho, jego głos prawie zlewał się z cichym trzaskiem ognia rozpalonego w kominku. Postąpił krok do przodu, wciąż wwiercając się w nią wzrokiem. Długie lata pracował nad kontrolą swych emocji, nad tym charakterystycznym dla siebie spokojem i opanowaniem. Jednak każdy, nawet on, miał swoje granice, po przekroczeniu których wybuchał. I ani on, ani ona nie powinni chcieć do tego dopuścić.
- Nie - odpowiedział krótko, bez emocji; prowokacja nie udała się, choć jej ton czy mimika twarzy mogłyby sprawić, że zakiełkowałoby w nim ziarenko zwątpienia. Że zacząłby kwestionować swe postępowanie. Mogłyby, lecz tego nie zrobiły. Zbyt dobrze pamiętał ten wieczór, gdy naruszyła spokój jego domu. Gdy wykazała się skrajną bezczelnością. - Nie czerpię przyjemności z atakowania bezbronnych - dodał chłodno. - Dlatego pozwalam ci sięgnąć po różdżkę. - Widział, że nie ma jej przy sobie, że leży na stole.
Postąpił kolejny krok do przodu, kątem oka zauważając, jak pies powoli wycofuje się ku swojej właścicielce; mądry wybór.
- Nadużyłaś mojej gościnności, Rookwood - zauważył cicho, a w jego głosie pobrzmiewała drapieżna nuta. - Udzieliłem ci schronienia, gdy tego potrzebowałaś. Ty jednak musiałaś tam wrócić, bez mojej zgody. Rozmawiać z moją ciężarną żoną. Z moim synem. - Mówił zarówno do niej, jak i do siebie, podając logiczne powody dla których się tu znalazł. Wiedział jednak, że logika może nie być najlepszym sposobem, by do niej dotrzeć.
Ostatnią wypowiedź puścił mimo uszu. Kolejne słowa, które nic nie znaczyły, a które miały na celu go wzburzyć. Jak gdyby mogło to poprawić sytuację, w której się znalazła. Próbowała pokazać, że jest górą, lecz - o ile w innym pokoju nie przebywał czarodziej, które mógłby pośpieszyć jej z ratunkiem - była na jego łasce.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wzruszyła nonszalancko ramieniem, posyłając Caelanowi znad niego szelmowski uśmiech jak gdyby był pod wrażeniem jej postawy, a ona sugerowała, że to nic takiego - choć to nie miało rzecz jasna miejsca. On starał się nie dać wyprowadzić jej z równowagi, pytał dlaczego starała się to robić, a ona - ona udawała, że bynajmniej nie miała tego na celu. Przynajmniej niewerbalnie. Spojrzała na niego tak jakby nie miała pojęcia o czym mówi, marszcząc przy tym w zamyśleniu jasne brwi. Teatralnie udała, że głęboko się nad tym zastanawia. Opadła znów głębiej w sofę, oparła się o nią wygodnie, krótkim, przelotnym gestem podrapała po brodzie - czyż nie miała prawdziwie aktorskiego talentu?
- Może taki pociągasz mnie bardziej - odparła w końcu, odsłaniając w uśmiechu zęby. Goyle był spokojny, poważny, doskonale nad sobą teraz panował; świdrował Sigrun tym zimnym spojrzeniem, od którego dreszcz przechodził po plecach, ale świetna była z niej kłamczucha - i nie dała tego po sobie poznać.
- Nie? - powtórzyła za nim szczerze rozbawiona; spojrzała na Sabę, który wlepiał w nią teraz pytające spojrzenie. Co robić? pytał niemo, zaniepokojony obecnością obcego mężczyzny w progach ich domu. Sigrun z zadziwiającą, niepodobną do niej czułością pogładziła go po głowie, na nowo zachwycając się miękkością gęstej, ciemnej sierści. - Widzisz, a mnie wprost przeciwnie - ton jej głosu był pogodny i lekki, nie pasował do tego, co mówiła dalej - Zwłaszcza, gdy mają brudną krew. To sama radość.
Mógl sądzić, że znów żartuje, stroi sobie żarty - najbardziej przerażające było jednak to, że słowa Sigrun zgodnie były z prawdą. Ona nie miałaby żadnych oporów, by z zadziwiającą lekkością wypowiedzieć słowa morderczej klątwy. Avada Kedavra zabrzmiałoby miękko, niczym pieszczota wyszeptana do ucha, trafiło w bezbronne zwierzę - i nie poczułaby nawet ukłucia żalu, pomimo tej dziwacznej sympatii do psów, którą czuła. Obojętnie, czy na ziemię padłoby zwierzę, czy szlama, czy brudnej krwi dziecko. Brakowało jej honoru. Urodziła się z krzywym kręgosłupem moralnym, a z czasem wyzbyła się go wcale. Rookwood nie miała żadnych zasad, robiła to, co akurat w danej chwili uważała za słuszne - a była chaosem. Niczym anomalia, nieprzewidywalna, niepoukładana, niebezpieczna. Splamiła ręce krwią niewinnych i bezbronnych, a wzbranianie się przed tym, zasłanianie honorem - uważała za słabość.
Skoro jednak taki miał zamiar... Jego strata, jej zysk.
- Och, mówiłam, że mogę się odwdzięczyć - odpowiedziała lekko, powoli, niepostrzeżenie zsuwając się z kanapy, siadając na jej brzegu. Poruszyła nonszalancko prawym ramieniem, z którego zsunął się materiał halki, odsłaniając bladą, lecz posiniaczoną skórę - przez zdziwienie, że Goyle pojawił się w jej domu niemal zapomniała o ranach jakie odniosła ubiegłej nocy. - Ale zaraz, zaraz... Czyż nie taki był twój pieprzony obowiązek jako Rycerza Walpurgii? - wysyczała przez zaciśnięte zęby, jadowicie i z satysfakcją, jednocześnie przypominając mu o panujących zasadach - i jego, i jej życie należało do Czarnego Pana. - Zresztą - cóż takiego się stało, Goyle? Twoja żonka mnie nie polubiła? Jaka szkoda. Histeryzujesz - powiedziała śmiałym tonem, zadzierając brodę wysoko do góry.
Dopiero wtedy jej prawa ręka wystrzeliła w stronę stolika do kawy; długie, blade palce zacisnęły się na cisowym drewnie, którego koniec wymierzyła w potężną sylwetkę Caelana. Jego błąd, że nie zaatakował od razu, jeśli taki miał zamiar.
- Expelliarmus!
- Może taki pociągasz mnie bardziej - odparła w końcu, odsłaniając w uśmiechu zęby. Goyle był spokojny, poważny, doskonale nad sobą teraz panował; świdrował Sigrun tym zimnym spojrzeniem, od którego dreszcz przechodził po plecach, ale świetna była z niej kłamczucha - i nie dała tego po sobie poznać.
- Nie? - powtórzyła za nim szczerze rozbawiona; spojrzała na Sabę, który wlepiał w nią teraz pytające spojrzenie. Co robić? pytał niemo, zaniepokojony obecnością obcego mężczyzny w progach ich domu. Sigrun z zadziwiającą, niepodobną do niej czułością pogładziła go po głowie, na nowo zachwycając się miękkością gęstej, ciemnej sierści. - Widzisz, a mnie wprost przeciwnie - ton jej głosu był pogodny i lekki, nie pasował do tego, co mówiła dalej - Zwłaszcza, gdy mają brudną krew. To sama radość.
Mógl sądzić, że znów żartuje, stroi sobie żarty - najbardziej przerażające było jednak to, że słowa Sigrun zgodnie były z prawdą. Ona nie miałaby żadnych oporów, by z zadziwiającą lekkością wypowiedzieć słowa morderczej klątwy. Avada Kedavra zabrzmiałoby miękko, niczym pieszczota wyszeptana do ucha, trafiło w bezbronne zwierzę - i nie poczułaby nawet ukłucia żalu, pomimo tej dziwacznej sympatii do psów, którą czuła. Obojętnie, czy na ziemię padłoby zwierzę, czy szlama, czy brudnej krwi dziecko. Brakowało jej honoru. Urodziła się z krzywym kręgosłupem moralnym, a z czasem wyzbyła się go wcale. Rookwood nie miała żadnych zasad, robiła to, co akurat w danej chwili uważała za słuszne - a była chaosem. Niczym anomalia, nieprzewidywalna, niepoukładana, niebezpieczna. Splamiła ręce krwią niewinnych i bezbronnych, a wzbranianie się przed tym, zasłanianie honorem - uważała za słabość.
Skoro jednak taki miał zamiar... Jego strata, jej zysk.
- Och, mówiłam, że mogę się odwdzięczyć - odpowiedziała lekko, powoli, niepostrzeżenie zsuwając się z kanapy, siadając na jej brzegu. Poruszyła nonszalancko prawym ramieniem, z którego zsunął się materiał halki, odsłaniając bladą, lecz posiniaczoną skórę - przez zdziwienie, że Goyle pojawił się w jej domu niemal zapomniała o ranach jakie odniosła ubiegłej nocy. - Ale zaraz, zaraz... Czyż nie taki był twój pieprzony obowiązek jako Rycerza Walpurgii? - wysyczała przez zaciśnięte zęby, jadowicie i z satysfakcją, jednocześnie przypominając mu o panujących zasadach - i jego, i jej życie należało do Czarnego Pana. - Zresztą - cóż takiego się stało, Goyle? Twoja żonka mnie nie polubiła? Jaka szkoda. Histeryzujesz - powiedziała śmiałym tonem, zadzierając brodę wysoko do góry.
Dopiero wtedy jej prawa ręka wystrzeliła w stronę stolika do kawy; długie, blade palce zacisnęły się na cisowym drewnie, którego koniec wymierzyła w potężną sylwetkę Caelana. Jego błąd, że nie zaatakował od razu, jeśli taki miał zamiar.
- Expelliarmus!
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Nadal stał w tym samym miejscu, przed rozciągniętą na kanapie Rookwood, która to mimochodem eksponowała swe wdzięki, przed jej zadbanym psem - mimo to wciąż nie wyprowadził ataku. Ściskał w dłoni różdżkę, trzymał ją w pogotowiu, nie planował jednak - wbrew sugestii bezczelnej żmii - potraktować ją Crucio. A przynajmniej nie w chwili, kiedy się nie broniła, kiedy nie miała nawet jak tego dokonać. Liczył na pojedynek, który mógłby dać mu choć odrobinę satysfakcji, nie zaś na rzeź.
Bez większego zainteresowania zauważał gesty, którymi próbowała go wyprowadzić z równowagi czy pozbawić pewności siebie; wszystkie te uśmiechy czy nonszalanckie wzruszenia ramion nie były w stanie zmienić decyzji, którą podjął i której zamierzał się trzymać. Nie odwracał od niej wzroku, choć wolałby sobie tego oszczędzić, widoku tej przesadnie pewnej siebie maski, którą przybrała. Musiał jednak zachować czujność. Być gotowym, gdy w końcu sięgnie po swą różdżkę.
- Zabawne - skwitował krótko, zaś jego głos był wyprany z emocji. Nigdy nie uwierzyłby, że właśnie dlatego naruszyła spokój jego domu, podstępem wdarła się do jego posiadłości. Może popełnił błąd, gdy pozwolił, by ich znajomość znów nabrała intymnego charakteru. A może powinien przypomnieć jej niepisane zasady tej relacji.
- Nie - powtórzył raz jeszcze, z naciskiem; dostrzegał jej rozbawienie, szaleństwo czające się w jej spojrzeniu. I choć mówiła o tym lekkim tonem, to nie wierzył, by żartowała. Mogła pokusić się o przesadę, nie wykluczał tego, jednakże znał już przecież jej mniej stabilną, porywczą stronę. Ich misja wymagała od nich mordowania brudnokrwistych, jednak dla Caelana pozbywanie się bezbronnych nie dawało satysfakcji - bo i nie stanowiło wyzwania. W szerszej perspektywie stanowiło to coś wartościowego, wszak każda taka ofiara przybliżała ich do osiągnięcia celu wskazanego im przez ich Czarnego Pana; wciąż jednak, nie uważał, by znęcanie się nad bezbronnymi było szczególnie... przyjemne. Z kolei dla niej mogło to być spełnieniem wszelkich makabrycznych fantazji, które nawiedzały ją bezsennymi nocami.
Śledził ją wzrokiem, gdy powoli zsuwała się z kanapy, gdy pozwalała materiałowi halki odsłonić swą - posiniaczoną? - skórę. To rozkojarzyło go, lecz nie na długo; nie powinien się dziwić, że kobieta taka jak ona odnosi rany. Że łowczyni wilkołaków, Rycerka i awanturnica może zarobić kilka siniaków.
- Moim obowiązkiem było nie zostawić cię na pewną śmierć, skoro już przybyłaś akurat do mnie - warknął groźnie, zaciskając przy tym palce na swej różdżce, aż pobielały mu od tego knykcie. - Nie zaś bez słowa znosić kolejne wybryki, które nijak mają się do działalności Rycerzy.
Dalej kpiła, dalej próbowała go ośmieszyć, teraz jednak miał dowód, do czego miało to wszystko doprowadzić. Czy naprawdę bała się pojedynkować?
- Protego Maxima - warknął, próbując utrzymać różdżkę w ręku.
Bez większego zainteresowania zauważał gesty, którymi próbowała go wyprowadzić z równowagi czy pozbawić pewności siebie; wszystkie te uśmiechy czy nonszalanckie wzruszenia ramion nie były w stanie zmienić decyzji, którą podjął i której zamierzał się trzymać. Nie odwracał od niej wzroku, choć wolałby sobie tego oszczędzić, widoku tej przesadnie pewnej siebie maski, którą przybrała. Musiał jednak zachować czujność. Być gotowym, gdy w końcu sięgnie po swą różdżkę.
- Zabawne - skwitował krótko, zaś jego głos był wyprany z emocji. Nigdy nie uwierzyłby, że właśnie dlatego naruszyła spokój jego domu, podstępem wdarła się do jego posiadłości. Może popełnił błąd, gdy pozwolił, by ich znajomość znów nabrała intymnego charakteru. A może powinien przypomnieć jej niepisane zasady tej relacji.
- Nie - powtórzył raz jeszcze, z naciskiem; dostrzegał jej rozbawienie, szaleństwo czające się w jej spojrzeniu. I choć mówiła o tym lekkim tonem, to nie wierzył, by żartowała. Mogła pokusić się o przesadę, nie wykluczał tego, jednakże znał już przecież jej mniej stabilną, porywczą stronę. Ich misja wymagała od nich mordowania brudnokrwistych, jednak dla Caelana pozbywanie się bezbronnych nie dawało satysfakcji - bo i nie stanowiło wyzwania. W szerszej perspektywie stanowiło to coś wartościowego, wszak każda taka ofiara przybliżała ich do osiągnięcia celu wskazanego im przez ich Czarnego Pana; wciąż jednak, nie uważał, by znęcanie się nad bezbronnymi było szczególnie... przyjemne. Z kolei dla niej mogło to być spełnieniem wszelkich makabrycznych fantazji, które nawiedzały ją bezsennymi nocami.
Śledził ją wzrokiem, gdy powoli zsuwała się z kanapy, gdy pozwalała materiałowi halki odsłonić swą - posiniaczoną? - skórę. To rozkojarzyło go, lecz nie na długo; nie powinien się dziwić, że kobieta taka jak ona odnosi rany. Że łowczyni wilkołaków, Rycerka i awanturnica może zarobić kilka siniaków.
- Moim obowiązkiem było nie zostawić cię na pewną śmierć, skoro już przybyłaś akurat do mnie - warknął groźnie, zaciskając przy tym palce na swej różdżce, aż pobielały mu od tego knykcie. - Nie zaś bez słowa znosić kolejne wybryki, które nijak mają się do działalności Rycerzy.
Dalej kpiła, dalej próbowała go ośmieszyć, teraz jednak miał dowód, do czego miało to wszystko doprowadzić. Czy naprawdę bała się pojedynkować?
- Protego Maxima - warknął, próbując utrzymać różdżkę w ręku.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 11
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 11
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
- Wiem - odparła krótko, święcie przekonana o doskonałości własnego poczucia humoru - i świadoma tego jak bardzo potrafiła podobnym zachowaniem działać Caelanowi na nerwy. Wszystkie te nonszalanckie gesty, kokieteryjne spojrzenia nie służyły przecież temu, by odwieść go od gniewu; nie był głupi, by tak łatwo dać się jej zwieść, aby opuścić różdżkę i sięgnąć łakomie po jej ciało. Zamierzała go wyprowadzić z równowagi, skruszyć tę maskę obojętności i spokoju - pragnęła silnych emocji, chaosu, burzy. Sztormu.
Sigrun w przeciwieństwie do niego nawiedzały fantazje makabryczne. Lubiła zadawać i otrzymywać ból. Lubiła dręczyć bezbronnych. Odnajdywała w zadawaniu tortur niemal seksualną przyjemność, radość i ekscytację. Strach w oczach ofiary, nawet i bezbronnej, dawał jej poczucie władzy - czuła się dzięki temu silniejsza. Była spaczona, miała chory umysł, który podsuwał jej dziwne pomysły. Może Goyle dla własnego dobra powinien był trzymać się od niej z daleka?
Ale czyż zakazany owoc nie kusił najbardziej?
Przewróciła teatralnie oczyma, gdy znów wypomniał, że przybyła akurat do niego. - Może akurat do portu miałam najbliżej? - pytanie wybrzmiało niewinnie, choć podszyte było ironią. - Myślałam, że jest w tobie więcej poczucia humoru, Goyle - dodała z doskonale udawanym zawodem, obdarzając go przy tym niemal smutnym spojrzeniem; nie umiesz się bawić, Caelan, mówiły brązowe oczy.
Może jeszcze zdołam cię tego nauczyć, może jeszcze nie wszystko stracone.
Okazała się od niego szybsza, a przez to, że nie targała nią tak silna złość - cóż za ironia, że role się odwróciły! - czar rzuciła pierwsza i z dużą mocą. Expelliarmus przebił się przez tarczę żeglarza, a jego różdżka wyrwała mu się z dłoni. Sigrun gwizdnęła na psa, brodą wskazując, by znalazł się przy intruzie, który ich nawiedził, a sama zrobiła kilka kroków w przód, by różdżkę tę w locie złapać. Potężny, długowłosy owczarek niemiecki stanął pomiędzy nimi, warcząc ostrzegawczo - tak na wypadek, gdyby Caelanowi przyszła do głowy próba odebrania swojej różdżki siłą.
- Dziękuję za pozwolenie, Goyle. Chyba dobrze je wykorzystałam, czyż nie? - rzuciła pogodnie, niemal radośnie, nawiązując do jego wyzwania, do pojedynku do którego ją prowokował. - Cóż mam teraz z tobą począć, co? - zastanowiła się teatralnie, odwracając do niego plecami, przechadzając po salonie; w palcach lewej dłoni obracała nieswoją różdżkę. - Jaki ma rdzeń? - spytała z ciekawością, nieświadoma jeszcze, że był nim pazur garboroga - taki sam tkwił w jej własnej.
Odwróciła się do niego i przyjrzała z nieprzewrotnym uśmiechem, przechylając przy tym głowę. Mogła cisnąć w niego czarnomagiczną klątwą, a potem spróbować wyczyścić pamięć. Nie, tak naprawdę nie mogła. Przed Czarnym Panem nic się nie ukryje. Pamiętała to z lat szkolnych. Teraz był po stokroć wybitniejszym czarodziejem i lękała się na samą myśl o jego gniewie.
Ale przecież mogła jeszcze potrzymać go w niepewności.
Kolejne gwizdnięcie przegoniło owczarka; Saba był psem doskonale wytresowanym, słuchał każdego rozkazu bez chwili zawahania, długo nad nim pracowała. Znała się na zwierzętach jak mało kto. Położył się pod stołem, ale pozostał w gotowości - Sigrun nie grała przecież fair.
- Chodź i mi ją zabierz - rzuciła prowokująco, wyciągając lewą rękę, w której wciąż trzymała różdżkę Caelana.
Sigrun w przeciwieństwie do niego nawiedzały fantazje makabryczne. Lubiła zadawać i otrzymywać ból. Lubiła dręczyć bezbronnych. Odnajdywała w zadawaniu tortur niemal seksualną przyjemność, radość i ekscytację. Strach w oczach ofiary, nawet i bezbronnej, dawał jej poczucie władzy - czuła się dzięki temu silniejsza. Była spaczona, miała chory umysł, który podsuwał jej dziwne pomysły. Może Goyle dla własnego dobra powinien był trzymać się od niej z daleka?
Ale czyż zakazany owoc nie kusił najbardziej?
Przewróciła teatralnie oczyma, gdy znów wypomniał, że przybyła akurat do niego. - Może akurat do portu miałam najbliżej? - pytanie wybrzmiało niewinnie, choć podszyte było ironią. - Myślałam, że jest w tobie więcej poczucia humoru, Goyle - dodała z doskonale udawanym zawodem, obdarzając go przy tym niemal smutnym spojrzeniem; nie umiesz się bawić, Caelan, mówiły brązowe oczy.
Może jeszcze zdołam cię tego nauczyć, może jeszcze nie wszystko stracone.
Okazała się od niego szybsza, a przez to, że nie targała nią tak silna złość - cóż za ironia, że role się odwróciły! - czar rzuciła pierwsza i z dużą mocą. Expelliarmus przebił się przez tarczę żeglarza, a jego różdżka wyrwała mu się z dłoni. Sigrun gwizdnęła na psa, brodą wskazując, by znalazł się przy intruzie, który ich nawiedził, a sama zrobiła kilka kroków w przód, by różdżkę tę w locie złapać. Potężny, długowłosy owczarek niemiecki stanął pomiędzy nimi, warcząc ostrzegawczo - tak na wypadek, gdyby Caelanowi przyszła do głowy próba odebrania swojej różdżki siłą.
- Dziękuję za pozwolenie, Goyle. Chyba dobrze je wykorzystałam, czyż nie? - rzuciła pogodnie, niemal radośnie, nawiązując do jego wyzwania, do pojedynku do którego ją prowokował. - Cóż mam teraz z tobą począć, co? - zastanowiła się teatralnie, odwracając do niego plecami, przechadzając po salonie; w palcach lewej dłoni obracała nieswoją różdżkę. - Jaki ma rdzeń? - spytała z ciekawością, nieświadoma jeszcze, że był nim pazur garboroga - taki sam tkwił w jej własnej.
Odwróciła się do niego i przyjrzała z nieprzewrotnym uśmiechem, przechylając przy tym głowę. Mogła cisnąć w niego czarnomagiczną klątwą, a potem spróbować wyczyścić pamięć. Nie, tak naprawdę nie mogła. Przed Czarnym Panem nic się nie ukryje. Pamiętała to z lat szkolnych. Teraz był po stokroć wybitniejszym czarodziejem i lękała się na samą myśl o jego gniewie.
Ale przecież mogła jeszcze potrzymać go w niepewności.
Kolejne gwizdnięcie przegoniło owczarka; Saba był psem doskonale wytresowanym, słuchał każdego rozkazu bez chwili zawahania, długo nad nim pracowała. Znała się na zwierzętach jak mało kto. Położył się pod stołem, ale pozostał w gotowości - Sigrun nie grała przecież fair.
- Chodź i mi ją zabierz - rzuciła prowokująco, wyciągając lewą rękę, w której wciąż trzymała różdżkę Caelana.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Był zły. Magia zawiodła go po raz kolejny, tym razem w kluczowym momencie. Nie przyszedł tutaj, by wdawać się w zbędne dyskusje, chciał walki, pojedynku, satysfakcji, teraz zaś, ponieważ nie był w stanie rzucić poprawnej tarczy, Rookwood miała jego różdżkę. Czy powinien winić rozkapryszoną ostatnimi czasy magię, czy może raczej siebie? Najwidoczniej starania żmii przyniosły jednak jakieś rezultaty, zburzyły niezachwiany spokój, którym mógł się do tej pory pochwalić, a tym samym utrudniły skupienie się na zaklęciu.
- Hm - mruknął, a kącik ust drgnął mu lekko. Był zły i znajdował się w gorszej sytuacji. Jednak fakt, że od razu spróbowała go rozbroić, mógł świadczyć o strachu, co dawało mu już namiastkę satysfakcji. Bała się z nim pojedynkować? Bała się, że zdemoluje jej dom? Powinna pamiętać, co może zdziałać, kiedy nie miał przy sobie różdżki - nadal był groźny. Zerknął na zbliżającego się, warczącego przy tym psa, nie poświęcił mu jednak większej uwagi. Naturalnie, dobrze wytresowany brytan mógł być uciążliwym rozpraszaczem. Nie stanowił jednak przeszkody nie do pokonania.
Wpatrywał się w nią z nieukrywaną niechęcią, złością, a w jego ślepiach czaiła się groźba - zdawał sobie jednak sprawę z tego, że o to jej właśnie chodziło. O wzbudzenie w nim emocji, wzburzenie od tak dawna pielęgnowanego spokoju. Tylko po co? Każda odpowiedź, której mu udzieliła, była niesatysfakcjonująca. Podszyta kłamstwem. Może i powinien się bać, co takiej kobiecie jak ona - obłąkanej, wyzutej z moralności - strzeli do głowy, gdy zdobyła jego różdżkę, miała nad nim wyraźną przewagę, wciąż pamiętał jednak o protekcji, którą zapewniała mu przynależność do Rycerzy. Mogła się na niego wściekać, mogła go poranić, mogła rzucić się na niego z pięściami... Nie mogła go zabić. Puszczał jej kolejne słowa mimo uszu, próbując zapanować nad bijącym szybciej sercem, kotłującymi się w nim emocjami. Odezwał się dopiero po chwili.
- Nagle zaczęłaś interesować się różdżkarstwem, Rookwood? - powiedział z lekceważeniem, kpiną; mogła złamać jego różdżkę w każdej chwili, łudził się jednak, że ma w sobie choć odrobinę zdrowego rozsądku. Gdyby się tego dopuściła, sprawiłaby, że byłby o wiele mniej przydatny dla ich organizacji. A na to przecież nie mogli sobie pozwolić.
Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, jak wspaniale się teraz bawiła, teatralnie zastanawiając się, co z nim dalej począć, obracając się do niego plecami, przechadzając się po salonie. On czekał zaś na odpowiedni moment, na długo wyczekiwaną chwilę, by móc odpłacić się jej. Nie miał zamiaru tańczyć tak, jak mu zagra. Gwizdnęła, a pies zaczął się od niego odsuwać - była zbyt pewna siebie, by ciągle mierzyć w Goyle'a różdżką i to był jej pierwszy błąd. Dopadł do Saby i spróbował unieruchomić mu pysk; zarówno po to, by oszczędzić sobie ugryzienia, jak i po to, by móc mu skutecznie zagrozić. Zwykle nie musiał walczyć akurat ze zwierzętami, wszak ostatnio złamał kark minister magii, nie jakiemuś kundlowi, to jednak niewiele mu przeszkadzało. Teoria musiała była podobna.
- A może jednak po prostu mi ją oddasz? - odpowiedział po chwili, kiedy już upewnił się, że chwyt jest wystarczająco silny, a to warczący, to skomlący pies nie może mu się wyrwać. Musiał się zniżyć, by móc go złapać, spoglądał więc na nią z dołu. - Chyba, że wolisz sobie wyszkolić innego psa? - dodał, ściskając Sabę nieco mocniej. Gdyby tylko spojrzała w jego oczy, zrozumiałaby, że nie żartował.
- Hm - mruknął, a kącik ust drgnął mu lekko. Był zły i znajdował się w gorszej sytuacji. Jednak fakt, że od razu spróbowała go rozbroić, mógł świadczyć o strachu, co dawało mu już namiastkę satysfakcji. Bała się z nim pojedynkować? Bała się, że zdemoluje jej dom? Powinna pamiętać, co może zdziałać, kiedy nie miał przy sobie różdżki - nadal był groźny. Zerknął na zbliżającego się, warczącego przy tym psa, nie poświęcił mu jednak większej uwagi. Naturalnie, dobrze wytresowany brytan mógł być uciążliwym rozpraszaczem. Nie stanowił jednak przeszkody nie do pokonania.
Wpatrywał się w nią z nieukrywaną niechęcią, złością, a w jego ślepiach czaiła się groźba - zdawał sobie jednak sprawę z tego, że o to jej właśnie chodziło. O wzbudzenie w nim emocji, wzburzenie od tak dawna pielęgnowanego spokoju. Tylko po co? Każda odpowiedź, której mu udzieliła, była niesatysfakcjonująca. Podszyta kłamstwem. Może i powinien się bać, co takiej kobiecie jak ona - obłąkanej, wyzutej z moralności - strzeli do głowy, gdy zdobyła jego różdżkę, miała nad nim wyraźną przewagę, wciąż pamiętał jednak o protekcji, którą zapewniała mu przynależność do Rycerzy. Mogła się na niego wściekać, mogła go poranić, mogła rzucić się na niego z pięściami... Nie mogła go zabić. Puszczał jej kolejne słowa mimo uszu, próbując zapanować nad bijącym szybciej sercem, kotłującymi się w nim emocjami. Odezwał się dopiero po chwili.
- Nagle zaczęłaś interesować się różdżkarstwem, Rookwood? - powiedział z lekceważeniem, kpiną; mogła złamać jego różdżkę w każdej chwili, łudził się jednak, że ma w sobie choć odrobinę zdrowego rozsądku. Gdyby się tego dopuściła, sprawiłaby, że byłby o wiele mniej przydatny dla ich organizacji. A na to przecież nie mogli sobie pozwolić.
Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, jak wspaniale się teraz bawiła, teatralnie zastanawiając się, co z nim dalej począć, obracając się do niego plecami, przechadzając się po salonie. On czekał zaś na odpowiedni moment, na długo wyczekiwaną chwilę, by móc odpłacić się jej. Nie miał zamiaru tańczyć tak, jak mu zagra. Gwizdnęła, a pies zaczął się od niego odsuwać - była zbyt pewna siebie, by ciągle mierzyć w Goyle'a różdżką i to był jej pierwszy błąd. Dopadł do Saby i spróbował unieruchomić mu pysk; zarówno po to, by oszczędzić sobie ugryzienia, jak i po to, by móc mu skutecznie zagrozić. Zwykle nie musiał walczyć akurat ze zwierzętami, wszak ostatnio złamał kark minister magii, nie jakiemuś kundlowi, to jednak niewiele mu przeszkadzało. Teoria musiała była podobna.
- A może jednak po prostu mi ją oddasz? - odpowiedział po chwili, kiedy już upewnił się, że chwyt jest wystarczająco silny, a to warczący, to skomlący pies nie może mu się wyrwać. Musiał się zniżyć, by móc go złapać, spoglądał więc na nią z dołu. - Chyba, że wolisz sobie wyszkolić innego psa? - dodał, ściskając Sabę nieco mocniej. Gdyby tylko spojrzała w jego oczy, zrozumiałaby, że nie żartował.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Może tak, może nie, któż to wie? Może jeszcze rzucę wszystko i pobiegnę do Ollivanderów na przyuczenie - zastanowiła lekkim tonem, a ton głosu wciąż podszyty był ironią.
Przyglądała się jego różdżce teatralnie, z wyraźną przesadą w gestach i ruchach, czerpiąc z tej chwili satysfakcję - jeśli był wściekły, wolała go bez niej. Nie lekceważyła umiejętności Caelana, dlatego zdecydowała się na podobny ruch - była osłabiona po pojedynku z ubiegłej nocy. Na piersiach wciąż miała czerwone ślady po ranach jakie zadało jej zaklęcie Lamino, bladą skórę znaczyły siniaki; nie czuła się w pełni sił - których jemu nie brakowało.
Przynajmniej tak sądziła, że Saba zdąży położyć się pod stołem zgodnie z poleceniem, które wypełniał zawsze. Popełniła błąd, odwracając się do niego plecami, zbyt pewna siebie i zachwycona własnym fortelem, tym, że zdołała poradzić sobie z zagrożeniem jakie stwarzał tak szybko, obracając sytuację na własną korzyść. Nie spodziewała się, że powiedzie mu się coś takiego. Ileż buty trzeba było mieć, by próbować unieruchomić ogromnego, wściekłego owczarka niemieckiego gołymi rękoma, bez użycia magii? W chwili, gdy odwracała się, rzucając mu wyzwanie, nie spodziewała się tego, co za chwilę ujrzy.
Znieruchomiała, przez kilka uderzeń serca nie kryła nawet zdziwienia, wyraźnie zaskoczona obrotem sytuacji. Zreflektowała się szybko, próbując przywołać kamienny wyraz twarzy, ale nie potrafiła powstrzymać gniewnie zmarszczonych brwi i wykrzywienia ust w grymasie złości. Cienie pod oczyma pogłębiły się znacznie, a silnie zaciśnięte zęby wyostrzyły rysy twarzy. Cisnęła w Caelana błyskawice rozgniewanego spojrzenia i milczała chwilę, przenosząc je to z niego, to na próbującego się wyszarpać psa. Żeglarz nie dysponował jednak tylko potęgą czarów, ale i siłą mięśni, które głupio zlekceważyła.
- Puszczaj go - syknęła jadowicie.
Nie była kobietą sentymentalną. Nie zwykła się do niczego przywiązywać, ale własne psy darzyła dziwnym uczuciem, trudnym do pojęcia nawet dla niej. Dawno już przestała próbować je zrozumieć, czy wyprzeć; to było jej osobiste dziwactwo. Saba to tylko pies, ale jej pies - należał do niej i tylko ona miała prawo do decydowania o jego życiu.
- Złam mu kark, a połamię twoją różdżkę - zagroziła cicho, spoglądając prosto w oczy Caelana i dłuższą chwilę walcząc z nim na te wściekłe spojrzenia - wiedziała, że nie żartuje, a nagły, pełen bólu skowyt utwierdził ją w tym przekonaniu. Poczuła dziwny ciężar żołądku. Nie chciała trafić dobrego, posłusznego psa w tak durny sposób.
- Niech ci będzie.
Ton głosu Sigrun był wyraźnie niechętny, niezadowolony z tego jak to wszystko się potoczyło. Opuściła własną różdżkę, a tę należącą do Caelana rzuciła w jego kierunku - niech ją sobie łapie, choć miała nadzieję, że w chwili, kiedy poluźni uścisk, owczarek pochwyci ją w zęby pierwszy. Marne szanse, bo jakarandowe drewienko znalazło się wysoko, ale zawsze jakieś.
- Nie umiesz się bawić - wyrzekła z żalem godnym malej dziewczynki, której odmówiono deseru po obiedzie. - Musimy to zmienić, bo dziś są moje urodziny. Przestań psuć mi wieczór - splotła ręce na piersiach, przywołując na twarz obrażony wyraz, spojrzała na niego z wyrzutem - ta przepychanka znudziła jej się w chwili, gdy zaczęła tracić przewagę. Miała zdecydowanie lepszy pomysł jak spędzić tę noc.
Przyglądała się jego różdżce teatralnie, z wyraźną przesadą w gestach i ruchach, czerpiąc z tej chwili satysfakcję - jeśli był wściekły, wolała go bez niej. Nie lekceważyła umiejętności Caelana, dlatego zdecydowała się na podobny ruch - była osłabiona po pojedynku z ubiegłej nocy. Na piersiach wciąż miała czerwone ślady po ranach jakie zadało jej zaklęcie Lamino, bladą skórę znaczyły siniaki; nie czuła się w pełni sił - których jemu nie brakowało.
Przynajmniej tak sądziła, że Saba zdąży położyć się pod stołem zgodnie z poleceniem, które wypełniał zawsze. Popełniła błąd, odwracając się do niego plecami, zbyt pewna siebie i zachwycona własnym fortelem, tym, że zdołała poradzić sobie z zagrożeniem jakie stwarzał tak szybko, obracając sytuację na własną korzyść. Nie spodziewała się, że powiedzie mu się coś takiego. Ileż buty trzeba było mieć, by próbować unieruchomić ogromnego, wściekłego owczarka niemieckiego gołymi rękoma, bez użycia magii? W chwili, gdy odwracała się, rzucając mu wyzwanie, nie spodziewała się tego, co za chwilę ujrzy.
Znieruchomiała, przez kilka uderzeń serca nie kryła nawet zdziwienia, wyraźnie zaskoczona obrotem sytuacji. Zreflektowała się szybko, próbując przywołać kamienny wyraz twarzy, ale nie potrafiła powstrzymać gniewnie zmarszczonych brwi i wykrzywienia ust w grymasie złości. Cienie pod oczyma pogłębiły się znacznie, a silnie zaciśnięte zęby wyostrzyły rysy twarzy. Cisnęła w Caelana błyskawice rozgniewanego spojrzenia i milczała chwilę, przenosząc je to z niego, to na próbującego się wyszarpać psa. Żeglarz nie dysponował jednak tylko potęgą czarów, ale i siłą mięśni, które głupio zlekceważyła.
- Puszczaj go - syknęła jadowicie.
Nie była kobietą sentymentalną. Nie zwykła się do niczego przywiązywać, ale własne psy darzyła dziwnym uczuciem, trudnym do pojęcia nawet dla niej. Dawno już przestała próbować je zrozumieć, czy wyprzeć; to było jej osobiste dziwactwo. Saba to tylko pies, ale jej pies - należał do niej i tylko ona miała prawo do decydowania o jego życiu.
- Złam mu kark, a połamię twoją różdżkę - zagroziła cicho, spoglądając prosto w oczy Caelana i dłuższą chwilę walcząc z nim na te wściekłe spojrzenia - wiedziała, że nie żartuje, a nagły, pełen bólu skowyt utwierdził ją w tym przekonaniu. Poczuła dziwny ciężar żołądku. Nie chciała trafić dobrego, posłusznego psa w tak durny sposób.
- Niech ci będzie.
Ton głosu Sigrun był wyraźnie niechętny, niezadowolony z tego jak to wszystko się potoczyło. Opuściła własną różdżkę, a tę należącą do Caelana rzuciła w jego kierunku - niech ją sobie łapie, choć miała nadzieję, że w chwili, kiedy poluźni uścisk, owczarek pochwyci ją w zęby pierwszy. Marne szanse, bo jakarandowe drewienko znalazło się wysoko, ale zawsze jakieś.
- Nie umiesz się bawić - wyrzekła z żalem godnym malej dziewczynki, której odmówiono deseru po obiedzie. - Musimy to zmienić, bo dziś są moje urodziny. Przestań psuć mi wieczór - splotła ręce na piersiach, przywołując na twarz obrażony wyraz, spojrzała na niego z wyrzutem - ta przepychanka znudziła jej się w chwili, gdy zaczęła tracić przewagę. Miała zdecydowanie lepszy pomysł jak spędzić tę noc.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dostrzegł zdziwienie, które malowało się na jej bladej twarzy, nim zaczęła piorunować go spojrzeniem swych ciemnych oczu; to tylko utwierdziło go w przekonaniu, że postąpił słusznie. Wciąż unieruchamiał pysk owczarka, mając nadzieję, że zwierzę nie wyrwie się z jego uścisku. Patrzył na Rookwood z dołu, lecz wcale nie czuł się przez to poniżony. Choć wciąż trzymała jego różdżkę, wiedział, że łapiąc psa odzyskał przewagę. Zawsze mogła machnąć ręką, poświęcić czworonoga bez mrugnięcia okiem, byle tylko móc pozbawić Caelana jedynej broni - coś ją jednak powstrzymało. Sentyment? Resztki rozsądku? To nie było ważne.
Serce biło mu szybko, szybciej niż zwykle, gdy tak mierzyli się zdeterminowanymi spojrzeniami. Żadne z nich nie miało zamiaru ustąpić. Wiedźma z pewnością odczuwała niepokój na myśl o oddaniu mu różdżki, on zaś nie przybył tu po to, by spełniać jej zachcianki, by znosić jej gry i tańczyć tak, jak mu zagra. Miał dać jej nauczkę, nawet jeśli ta miała okazać się krwawa.
- Nie żartuj sobie - burknął, gdy próbowała mu rozkazać, by wypuścił psa. Do groźby, że złamie mu różdżkę, nie odniósł się wcale. Ryzykował, nie chciał sobie nawet wyobrażać, że kobieta się do tego posunie, nie widział jednak innego wyjścia. Nie spuszczał wzroku, nie mogąc pozwolić sobie na chwilę nieuwagi; dzielnie znosił przesycone szaleństwem i buzującą w niej wściekłością spojrzenia. Pies trochę się szarpał, trochę skomlał, nie sprawiał jednak większych problemów; po raz kolejny przekonał się, że nie popełnił błędu, gdy postawił nie tylko na rozwój swych magicznych zdolności, ale i tężyzny fizycznej. Regularne ćwiczenia czy pływanie sprawiły, że nigdy nie był całkowicie bezbronny.
W końcu Rookwood ustąpiła, z niechęcią i niezadowoleniem decydując się na odrzucenie mu różdżki. Choć Caelan nie czuł się komfortowo z myślą, że musi rozluźnić uścisk, a tym samym oswobodzić psa, to nie miał wiele czasu, by nad tym dumać; musiał złapać ją jako pierwszy. Momentalnie odsunął ręce, a tym samym pozwolił Sabie odejść - lub dał mu okazję do ataku. Wyprostował się i, wciąż śledząc zgubę wzrokiem, pochwycił ją, nim udało się to psu. Niech już lepiej zmyka pod ten stół, niech nie plącze się pod nogami i nie przeszkadza.
Przeniósł spojrzenie na kobietę, ta jednak nie sprawiała wrażenia, jakby chciała go zaatakować. I chociaż ton jej głosu podnosił mu ciśnienie, i on nie kontynuował przepychanki. Obserwował ją tylko - już nieco bardziej opanowany, choć wciąż pobudzony przez adrenalinę.
- Urodziny, doprawdy? - sarknął, czując, że musi się jednak wyżyć, w taki lub inny sposób. - Liczyłaś na prezent? A może wystarczy rodzinny przepis na żeberka? - kontynuował, wypluwając z siebie każde kolejne słowo. Jej tłumaczenie było pozbawione sensu, czy naprawdę sądziła, że z okazji urodzin przestanie się na nią wściekać? Musiał jednak przyznać, że miał doskonałe wyczucie czasu.
Cofnął się w stronę kanapy i usiadł na niej, ignorując psa, który w każdej chwili mógł mu zagrozić czy uzbrojoną przecież kobietę. Czego od niego chciała? Dlaczego nie kazała mu wyjść? Czasem jej naprawdę nie rozumiał - i chyba przez to właśnie spędzał z nią czas.
Serce biło mu szybko, szybciej niż zwykle, gdy tak mierzyli się zdeterminowanymi spojrzeniami. Żadne z nich nie miało zamiaru ustąpić. Wiedźma z pewnością odczuwała niepokój na myśl o oddaniu mu różdżki, on zaś nie przybył tu po to, by spełniać jej zachcianki, by znosić jej gry i tańczyć tak, jak mu zagra. Miał dać jej nauczkę, nawet jeśli ta miała okazać się krwawa.
- Nie żartuj sobie - burknął, gdy próbowała mu rozkazać, by wypuścił psa. Do groźby, że złamie mu różdżkę, nie odniósł się wcale. Ryzykował, nie chciał sobie nawet wyobrażać, że kobieta się do tego posunie, nie widział jednak innego wyjścia. Nie spuszczał wzroku, nie mogąc pozwolić sobie na chwilę nieuwagi; dzielnie znosił przesycone szaleństwem i buzującą w niej wściekłością spojrzenia. Pies trochę się szarpał, trochę skomlał, nie sprawiał jednak większych problemów; po raz kolejny przekonał się, że nie popełnił błędu, gdy postawił nie tylko na rozwój swych magicznych zdolności, ale i tężyzny fizycznej. Regularne ćwiczenia czy pływanie sprawiły, że nigdy nie był całkowicie bezbronny.
W końcu Rookwood ustąpiła, z niechęcią i niezadowoleniem decydując się na odrzucenie mu różdżki. Choć Caelan nie czuł się komfortowo z myślą, że musi rozluźnić uścisk, a tym samym oswobodzić psa, to nie miał wiele czasu, by nad tym dumać; musiał złapać ją jako pierwszy. Momentalnie odsunął ręce, a tym samym pozwolił Sabie odejść - lub dał mu okazję do ataku. Wyprostował się i, wciąż śledząc zgubę wzrokiem, pochwycił ją, nim udało się to psu. Niech już lepiej zmyka pod ten stół, niech nie plącze się pod nogami i nie przeszkadza.
Przeniósł spojrzenie na kobietę, ta jednak nie sprawiała wrażenia, jakby chciała go zaatakować. I chociaż ton jej głosu podnosił mu ciśnienie, i on nie kontynuował przepychanki. Obserwował ją tylko - już nieco bardziej opanowany, choć wciąż pobudzony przez adrenalinę.
- Urodziny, doprawdy? - sarknął, czując, że musi się jednak wyżyć, w taki lub inny sposób. - Liczyłaś na prezent? A może wystarczy rodzinny przepis na żeberka? - kontynuował, wypluwając z siebie każde kolejne słowo. Jej tłumaczenie było pozbawione sensu, czy naprawdę sądziła, że z okazji urodzin przestanie się na nią wściekać? Musiał jednak przyznać, że miał doskonałe wyczucie czasu.
Cofnął się w stronę kanapy i usiadł na niej, ignorując psa, który w każdej chwili mógł mu zagrozić czy uzbrojoną przecież kobietę. Czego od niego chciała? Dlaczego nie kazała mu wyjść? Czasem jej naprawdę nie rozumiał - i chyba przez to właśnie spędzał z nią czas.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Salon I
Szybka odpowiedź