Pokój 703
AutorWiadomość
Pokój 703
W Ministerstwie mówi się, że tu ludzie nie przychodzą do pracy, tylko do zabawy. I trzeba przyznać, że coś w tym jest. Cztery biurka, każde ustawione w innym kącie kwadratowego pomieszczenia. Ściany poobwieszane są plakatami, przez które przelatują zawodnicy Quidditcha. Pracownicy głośno wykłócają się o to, kto wygra ligę, a w chwilach najbardziej zażartych dyskusji rzucają w siebie porwanymi ze stołu papierami. Zawsze wydobywa się stąd śmiech, krzyki i śpiewy. Jest to naturalnie siedziba Irlandzkiej Ligi Quidditcha. Specjalne oddzielono ich od Brytyjczyków, gdyż spory między kibicami często kończyły się pojedynkami nie tylko na słowa, ale również czary. Pokój 703 jest miejscem, w które przyjść może każdy fan najpopularniejszej dyscypliny sportu. Lepiej jednak niech nie przyznaje się, że nie kibicuje jednej z irlandzkich drużyn. Dla swojego własnego bezpieczeństwa.
| 12.05 po południu
Biała Wywerna wymagała odbudowy; starta z powierzchni Śmiertelnego Nokturnu najpotężniejszą, najmroczniejszą klątwą, nie nadawała się do wykorzystania: ostały się po niej jedynie zgliszcza, wśród których należało odnaleźć zagubione wejście do piwnic. Deirdre wiedziała, że zostało ono już odnalezione, lecz odkopanie stromych schodów stanowiło jedynie początek ciężkiej pracy. Rycerze Walpurgii potrzebowali miejsca swych spotkań, dyskretnego i chronionego aurą mrocznej dzielnicy. Karczma wydawała się idealna do tego celu, zwłaszcza, jeśli miała powstać z popiołów, lepsza, trwalsza, chroniona zaklęciami i - co nie pozostawało bez wpływu na wychowanych w większości w luksusie arystokratów - znacznie wystawniejsza. Bez marmurów, pradawnych kolumn i portyków, ale wykonana z trudniejszych do zniszczenia materiałów, gwarantujących przebywającym tam ludziom bezpieczeństwo i wygodę. Należało myśleć przyszłościowo i już zacząć gromadzić niezbędne materiały: odbudowa Wywerny miała zacząć się lada dzień. Im szybciej odzyskają miejsce spotkań, tym lepiej; organizacja rozrastała się, wzbogacała o nowych członków, a naglące sprawy wymagały wspólnego omówienia. Wcześniej Tsagairt nie miała czasu, by zająć się kwestiami związanymi z remontem zniszczonego budynku, ale teraz mogła poświęcić temu swój wolny czas: nie osiadała na laurach, poniekąd traktując jednak dzisiejszą wyprawę do Ministerstwa w kategorii aktywnego wypoczynku.
Pojawiła się w atrium odpowiednio wcześniej, oczekując Rhysanda. Nie rzucała się w oczy; czarna, prosta szata, luźno rozpuszczone włosy, przesłaniające twarz, nieco zgarbiona sylwetka; dzięki swym umiejętnościom doskonale wtapiała się w tłum: Crouch nie miał jednak problemu z jej znalezieniem. Powitała go zdawkowo, lecz uprzejmie; znajdowali się tutaj w interesach, nie był to więc czas na czułe wspominki hogwarckich czasów. Obydwoje wiedzieli już, dokąd zmierzają i w jakim celu, przypomniała mu jednak spokojnie najważniejsze informacje, milknąc, gdy weszli do windy: znacznie mniej zatłoczonej, większość urzędników opuszczała już Ministerstwo, śpiesząc do domów - zapewne w strachu przed anomaliami, które mogły w czasie ich pracy nawiedzić ich stęsknione rodziny. Deirdre dobrze znała Gideona Pike'a, pewna, że ten spędza za biurkiem całe sobotnie wieczory, zajęty uzupełnianiem dokumentów, którymi nie zdążył zająć się w czasie tygodnia, dzieląc swój czas na prywatne przedsiębiorstwo związane z wytwórstwem magicznych desek i współpracę z Ministerstwem. Stanowił idealny, opłacalny cel, mogący przydać się wspólnej sprawie - stosunkowo łatwy do zastraszenia. Gideon nade wszystko cenił swoją rodzinę; kochał żonę i czwórkę złotowłosych dzieci, słynął też jako perfekcyjna głowa rodziny, człowiek szanowany, cieszący się nieposzlakowaną opinią: jakże kłamliwą, wiedziała tylko Miu. Deirdre zamierzała po raz pierwszy wykorzystać informacje uzyskane w Wenus, czuła więc drobny niepokój, lecz przypuszczała, że wymuszenie na Pike'u współpracy nie będzie przesadnie trudne - zwłaszcza, gdy towarzyszył jej lord Crouch, stanowiący szlachecką rękojmię. Wątpiła, by przejęty Pike zignorował jej groźby albo przeszedł do rękoczynów, lecz wolała upewnić się, że nie zrobi niczego głupiego.
Gdy znaleźli się już na odpowiednim piętrze, uprzejmie przepuściła w drzwiach ostatnich maruderów, idących szybko ku windzie, po czym ruszyła wraz z Crouchem korytarzem - a następnie przez podzielone na boksy, całkowicie opustoszałe już pomieszczenie - zatrzymując się dopiero przed progiem prywatnego gabinetu. - Zapewne nie będzie zachwycony moim widokiem - powiedziała cicho do Rhysanda, posyłając mu lekki uśmiech. Sięgnęła do kieszeni szaty, wyciągając z niej czerwoną szminkę i zgrabnie, bez lusterka - lata praktyki? - nałożyła burgundową pomadkę na pełne usta. Tak dla pewności - siebie i reakcji niedoszłego klienta. Dopiero wtedy nacisnęła klamkę, wchodząc do środka.
Biała Wywerna wymagała odbudowy; starta z powierzchni Śmiertelnego Nokturnu najpotężniejszą, najmroczniejszą klątwą, nie nadawała się do wykorzystania: ostały się po niej jedynie zgliszcza, wśród których należało odnaleźć zagubione wejście do piwnic. Deirdre wiedziała, że zostało ono już odnalezione, lecz odkopanie stromych schodów stanowiło jedynie początek ciężkiej pracy. Rycerze Walpurgii potrzebowali miejsca swych spotkań, dyskretnego i chronionego aurą mrocznej dzielnicy. Karczma wydawała się idealna do tego celu, zwłaszcza, jeśli miała powstać z popiołów, lepsza, trwalsza, chroniona zaklęciami i - co nie pozostawało bez wpływu na wychowanych w większości w luksusie arystokratów - znacznie wystawniejsza. Bez marmurów, pradawnych kolumn i portyków, ale wykonana z trudniejszych do zniszczenia materiałów, gwarantujących przebywającym tam ludziom bezpieczeństwo i wygodę. Należało myśleć przyszłościowo i już zacząć gromadzić niezbędne materiały: odbudowa Wywerny miała zacząć się lada dzień. Im szybciej odzyskają miejsce spotkań, tym lepiej; organizacja rozrastała się, wzbogacała o nowych członków, a naglące sprawy wymagały wspólnego omówienia. Wcześniej Tsagairt nie miała czasu, by zająć się kwestiami związanymi z remontem zniszczonego budynku, ale teraz mogła poświęcić temu swój wolny czas: nie osiadała na laurach, poniekąd traktując jednak dzisiejszą wyprawę do Ministerstwa w kategorii aktywnego wypoczynku.
Pojawiła się w atrium odpowiednio wcześniej, oczekując Rhysanda. Nie rzucała się w oczy; czarna, prosta szata, luźno rozpuszczone włosy, przesłaniające twarz, nieco zgarbiona sylwetka; dzięki swym umiejętnościom doskonale wtapiała się w tłum: Crouch nie miał jednak problemu z jej znalezieniem. Powitała go zdawkowo, lecz uprzejmie; znajdowali się tutaj w interesach, nie był to więc czas na czułe wspominki hogwarckich czasów. Obydwoje wiedzieli już, dokąd zmierzają i w jakim celu, przypomniała mu jednak spokojnie najważniejsze informacje, milknąc, gdy weszli do windy: znacznie mniej zatłoczonej, większość urzędników opuszczała już Ministerstwo, śpiesząc do domów - zapewne w strachu przed anomaliami, które mogły w czasie ich pracy nawiedzić ich stęsknione rodziny. Deirdre dobrze znała Gideona Pike'a, pewna, że ten spędza za biurkiem całe sobotnie wieczory, zajęty uzupełnianiem dokumentów, którymi nie zdążył zająć się w czasie tygodnia, dzieląc swój czas na prywatne przedsiębiorstwo związane z wytwórstwem magicznych desek i współpracę z Ministerstwem. Stanowił idealny, opłacalny cel, mogący przydać się wspólnej sprawie - stosunkowo łatwy do zastraszenia. Gideon nade wszystko cenił swoją rodzinę; kochał żonę i czwórkę złotowłosych dzieci, słynął też jako perfekcyjna głowa rodziny, człowiek szanowany, cieszący się nieposzlakowaną opinią: jakże kłamliwą, wiedziała tylko Miu. Deirdre zamierzała po raz pierwszy wykorzystać informacje uzyskane w Wenus, czuła więc drobny niepokój, lecz przypuszczała, że wymuszenie na Pike'u współpracy nie będzie przesadnie trudne - zwłaszcza, gdy towarzyszył jej lord Crouch, stanowiący szlachecką rękojmię. Wątpiła, by przejęty Pike zignorował jej groźby albo przeszedł do rękoczynów, lecz wolała upewnić się, że nie zrobi niczego głupiego.
Gdy znaleźli się już na odpowiednim piętrze, uprzejmie przepuściła w drzwiach ostatnich maruderów, idących szybko ku windzie, po czym ruszyła wraz z Crouchem korytarzem - a następnie przez podzielone na boksy, całkowicie opustoszałe już pomieszczenie - zatrzymując się dopiero przed progiem prywatnego gabinetu. - Zapewne nie będzie zachwycony moim widokiem - powiedziała cicho do Rhysanda, posyłając mu lekki uśmiech. Sięgnęła do kieszeni szaty, wyciągając z niej czerwoną szminkę i zgrabnie, bez lusterka - lata praktyki? - nałożyła burgundową pomadkę na pełne usta. Tak dla pewności - siebie i reakcji niedoszłego klienta. Dopiero wtedy nacisnęła klamkę, wchodząc do środka.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Biała Wywerna - nie wyobrażam sobie bardziej adekwatnego miejsca na spotkania Rycerze. Sama nazwa wciąż dźwięczy w moich uszach, brzmiąc odpowiednio. Czerń noszę na codziennie, trzymając ją blisko siebie jako jedną z rodowych barw. A w bieli jest coś przerażającego, w zupełnie nowy sposób, a jednocześnie coś dającego nadzieję. W bieli kości, księżyca bieli, na której zawsze widocznie odbijają się plamy krwi. W bieli zwiastującej zupełnie inny, czysty porządek, lepszy świat. To dla tego porządku moje serce bije mocniej i szybciej. To dlatego kiedy dostaję list, nie waham się ani sekundy. I tak nie mógłbym odmówić, nie Tobie. A jednak w treści wiadomości jest coś co sprawia, że godziny pracy upływają szybciej i nie słyszę nawet piskliwych głosów dziwnych współpracowników dzielących się między sobą zdecydowanie zbyt mugolskimi informacjami. Zastanawiam się kto ich tu wpuścił, kto pozwolił skalać organizację tak pradawną i świetną jak Wizengamot ich obecnością. Lecz wiem, że ich głosy nic nie znaczą, dlatego pozwalam im zniknąć w odmętach ciszy. Nie kłamię, odpisując. W istocie odliczam minuty. A gdy wskazówki zegara zatrzymują się wreszcie na odpowiedniej godzinie, zbywam krótko flirtującą ze mną jasnowłosą sekretarkę i rzucam przekonującą wymówką w stronę kolegów bardziej wartych uwagi. Dziś nie mam czasu na głupie blondynki, dziś nie mam czasu na kieliszek wytrawnego wina i głuche rozmowy o polityce. Zawsze mają to do siebie, że nikt nie wyraża swojego właściwego zdania. Zdania, które i tak każdy zna. Wszyscy widzą szaleństwo, wszyscy widzą chaos, ale nikt nie reaguje, może w obawie o własny stołek.
A choć jest to niewątpliwie szaleństwo, jest w nim i metoda. Pozwalająca swobodnie wpaść w pewną rutynę, pozwalająca skupić się na rozwoju własnej kariery. Udając, że wszystkie bzdury wygłaszane przez wyżej postawionych spływają po Tobie niczym deszcz. Kilka bolesnych sekund zajmuje mi przypomnienie sobie co dokładnie mam zrobić, otrząśnięcie się z uroku tak pieczołowicie roztaczanego nad pracownikami Ministerstwa. Nie dziwię się ani trochę, dostrzegając Cię czekającą w atrium. Ktoś pozbawiony odpowiedniej zdolności percepcji mógłby może nawet uznać Cię za nikogo specjalnego, stojącą tam z kaskadami ciemnych włosów przesłaniających twarz, okrytą kojącą czernią. To zabawne jak wiele osób ucieka w jej objęcia, próbując uniknąć uwagi. Ale paradoksalnie lubię wierzyć, że istnieje wiele różnych rodzajów cierni, tak wiele ile nosi ją osób. Nie potrzebuję wylewnych powitań, uważam, że są tylko na pokaz. Gdy ludzi łączy pewna więź, nie muszą nad interpretować codzienności, w tym powitań. Obrzucam Cię więc ciepłym spojrzeniem i wymieniam krótkie słowa powitania, choć czuję, że i one znikają w końcu w głębi korytarza w którym stoimy. Wyjątkowo nie mówię, lecz słucham, co zdarza mi się dość rzadko - staram się jednak być jak najlepszym słuchaczem, zapamiętując najważniejsze informacje i analizując je w głębi swojego umysłu. Sam przypominam sobie to co o nim wiem, choć zdaję sobie sprawę, że znam raczej jego przekłamaną aurę, niż samą osobę. Z pewnością znajdujesz się w posiadaniu bardziej pożytecznych informacji. Oboje zdajemy sobie sprawę z jego największej słabości, a ja staram się nie oddawać dotkliwemu ukłuciu gdzieś wewnątrz, mówiącemu mi, że od niedawna i ja odznaczam się podobną. Gdybym był tu sam, pewnie westchnął bym z zażenowaniem i wściekłością, że pozwalam moim myślą tak mocno odbiec od wyraźnie zarysowanego toru. Miłość, rodzina, piękne obrazki zaczynały być prawdziwie niebezpieczne, kiedy tylko zaczęły wychodzić poza pozornie idealnych ram zdjęć wiszących w salonie. Wierzę, że przekonanie Gideona nie będzie trudne - nie tylko miał słabości, ale i bardzo dobrze je eksponował. Jeśli lata wdzierania się do cudzych umysłów czegoś mnie nauczyły, to z pewnością właśnie tego, by jak najgłębiej ukrywać swe słabe punkty. Doskonale zdaję sobie sprawę z głupoty Pike'a, zastanawia mnie nawet gdzie sięga jej granica. W razie potrzeby wciąż mam przy sobie różdżkę, choć mam nadzieję, że zakończy się tylko na groźbach. Lub też na staniu z założonymi rękami i poważnym wyrazem twarzy - bo doskonale wiem, że to Ty lepiej radzisz sobie w tej dziedzinie. Cóż jednak mogę powiedzieć? Zawsze wolałem raczej cywilizowaną rozmowę, ewentualnie odpowiednie zaklęcie. Może kiedyś przyjdzie czas by nadrobić braki w konstrukcji gróźb. Na dźwięk Twoich słów, na mojej twarzy pojawia się promienisty uśmiech, choć wiem, że wkrótce będzie musiał zniknąć.
- Och, jeśli tak będzie, to musimy uznać, że jest nie tylko głupi, lecz także ślepy - rzucam, wywracając dobitnie oczyma.
W moich słowach nie ma jednak śladu flirtu czy próby podlizania się, hogwarckie zauroczenie dawno nam już minęło. Zastąpiła je jednak o wiele silniejsza więź. Niemal umyka mi Twój drobny gest, kiedy naciskasz na klamkę i wchodzisz do pokoju. Zjawiam się wiernie za Tobą, ogarniając wzrokiem zagracone pomieszczenie. Wkrótce moje spojrzenie zatrzymuje się na jansowłosym mężczyźnie koło pięćdziesiątki, zadbanym, lecz niewątpliwie bardzo podatnym na upływ czasu. Pozwalam sobie spiorunować go wzrokiem błękitnych oczu przez kilka chwil, nim ostatecznie decyduję się odezwać. Mężczyzna wydaje się jakby zawieszony w trwającej chwili, na jego twarzy maluje się nieme zdziwienie i szok zabarwiony strachem. Wygląda na to, że nie śmie drgnąć ani się ruszyć.
- Pike - zaczynam, słodkim i czarującym głosem, w którym dźwięczy jednak zdecydowana jadowita nuta. - Być może wypadałoby wstać, masz bardzo ważnego gościa.
Mimowolnie kieruję wzrok i głowę w Twoją stronę, zdecydowanie podkreślając, że chodzi o Ciebie, nie o mnie. Z trudem i zaciśniętymi zębami powstrzymuję się od fałszywych ruchów, czując jak moje ciało chce zdradzić myśli. Wiedząc o jego przeszłości z wielką chęcią rzuciłbym w niego zaklęciem, nawet pomimo anomalii. Byłoby warto. Karcę się jednak, przypominając sobie o ważnym zadaniu. Milczenie w pomieszczeniu powoduje tylko większe napięcie, a ja nie mówię już ani słowa, pozwalając Ci kontynuować.
A choć jest to niewątpliwie szaleństwo, jest w nim i metoda. Pozwalająca swobodnie wpaść w pewną rutynę, pozwalająca skupić się na rozwoju własnej kariery. Udając, że wszystkie bzdury wygłaszane przez wyżej postawionych spływają po Tobie niczym deszcz. Kilka bolesnych sekund zajmuje mi przypomnienie sobie co dokładnie mam zrobić, otrząśnięcie się z uroku tak pieczołowicie roztaczanego nad pracownikami Ministerstwa. Nie dziwię się ani trochę, dostrzegając Cię czekającą w atrium. Ktoś pozbawiony odpowiedniej zdolności percepcji mógłby może nawet uznać Cię za nikogo specjalnego, stojącą tam z kaskadami ciemnych włosów przesłaniających twarz, okrytą kojącą czernią. To zabawne jak wiele osób ucieka w jej objęcia, próbując uniknąć uwagi. Ale paradoksalnie lubię wierzyć, że istnieje wiele różnych rodzajów cierni, tak wiele ile nosi ją osób. Nie potrzebuję wylewnych powitań, uważam, że są tylko na pokaz. Gdy ludzi łączy pewna więź, nie muszą nad interpretować codzienności, w tym powitań. Obrzucam Cię więc ciepłym spojrzeniem i wymieniam krótkie słowa powitania, choć czuję, że i one znikają w końcu w głębi korytarza w którym stoimy. Wyjątkowo nie mówię, lecz słucham, co zdarza mi się dość rzadko - staram się jednak być jak najlepszym słuchaczem, zapamiętując najważniejsze informacje i analizując je w głębi swojego umysłu. Sam przypominam sobie to co o nim wiem, choć zdaję sobie sprawę, że znam raczej jego przekłamaną aurę, niż samą osobę. Z pewnością znajdujesz się w posiadaniu bardziej pożytecznych informacji. Oboje zdajemy sobie sprawę z jego największej słabości, a ja staram się nie oddawać dotkliwemu ukłuciu gdzieś wewnątrz, mówiącemu mi, że od niedawna i ja odznaczam się podobną. Gdybym był tu sam, pewnie westchnął bym z zażenowaniem i wściekłością, że pozwalam moim myślą tak mocno odbiec od wyraźnie zarysowanego toru. Miłość, rodzina, piękne obrazki zaczynały być prawdziwie niebezpieczne, kiedy tylko zaczęły wychodzić poza pozornie idealnych ram zdjęć wiszących w salonie. Wierzę, że przekonanie Gideona nie będzie trudne - nie tylko miał słabości, ale i bardzo dobrze je eksponował. Jeśli lata wdzierania się do cudzych umysłów czegoś mnie nauczyły, to z pewnością właśnie tego, by jak najgłębiej ukrywać swe słabe punkty. Doskonale zdaję sobie sprawę z głupoty Pike'a, zastanawia mnie nawet gdzie sięga jej granica. W razie potrzeby wciąż mam przy sobie różdżkę, choć mam nadzieję, że zakończy się tylko na groźbach. Lub też na staniu z założonymi rękami i poważnym wyrazem twarzy - bo doskonale wiem, że to Ty lepiej radzisz sobie w tej dziedzinie. Cóż jednak mogę powiedzieć? Zawsze wolałem raczej cywilizowaną rozmowę, ewentualnie odpowiednie zaklęcie. Może kiedyś przyjdzie czas by nadrobić braki w konstrukcji gróźb. Na dźwięk Twoich słów, na mojej twarzy pojawia się promienisty uśmiech, choć wiem, że wkrótce będzie musiał zniknąć.
- Och, jeśli tak będzie, to musimy uznać, że jest nie tylko głupi, lecz także ślepy - rzucam, wywracając dobitnie oczyma.
W moich słowach nie ma jednak śladu flirtu czy próby podlizania się, hogwarckie zauroczenie dawno nam już minęło. Zastąpiła je jednak o wiele silniejsza więź. Niemal umyka mi Twój drobny gest, kiedy naciskasz na klamkę i wchodzisz do pokoju. Zjawiam się wiernie za Tobą, ogarniając wzrokiem zagracone pomieszczenie. Wkrótce moje spojrzenie zatrzymuje się na jansowłosym mężczyźnie koło pięćdziesiątki, zadbanym, lecz niewątpliwie bardzo podatnym na upływ czasu. Pozwalam sobie spiorunować go wzrokiem błękitnych oczu przez kilka chwil, nim ostatecznie decyduję się odezwać. Mężczyzna wydaje się jakby zawieszony w trwającej chwili, na jego twarzy maluje się nieme zdziwienie i szok zabarwiony strachem. Wygląda na to, że nie śmie drgnąć ani się ruszyć.
- Pike - zaczynam, słodkim i czarującym głosem, w którym dźwięczy jednak zdecydowana jadowita nuta. - Być może wypadałoby wstać, masz bardzo ważnego gościa.
Mimowolnie kieruję wzrok i głowę w Twoją stronę, zdecydowanie podkreślając, że chodzi o Ciebie, nie o mnie. Z trudem i zaciśniętymi zębami powstrzymuję się od fałszywych ruchów, czując jak moje ciało chce zdradzić myśli. Wiedząc o jego przeszłości z wielką chęcią rzuciłbym w niego zaklęciem, nawet pomimo anomalii. Byłoby warto. Karcę się jednak, przypominając sobie o ważnym zadaniu. Milczenie w pomieszczeniu powoduje tylko większe napięcie, a ja nie mówię już ani słowa, pozwalając Ci kontynuować.
Nie widziała Gideona od miesiąca i wcale nie ubolewała nad tym, że w wenusjańskim kontekście nie spotkają się już nigdy. Mężczyzna co prawda nie należał do klientów znienawidzonych, obchodząc się z Miu z zaskakującą delikatnością, ale nie miewała przecież w swych komnatach ulubieńców, mężczyzn wybranych, których darzyła jakąkolwiek słabością. Oczywiście często bawiła się w ten sposób, dając swym gościom subtelnie do zrozumienia, że są jedynymi w jej sercu, że wyczekuje ich niecierpliwie, stęskniona i spragniona, gotowa zrobić dla tego jedynego dosłownie wszystko, lecz był to wyłącznie wynik chłodnej kalkulacji. Potrafiła przywiązać do siebie klientów, umiejętnie omamić, poznać najsłabsze strony, obnażyć - by poprawić swoją sytuację, zarówno w hierarchii Wenus jak i w kontekście materialnym. Obsypywana prezentami wymykającymi się spod ścisłego nadzoru wścibskiej Borgii, mogła spokojnie je spieniężać, a psie zapatrzenie, z jakim ślinili się do niej kolejni goście, pozwalało jej pracować wygodniej i lżej. Cierpliwie zbierała też sekrety, którymi dzielili się z nią w chwili słabości, wierząc, że za każdą kobiecą - bądź wręcz przeciwnie; płynnie dopasowywała się do potrzeb - historię powinni odpłacić jej cząstką swojego życia. Nieudane małżeństwa, nieślubne dzieci, chore pragnienia, choroby, sekrety, problemy życia codziennego, zatargi, długi i skandale: wiedziała o wszystkim, doskonale zdając sobie sprawę, że większość mężczyzn potrzebowała, oprócz wyuzdanej kochanki, wdzięcznej słuchaczki, gotowej ukoić ich lęki i zapewnić, że pomimo potknięć wciąż są najwspanialszymi reprezentantami patriarchatu.
Dziś po raz pierwszy mogła wykorzystać zebrane informacje w słusznej sprawie; Tristan miał rację, nikt nie uwierzyłby dziwce, teoretycznie łatwej do wiecznego uciszenia - ale teraz znajdowała się znacznie wyżej, jej przedramię zdobił Mroczny Znak a obok siebie miała poważanego szlachcica, stanowiącego gwarancję, że należy jej słowa brać poważnie. Nie obawiała się tego spotkania, nie czuła zdenerwowania, wchodziła do gabinetu Pike'a pewnie, przywdziewając na twarzy lekki uśmiech. Nie bawiła się w dramatyczne ściąganie kaptura z głowy, siedzący za biurkiem mężczyzna mógł rozpoznać ją od razu - nawet jeśli do tej pory zawsze widywał ją w zupełnie innym stroju i okolicznościach. Cichy trzask drewna potwierdził, że Crouch znalazł się tuż za nią, zamykając drzwi do pomieszczenia. Zadymionego, dość ciasnego, obklejonego plakatami Quidditcha.
- Gideonie - powitała go lekko, obojętnym tonem, przesuwając spojrzeniem po zdziwionej twarzy. Kulturalnie wpatrzonej w nią, nie w towarzyszącego jej lorda, chociaż to jemu - wbrew uprzejmym słowom Rhysanda - winien był okazać większy szacunek. Nie dziwiło ją jednak wręcz zahipnotyzowane spojrzenie błękitnych oczu, pojawienie się tutaj Miu wywracało ustalony porządek do góry nogami, łamało nieprzekraczalną granicę, chroniącą Pike'a przed poniesieniem odpowiedzialności za swoje błędy, mogące zniszczyć wspaniałą rodzinę. Trójka złotowłosych dzieci w objęciach piegowatej kobiety o pełnych kształtach: wszyscy uśmiechali się do niej i Rhysa radośnie z zdjęcia, stojącego na biurku, tuż obok stosów dokumentacji i dłoni Gideona, zaciśniętej na piórze. - Dobrze cię widzieć - dodała miękko, choć w jej oczach nie było ani odrobiny sympatii: nic w jej aurze nie mogło wskazać na to, że przybyła tutaj z towarzyską pogawędką, rozpaczliwie stęskniona za swoim ukochanym. Podeszła do biurka, bez czekania na pozwolenie zajmując miejsce w nieco wysiedzianym fotelu dla petentów: dziś to ona przychodziła jako klient, oczekujący usług najwyższej jakości. - Zapewne kojarzysz lorda Croucha, który zgodził się mi dzisiaj towarzyszyć - przedstawiła Rhysanda, niepotrzebnie, z pewnością go kojarzył, ale zaakcentowanie nazwiska poważanego arystokraty powinno przedrzeć się skutecznie przez nawet otępiały dezorientacją umysł Gideona, wepchniętego w sytuację, której z pewnością się nie spodziewał - chyba, że w najgorszych koszmarach. Deirdre rozsiadła się wygodniej i powróciła lodowatym wzrokiem do twarzy mężczyzny: ostatni raz spotykali się spojrzeniami w zupełnie odmiennej konfiguracji. - Co u Gwendolyn? - spytała po dłuższej chwili pełnego napięcia milczenia, uroczo wspominając imię ukochanej żony.
| jak bardzo straszne robię pierwsze wrażenie, zastraszanie +10
Dziś po raz pierwszy mogła wykorzystać zebrane informacje w słusznej sprawie; Tristan miał rację, nikt nie uwierzyłby dziwce, teoretycznie łatwej do wiecznego uciszenia - ale teraz znajdowała się znacznie wyżej, jej przedramię zdobił Mroczny Znak a obok siebie miała poważanego szlachcica, stanowiącego gwarancję, że należy jej słowa brać poważnie. Nie obawiała się tego spotkania, nie czuła zdenerwowania, wchodziła do gabinetu Pike'a pewnie, przywdziewając na twarzy lekki uśmiech. Nie bawiła się w dramatyczne ściąganie kaptura z głowy, siedzący za biurkiem mężczyzna mógł rozpoznać ją od razu - nawet jeśli do tej pory zawsze widywał ją w zupełnie innym stroju i okolicznościach. Cichy trzask drewna potwierdził, że Crouch znalazł się tuż za nią, zamykając drzwi do pomieszczenia. Zadymionego, dość ciasnego, obklejonego plakatami Quidditcha.
- Gideonie - powitała go lekko, obojętnym tonem, przesuwając spojrzeniem po zdziwionej twarzy. Kulturalnie wpatrzonej w nią, nie w towarzyszącego jej lorda, chociaż to jemu - wbrew uprzejmym słowom Rhysanda - winien był okazać większy szacunek. Nie dziwiło ją jednak wręcz zahipnotyzowane spojrzenie błękitnych oczu, pojawienie się tutaj Miu wywracało ustalony porządek do góry nogami, łamało nieprzekraczalną granicę, chroniącą Pike'a przed poniesieniem odpowiedzialności za swoje błędy, mogące zniszczyć wspaniałą rodzinę. Trójka złotowłosych dzieci w objęciach piegowatej kobiety o pełnych kształtach: wszyscy uśmiechali się do niej i Rhysa radośnie z zdjęcia, stojącego na biurku, tuż obok stosów dokumentacji i dłoni Gideona, zaciśniętej na piórze. - Dobrze cię widzieć - dodała miękko, choć w jej oczach nie było ani odrobiny sympatii: nic w jej aurze nie mogło wskazać na to, że przybyła tutaj z towarzyską pogawędką, rozpaczliwie stęskniona za swoim ukochanym. Podeszła do biurka, bez czekania na pozwolenie zajmując miejsce w nieco wysiedzianym fotelu dla petentów: dziś to ona przychodziła jako klient, oczekujący usług najwyższej jakości. - Zapewne kojarzysz lorda Croucha, który zgodził się mi dzisiaj towarzyszyć - przedstawiła Rhysanda, niepotrzebnie, z pewnością go kojarzył, ale zaakcentowanie nazwiska poważanego arystokraty powinno przedrzeć się skutecznie przez nawet otępiały dezorientacją umysł Gideona, wepchniętego w sytuację, której z pewnością się nie spodziewał - chyba, że w najgorszych koszmarach. Deirdre rozsiadła się wygodniej i powróciła lodowatym wzrokiem do twarzy mężczyzny: ostatni raz spotykali się spojrzeniami w zupełnie odmiennej konfiguracji. - Co u Gwendolyn? - spytała po dłuższej chwili pełnego napięcia milczenia, uroczo wspominając imię ukochanej żony.
| jak bardzo straszne robię pierwsze wrażenie, zastraszanie +10
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Sobotni wieczór to wybitnie nieodpowiednia pora, aby siedzieć zakopanym w stosie dokumentów, uzupełniać i poprawiać papiery, siedząc za skrzypiącym biurkiem w mikroskopijnym biurze, które wyjątkowo mam dziś całe dla siebie. Jedyny plus dodatkowych godzin pracy w niesprzyjającym czasie, jaki mógłbym poświęcić rodzinie. Żona niechętnie żegnała mnie, gdy teleportowałem się do ministerstwa, wiem, że wolałaby, abym popołudnia spędzał w domu, zwłaszcza odkąd majowy wybuch przyczynił się do zaburzenia magii. Widzę, z jakim strachem w sarnich oczach Gwen patrzy na nasze dzieci, niegdyś była wzorową matką, dziś mam wrażenie, że nosi się z zamiarem ich cichego pogrzebania. Każde z nich jest jak aktywna bombarda, w każdej chwili gotowa wybuchnąć - nie mogę winić żony za jej lęki, zbiegające się z chorobą odziedziczoną po szalonych Lestrange'ach. Odziedziczyła ją po kądzieli, liczyłem, że słabsze geny ulegną wypaczeniu, ale w kwiecie wieku i po traumatycznych wydarzeniach, przed jakimi nie mogłem jej obronić, moja żona zaczynała wariować. Pilnuję jej jak oka w głowie, lecz nie zaprzestanę chodzenia do pracy, na litość Merlina. Na razie działają eliksiry uspokajające, które zdobyłem od znajomego alchemika, mam nadzieję, że nie zorientuję się, że do naszej rytualnej kawy dolewam jej nie likier, a magiczne wywary. Spoglądam na zegar, wiszący krzywo na ścianie, poobklejanej plakatami Qudditcha i mam ochotę się powiesić. Stos papierzysk przede mną wydaje się nie zmniejszać, a siedzę tu już od godziny. Herbata zdążyła mi wystygnąć, trudno, popijam ją zimną i przecieram podpuchnięte ze zmęczenia oczy. Może jednak Gwendolyn ma rację i powinienem zrezygnować z posady w ministerstwie? Nasz malutki tartak prosperuje wystarczająco dobrze, bym mógł utrzymać rodzinę, a przy okazji, pilnowałbym, by ani dzieci, ani ich matka, nie rozsadzili domu od środka. Wzdycham, sięgam za pazuchę i zapalam papierosa końcem różdżki, odchylając się lekko na prostym krześle, ostatnio stanowczo zbyt wiele zmartwień spada na moją głowę. Skutki widzę w lustrze - bujne, jasne włosy zaczynają się nieco przerzadzać, a zmarszczki przecinające czoło - pogłębiać. Wciąż wygląda lepiej, niż większość mężczyzn w moim wieku, treningi quidditcha robią swoje, lecz dobra kondycja nie zakryje fizycznego wyczerpania, którego nie umiem się pozbyć, ani nawet zatuszować. Podnoszę wzrok znad podania o transfer, napisanego najprawdopodobniej przez jakiegoś analfabetę - czy wszyscy zawodnicy to idioci? - słysząc skrzypienie drzwi. Dziwne, nie spodziewam się nikogo i jeszcze ta godzina... ale zaraz mrugam gwałtowni, gwałtownie wybudzony z sennego letargu. Nie wierzę, choć od razu poznaję mych gości. Lorda Croucha miałem przyjemność poznać na jednym z ministerialnych bankietów i zrobił na mnie doskonałe wrażenie, zaś towarzyszącą mu kobietę... spotykałem w zgoła innych okolicznościach. Odbiło jej. Jak śmie tu przychodzić? Na mej skroni skrapla się pot, a ja nie jestem w stanie wykrztusić słowa, gwałtownie wepchnięty do ciasnej klatki niedopowiedzeń. Miu wygląda inaczej, groźniej i paradoksalnie, obdarzam ją większą uwagą, niż wychuchanego arystokratę. Nerwowo sięgam ku stojącej na biurku ramce i stawiam ją zdjęciem w dół, by przypadkiem nikt nie był świadkiem tej niewygodnej rozmowy.
-Dobrze - daję radę wykrztusić z siebie tylko tyle, zdawkowe i kłamliwe streszczeni stanu mojej żony. Wcześniejsze pytanie ignoruję, świdrując wzrokiem kobietę, która - czyżby? - zdaje się mieć mi dużo więcej do powiedzenia, niż lord Crouch.
-Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić? - pytam uprzejmie, starając się nie zdradzić strachu, kiełkującego pod sercem. Skoro pofatygowała się do mnie, musi czegoś potrzebować. Przełykam ślinę, z nadzieją, że nie usłyszy tego żałosnego dźwięku.
-Dobrze - daję radę wykrztusić z siebie tylko tyle, zdawkowe i kłamliwe streszczeni stanu mojej żony. Wcześniejsze pytanie ignoruję, świdrując wzrokiem kobietę, która - czyżby? - zdaje się mieć mi dużo więcej do powiedzenia, niż lord Crouch.
-Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić? - pytam uprzejmie, starając się nie zdradzić strachu, kiełkującego pod sercem. Skoro pofatygowała się do mnie, musi czegoś potrzebować. Przełykam ślinę, z nadzieją, że nie usłyszy tego żałosnego dźwięku.
I show not your face but your heart's desire
Fotel, stojący przed zawalonym papierami biurkiem Gideona, nie był zbyt wygodny, zdawał się też wątpliwie przyjemnie pachnieć męskim potem, tanią wodą kolońską i lepką, ohydną kawą. Typowe aromaty męskiej jaskini, wypełnionej nabuzowanym testosteronem fanów sportu. Oceniała ich krytycznie i stereotypowo, co jednak nie wywoływało w niej żadnej wrogości ani nawet pogardy - byli tylko nieświadomymi pionkami w poważniejszej grze o znacznie prostszych zasadach. Wygrają najsilniejsi, najmądrzejsi i najbardziej poinformowani, a ludzie tacy jak Pike rzadko kiedy unosili głowę znad swojego płytkiego, rodzinnego życia. Jeśli już - to po to, by spróbować czegoś, co zaspokajało prymitywny głód odmienności, pozwalając przetrwać kolejne dekady katuszy niezmienności. W innych okolicznościach mogłaby mu współczuć, w obecnych, jedynie przyglądała mu się beznamiętnie, zastanawiając się jednocześnie, czy rozpoznał ją tak szybko dzięki rysom twarzy czy też wskazówce, namalowanej pieczołowicie na pełnych wargach czerwoną szminką. Nie uśmiechała się do niego słodko, nie odkrywała nawet cala nagiej skóry, nie spoglądała na niego z doskonale odegranym zachwytem, zimna, chłodna i obojętna, siedząca w jego gabinecie, w jego życiu. Dobrze, że nie zdjęła z ramion peleryny, sugerującej, że nie zostanie tu na długo - materiał oddzielał ją od nieco brudnego oparcia, zasłaniając jednocześnie prawie całą sylwetkę czarnym całunem.
- Cieszę się - podsumowała lapidarną odpowiedź z taką samą uprzejmą i groźną słodyczą, z jaką zapytała o zdrowie małżonki, której widoku została mało dyskretnie pozbawiona. Ramka ze zdjęciem zastukała głośno o blat biurka, przerywając złowrogą ciszę, wypełniającą gabinet. Rhysand leniwie przyglądał się wiszącym na ścianach plakatom - dobrze, nie musiał robić nic więcej, miał być tylko gwarantem. Zapewnieniem, że nie pojawia się tutaj jako dziwka znikąd, łatwa do uciszenia i zignorowania. Wątpiła, by Pike był aż tak głupi, by uznać jej subtelne groźby za niewiążące, ale istniała jednak taka możliwość - przesadna pewność siebie często doprowadzała go zguby, dlatego Deirdre działała spokojnie i przemyślanie. Nie odrywała intensywnego spojrzenia od zmęczonej twarzy blondyna: trudno było przeoczyć jego zdenerwowanie. Bez podniesionego głosu, bez uderzeń pięściami o biurko, bez syczących złośliwości - wystarczyła sama obecność, by poważany ojciec, mąż i obywatel oblał się zimnym potem na samą możliwość wydarcia na światło dzienne jego moralnych niegodziwości. Może jednak potrafił racjonalnie myśleć, wiedząc, jakim zagrożeniem była dla niego Miu - i to, co mogła przywołać ze swoich żywych wspomnień. - W tych okolicznościach nie powinna się niczym martwić - dodała w zamyśleniu, opierając ramiona na drewnianych podłokietnikach, by jeszcze mocniej zaznaczyć swoją swobodną pozycję. Tym razem to ona dyktowała warunki. - Czytasz mi w myślach - odpowiedziała po sekundzie, lecz w jej głosie nie było ani odrobiny rozbawienia. - Będę potrzebować twojej pomocy - kontynuowała nieśpiesznie. - Materiały budowlane. Drewno najlepszej jakości. Transport na miejsce, dyskretnie i na czas, bez opóźnień - dyktowała rzeczowo, na razie zaznaczając całość wspaniałej operacji, mającej na celu zagwarantować szybką odbudowę Białej Wywerny: w kształcie lepszym niż poprzednio. - Jestem pewna, że twoje przedsiębiorstwo doskonale sobie z tym poradzi - słynęło przecież z doskonałej jakości, terminowości i pewnej kameralności; tartak na tyle mały, by dbał o każdą przesłaną partię surowców - i by nikt przesadnie nie kontrolował jego działalności.
- Cieszę się - podsumowała lapidarną odpowiedź z taką samą uprzejmą i groźną słodyczą, z jaką zapytała o zdrowie małżonki, której widoku została mało dyskretnie pozbawiona. Ramka ze zdjęciem zastukała głośno o blat biurka, przerywając złowrogą ciszę, wypełniającą gabinet. Rhysand leniwie przyglądał się wiszącym na ścianach plakatom - dobrze, nie musiał robić nic więcej, miał być tylko gwarantem. Zapewnieniem, że nie pojawia się tutaj jako dziwka znikąd, łatwa do uciszenia i zignorowania. Wątpiła, by Pike był aż tak głupi, by uznać jej subtelne groźby za niewiążące, ale istniała jednak taka możliwość - przesadna pewność siebie często doprowadzała go zguby, dlatego Deirdre działała spokojnie i przemyślanie. Nie odrywała intensywnego spojrzenia od zmęczonej twarzy blondyna: trudno było przeoczyć jego zdenerwowanie. Bez podniesionego głosu, bez uderzeń pięściami o biurko, bez syczących złośliwości - wystarczyła sama obecność, by poważany ojciec, mąż i obywatel oblał się zimnym potem na samą możliwość wydarcia na światło dzienne jego moralnych niegodziwości. Może jednak potrafił racjonalnie myśleć, wiedząc, jakim zagrożeniem była dla niego Miu - i to, co mogła przywołać ze swoich żywych wspomnień. - W tych okolicznościach nie powinna się niczym martwić - dodała w zamyśleniu, opierając ramiona na drewnianych podłokietnikach, by jeszcze mocniej zaznaczyć swoją swobodną pozycję. Tym razem to ona dyktowała warunki. - Czytasz mi w myślach - odpowiedziała po sekundzie, lecz w jej głosie nie było ani odrobiny rozbawienia. - Będę potrzebować twojej pomocy - kontynuowała nieśpiesznie. - Materiały budowlane. Drewno najlepszej jakości. Transport na miejsce, dyskretnie i na czas, bez opóźnień - dyktowała rzeczowo, na razie zaznaczając całość wspaniałej operacji, mającej na celu zagwarantować szybką odbudowę Białej Wywerny: w kształcie lepszym niż poprzednio. - Jestem pewna, że twoje przedsiębiorstwo doskonale sobie z tym poradzi - słynęło przecież z doskonałej jakości, terminowości i pewnej kameralności; tartak na tyle mały, by dbał o każdą przesłaną partię surowców - i by nikt przesadnie nie kontrolował jego działalności.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Duszę się. Nudna aura zmienia się prędko, znużenie pryska - mam to, o co prosiłem jeszcze przed chwilą, choć piastunka w dzieciństwie przestrzegała mnie, bym uważnie formułował życzenia, bo mogą się spełnić. Teraz rozumiem, co miała na myśli - płynnie zmieniając się w stan podniesionej uwagi. Irytujący dźwięk otwieranych drzwi (wzywam konserwatora od dobrego tygodnia, a on nadal się nie pojawił), kilka nerwowych mrugnięć, ale mary stojące przede mną nie chcą się rozpłynąć. Muszę poluzować krawat, udawanie nonszalancji zupełnie mi nie wychodzi, ale widoczne zdenerwowanie wciąż jest lepsze niż strach/ Nie wiem, dlaczego, ale lękam się tej kobiety, ubranej skromnie i dystyngowanie, uprzejmie obojętnej, ot, demon w skórze przypadkowej petentki o egzotycznej urodzie i znajomych ustach. Robi mi się słabo, gdy myślę, co takiego może ze mnie wydrzeć i zgaduję, że Crouch nie towarzyszy jej, by podkreślić piękno gibkiej Miu, ale jest tu w równie określonym celu. Zastanawiam się, czy on również wie i wszystko podjeżdża mi do gardła, wzdrygając ciało niebezpiecznym wstrząsem. Zajmuję ręce bezsensownym układaniem papierów w równe stosy, oddzielając przejrzane prośby od tych, wymagających interwencji - żaden róg nie może wystawać ponad inne, schludne wieże piętrzą się dumnie, a Miu przynajmniej nie widzi mych drżących dłoni. Pomaga na chwilę, gdyż naprawdę nie mam co z nimi robić, a cisza niezręcznie się wydłuża - kładę je więc na kolanach, chowając się przed oceniającym wzrokiem i bezpiecznie zmniejszając dystans od różdżki, skrytej w pierwszej szufladce biurka. Nie zamierzam atakować ich pierwszy, ale wbrew pozorom, nie wyglądają na przyjaźnie nastawionych. Czuję się nieco pewniej, w razie wypadku, nie stanę przeciwko tej dwójce bezbronny jak mugol.
-Czym miałaby się martwić? - chrypię, nie mogąc powstrzymać oczywistego pytania, nieco podpadającego pod groźbę. Najeżam się, bo coraz bardziej nie podoba mi się ta sytuacja; wtargnięcie do mego prywatnego gabinetu, równie subtelne, co niepokojące aluzję, a przede wszystkim niesubordynacja. Oblewam się wściekłym rumieńcem, płaciłem krocie za Wenus, za Miu, za dyskrecję, a teraz kobieta, która za pieniądze zajmowała się moim penisem ma czelność bez zapowiedzi mnie nachodzić i stawiać żądania. Lęk ustępuje miejsca złości, zapowietrzam się, słuchając jej niedorzecznych wymagań, spływających z perfekcyjnie umalowanych ust.
-Nie musiałaś kierować tej sprawy do mnie. Nie musiałaś przychodzić z nią tutaj - mówię oschle, nabierając pewności siebie - udam jednak, że wcale nie zjawiłaś się nieproszona w moim gabinecie. Nie przypominam sobie, bym zamawiał na wynos - rzucam kpiąco, a oczy gwałtownie rozszerzają mi się ze zdenerwowania. Może omotała sobie lorda Croucha tak, jak tylko ona potrafiła, a on wcale nie wiedział o jej zajęciu?
-Moje przedsiębiorstwo poradzi sobie z tym znakomicie - zapewniam kobietę solennie, wstając za biurka. Choć jest wysoka, jak na kobietę i tak przewyższam ą co najmniej o głowę i wciąż posiadam refleks godny pałkarza - za odpowiednią opłatą - dodaję, już nieco ciszej, chwytając spojrzenie jej pustych, martwych oczu. Takiej jej jeszcze nie widziałem i przerażenie powoli oblepia mnie cienką pajęczyną wstydliwego strachu. Drżę przed jej wzrokiem - to nie jest normalne, ale robię dobrą minę do złej gry, próbując przekonać sam siebie, że to tylko śmieszna pomyłka albo koszmarny sen, spadający na mnie w ramach kary za zdradzenie żony z dziwką z luksusowego burdelu.
-Czym miałaby się martwić? - chrypię, nie mogąc powstrzymać oczywistego pytania, nieco podpadającego pod groźbę. Najeżam się, bo coraz bardziej nie podoba mi się ta sytuacja; wtargnięcie do mego prywatnego gabinetu, równie subtelne, co niepokojące aluzję, a przede wszystkim niesubordynacja. Oblewam się wściekłym rumieńcem, płaciłem krocie za Wenus, za Miu, za dyskrecję, a teraz kobieta, która za pieniądze zajmowała się moim penisem ma czelność bez zapowiedzi mnie nachodzić i stawiać żądania. Lęk ustępuje miejsca złości, zapowietrzam się, słuchając jej niedorzecznych wymagań, spływających z perfekcyjnie umalowanych ust.
-Nie musiałaś kierować tej sprawy do mnie. Nie musiałaś przychodzić z nią tutaj - mówię oschle, nabierając pewności siebie - udam jednak, że wcale nie zjawiłaś się nieproszona w moim gabinecie. Nie przypominam sobie, bym zamawiał na wynos - rzucam kpiąco, a oczy gwałtownie rozszerzają mi się ze zdenerwowania. Może omotała sobie lorda Croucha tak, jak tylko ona potrafiła, a on wcale nie wiedział o jej zajęciu?
-Moje przedsiębiorstwo poradzi sobie z tym znakomicie - zapewniam kobietę solennie, wstając za biurka. Choć jest wysoka, jak na kobietę i tak przewyższam ą co najmniej o głowę i wciąż posiadam refleks godny pałkarza - za odpowiednią opłatą - dodaję, już nieco ciszej, chwytając spojrzenie jej pustych, martwych oczu. Takiej jej jeszcze nie widziałem i przerażenie powoli oblepia mnie cienką pajęczyną wstydliwego strachu. Drżę przed jej wzrokiem - to nie jest normalne, ale robię dobrą minę do złej gry, próbując przekonać sam siebie, że to tylko śmieszna pomyłka albo koszmarny sen, spadający na mnie w ramach kary za zdradzenie żony z dziwką z luksusowego burdelu.
I show not your face but your heart's desire
Zdenerwowanie Gideona jest więcej niż widoczne; jest wyczuwalne w słonym aromacie potu, skraplającego się zdradziecko na jego czole; potu zupełnie innego od tego, jakim spływa zaspokojone ciało. Przerażenie nie ma nic wspólnego z niecierpliwym pożądaniem - przynajmniej u mężczyzn? - jest lepkie i lejące się, odrzucające, zmniejszające nawet najbardziej barczystego mężczyznę do roli piszczącego zwierzątka. Trudne do ukrycia za maską obojętności, zwłaszcza tak cienką, jaką histerycznie próbował przybrać na swej twarzy Pike, nieudolnie ukrywający drżenie dłoni za stertami papierów a potem rantem dębowego biurka. Deirdre pozostawała jednak niewzruszona, nie pastwiła się nad okazującym słabość mężczyznom ani nie czerpała żadnej satysfakcji z jego poruszenia - nie chodziło tu o nią, nie dokonywała prywatnej zemsty, i choć odwrócenie ról mile łechtało podświadomość, napełniając ją pewnego rodzaju spokojem, to nie po to tutaj przyszła. Potrzebowali sprawdzonego producenta najlepszej jakości drewna, kogoś, kto zajmie się dostarczeniem materiałów na miejsce spopielonej, zrównanej z brukiem Nokturnu Białej Wywerny. Kogoś, kto zrobi to bez zadawania zbędnych pytań, rozsiewania plotek; kogoś ceniącego swą pracę na tyle, by nie podejmować głupiego ryzyka związanego z przesadnym ogłaszaniem swego nowego zajęcia. Gideon wpasowywał się w ten schemat idealnie, spełniając wszystkie wygórowane wymagania - powinien być z siebie dumny. Na tyle mądry, by przysłużyć się sprawie, i na tyle głupi, by nie zepsuć jej swoją chciwością i złośliwością. Naprawdę kochał swoją rodzinę i swe idealne, sielankowe życie; niczego mu przecież nie brakowało, opływał w dostatek i szczęście, wiódł egzystencję jak z obrazka - i tylko plugawe, niemoralne żądze stanowiły słaby cień, padający na rozświetloną uśmiechem twarz.
Teraz stężałą w wyrazie marnie udawanej pewności siebie. Spodziewała się sprzeciwu, dlatego nie zdziwiła się, że po początkowym przerażeniu, próbował zebrać resztki godności, by odbudować z niej wątłą tarczę, mającą ochronić go przed czymś, czego się nie spodziewał. Przed kimś, kto nie mógł stanowić zagrożenia. To właśnie pogarda, z jaką klienci odnosili się do prostytutek, była gwarancją ich sukcesu: uznane za nieistotne, spijały z ust klientów największe sekrety, łączyły pozornie niepoukładane fakty, mogąc urosnąć do prawdziwego zagrożenia - o ile stał za nimi ktoś nienaruszalny, o wysokiej, nietykalnej pozycji. Deirdre uśmiechnęła się po raz pierwszy podczas tego spotkania, nieprzyjemnie, groźnie, a pełne usta tylko pozornie układały się w ten sam słodki grymas, jakim witała na progu komnat Miu spragnionego Gideona. - Może tym, co robi i co lubi mąż, ojciec jej dzieci? Może tym, co pomyślą o nim sąsiedzi. Współpracownicy. Rodzina. Może zaprzepaszczonym dobrym, spokojnym życiem - odpowiedziała całkiem szczerze, w teatralnym zastanowieniu, nie odrywając spojrzenia czarnych oczu od jego twarzy. Czuła trudność zmagania się z niewygodną sytuację, przerażenie sycące się ostatnim kęsem odwagi. Zignorowała jego podniesienie się znad biurka, napięte mięśnie przedramion, mocno zbudowaną sylwetkę - nie mógł jej skrzywdzić, już nie. - Udam, że nie słyszałam tych zdań - weszła mu w słowo, nie sięgając do kieszeni po różdżkę, nie musiała, wystarczyło spojrzenie. Bardziej niż sugestywne; potrafiła przekazać nim zarówno największe zmysłowe obietnice jak i mrożącą groźbę. Musiał zdawać sobie sprawę z jej przewagi, milcząca obecność Rhysanda oznaczała więcej, niż mogłoby się z pozoru wydawać. - Oczywiście. Zapłacę ci za to moim milczeniem i bezpieczeństwem - odpowiedziała spokojnie, przeciągając głoski i zakładając nogę na nogę, tak, że czarna szata na sekundę odsłoniła bladą, smukłą łydkę. - Nie zmuszaj mnie, bym uczyniła z życia twojego i twojej rodziny piekło. Nie zasłużyli na to - machnęła delikatnie dłonią w kierunku odwróconego zdjęcia, dowodu na to, że pomimo pożerającej go słabości, możliwej do zaspokojenia tylko w Wenus, rodzina znajdowała się na samym szczycie listy priorytetów. Zagranie na wyrzutach sumienia było najsłodszą taktyką, widziała w błękitnych oczach Gideona wystraszony, wilgotny blask.
Teraz stężałą w wyrazie marnie udawanej pewności siebie. Spodziewała się sprzeciwu, dlatego nie zdziwiła się, że po początkowym przerażeniu, próbował zebrać resztki godności, by odbudować z niej wątłą tarczę, mającą ochronić go przed czymś, czego się nie spodziewał. Przed kimś, kto nie mógł stanowić zagrożenia. To właśnie pogarda, z jaką klienci odnosili się do prostytutek, była gwarancją ich sukcesu: uznane za nieistotne, spijały z ust klientów największe sekrety, łączyły pozornie niepoukładane fakty, mogąc urosnąć do prawdziwego zagrożenia - o ile stał za nimi ktoś nienaruszalny, o wysokiej, nietykalnej pozycji. Deirdre uśmiechnęła się po raz pierwszy podczas tego spotkania, nieprzyjemnie, groźnie, a pełne usta tylko pozornie układały się w ten sam słodki grymas, jakim witała na progu komnat Miu spragnionego Gideona. - Może tym, co robi i co lubi mąż, ojciec jej dzieci? Może tym, co pomyślą o nim sąsiedzi. Współpracownicy. Rodzina. Może zaprzepaszczonym dobrym, spokojnym życiem - odpowiedziała całkiem szczerze, w teatralnym zastanowieniu, nie odrywając spojrzenia czarnych oczu od jego twarzy. Czuła trudność zmagania się z niewygodną sytuację, przerażenie sycące się ostatnim kęsem odwagi. Zignorowała jego podniesienie się znad biurka, napięte mięśnie przedramion, mocno zbudowaną sylwetkę - nie mógł jej skrzywdzić, już nie. - Udam, że nie słyszałam tych zdań - weszła mu w słowo, nie sięgając do kieszeni po różdżkę, nie musiała, wystarczyło spojrzenie. Bardziej niż sugestywne; potrafiła przekazać nim zarówno największe zmysłowe obietnice jak i mrożącą groźbę. Musiał zdawać sobie sprawę z jej przewagi, milcząca obecność Rhysanda oznaczała więcej, niż mogłoby się z pozoru wydawać. - Oczywiście. Zapłacę ci za to moim milczeniem i bezpieczeństwem - odpowiedziała spokojnie, przeciągając głoski i zakładając nogę na nogę, tak, że czarna szata na sekundę odsłoniła bladą, smukłą łydkę. - Nie zmuszaj mnie, bym uczyniła z życia twojego i twojej rodziny piekło. Nie zasłużyli na to - machnęła delikatnie dłonią w kierunku odwróconego zdjęcia, dowodu na to, że pomimo pożerającej go słabości, możliwej do zaspokojenia tylko w Wenus, rodzina znajdowała się na samym szczycie listy priorytetów. Zagranie na wyrzutach sumienia było najsłodszą taktyką, widziała w błękitnych oczach Gideona wystraszony, wilgotny blask.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie jestem złym człowiekiem. Bilans przewin i dobrych uczynków utrzymuję na stałym poziomie, z delikatną przewagą na korzyść przyzwoitego zachowania. Troszczę się o rodzinę, spędzam czas z żoną, wieczorami pochylam się nad lekcjami dzieci, by pomóc im z zadaniami, jakich nie potrafią wykonać same. Czasami wpadam na mecze, także drugoligowych drużyn, co bardziej utalentowanemu zawodnikowi dam cynk, kiedy boisko odwiedzi selekcjoner. Nie otrzymuję za to żadnego profitu. Przechodząc przez atrium w ministerstwie, co zdarza się codziennie, wrzucam kilka monet do fontanny Magicznego Braterstwa. Mam swoje słabości, ale nigdy nie sądziłem, że wpędzą mnie w kłopoty gorsze niż wstydliwe leczenie choroby wenerycznej. Godziłem się na takie ryzyko, odwiedzając Wenus. Takie, żadne inne; po prostu nie mogę uwierzyć w biblijną apokalipsę rozpętaną w ciasnym biurze cichego o tej porze gmachu. Drga we mnie na przemian strach i niezgoda, pojawia się też nutka ciekawości. Kim jest kobieta, która na satynowych pościelach sprowadzała na mnie najwspanialszą rozkosz, oddając wszystko, o co poprosiłem. Co jej rozkazałem. Żółć podchodzi mi do gardła - musiałem pomylić się w osądzie, bo nie była dziwką (na pewno nie tanią), ale w takim razie, kim? Siłuję się z własnym umysłem, pragnącym dociec rozwiązania a prymitywną chęcią ucieczki, zakończenia niezbyt kulturalnego spotkania natychmiast, bez czułych (lub krwawych) pożegnań. Nie jestem nikim szczególnym, by nasyłać na mnie szpiegów, nie mam wrogów, nikt nie życzy mi bolesnej śmierci. Umiem dokonać trzeźwej oceny: przed lata taktyczny zmysł wyniósł mnie na boisku na pozycję kapitana, dziś służy w wiedzeniu szczęśliwego, względnie prostego życia. Z wycieczkami w stronę ekscesów, kończących się tutaj, gdzie niewolnica mego pożądania wbija we mnie czarne jak noc oczy z siłą zdolną położyć trupem trzech rosłych mężczyzn. Nie rozumiem: dlaczego i po pierwszych szalonych, nieskorelowanych myślach, to właśnie dyskomfort z nieznania przyczyny powoduje we mnie największy lęk. Paniczny wręcz. Czy takich sytuacji będzie więcej? Czego zażąda ode mnie później? Patrzę na Deirdre tępo, musi wiedzieć, że już wygrała. Wygląda na to, że nie mogę odmówić, lord Crouch niby auror na stanowisku pilnuje porządku - czyli bym potulnie kiwnął głową, przyrzekając jej wierność i spełnienie kapryśnych wymagań. Blednę, słysząc syczące głoski - ledwie raz wspomniałem jej o żonie, mimochodem, a ona wszystko spamiętała i obraca teraz przeciw mnie. Nie chcę tego, Gwendolyn na to nie zasługuje... na zniszczoną reputację i na zawód na mnie, na swoim mężu, który powinien jej być podporą. W dupie mam sąsiadów i kolegów z biura - Hooper wciąż chwali się, że portowe kurwy łaszą mu się do stóp i poznają, że idzie, kiedy jeszcze stuka obcasami dwie przecznice dalej, a mój szef jest starym zwyrolem, którego interesują tylko dwunastoletnie spódniczki. Radzę sobie z plotkami - ale wiem, że nie zdołam skłamać żonie. Oczy mi wilgotnieją, ale hardo unoszę głowę, wciąż z setką wątpliwości i pragnieniem poznania powodu, który zapewne pozostanie dla mnie tajemnicą - ale przez ten gąszcz przebija się jasne światełko. Może to nauczka dla mnie za zachłanność - po co mi więcej, skoro mam wszystko, czego potrzebuję?
-Dostaniesz to, o co mnie poprosiłaś - mówię wolno, nie tracąc kontaktu z przerażającą maską, która kiedyś, odpowiednio udrapowana na twarzy doprowadzała mnie do najdłuższych orgazmów - dostarczę ci surowce najlepszej klasy w takiej ilości, jakiej sobie życzysz. Tragarze mogą pracować nocą, jeśli pragniesz dyskrecji - obiecuję suchym tonem, dalekim jednak od pokory. Nie zasłużyła na nią, choć może kara, jaka właśnie na mnie spada jest słuszna - czy oczekujesz ode mnie czegoś jeszcze? Jeśli nie, będę zobowiązany cię odprowadzić - mruczę grzecznie, gardząc sobą okrutnie w tym momencie. Wstaję zza biurka, odsuwam jej krzesło, nie będąc jednak tak głupim, by zaoferować jej ramię. Pewny etap w naszej znajomości się skończył - gdybyś potrzebowała, jestem do dyspozycji - dodaję na pożeganie, służalczo zażegnując spór.
-Dostaniesz to, o co mnie poprosiłaś - mówię wolno, nie tracąc kontaktu z przerażającą maską, która kiedyś, odpowiednio udrapowana na twarzy doprowadzała mnie do najdłuższych orgazmów - dostarczę ci surowce najlepszej klasy w takiej ilości, jakiej sobie życzysz. Tragarze mogą pracować nocą, jeśli pragniesz dyskrecji - obiecuję suchym tonem, dalekim jednak od pokory. Nie zasłużyła na nią, choć może kara, jaka właśnie na mnie spada jest słuszna - czy oczekujesz ode mnie czegoś jeszcze? Jeśli nie, będę zobowiązany cię odprowadzić - mruczę grzecznie, gardząc sobą okrutnie w tym momencie. Wstaję zza biurka, odsuwam jej krzesło, nie będąc jednak tak głupim, by zaoferować jej ramię. Pewny etap w naszej znajomości się skończył - gdybyś potrzebowała, jestem do dyspozycji - dodaję na pożeganie, służalczo zażegnując spór.
I show not your face but your heart's desire
Mężczyźni zawsze próbowali ugrać coś dla siebie, wyjść z twarzą; mistrzowie okłamywania samych siebie, życia w iluzji, choćby czołgali się w błocie, gotowi byli złożyć własnemu przerośniętemu ego Wieczystą Przysięgę, że tak naprawdę są niesieni przez kwiecistą łąkę w lektyce. Gideon nie wyróżniał się z tłumu przesiąkniętych testosteronem lunatyków, uznając jej groźbę, mogącą zniszczyć to, co kochał najbardziej, za pokorne poproszenie o pomoc. Uniosła jedynie brwi, lekko, w uprzejmym, lodowatym zdziwieniu, nie musząc mówić nic więcej ani prostować rozczulająco żałosnej nieścisłości. To nie było istotne, liczyło się załatwienie sprawy, upewnienie się, że pojął dyskrecję i wrażliwość postawionego przed nim zadania i podoła mu w stu procentach. - Niedługo otrzymasz list z wszystkimi szczegółami. Dostosujesz się do poleceń w nim zawartych - poinformowała beznamiętnie, nie chciała przebywać w tym zatęchłym gabinecie ani minuty dłużej; wpatrywanie się w spoconą, przestraszoną twarz mężczyzny nie przynosiło jej żadnej satysfakcji, wręcz przeciwnie, psuło humor, stanowiło niechciane przypomnienie świeżej przecież rany, nieprzyjemnie łaskotało miejsce po ledwie zaleczonej bliźnie, lśniącej jeszcze srebrzystą łuną. Widziała, że pojął wiszące nad nim przekleństwo - nie straci rodziny, jeśli będzie współpracował, wypełniając nie tak okrutne przecież rozkazy. Czysta, techniczna pomoc, doskonałej jakości drewno i materiały, przetransportowane na Śmiertelny Nokturn, zapewnienie podstawy i fundamentów do odrośnięcia nowej siedziby Rycerzy. Była pewna, że wystarczy im ta jedna rozmowa, błysk czarnych oczu, cień złowrogiego uśmiechu, ale dla pewności obiecała sobie subtelne kontrole poczynań mężczyzny.
Jeszcze zanim Pike podniósł się zza biurka, Deirdre wstała z fotela, mocniej opierając dłonie na podłokietnikach. Krwistoczerwona szminka ciągle lepiła usta, chciała jak najszybciej pozbyć się jej posmaku - szkarłatnej litery? - z pełnych warg, ale powstrzymała drgnienie ręki, unoszącej się do ust. Jeszcze chwilę: musiał zapamiętać ją taką, nieustępliwą, z reliktem wenusjańskiej przestrogi, odcinającej się krwawą barwą od bladej twarzy. - Nie rób niczego głupiego, Gideonie - przestrzegła go jeszcze poważnie, mierząc go surowym spojrzeniem - stali na równi, była wysoka, obcasy dodawały jej cali niezbędnych do zrównania się z nim wzrostem i choć ich posturę różniło wszystko, to nie miała wątpliwości, że góruje nad nim w tej sytuacji. Pochwyciła go pewnie w garść, zacisnęła palce na gardle, wsunęła paznokcie przez uszy i nozdrza aż do umysłu: i lubiła tę władzę, chwiejniejszą od imperiusa, lecz bardziej fizyczną; ceniła przecież brud ciężkiej, wyrafinowanej pracy. Patrząc w wilgotne, jasnoniebieskie oczy Gideona widziała jego zgodę i pokorę, najsłodsze uczucia, jakie z poświęceniem odwzorowywała na swych tęczówkach w Wenus, łapiąc go w sidła czarnej wdowy, cierpliwie czekającej aż soczysty kęs wpadnie prosto w pajęczynę kłamstw, pozwalając jej odwrócić bieg losu, z góry skazującego ją na porażkę. Wszystko się zmieniało, anomalie wywracały świat na nice, mordując i niszcząc, Pike powinien odnaleźć w swym położeniu pewną pociechę, ale do tego wniosku musiał dojść sam. - Wracaj do pracy. Sami trafimy do wyjścia - powiedziała ostrzej, hamując nerwowe kroki mężczyzny, uparcie, niczym ćma do piekielnych płomieni, próbującego ustawić ją w roli wymagającej ochrony - i męskiego ramienia - niewiasty. Zacisnęła mocniej usta, to wystarczyło, by Gideon ponownie opadł za biurko. - Lordzie Crouch - dodała już spokojniej, odwracając się do uśmiechniętego lekko Rhysanda. On także rzucił mężczyźnie ostatnie, ostrzegawcze spojrzenie - Pike znał koneksje tego rodu - i tuż za Deirdre opuścił gabinet, uprzejmie i cicho zamykając za nimi drzwi.
| zt dla wszystkich
Jeszcze zanim Pike podniósł się zza biurka, Deirdre wstała z fotela, mocniej opierając dłonie na podłokietnikach. Krwistoczerwona szminka ciągle lepiła usta, chciała jak najszybciej pozbyć się jej posmaku - szkarłatnej litery? - z pełnych warg, ale powstrzymała drgnienie ręki, unoszącej się do ust. Jeszcze chwilę: musiał zapamiętać ją taką, nieustępliwą, z reliktem wenusjańskiej przestrogi, odcinającej się krwawą barwą od bladej twarzy. - Nie rób niczego głupiego, Gideonie - przestrzegła go jeszcze poważnie, mierząc go surowym spojrzeniem - stali na równi, była wysoka, obcasy dodawały jej cali niezbędnych do zrównania się z nim wzrostem i choć ich posturę różniło wszystko, to nie miała wątpliwości, że góruje nad nim w tej sytuacji. Pochwyciła go pewnie w garść, zacisnęła palce na gardle, wsunęła paznokcie przez uszy i nozdrza aż do umysłu: i lubiła tę władzę, chwiejniejszą od imperiusa, lecz bardziej fizyczną; ceniła przecież brud ciężkiej, wyrafinowanej pracy. Patrząc w wilgotne, jasnoniebieskie oczy Gideona widziała jego zgodę i pokorę, najsłodsze uczucia, jakie z poświęceniem odwzorowywała na swych tęczówkach w Wenus, łapiąc go w sidła czarnej wdowy, cierpliwie czekającej aż soczysty kęs wpadnie prosto w pajęczynę kłamstw, pozwalając jej odwrócić bieg losu, z góry skazującego ją na porażkę. Wszystko się zmieniało, anomalie wywracały świat na nice, mordując i niszcząc, Pike powinien odnaleźć w swym położeniu pewną pociechę, ale do tego wniosku musiał dojść sam. - Wracaj do pracy. Sami trafimy do wyjścia - powiedziała ostrzej, hamując nerwowe kroki mężczyzny, uparcie, niczym ćma do piekielnych płomieni, próbującego ustawić ją w roli wymagającej ochrony - i męskiego ramienia - niewiasty. Zacisnęła mocniej usta, to wystarczyło, by Gideon ponownie opadł za biurko. - Lordzie Crouch - dodała już spokojniej, odwracając się do uśmiechniętego lekko Rhysanda. On także rzucił mężczyźnie ostatnie, ostrzegawcze spojrzenie - Pike znał koneksje tego rodu - i tuż za Deirdre opuścił gabinet, uprzejmie i cicho zamykając za nimi drzwi.
| zt dla wszystkich
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
|POST PRACKOWY, 23.03.
Bott lubił to miejsce. Całe to piętro Ministerstwa było inne i wyjątkowe. Nawet w windzie już było widać, kto zmierza na poziom siódmy, a kto w inne, poważniejsze rejony Ministerstwa. Przede wszystkim było tu bardzo swobodnie jak na Ministerstwo i wyrażało się to zarówno w sposobie bycia, jak i ubiorze pracujących. Teraz ponownie jechał windą, tym razem akurat w samotności i w sumie to trochę oczy mu się kleiły. W cukierni był na piątą, żeby napiec zapas na cały dzień jako, że piekarz którego zatrudnił mu nie odpowiadał. W sumie to to może być trochę terytorializm, to bardzo możliwe i Bertie chciał sam przygotowywać wypieki dla swojego lokalu, posługując się posiłkami tylko kiedy to konieczne.
Tak czy inaczej po którymś tego typu poranku, przy jednoczesnych obowiązkach związanych z prowadzeniem lokalu, dniówkach jakie czasem robił tam, ponownie jechał do Ministerstwa i nie do końca potrafił się cieszyć tym miejscem tak, jak cieszył się na samym początku.
Przywitał się z obecnymi, spojrzał na kilka paczek leżących przy biurku i przy każdej z nich znajdował się niewielki liścik, zapewne z opisem. Wszystko go pasjonowało. To jak nieograniczona była ludzka wyobraźnia i na jak szalone rzeczy ludzie potrafili wpaść. Uwielbiał oglądać kolejne cuda, czy użyteczne, czy nie, czy całkiem sensowne, czy wywołujące zagrożenie. Lubił myśleć o tym, kim byli wynalazcy i w jaki sposób wpadli na swoje dzieła, lubił zastanawiać się nad przyszłością ewentualnych prac i rozważać w jaki sposób mogą zostać wykorzystane, co mogą ze sobą nieść przydatnego i ciekawego, lub jakie spustoszenie mogą szerzyć w innym przypadku.
- Postaraj się niczego nie wysadzić, nadal cieszymy się tym miejscem. - odezwał się Gregg zajmujący biurko na przeciwko. Mówił zaczepnie i taki właśnie miał wyraz twarzy, kiedy patrzył jak dłonie Bertiego obejmują pierwsze opakowanie, dość niewielkie, owinięte szarym papierem. Nikt jeszcze nie wiedział co jest w środku, skrywało jakąś fascynującą niespodziankę, która może wprawić widzów w zachwyt lub... cóż, to całkiem realne, że za którymś razem czyjś wspaniały pomysł po prostu wysadzi to pomieszczenie. Właściwie to Bertie uważał, że praca w Urzędzie Patentów Absurdalnych powinna nosić miano pracy podwyższonego ryzyka.
- Zrobię co mogę ale za pana Groubla nie odpowiadam. - odpowiedział wesoło, ustawiając delikatnie i dość ostrożnie opakowanie na swoim biurku. Nauczył się już jakiś czas temu, że takimi paczkami lepiej nie rzucać i nie szamotać za mocno, bo nigdy nie wiadomo czy przedmiot w środku nie jest kruchy lub wybuchowy. Dosłownie, nie w przenośni.
Rozwinął jednak pakunek, w środku faktycznie był wazonik. W dodatku wazonik z wodą. Uniósł lekko brew. podniósł przedmiot delikatnie i przechylił go w zdziwieniu, że sama woda nie rozlała się w transporcie. Zgodnie z oczekiwaniami, woda delikatnie się poruszyła, zareagowała na zmianę położenia swojego naczynia, jednak ani kropla nie uleciała.
- Dziś chyba bez wybuchów. - uśmiechnął się do obserwującego go kolegi z biura i wzruszył ramionami. Być może wynalazki tego typu, zwykłe przedmioty użytku domowego były trochę nudnawe, jednak ostatecznie okazywały się bardziej przydatne od tych które w pierwszej chwili wywoływały wielkie "WOW".
Bott sięgnął po liścik nakreślony wyjątkowo drobnym pismem i czuł, że jego zmęczenie zniesie to dość ciężko. Jak i dalszą papierologię, jaka czeka go zaraz po zatwierdzeniu pomysłu (o ile okaże się, że nie kryje w sobie nic więcej nic widać).
Szanowny Panie pisał ktoś, jak w sumie zazwyczaj w listach do nieznajomego urzędnika jako matka dwóch wyjątkowo nadaktywnych szkrabów, niejednokrotnie miałam problem z wazonami, które nie dość że się tłuką to jeszcze rozlewają samą wodę. Oczywiście, na stłuczenie można użyć prostego reparo i po sprawie, gorzej jednak jeśli człowiek nie zdąży z zaklęciem, a któryś z urwisów zdąży na szkło nadepnąć. - zapewniała w liście kobieta. Bertiego nie trzeba było przekonywać, nie miał co prawda dzieci, ale sam w życiu stłukł nie jeden szklany przedmiot i w niejeden wlazł, czasem usiłując przegonić od szkła chociażby Rogera. Jego myśli były jednak wyjątkowo powolne, podobnie jak dość krótki list zajmował mu szczególnie dużo czasu. Pojedyncze zdania czytał po dwa razy i zwalczył z trudem czające się ziewnięcie.
Potrzebowałam więc wazonu, który albo nie będzie się tłukł, albo sam po chwili będzie się naprawiał. W wykonaniu bardziej rozsądne i mówiąc wprost, łatwiejsze okazało się to drugie. Bardzo trwałe przedmioty owszem są realne nawet z kruchego tworzywa, zbyt trudno jednak przewidzieć jak długo utrzymają czar, a niekiedy do tego robią się nieznośnie ciężkie. - zaznaczała. Bott na moment odłożył list i podniósł się, by zrobić sobie kawę. Wyjątkowo nie rozpraszał się kulką papieru, jaką przerzucali między sobą pozostali i dopiero, kiedy wylądowała na jego biurku, odrzucił bez większego entuzjazmu.
Sięgając ponownie po list z tyłu głowy wciąż miał myśli, czy to co napiekł na dzisiaj wystarczy i jak zmienić który przepis. Wiedział, że po pracy będzie musiał zajść jeszcze do cukierni i zastanawiał się jak pogodzić to z faktem, że miał też plany na późny wieczór, plany bardziej prywatne, marzył o śnie i wiedział, że jutro kolejna paskudnie poranna pobudka.
- Wyglądasz jak inferius. - zaczepił go Greg, kiedy Bertie siadł ponownie, tym razem besmyślnie gapiąc się w list. - To po goblidegucku czy co?
Bott uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami.
- Może jestem inferiusem, a ty nie moich paczek powinieneś się bać. - wyszczerzył lekko zęby. - Po matczynemu bardziej. - dodał i wrócił do czytania.
Skoro więc doszłam do rozwiązania, trzeba było pozbyć się drugiej irytującej kwestii, a więc wody która lubi się w takich sytuacjach potwornie rozlewać. - podjęła kobieta w kolejnym akapicie. Dalsza część listu dotyczyła pomysłów dotyczących tej części oraz była opisem w jaki sposób wodę z wazonu bezpiecznie można wymienić. Bertie postawił przedmiot na półce obok, czytając jeszcze ostatnie zdania dotyczące planów kobiety. W gruncie rzeczy własnej mamie chętnie by taki przedmiot kupił, może i wiele lat po czasie, jednak chyba lepiej późno niż wcale.
Walcząc z zamykającymi się uparcie oczami, Bertie wyjął dokumenty potrzebne, by przyznać patent na pomysł być może i mało absurdalny (Bott mimo zadowolenia z tego pomysłu, trochę liczył, że w kolejnych dzisiejszych paczkach znajdzie jednak coś bardziej szalonego). Po chwili zawahania jednak postanowił strącić przedmiot z biurka, by na własne oczy przekonać się, czy ten działa - i owszem, delikatny wazonik roztłukł się na podłodze, jednak już po chwili wrócił do właściwej formy, a nawet woda znalazła się w nim na miejscu.
Podniósł zaraz przedmiot i odstawił na półkę z boku. Wziął się do wypisywania dokumentów, choć z każdym kolejnym słowem oczy znów mu się kleiły i, choć nie było tego znowu tak wiele, dziś była to prawdziwa droga przez mękę. Ostatecznie jednak wysłał do niejakiej Lydii Reid list z potwierdzeniem przyznania jej patentu i życzeniami powodzenia.
Dopijając kolejny łyk kawy Bertie zerknął na zegarek, trochę nie dowierzając, że nie minęło nawet pół godziny. Sięgnął jednak po kolejną paczkę, jak zwykle ciekaw co znajdzie w środku, choć jego ciekawość i ekscytację, zdecydowanie studziły myśli o ciepłym łóżku jakie czeka na niego za wiele wiele godzin i którego nie przytuli na tak długo, jak by sobie tego życzył.
W głowie zaczynała przy tym kiełkować mu myśl, czy aby na pewno da sobie radę ciągnąć oba zawody, życie towarzyskie i działalność dla Zakonu jednocześnie i coraz bardziej szczerze w to powątpiewał. Nie zaczynał jednak tematu, bo mimo wszystko chciał tu być, chciał oglądać kolejne pomysły te bardziej i te mniej ekscentryczne, lubił też samo to miejsce.
Postawił więc na swoim biurku z ciemnego drewna, trochę starym już i obdrapanym trochę większy tym razem pakunek, a słysząc ciche syczenie ze środka czuł, że tym razem będzie zdecydowanie bardziej absurdalnie.
zt.
Bott lubił to miejsce. Całe to piętro Ministerstwa było inne i wyjątkowe. Nawet w windzie już było widać, kto zmierza na poziom siódmy, a kto w inne, poważniejsze rejony Ministerstwa. Przede wszystkim było tu bardzo swobodnie jak na Ministerstwo i wyrażało się to zarówno w sposobie bycia, jak i ubiorze pracujących. Teraz ponownie jechał windą, tym razem akurat w samotności i w sumie to trochę oczy mu się kleiły. W cukierni był na piątą, żeby napiec zapas na cały dzień jako, że piekarz którego zatrudnił mu nie odpowiadał. W sumie to to może być trochę terytorializm, to bardzo możliwe i Bertie chciał sam przygotowywać wypieki dla swojego lokalu, posługując się posiłkami tylko kiedy to konieczne.
Tak czy inaczej po którymś tego typu poranku, przy jednoczesnych obowiązkach związanych z prowadzeniem lokalu, dniówkach jakie czasem robił tam, ponownie jechał do Ministerstwa i nie do końca potrafił się cieszyć tym miejscem tak, jak cieszył się na samym początku.
Przywitał się z obecnymi, spojrzał na kilka paczek leżących przy biurku i przy każdej z nich znajdował się niewielki liścik, zapewne z opisem. Wszystko go pasjonowało. To jak nieograniczona była ludzka wyobraźnia i na jak szalone rzeczy ludzie potrafili wpaść. Uwielbiał oglądać kolejne cuda, czy użyteczne, czy nie, czy całkiem sensowne, czy wywołujące zagrożenie. Lubił myśleć o tym, kim byli wynalazcy i w jaki sposób wpadli na swoje dzieła, lubił zastanawiać się nad przyszłością ewentualnych prac i rozważać w jaki sposób mogą zostać wykorzystane, co mogą ze sobą nieść przydatnego i ciekawego, lub jakie spustoszenie mogą szerzyć w innym przypadku.
- Postaraj się niczego nie wysadzić, nadal cieszymy się tym miejscem. - odezwał się Gregg zajmujący biurko na przeciwko. Mówił zaczepnie i taki właśnie miał wyraz twarzy, kiedy patrzył jak dłonie Bertiego obejmują pierwsze opakowanie, dość niewielkie, owinięte szarym papierem. Nikt jeszcze nie wiedział co jest w środku, skrywało jakąś fascynującą niespodziankę, która może wprawić widzów w zachwyt lub... cóż, to całkiem realne, że za którymś razem czyjś wspaniały pomysł po prostu wysadzi to pomieszczenie. Właściwie to Bertie uważał, że praca w Urzędzie Patentów Absurdalnych powinna nosić miano pracy podwyższonego ryzyka.
- Zrobię co mogę ale za pana Groubla nie odpowiadam. - odpowiedział wesoło, ustawiając delikatnie i dość ostrożnie opakowanie na swoim biurku. Nauczył się już jakiś czas temu, że takimi paczkami lepiej nie rzucać i nie szamotać za mocno, bo nigdy nie wiadomo czy przedmiot w środku nie jest kruchy lub wybuchowy. Dosłownie, nie w przenośni.
Rozwinął jednak pakunek, w środku faktycznie był wazonik. W dodatku wazonik z wodą. Uniósł lekko brew. podniósł przedmiot delikatnie i przechylił go w zdziwieniu, że sama woda nie rozlała się w transporcie. Zgodnie z oczekiwaniami, woda delikatnie się poruszyła, zareagowała na zmianę położenia swojego naczynia, jednak ani kropla nie uleciała.
- Dziś chyba bez wybuchów. - uśmiechnął się do obserwującego go kolegi z biura i wzruszył ramionami. Być może wynalazki tego typu, zwykłe przedmioty użytku domowego były trochę nudnawe, jednak ostatecznie okazywały się bardziej przydatne od tych które w pierwszej chwili wywoływały wielkie "WOW".
Bott sięgnął po liścik nakreślony wyjątkowo drobnym pismem i czuł, że jego zmęczenie zniesie to dość ciężko. Jak i dalszą papierologię, jaka czeka go zaraz po zatwierdzeniu pomysłu (o ile okaże się, że nie kryje w sobie nic więcej nic widać).
Szanowny Panie pisał ktoś, jak w sumie zazwyczaj w listach do nieznajomego urzędnika jako matka dwóch wyjątkowo nadaktywnych szkrabów, niejednokrotnie miałam problem z wazonami, które nie dość że się tłuką to jeszcze rozlewają samą wodę. Oczywiście, na stłuczenie można użyć prostego reparo i po sprawie, gorzej jednak jeśli człowiek nie zdąży z zaklęciem, a któryś z urwisów zdąży na szkło nadepnąć. - zapewniała w liście kobieta. Bertiego nie trzeba było przekonywać, nie miał co prawda dzieci, ale sam w życiu stłukł nie jeden szklany przedmiot i w niejeden wlazł, czasem usiłując przegonić od szkła chociażby Rogera. Jego myśli były jednak wyjątkowo powolne, podobnie jak dość krótki list zajmował mu szczególnie dużo czasu. Pojedyncze zdania czytał po dwa razy i zwalczył z trudem czające się ziewnięcie.
Potrzebowałam więc wazonu, który albo nie będzie się tłukł, albo sam po chwili będzie się naprawiał. W wykonaniu bardziej rozsądne i mówiąc wprost, łatwiejsze okazało się to drugie. Bardzo trwałe przedmioty owszem są realne nawet z kruchego tworzywa, zbyt trudno jednak przewidzieć jak długo utrzymają czar, a niekiedy do tego robią się nieznośnie ciężkie. - zaznaczała. Bott na moment odłożył list i podniósł się, by zrobić sobie kawę. Wyjątkowo nie rozpraszał się kulką papieru, jaką przerzucali między sobą pozostali i dopiero, kiedy wylądowała na jego biurku, odrzucił bez większego entuzjazmu.
Sięgając ponownie po list z tyłu głowy wciąż miał myśli, czy to co napiekł na dzisiaj wystarczy i jak zmienić który przepis. Wiedział, że po pracy będzie musiał zajść jeszcze do cukierni i zastanawiał się jak pogodzić to z faktem, że miał też plany na późny wieczór, plany bardziej prywatne, marzył o śnie i wiedział, że jutro kolejna paskudnie poranna pobudka.
- Wyglądasz jak inferius. - zaczepił go Greg, kiedy Bertie siadł ponownie, tym razem besmyślnie gapiąc się w list. - To po goblidegucku czy co?
Bott uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami.
- Może jestem inferiusem, a ty nie moich paczek powinieneś się bać. - wyszczerzył lekko zęby. - Po matczynemu bardziej. - dodał i wrócił do czytania.
Skoro więc doszłam do rozwiązania, trzeba było pozbyć się drugiej irytującej kwestii, a więc wody która lubi się w takich sytuacjach potwornie rozlewać. - podjęła kobieta w kolejnym akapicie. Dalsza część listu dotyczyła pomysłów dotyczących tej części oraz była opisem w jaki sposób wodę z wazonu bezpiecznie można wymienić. Bertie postawił przedmiot na półce obok, czytając jeszcze ostatnie zdania dotyczące planów kobiety. W gruncie rzeczy własnej mamie chętnie by taki przedmiot kupił, może i wiele lat po czasie, jednak chyba lepiej późno niż wcale.
Walcząc z zamykającymi się uparcie oczami, Bertie wyjął dokumenty potrzebne, by przyznać patent na pomysł być może i mało absurdalny (Bott mimo zadowolenia z tego pomysłu, trochę liczył, że w kolejnych dzisiejszych paczkach znajdzie jednak coś bardziej szalonego). Po chwili zawahania jednak postanowił strącić przedmiot z biurka, by na własne oczy przekonać się, czy ten działa - i owszem, delikatny wazonik roztłukł się na podłodze, jednak już po chwili wrócił do właściwej formy, a nawet woda znalazła się w nim na miejscu.
Podniósł zaraz przedmiot i odstawił na półkę z boku. Wziął się do wypisywania dokumentów, choć z każdym kolejnym słowem oczy znów mu się kleiły i, choć nie było tego znowu tak wiele, dziś była to prawdziwa droga przez mękę. Ostatecznie jednak wysłał do niejakiej Lydii Reid list z potwierdzeniem przyznania jej patentu i życzeniami powodzenia.
Dopijając kolejny łyk kawy Bertie zerknął na zegarek, trochę nie dowierzając, że nie minęło nawet pół godziny. Sięgnął jednak po kolejną paczkę, jak zwykle ciekaw co znajdzie w środku, choć jego ciekawość i ekscytację, zdecydowanie studziły myśli o ciepłym łóżku jakie czeka na niego za wiele wiele godzin i którego nie przytuli na tak długo, jak by sobie tego życzył.
W głowie zaczynała przy tym kiełkować mu myśl, czy aby na pewno da sobie radę ciągnąć oba zawody, życie towarzyskie i działalność dla Zakonu jednocześnie i coraz bardziej szczerze w to powątpiewał. Nie zaczynał jednak tematu, bo mimo wszystko chciał tu być, chciał oglądać kolejne pomysły te bardziej i te mniej ekscentryczne, lubił też samo to miejsce.
Postawił więc na swoim biurku z ciemnego drewna, trochę starym już i obdrapanym trochę większy tym razem pakunek, a słysząc ciche syczenie ze środka czuł, że tym razem będzie zdecydowanie bardziej absurdalnie.
zt.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pokój 703
Szybka odpowiedź