Sypialnia
AutorWiadomość
Sypialnia
Skąpana w bieli, z wiecznie niepościelonym, wielkim na pół pokoju łóżkiem, które nie posiada ani szczytu, ani brzegów, przypominając tym samym szeroki materac. Sypialnia mieści się na piętrze, umiejscowiona bezpośrednio nad salonem z oknami wychodzącymi na ulicę. W środku szafa, bez trudu mieszcząca wszystkie jej ubrania, kilka doniczek z usilnie utrzymywanymi przy życiu roślinami, świetnie zapełniającymi pustą przestrzeń. Na podłodze stoją świece, tuż obok nich dzbanek zawsze świeżej wody, szczotka do włosów i drewniana szkatułka, zamknięta na cztery spusty — w środku trzyma skarby, które kolekcjonuje od innych(kradnie); skarby, których nigdy nikomu nie pokazuje, bo wydają jej się głupie, a które stanowią dla niej wielką wartość.
Gdy dotarła do niej informacja, serce prawie zatrzymało się w piersi, a ból rozszedł się po całym ciele, brutalnie przypominając o tym, że nadal żyła. Fantomowy ból po klątwach, które trafiły w nią podczas próby zdawał się być niczym w porównaniu do tego nabierania powietrza w płuca.
Hannah.
Szczątkowe informacje nie były wystarczające, a fakt, że dowiadywała się tak późno, jedynie potęgował poczucie winy, myśl, że może gdyby była bardziej obecna, byłaby w stanie temu zapobiec. Teraz pozostawała jej tylko boleść i ciężki łańcuch, zaciskający się wokół jej wątłego organu. Powinna była być przy niej, powinna reagować na każde westchnienie, czy skinięcie.
Nie tylko przy niej.
Ben.
Na jego wspomnienie dłoń zaciskała się w pięść ponownie. Co takiego się stało? Co zaszło, że i jego rzucono na kolana. Jak on musiał się czuć, cierpiąc nie tylko na ciele, ale i na duszy. Mogła tylko próbować się domyślać, jak wielka żałość musiała ściskać jego gardło, gdy myśli podsuwały mu na okrągło każdą decyzję, która znaczyła się winą.
Znała to uczucie. Nie potrafiła się go pozbyć mimo upływu dni i miesięcy od śmierci jej matki, nadal rozpatrując każdą jedną decyzję i nie potrafiąc sobie wybaczyć tego, co zrobiła w swoim odczuciu nie tak.
Narzucała na siebie ubrania w pośpiechu, ścierając z policzków łzy. A gdy tylko miała już na sobie wszystko, co pozwalało przetrwać pogodę na zewnątrz złapała za miotłę i wybiegła z domu wskakując na nią chwilę później.
Przeklęta zepsuta teleportacja. Gdyby działała, byłaby już na miejscu.
Zimne powietrze wbijało się w jej policzki i dłonie, ale nie miało to znaczenia. Nie, gdy mimo iż pochylała się całkowicie nad miotłą, nadal zdawało jej się, że leci za wolno. Jedna z gałęzi rozcięła jej policzek, ale nie miało to znaczenia, ból zlał się z tym, który odczuwała - zarówno ten idący od wiadomości którą otrzymała, jak i ten biegnący od ran które zdobyła podczas Próby.
Miała wrażenie, że lot zajął jej godziny. W końcu zsiadła z miotły, skostniałe dłonie zacisnęła w pięści, pokonując kolejne metry, by w końcu stanąć przed drzwiami. Dłoń uniosła się, a potem zawisła nad klamką w zawahaniu. Co powinna powiedzieć jako pierwsze? Głowa opadła, gdy brała kolejne wdechy pełne bólu i niepewności. Wzrok powędrował na bandaże, które wystawały spod rękawów płaszcza. Przygaszone światło dodawało miejscu ponurego nastroju, a może to ona sama niosła tę ponurość ze sobą. Czuła cisnące się pod powieki łzy, gdy nabiegało w jej kierunku wspomnienie ostatniego spotkania na dachu. Czy teraz już każdy dzień miał nieść ze sobą niewiadomą i strach o życie bliskich jej osób? Czy powinna jeszcze pozwalać sobie na luksus posiadania przyjaciół. Czy jej bliskość i jej wybory nie sprowadzą na nich tego, czego omawiała się najbardziej? Wzięła nierówny wdech, próbując się uspokoić. Musiała zachować spokój. Musiała być silna. Choć miała niejasne przeczucie, że długo nie będzie potrafiła trzymać maski pozornego spokoju przed Wright. Nigdy nie potrafiła.
Wraz z wydychanym powietrzem nacisnęła klamkę wchodząc do pomieszczenia skrytego w półmroku.
Spała, uświadomiła sobie Tonks, pokonując kolejne kroki w kierunku jej łóżka. Każdy krok, zbliżający ją do niej zdawał się coraz cięższy, gdy coraz wyraźniej widziała to, co przeżyła. Każdy centymetr zdawał się ciągnąć ją mocniej ku ziemi. A gdy w końcu dotarła do jej łóżka, jej kolana zdawały się miękkie. Nie oponowała, pozwalając grawitacji dokonać swojego dzieła. Łokcie wsparła na łóżku, a splecione dłonie oparła o czoło. Błękitne spojrzenie zawieszając na twarzy przyjaciółki. W końcu odetchnęła ciężko, odnajdując jej dłoń i obejmując swoimi.
To powinna być ona. A jednak los i tym razem postanowił inaczej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Żar lał się z nieba, tak jak pewnego lata w Szkocji, gdy Ben wrócił na pierwsze wakacje z Hogwartu. Opowiadał wtedy o szkole tak dużo, że podczas każdego posiłku jedzenie wysypywało mu się z buzi. Opowiadał o lekcjach latania, o zamku, o uczniach, a raczej uczennicach, które chichotały słodko i o stromych schodach, po których się potykał, zbiegając z nich w pośpiechu w obawie, że spóźni się na kolejne lekcje. Była myślami z tamtymi dniami. Z ciepłej rodzinnego domu, z bezpiecznymi murami chaty, w której mama gotowała najsmaczniejszy gulasz pod słońcem. Myślała o tym, że powinni zebrać kiedyś przyjaciół i odwiedzić rodziców. Uwielbiali, gdy wokół było pełno dzieci, pełno ludzi. Każdego przyjaźnie zatrzymywali na obiedzie, czasem kolacji, a nawet na noc, gdy było zbyt późno, by samemu wracać do domu. Ich przyjaciele pokochali by jej gulasz. Tato czytałby prasę wieczorem, przy kominku, popijając piwo i bekając od czasu do czasu, a mama udawałaby, że tego nie słyszy, bo nie zamierzałaby strzępić po raz kolejny języka. Myślami była w tamtych chwilach, gdy nie znała jeszcze ciężaru dojrzałości, samotności, bólu i przeraźliwego strachu. O siebie, innych, o przyszłość.
Wspomnienia z sowiej poczty przemaglowała już setkę razy. Odtwarzała w głowie fragment po fragmencie, wszystko, co pamiętała z tamtego czasu, przypominając sobie głosy wrogów i własne błędy. Analizowała, co trzeba poprawić, na co zwrócić uwagę. Nie raz zasypiała, zmęczona nieustannym odtwarzaniem tamtych fragmentów, analizowaniem ich i doświadczaniem raz za razem, czując ten sam ból, bezsilność i gniew. Ale to z czasem zaczęło słabnąć. Złość, nienawiść, która wypełniała jej żyły zmieniała się. Zmieniała ją w ogień, który rozpalał ją od środka. Dojrzała z dnia na dzień, w jednej chwili porzucając radosną beztroskę i zmieniając ją w determinację i zgorzknienie. Ten świat był zły, był zjełczały. O, Morgano, zrzuć na niego świetlistą gwiazdę, zrzuć kometę, która przygniecie wszystkich i pozbawi ich zdolności działania, możliwości wyboru. Zgładź wszystkich, bo nikt nie jest wart tego, by trwać. Byli nieczyści, byli głupi i ślepi. Walczyli ze sobą jak zwierzęta, które zajmują terytoria, oznaczają swój teren. A wokół pełno było zła. Wypływało z ludzkich oczu, z ust. Wypływało z uszu i serc w otwartych brutalnie piersiach. Grzęzło w zakamarkach i szczelinach, szeptało plugawe propozycje. Kto dał się zwieść, marnie skończy. Widziała na własne oczy demony, które nie miały ani serca ani duszy. Barbarzyńców, którzy nie cofnęliby się przed niczym, aby dopiąć swego. Słyszała w głowie krzyk bólu swojego brata — prawdziwy, nie wyimaginowany. Widziała jak jego krew zalewa podłogę, jak z silnego mężczyzny pozostaje półżywy twór.
Musieli zakończyć tą wojnę. Musieli zrobić wszystko, aby ją wygrać.
Nie usłyszała jej kroków, nie poczuła jej obecności, dopóki łóżko nie ugięło się pod ciężarem jej łokci. Drgnęła, gwałtownie podrywając się do góry, wyciągając spod poduszki różdżkę. Mierząc nią prosto między oczy. Oddychała ciężko, gwałtownie, jakby ktoś położył odważnik na jej piersi, jakby zmusił ją do dalekiego biegu. A przecież wciąż była tu, we własnym łóżku, w domu, w którym była bezpieczna.
Ale to była Just.
Opuściła różdżkę na pościel i rzuciła jej się na szyję, zaciskając na niej ramiona, jak stalowe obręcze. Mogła ją skrzywdzić, mogła odruchowo wycelować w nią zaklęciem. Zanurzyła twarz w jej szyi i włosach, przyciskając mocno do siebie, w pięściach zamykając jej ubranie. Czuła ciepło jej ciała, słyszała jej oddech, bicie serca, które zdawało się uspokajać jej własne miarowym dudnieniem. Po chwili rozluźniła dłonie, przesunęła je po jej plecach, rozluźniając. Trwało to chwilę. Może moment.
— Przepraszam — wyrzuciła z siebie, odsuwając od niej, by na nią spojrzeć. Na oku miała opaskę, która osłaniała nieprzyjemny widok. Patrzyła na nią jednym okiem. Najpierw prosto w oczy, a później prześlizgując się po ciele, jakby chciała sprawdzić, że jest prawdziwa.
Wspomnienia z sowiej poczty przemaglowała już setkę razy. Odtwarzała w głowie fragment po fragmencie, wszystko, co pamiętała z tamtego czasu, przypominając sobie głosy wrogów i własne błędy. Analizowała, co trzeba poprawić, na co zwrócić uwagę. Nie raz zasypiała, zmęczona nieustannym odtwarzaniem tamtych fragmentów, analizowaniem ich i doświadczaniem raz za razem, czując ten sam ból, bezsilność i gniew. Ale to z czasem zaczęło słabnąć. Złość, nienawiść, która wypełniała jej żyły zmieniała się. Zmieniała ją w ogień, który rozpalał ją od środka. Dojrzała z dnia na dzień, w jednej chwili porzucając radosną beztroskę i zmieniając ją w determinację i zgorzknienie. Ten świat był zły, był zjełczały. O, Morgano, zrzuć na niego świetlistą gwiazdę, zrzuć kometę, która przygniecie wszystkich i pozbawi ich zdolności działania, możliwości wyboru. Zgładź wszystkich, bo nikt nie jest wart tego, by trwać. Byli nieczyści, byli głupi i ślepi. Walczyli ze sobą jak zwierzęta, które zajmują terytoria, oznaczają swój teren. A wokół pełno było zła. Wypływało z ludzkich oczu, z ust. Wypływało z uszu i serc w otwartych brutalnie piersiach. Grzęzło w zakamarkach i szczelinach, szeptało plugawe propozycje. Kto dał się zwieść, marnie skończy. Widziała na własne oczy demony, które nie miały ani serca ani duszy. Barbarzyńców, którzy nie cofnęliby się przed niczym, aby dopiąć swego. Słyszała w głowie krzyk bólu swojego brata — prawdziwy, nie wyimaginowany. Widziała jak jego krew zalewa podłogę, jak z silnego mężczyzny pozostaje półżywy twór.
Musieli zakończyć tą wojnę. Musieli zrobić wszystko, aby ją wygrać.
Nie usłyszała jej kroków, nie poczuła jej obecności, dopóki łóżko nie ugięło się pod ciężarem jej łokci. Drgnęła, gwałtownie podrywając się do góry, wyciągając spod poduszki różdżkę. Mierząc nią prosto między oczy. Oddychała ciężko, gwałtownie, jakby ktoś położył odważnik na jej piersi, jakby zmusił ją do dalekiego biegu. A przecież wciąż była tu, we własnym łóżku, w domu, w którym była bezpieczna.
Ale to była Just.
Opuściła różdżkę na pościel i rzuciła jej się na szyję, zaciskając na niej ramiona, jak stalowe obręcze. Mogła ją skrzywdzić, mogła odruchowo wycelować w nią zaklęciem. Zanurzyła twarz w jej szyi i włosach, przyciskając mocno do siebie, w pięściach zamykając jej ubranie. Czuła ciepło jej ciała, słyszała jej oddech, bicie serca, które zdawało się uspokajać jej własne miarowym dudnieniem. Po chwili rozluźniła dłonie, przesunęła je po jej plecach, rozluźniając. Trwało to chwilę. Może moment.
— Przepraszam — wyrzuciła z siebie, odsuwając od niej, by na nią spojrzeć. Na oku miała opaskę, która osłaniała nieprzyjemny widok. Patrzyła na nią jednym okiem. Najpierw prosto w oczy, a później prześlizgując się po ciele, jakby chciała sprawdzić, że jest prawdziwa.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Każdy krok który pokonywała w kierunku jej łóżka zdawał się jedynie zwiększać ciężar, który czuła na sercu. Wszystko to zgniatało wątły organ coraz mocniej, coraz bardziej, czekając, aż ten nie pęknie z wycieńczenia. Oddech stawał się płytszy, a umysł podsyłał jej wspomnienia pełne bezpiecznej beztroski, dni w których największym problemem było to, jak powstrzymać Jackie przed rozkwaszeniem komuś nosa. Brakowało jej tych dni. Momentów całkowicie niesplamionych smutkiem, czy troską. Tych krótkich chwil, których wtedy chyba nie doceniały tak bardzo jak powinny były. Ale nikt z nich nie wiedział, co szykuje dla nich przyszłość. Gdy ostatnio się widziały Hannah wiedziała już o Zakonie. Gdy ostatnio się widziały ona była tylko Zakonniczką. Dzisiaj, teraz, tutaj, była już dalej. Nadal fizycznie odczuwając wszystko to, co przeżyła na Próbie. Jednak ona nie dotykała jedynie ciała, sięgała głębiej, prosto w sam środek duszy. Musiała porozmawiać z Samuelem, wiedziała że tak, a jednak myśl o tej rozmowie przynosiła nieprzyjemny skurcz żołądka. Nie mogła mu powiedzieć o ich pięknych dzieciach, nie mogła powiedzieć o domu z niebieskimi drzwiami. O Leanne rzucającej w nią czarnomgaiczne uroki, o domu który zburzyła mocą własnego zaklęcia. Wszystko co spotkało ją tam - gdziekolwiek to się znajdowało - musiała zachować dla siebie. I chyba to bolało ją najmocniej. Od teraz musiała iść dalej sama. Nie całkowicie, nie ciągle, ale niektóre sprawy musiały już na zawsze pozostać tylko i całkowicie jej. Oddała siebie, oddała swoją duszę i swoją życie dla tej walki, wierząc całym sercem, że są na tyle silni, by byli w stanie ją wygrać.
A jednak, gdy ona mierzyła się z sobą, a potem gdy dochodziła do siebie, czując każdą jedną ranę opatrywaną bandażami zanużonymi w zilołowych naprach które gryzły w nos, gdy leżała w łóżku opłakując wszystko to co straciła jej przyjaciele walczyli o życie.
Jak mogła być taką egoistką?
Nie ruszyła się, gdy Hannah zerwała się gwałtownie sięgając po różdżkę która już po chwili skierowana była prosto w nią. Mogła się odezwać, może powinna była dać znać że to ona. Gdyby Hannah nie pohamowała się przed rzuceniem czaru mogłoby to potoczyć inaczej. Ale to dobrze, bo to świadczyło o tym, że Wright wzmorzyła czujność. Ich spojrzenia skrzyżowały się jedynie na chwilę, po której poczuła jak przyjaciółka zamyka ją w stalowym uścisku. Ból rozszedł się po jej ciele falami, zacisnęła zęby spinając ciało. Nie powiedziała jednak nic. Czuła dłoń, która przemknęła po jej plecach. Czy wyczuła pod ubraniem bandaże oplatające całe jej ciało niczym nowa skóra?
- Dotrzymałaś umowy. - przypomniała jej ich ostatnią obietnicę na dachu, cicho, lekko zachrypniętym głosem. Złapała poranionymi dłońmi te należące do Wrigtówny, uniosła się, siadając na skrawku jej łóżka. - Co się stało? - zapytała jej cicho poważnie mając nadzieję, że dowie się od niej wszystkiego, mimo, że prawdopodobnie mówienie o tym wszystkim musiało być ostatnim, czego pragnęła.
- Kto ci to zrobił, Hannah? - zdawało się pytać jej spojrzenie. Takie samo jak zawsze, ale jakby i nowe choć jego nowość z pewnością trudno było jednoznacznie określić. Zmieniła się, wiedziała że tak, a ostatnie przeżycia jedynie dokonały zmian ostatecznych, niezbędnych by móc rzeczywiście stanąć do walki. Ale potrzebowała się dowiedzieć. Nie potrafiąc wyjaśnić dlaczego, ale musiała.
A jednak, gdy ona mierzyła się z sobą, a potem gdy dochodziła do siebie, czując każdą jedną ranę opatrywaną bandażami zanużonymi w zilołowych naprach które gryzły w nos, gdy leżała w łóżku opłakując wszystko to co straciła jej przyjaciele walczyli o życie.
Jak mogła być taką egoistką?
Nie ruszyła się, gdy Hannah zerwała się gwałtownie sięgając po różdżkę która już po chwili skierowana była prosto w nią. Mogła się odezwać, może powinna była dać znać że to ona. Gdyby Hannah nie pohamowała się przed rzuceniem czaru mogłoby to potoczyć inaczej. Ale to dobrze, bo to świadczyło o tym, że Wright wzmorzyła czujność. Ich spojrzenia skrzyżowały się jedynie na chwilę, po której poczuła jak przyjaciółka zamyka ją w stalowym uścisku. Ból rozszedł się po jej ciele falami, zacisnęła zęby spinając ciało. Nie powiedziała jednak nic. Czuła dłoń, która przemknęła po jej plecach. Czy wyczuła pod ubraniem bandaże oplatające całe jej ciało niczym nowa skóra?
- Dotrzymałaś umowy. - przypomniała jej ich ostatnią obietnicę na dachu, cicho, lekko zachrypniętym głosem. Złapała poranionymi dłońmi te należące do Wrigtówny, uniosła się, siadając na skrawku jej łóżka. - Co się stało? - zapytała jej cicho poważnie mając nadzieję, że dowie się od niej wszystkiego, mimo, że prawdopodobnie mówienie o tym wszystkim musiało być ostatnim, czego pragnęła.
- Kto ci to zrobił, Hannah? - zdawało się pytać jej spojrzenie. Takie samo jak zawsze, ale jakby i nowe choć jego nowość z pewnością trudno było jednoznacznie określić. Zmieniła się, wiedziała że tak, a ostatnie przeżycia jedynie dokonały zmian ostatecznych, niezbędnych by móc rzeczywiście stanąć do walki. Ale potrzebowała się dowiedzieć. Nie potrafiąc wyjaśnić dlaczego, ale musiała.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zareagowała szybko, może nieco zbyt prędko, chaotycznie pod groźbą nadchodzącej chwili, która mogła zmienić wszystko, a która w jej wyobrażeniu mogła też wszystko zakończyć. Ale jeszcze miała zbyt wiele do zrobienia, by się poddać. Twarz Tonks jaśniała w półmroku. Jej jasne włosy mieniły się jak srebrzyste nici w jej dłoniach, kiedy przeczesywała nimi jej plecy. Pod ubraniami wyczuła coś więcej. Coś o chropowatej formule, przypominające materiał. Ciągnęło się jakby metrami gdzieś wokół niej, oplatało ją ciasno i krępo, o wiele silniej niż ona trzymała ją w swych ramionach. Jak to możliwe, że to coś zgarnęło ją całą tylko dla siebie? Odsunęła się powoli, by spojrzeć na nią jednym, rozespanym choć już szeroko otwartym okiem w kolorze ciemnego, długo warzonego piwa.
— Zawsze dotrzymuję danego słowa — odpowiedziała jej bez zastanowienia, a na jej twarzy wymalowały się setki niezadanych, a powstałych nagle i nieoczekiwanie pytań. Opuściła spojrzenie na dłonie, które ją złapały w mocnym uścisku. Były poranione, ślady wydawały się świeże. — Mogłabym spytać cię o to samo — w odwecie pozbawionym wyrzutów i żalu uraczyła ją tym samym. Wyswobodziła delikatnie dłonie, obróciła je wierzchem do góry, podkładając pod ręce przyjaciółki. Przyglądała się otarciom i skaleczeniom, powoli i nieśmiało wsuwając palce głębiej, by odsłonić jej przedramiona. — Co to jest?— Rany, oczywiście, wiedziała. Ale skąd się wzięły na jej delikatnej skórze? Czy tak jak i ona stanęła w obliczu walki, z której uszła szczęśliwie z życiem? miała kiepską intuicję, ale dziś coś podpowiadało jej, że chodziło o coś całkiem innego.
Usiadła na łóżku, odsuwając od siebie kołdrę, a długa koszula nocna na ramiączkach osunęła się na jej uda, przykrywając częściowo nogi. — Zrobię herbaty, dobrze?— zaproponowała jej, powoli podnosząc się z miejsca. Chciała, by tu zaczekała na nią; nie zajmie jej to długo. Boso ruszyła w kierunku kuchni, gdzie zaparzyła aromatycznego wywaru do dwóch dużych kubków. Dorzuciła tam jeszcze pomarańcze, goździki i jabłka, posypała wszystko cynamonem. Ale to, co było im potrzebne to nie tylko rozgrzewająca herbata. Dolała też trochę rumu.
Powróciła do sypialni, podając jej ostrożnie — bo wciąż gorący — kubek. W ciszy usiadła z powrotem na łóżku, spoglądając do wnętrza, w którym wciąż kotłowały się na wierzchu owoce przyprószone rdzawym pyłkiem.
— Udałam się z Benjaminem do sowiej poczty, by naprawić anomalie — zaczęła, podejrzewając, że łatwiej będzie jej powiedzieć, kiedy już zamkną temat Hanny. — Wszystko szło dobrze, ale w pewnym momencie ktoś przyszedł. Nie pamiętam dobrze początku, oberwałam chyba jakimś silnym zaklęciem. Jamie powiedział, że to Rosier — Rosier-Szumowina, tak go określał. — Ale już wszystko jest w porządku, nie martw się — nie musiała, choć znała Tonks na tyle, by wiedzieć, że te słowa niczego nie zmienią, a ona dalej będzie się niepokoić i przejmować tą kwestią. — Alex się mną zajął — była w dobrych rękach. Przyjaciele im pomogli, zadbali o nich. — A ty? Nie wmówisz mi, że to stało się podczas szkolenia — ani żadnej akcji. Obróciła twarz w jej kierunku, by sięgnąć dłonią do jej włosów i zaczesać srebrzyste kosmyki za jej ucho. Nie wyglądała za dobrze. Nie musiała mieć do tego pary sprawnych oczu, by to dojrzeć.
— Zawsze dotrzymuję danego słowa — odpowiedziała jej bez zastanowienia, a na jej twarzy wymalowały się setki niezadanych, a powstałych nagle i nieoczekiwanie pytań. Opuściła spojrzenie na dłonie, które ją złapały w mocnym uścisku. Były poranione, ślady wydawały się świeże. — Mogłabym spytać cię o to samo — w odwecie pozbawionym wyrzutów i żalu uraczyła ją tym samym. Wyswobodziła delikatnie dłonie, obróciła je wierzchem do góry, podkładając pod ręce przyjaciółki. Przyglądała się otarciom i skaleczeniom, powoli i nieśmiało wsuwając palce głębiej, by odsłonić jej przedramiona. — Co to jest?— Rany, oczywiście, wiedziała. Ale skąd się wzięły na jej delikatnej skórze? Czy tak jak i ona stanęła w obliczu walki, z której uszła szczęśliwie z życiem? miała kiepską intuicję, ale dziś coś podpowiadało jej, że chodziło o coś całkiem innego.
Usiadła na łóżku, odsuwając od siebie kołdrę, a długa koszula nocna na ramiączkach osunęła się na jej uda, przykrywając częściowo nogi. — Zrobię herbaty, dobrze?— zaproponowała jej, powoli podnosząc się z miejsca. Chciała, by tu zaczekała na nią; nie zajmie jej to długo. Boso ruszyła w kierunku kuchni, gdzie zaparzyła aromatycznego wywaru do dwóch dużych kubków. Dorzuciła tam jeszcze pomarańcze, goździki i jabłka, posypała wszystko cynamonem. Ale to, co było im potrzebne to nie tylko rozgrzewająca herbata. Dolała też trochę rumu.
Powróciła do sypialni, podając jej ostrożnie — bo wciąż gorący — kubek. W ciszy usiadła z powrotem na łóżku, spoglądając do wnętrza, w którym wciąż kotłowały się na wierzchu owoce przyprószone rdzawym pyłkiem.
— Udałam się z Benjaminem do sowiej poczty, by naprawić anomalie — zaczęła, podejrzewając, że łatwiej będzie jej powiedzieć, kiedy już zamkną temat Hanny. — Wszystko szło dobrze, ale w pewnym momencie ktoś przyszedł. Nie pamiętam dobrze początku, oberwałam chyba jakimś silnym zaklęciem. Jamie powiedział, że to Rosier — Rosier-Szumowina, tak go określał. — Ale już wszystko jest w porządku, nie martw się — nie musiała, choć znała Tonks na tyle, by wiedzieć, że te słowa niczego nie zmienią, a ona dalej będzie się niepokoić i przejmować tą kwestią. — Alex się mną zajął — była w dobrych rękach. Przyjaciele im pomogli, zadbali o nich. — A ty? Nie wmówisz mi, że to stało się podczas szkolenia — ani żadnej akcji. Obróciła twarz w jej kierunku, by sięgnąć dłonią do jej włosów i zaczesać srebrzyste kosmyki za jej ucho. Nie wyglądała za dobrze. Nie musiała mieć do tego pary sprawnych oczu, by to dojrzeć.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Może powinna była dać znać, że weszła. Naryszła miejsce należące tylko dla niej. Ale nie chciała gwłatownie wybudzać ją ze snu w który była. Choć i tak właśnie to spowodowała. Jej reakcja jednocześnie ją cieszyła i napełniła serce smutkiem. Reagowała szybko i właściwie, ale wiedziała, że było to spowodowane przeżyciami, których doświadczyła. Wiedziała, że nie jest w stanie ją przed nimi ochronić, a jednocześnie miała nadzieję, że zdoła. Nie chciała by zrobiły z nią to, czego sama doświadczyła. Jaka się stała. Jednak na ten moment pozwoliła by znajome ramiona obejmowały ją, wdychała znany zapach drewna, który niezmiennie unosił się obok niej. Spięła się lekko, gdy dłonie powędrowały na plecy, a potem rozluźniły się, gdy przestała się przejmować. Hannah odsunęła się zawieszając na niej ciemne spojrzenie, które zdawało się przechodzić przez nią na wskroś. Usta drgnęły lekko ku górze na jej zapewnienie, skinęła głową. Tak, zawsze go dotrzymywała. Uniesiony kącik ust jednak opadł, gdy z jej ust padło nie pytanie, a stwierdzenie.
Zauważyła.
Ale jakoś to Tonks w ogóle nie dziwiło. Hannah zawsze potrafiła dostrzec to, co znajdowało pod jej skórą w najbardziej odległych zakamarkach duszy. I nie tylko to potrafiła, miała w sobie coś, co sprawiało, że Just nie miała oporów by się uzewnętrznić, by powiedzieć co najmocniej ją boli. Jednak na to pytanie nie wiedziała jak odpowiedzieć. Zasznurowała usta, pozwalając by cisza wypełniła przestrzeń między nimi. Nie protestowała, gdy ta złapała za jej dłonie. Pozwoliła by odsłoniła przedramiona i jej oczom ukazały się szczelnie owinięte bandażami przedramiona. Białe paski pięły się ku górze ku ramionom. Zamrugała kilka razy na jej słowa. Skupiona na wymyślaniu odpowiedzi zwykła herbata pociągnęła ją do rzeczywistości. Skinęła głową marszcząc lekko brwi. Podniosła się i usiadła na łóżku patrząc, jak Hannah opuszcza sypialnię.
Nie minęło długo, nim domowa wersja jej przyjaciółki powróciła do sypialni wręczając jej ciepłą herbatę. Zapach pomarańczy, jabłek i goździków dostał się do jej nosa przyjemnie kusząc. Zawiesiła na niej błękitne tęczówki, gdy zaczęła mówić. Sowia poczta, była tam. Zacisnęła wolną dłoń, gdyby naprawiła ją wtedy z Verą, Hannah nigdy nie spotkałaby przeklętego Rosiera. Wypuściła powietrze przez nos.
Nie martw się. Podniosła wzrok ze swojej dłoni na nią. Jak mogła ją o to prosić? Wiedziała, że nie jest w stanie spełnić tej prośby. Zacisnęła wargi. W końcu postanawiając podciągnąć kubek do ust. Dmuchnęła w niego i upiła trochę ciepłego napoju.
- Nic nie jest w porządku. - mruknęła, lekko rozdrażniona jej słowami. A może bardziej zła, że zło nie tylko uderzało w nią ale i ludzi jej bliskich. - Rosier zapłaci za wszystko - obiecała, chciała coś jeszcze powiedzieć. Ale Hannah ponownie powróciła do pytania, które zadała wcześniej. Przymknęła powieki, gdy jej dłoń założyła kilka kosmyków za ucho. Nie umiała jej kłamać, zresztą wyglądała jak jeden wielki kłębek nieszczęścia. Psychicznie była na dnie i w górze jednocześnie. Pamiętała twarze swoich dzieci, widziała miłość w spojrzeniu Skamandera i jednocześnie wiedziała, że nic z tego nie będzie miała w tym świecie. Wzięła wdech, czując, że lekko drży. - Przeszłam Próbę. - wyszeptała w końcu, ledwie wypuszczając słowa w przestrzeń między nimi, niepewna, czy w ogóle wymknęły się spomiędzy jej warg.
Zauważyła.
Ale jakoś to Tonks w ogóle nie dziwiło. Hannah zawsze potrafiła dostrzec to, co znajdowało pod jej skórą w najbardziej odległych zakamarkach duszy. I nie tylko to potrafiła, miała w sobie coś, co sprawiało, że Just nie miała oporów by się uzewnętrznić, by powiedzieć co najmocniej ją boli. Jednak na to pytanie nie wiedziała jak odpowiedzieć. Zasznurowała usta, pozwalając by cisza wypełniła przestrzeń między nimi. Nie protestowała, gdy ta złapała za jej dłonie. Pozwoliła by odsłoniła przedramiona i jej oczom ukazały się szczelnie owinięte bandażami przedramiona. Białe paski pięły się ku górze ku ramionom. Zamrugała kilka razy na jej słowa. Skupiona na wymyślaniu odpowiedzi zwykła herbata pociągnęła ją do rzeczywistości. Skinęła głową marszcząc lekko brwi. Podniosła się i usiadła na łóżku patrząc, jak Hannah opuszcza sypialnię.
Nie minęło długo, nim domowa wersja jej przyjaciółki powróciła do sypialni wręczając jej ciepłą herbatę. Zapach pomarańczy, jabłek i goździków dostał się do jej nosa przyjemnie kusząc. Zawiesiła na niej błękitne tęczówki, gdy zaczęła mówić. Sowia poczta, była tam. Zacisnęła wolną dłoń, gdyby naprawiła ją wtedy z Verą, Hannah nigdy nie spotkałaby przeklętego Rosiera. Wypuściła powietrze przez nos.
Nie martw się. Podniosła wzrok ze swojej dłoni na nią. Jak mogła ją o to prosić? Wiedziała, że nie jest w stanie spełnić tej prośby. Zacisnęła wargi. W końcu postanawiając podciągnąć kubek do ust. Dmuchnęła w niego i upiła trochę ciepłego napoju.
- Nic nie jest w porządku. - mruknęła, lekko rozdrażniona jej słowami. A może bardziej zła, że zło nie tylko uderzało w nią ale i ludzi jej bliskich. - Rosier zapłaci za wszystko - obiecała, chciała coś jeszcze powiedzieć. Ale Hannah ponownie powróciła do pytania, które zadała wcześniej. Przymknęła powieki, gdy jej dłoń założyła kilka kosmyków za ucho. Nie umiała jej kłamać, zresztą wyglądała jak jeden wielki kłębek nieszczęścia. Psychicznie była na dnie i w górze jednocześnie. Pamiętała twarze swoich dzieci, widziała miłość w spojrzeniu Skamandera i jednocześnie wiedziała, że nic z tego nie będzie miała w tym świecie. Wzięła wdech, czując, że lekko drży. - Przeszłam Próbę. - wyszeptała w końcu, ledwie wypuszczając słowa w przestrzeń między nimi, niepewna, czy w ogóle wymknęły się spomiędzy jej warg.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
To mieszkanie darzyła szczególnym sentymentem. Wprowadziła się tutaj lata temu, a wciąż salon stał zupełnie pusty, znajdowało się w nim ledwie kilka kartonów, a właściwie zagracały wszystkim drogę. Trzymała w nich najważniejsze rzeczy — listy, których nigdy nie paliła, pamiątki rodzinne, rzeczy dziadka. Wydawał jej się jednak zbyt duży, zbyt pusty i przede wszystkim pozbawiony duszy. Tylko kuchnia żyła, była wypełniona wszystkim czego było trzeba do upieczenia pysznej szarlotki, czy sernika. Sypialnia pełna rzeczy osobistych, ruchomych i nieruchomych fotografii. Sypialnia była miejscem, z którego najczęściej wychodziły na dach. Wszystkie trzy. Dwie wybuchowe brunetki i jedna blondynka. Tam piły wino. Tam narzekały na chłopców, którzy nie potrafili spełnić najzwyklejszych próśb, albo bo nie potrafili czytać im w myślach, choć powinny. To tam przysięgały sobie przyjaźń i tam upijały się, nie zważając na niebezpieczeństwo, które na nie czeka po kilku łykach wina. To miejsce było ich wspólną przestrzenią. ich domem, miejscem spotkań, sabatem prawdziwych czarownic, które knuły najgorsze spiski. Nie miała jej za złe, że weszła jak do siebie, bo była u siebie. Bo wszystko to, co miało należeć do Hanny mogło należeć i do niej. Była brakującą siostrą, brakującym puzzlem, który czynił ją kompletną, pełną i szczęśliwszą. Jej skaczące oczy i rozbiegany uśmiech jednak gdzieś znikł. Jej wesoła natura już dawno temu rozmyła się w powietrzu. Wiedziała, dlaczego. Wiedziała, że nosiła w sobie i odpowiedzialność i ból. Nie chciała jej do niczego zmuszać, ale wiedziała, że to była jedyna możliwość do tego, by zdjąć jej pewien ciężar z barków. A herbata była dobra na wszystko. Tak mawiała mama.
Ale to nieprawda. Herbata nie mogła uleczyć zła tego świata. Ani złamanej duszy.
Patrzyła na bandaże, którymi była owinięta i nabrała powietrza w płuca. Zamarła jakoś w połowie, jakby zapomniała o tej czynności, zapomniała jak oddychać, sądząc, że to zbędne. W jej gardle coś poruszyło struny, a do oczu napłynęły drobne łzy, które nie spłynęły po jej policzku. Wyglądała koszmarnie, ale nie była w stanie wydusić ani słowa. Dawniej zaprotestowałaby. Powiedziałaby, że to okropne, nie wierząc jak mogła sobie na to pozwolić. Ale dziś, znając naturę Zakonu Feniksa, wiedząc o tym całym źle, które sączyło się dookoła jak ropa z nie odkażonej rany nie potrafiła.
— To...– zaczęła, ale nie potrafiła znaleźć słów, by opisać, co poczuła. Powinna nauczyć się panować nad sobą. — To boli, wiem. Będzie boleć i dzisiaj i przez wiele dni. A może nigdy się nie zagoi. Ale musiałaś to zrobić. — Tłumaczyła to jej, czy samej sobie? Może Tonks wiedziała na co się pisze, musiała, kiedy decydowała się na próbę. Głupio gadała. Ale musiała to powiedzieć głośno, by zdać sobie sprawę z tego wszystkiego. — Musiałaś, bo nie znam drugiej bardziej zdeterminowanej niż ty. Tylko ty im będziesz mogła skopać tyłki. To wysoka cena, ale... — Ale przecież wiedziała, jak było. Wiedziała o Samuelu, wiedziała, że to, co powinno się wydarzyć i czemu kibicowała nigdy nie będzie mieć miejsca. Wiedziała, że ta miłość była przereklamowana. Czuła się podobnie. Objęła dłońmi kubek z herbatą, palce grzał ciepły wywar, a jego aromatyczny zapach wypełnił już całą sypialnię. — Jesteś bardzo dzielna.— Podziwiała ją za to. Za to, że była gotowa poświęcić wszystko i wszystkich. Że potrafiła podjąć tą decyzję, a wiedziała, że było to słuszne — sama by nie potrafiła. Nie dziś.
— Zapłaci — potwierdziła, opuszczając głowę; włosy opadły jej na twarz, zakrywając większą część. Nie była wciąż pewna, co czuje — była już i złość, gniew, i bezradność. Był też strach. — Miałam farta, że to tylko oko. I z parą oczu potrafiłam się potknąć o własne nogi, brak jednego niewiele zmieni — zakpiła sama z siebie i uniosła na nią spojrzenie — jednego — brązowego oka.
Ale to nieprawda. Herbata nie mogła uleczyć zła tego świata. Ani złamanej duszy.
Patrzyła na bandaże, którymi była owinięta i nabrała powietrza w płuca. Zamarła jakoś w połowie, jakby zapomniała o tej czynności, zapomniała jak oddychać, sądząc, że to zbędne. W jej gardle coś poruszyło struny, a do oczu napłynęły drobne łzy, które nie spłynęły po jej policzku. Wyglądała koszmarnie, ale nie była w stanie wydusić ani słowa. Dawniej zaprotestowałaby. Powiedziałaby, że to okropne, nie wierząc jak mogła sobie na to pozwolić. Ale dziś, znając naturę Zakonu Feniksa, wiedząc o tym całym źle, które sączyło się dookoła jak ropa z nie odkażonej rany nie potrafiła.
— To...– zaczęła, ale nie potrafiła znaleźć słów, by opisać, co poczuła. Powinna nauczyć się panować nad sobą. — To boli, wiem. Będzie boleć i dzisiaj i przez wiele dni. A może nigdy się nie zagoi. Ale musiałaś to zrobić. — Tłumaczyła to jej, czy samej sobie? Może Tonks wiedziała na co się pisze, musiała, kiedy decydowała się na próbę. Głupio gadała. Ale musiała to powiedzieć głośno, by zdać sobie sprawę z tego wszystkiego. — Musiałaś, bo nie znam drugiej bardziej zdeterminowanej niż ty. Tylko ty im będziesz mogła skopać tyłki. To wysoka cena, ale... — Ale przecież wiedziała, jak było. Wiedziała o Samuelu, wiedziała, że to, co powinno się wydarzyć i czemu kibicowała nigdy nie będzie mieć miejsca. Wiedziała, że ta miłość była przereklamowana. Czuła się podobnie. Objęła dłońmi kubek z herbatą, palce grzał ciepły wywar, a jego aromatyczny zapach wypełnił już całą sypialnię. — Jesteś bardzo dzielna.— Podziwiała ją za to. Za to, że była gotowa poświęcić wszystko i wszystkich. Że potrafiła podjąć tą decyzję, a wiedziała, że było to słuszne — sama by nie potrafiła. Nie dziś.
— Zapłaci — potwierdziła, opuszczając głowę; włosy opadły jej na twarz, zakrywając większą część. Nie była wciąż pewna, co czuje — była już i złość, gniew, i bezradność. Był też strach. — Miałam farta, że to tylko oko. I z parą oczu potrafiłam się potknąć o własne nogi, brak jednego niewiele zmieni — zakpiła sama z siebie i uniosła na nią spojrzenie — jednego — brązowego oka.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
To miejsce pachniało jak dom. To dziwne, że czasem czując się tak smotnie chwilę później odkrywała, że ma więcej niż jedno miejsce na ziemi, które uważa za pewne. Tak właśnie było z tym mieszkaniem, z kuchnią z sypialnią przez którą wychodziły na dach. I w końcu z samym dachem, które od lat było jedynie ich miejscem. Miejscem na którym śmiały się i płakały. świętowały sukcesy - te większe i te mniejsze. I przełykały porażki. Pamiętała dokładnie jak opiijały jej dostatnie się na kurs w Mungu. Pamiętała jak świętowały przejście egzaminu przez Jackie. Każdy jeden sukces, mniejszy i większy. Ostatnio coraz mniej było ich tutaj. Coraz bardziej każda szła własną ścieżką. A tą, którą wybrała Justine musiała kroczyć samotnie. Musiała, choć nie chciała się z tym pogodzić całkowicie. Logika podpowiadała jej, że tak było odpowiedniej, bezpieczniej. Ale słabe serce ostatnimi podrygami nadal próbowało zaprzeczyć rozumowi. Nie było już czasu na pijanie wina, musiała pozostawać skupiona, ciągle uważna, gotowa na reakcję w każdej chwili. Nie było czasu na kiedyś tak ważne rozmowy o chłopach, o marzeniach i o przyszłości. Tonks już swoją znała. Była żołnierzem, a oni istnieli dla celu. Funkcjonowali by wypełnić misję. I mieli zrobić wszystko, by ta skończyła się sukcesem.
Nawet za cenę własnego życia.
I - co dziwne - nie bała się śmierci. Wiedziała, że ta jeszcze pewniej kroczy w jej kierunku z każdą kolejną decyzją którą podejmowała, ale nie cofała się. Bo widziała jeszcze światło - nadzieję - które należało ocalić i rozpalić na nowo. Jej życie, jej marzenia, to była niewielka cena jeśli stawką w tej grze był cały świat. Egoistycznie myślała o sobie, nie myślała o tym, co jej brak może zrobić z innymi i ich uczuciami. Może nie sądziła, że jest dla kogoś na tyle ważna.
Czuła ciepło dłoni Wright, gdy ta zakładała jej kosmyk włosów za ucho. Słyszała jej cichy oddech. Pozwoliła by słowa wymknęły się z niej, wraz z bólem, który okalał ją całą. Uchyliła powieki gdy odezwała się, słysząc jak poszukuje odpowiedzi. Ale czy na to wyznanie dało się znaleźć odpowiednią? Czy jakaś mogła rzeczywiście cokolwiek zrobić?
A jednak ją znała, z może potrafiła wyczytać z niej więcej, niż ta mogła jej powiedzieć. Ból, tak, to było jedyne, co prawdziwie odczuwała. Co trzymało ją całą w garści od dnia, gdy skończyła próbę. Ten fizyczny, jak i psychiczny. Ale tak i w tym miała rację, musiała to zrobić. Obie to wiedziały, ale to wcale niczego nie ułatwiało. Wręcz przeciwnie, sprawiało, że wszystko było jeszcze trudniejsze. Każde kolejne słowo uchylało lekko jej wargi, a Tonks sama nie wiedziała czy to co mówiła Hannah, to rzeczywiście były zalety. Czy jej determinacja nie była jej przekleństwem.
Wysoka cena. Tak, nawet nie wiedziała jak bardzo. Zamrugała kilka razy odganiając łzy, gdy przed jej oczami na nowo pojawiły się twarze jej dzieci. Zacisnęła mocniej wargi, nie mocniej - z całej siły.
- Możliwe. - zgodziła się w końcu cicho. - Ale ponoć właśnie dzielni, umierają jako pierwsi. - mruknęła marszcząc lekko nos i podnosząc kubek do ust. Napiła się trochę ciepłego napoju. Uniosła brwi na jej kolejne słowa, a potem wciągnęła na usta krzywy uśmiech. - Umiejętność potykania się o własne nogi chyba jest naszym wspólnym dziedzictwem. - mruknęła, bo przecież nie raz wpadła na coś, na co nikt inny nie wpadał, albo wywracała się na prostej drodze, gdy zbyt mocno skupiła się na myśleniu zamiast chodzeniu.
- Boję się tego, co nadejdzie, Hannah. - powiedziała w końcu cicho. Nie, nie bała się o siebie, bała się o wszystkich innych. O każdego jednego, kto nie miał siły i narzędzi by walczyć.
Nawet za cenę własnego życia.
I - co dziwne - nie bała się śmierci. Wiedziała, że ta jeszcze pewniej kroczy w jej kierunku z każdą kolejną decyzją którą podejmowała, ale nie cofała się. Bo widziała jeszcze światło - nadzieję - które należało ocalić i rozpalić na nowo. Jej życie, jej marzenia, to była niewielka cena jeśli stawką w tej grze był cały świat. Egoistycznie myślała o sobie, nie myślała o tym, co jej brak może zrobić z innymi i ich uczuciami. Może nie sądziła, że jest dla kogoś na tyle ważna.
Czuła ciepło dłoni Wright, gdy ta zakładała jej kosmyk włosów za ucho. Słyszała jej cichy oddech. Pozwoliła by słowa wymknęły się z niej, wraz z bólem, który okalał ją całą. Uchyliła powieki gdy odezwała się, słysząc jak poszukuje odpowiedzi. Ale czy na to wyznanie dało się znaleźć odpowiednią? Czy jakaś mogła rzeczywiście cokolwiek zrobić?
A jednak ją znała, z może potrafiła wyczytać z niej więcej, niż ta mogła jej powiedzieć. Ból, tak, to było jedyne, co prawdziwie odczuwała. Co trzymało ją całą w garści od dnia, gdy skończyła próbę. Ten fizyczny, jak i psychiczny. Ale tak i w tym miała rację, musiała to zrobić. Obie to wiedziały, ale to wcale niczego nie ułatwiało. Wręcz przeciwnie, sprawiało, że wszystko było jeszcze trudniejsze. Każde kolejne słowo uchylało lekko jej wargi, a Tonks sama nie wiedziała czy to co mówiła Hannah, to rzeczywiście były zalety. Czy jej determinacja nie była jej przekleństwem.
Wysoka cena. Tak, nawet nie wiedziała jak bardzo. Zamrugała kilka razy odganiając łzy, gdy przed jej oczami na nowo pojawiły się twarze jej dzieci. Zacisnęła mocniej wargi, nie mocniej - z całej siły.
- Możliwe. - zgodziła się w końcu cicho. - Ale ponoć właśnie dzielni, umierają jako pierwsi. - mruknęła marszcząc lekko nos i podnosząc kubek do ust. Napiła się trochę ciepłego napoju. Uniosła brwi na jej kolejne słowa, a potem wciągnęła na usta krzywy uśmiech. - Umiejętność potykania się o własne nogi chyba jest naszym wspólnym dziedzictwem. - mruknęła, bo przecież nie raz wpadła na coś, na co nikt inny nie wpadał, albo wywracała się na prostej drodze, gdy zbyt mocno skupiła się na myśleniu zamiast chodzeniu.
- Boję się tego, co nadejdzie, Hannah. - powiedziała w końcu cicho. Nie, nie bała się o siebie, bała się o wszystkich innych. O każdego jednego, kto nie miał siły i narzędzi by walczyć.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zastanawiała się, czy to ona pogubiła się w tym wszystkim, czy to może świat stanął na głowie, ale z każda upływająca chwilą była pewna, że znalazła się w odpowiednim miejscu i najlepszym dla siebie czasie. To co miało miejsce - wymagało ofiar. To, co się wydarzyło zrodziło w niej nienawiść. Czystą, nieposkromioną i dziką. Jej niewinny optymizm przysłaniała chęć zemsty, twarda determinacja, a wzmagała ją stara nieustępliwość i przekorność. To była jedna chwila, w której czuła, że dorosła, że zmieniła się. Jakaś jej część umierała — nawet w tej chwili, przy Tonks, patrząc na nią taką, jakby była ledwie cieniem samej siebie. Coś odchodziło na zawsze, ginęło bezpowrotnie, ale wcale za tym nie tęskniła. Musiała się dostosować — nie do panujących warunków, ale czasów, które bardzo szybko zaczęły się zmieniać. Powracanie wspomnieniami do chwil spędzonych z najbliższymi trzymało ją przy nadziei, że jeszcze kiedyś doświadczą tej beztroski, że ich dzieci będą rodzić się i żyć w bezpiecznym, pełnym radości świecie. Ale to wymagało ofiar. Nie pytała więc, dlaczego ja. Odkąd tylko się dowiedziała pytała dlaczego tak późno. Była na to gotowa od dawna, chciała działać, ale brakowało jej narzędzi. Otrzymała je wraz z wstąpieniem do Zakonu, gdzie mogła jednoczyć się z bliskimi i ludźmi, którzy podzielali te same spostrzeżenia, których determinacja i wola walki miała szansę przywrócić światu równowagę.
Kiedy patrzyła na Tonks widziała jej drogę. Całą tą drogę, którą przebyła od gnębionej przez innych mugolaczki, przez niosącą pomoc ratowniczkę, aż do kursu aurorskiego. Cała ta droga udowadniała — jej i powinna wszystkim innym — że pomimo trudności można było zrobić wszystko. Pomagała potrzebującym, ratowała innych odpędzając śmierć, aż dojrzała do tego, by nie tylko pomagać, ale i otwarcie przeciwstawiać się przyczynom, które doprowadzają do tych nieszczęść. Podziwiała ją za to — za wielkość w małym ciele, za determinację i odwagę. Widziała jej cierpienie, widziała napływające do oczu łzy. I choć jej własne cisnęły się w kącikach, nie pozwoliła, by choćby jedna spłynęła po policzku. Zamiast tego wyciągnęła do niej rękę; pogładziła ją czule po twarzy, opuszkami palców gładząc rozpaloną skórę.
— Jeśli tak rzeczywiście jest, to na pewno nie umierają na darmo, nie umierają zapomniani, niedocenieni, nie zrobiwszy nic. Ale pamiętaj, co obiecałaś — szepnęła cicho, zatrzymując spojrzenie piwnego oka na jej smutnej, zmęczonej buzi. Chwyciła ją za dłoń, za mały palec będący znakiem złożonej przysięgi. Żadna z nich nie mogła zginąć. — Ja też się boję— wyznała jej w końcu cicho, ze wstydem na twarzy. Puściła jej dłoń, pochyliła głowę, a włosy zsunęły jej się z ramion do przodu. Milczała przez chwilę, zatrzymując spojrzenie na niewidzialnych drobinkach kurzu, które osadziły się na kolanach, a które szczypiąc palcami chciała zebrać. — Nie masz pojęcia jak. — Wyjrzała przez okno. Londyn wydawał się taki spokojny. Tak zaskakująco cichy w obliczu tego, co odbywało się na ulicach, w miejscach, gdzie szalały anomalie, w zamkniętych czterech ścianach. — Sam już wie?— spytała w końcu, odwracając wzrok od pustej i na ten moment całkiem nieistotnej odległej przestrzeni, do której nie należała. Pytała o próbę; mogła podejrzewać, jak zareaguje. Skamander zawsze należał do tych opiekuńczych mężczyzn, którzy chcieli zbawiać świat. — Zrozumie – podjęła pewnie. Nieważne ile mu to czasu zajmie, na pewno zrozumie co nią kierowało. Pchała ich do przodu ta sama sprawa, nie mogli chronić się przed nią wzajemnie.
Objęła kubek obiema dłońmi; ciepło przenikało od środka, mimo to otoczył ją nieprzyjemny chłód.
Kiedy patrzyła na Tonks widziała jej drogę. Całą tą drogę, którą przebyła od gnębionej przez innych mugolaczki, przez niosącą pomoc ratowniczkę, aż do kursu aurorskiego. Cała ta droga udowadniała — jej i powinna wszystkim innym — że pomimo trudności można było zrobić wszystko. Pomagała potrzebującym, ratowała innych odpędzając śmierć, aż dojrzała do tego, by nie tylko pomagać, ale i otwarcie przeciwstawiać się przyczynom, które doprowadzają do tych nieszczęść. Podziwiała ją za to — za wielkość w małym ciele, za determinację i odwagę. Widziała jej cierpienie, widziała napływające do oczu łzy. I choć jej własne cisnęły się w kącikach, nie pozwoliła, by choćby jedna spłynęła po policzku. Zamiast tego wyciągnęła do niej rękę; pogładziła ją czule po twarzy, opuszkami palców gładząc rozpaloną skórę.
— Jeśli tak rzeczywiście jest, to na pewno nie umierają na darmo, nie umierają zapomniani, niedocenieni, nie zrobiwszy nic. Ale pamiętaj, co obiecałaś — szepnęła cicho, zatrzymując spojrzenie piwnego oka na jej smutnej, zmęczonej buzi. Chwyciła ją za dłoń, za mały palec będący znakiem złożonej przysięgi. Żadna z nich nie mogła zginąć. — Ja też się boję— wyznała jej w końcu cicho, ze wstydem na twarzy. Puściła jej dłoń, pochyliła głowę, a włosy zsunęły jej się z ramion do przodu. Milczała przez chwilę, zatrzymując spojrzenie na niewidzialnych drobinkach kurzu, które osadziły się na kolanach, a które szczypiąc palcami chciała zebrać. — Nie masz pojęcia jak. — Wyjrzała przez okno. Londyn wydawał się taki spokojny. Tak zaskakująco cichy w obliczu tego, co odbywało się na ulicach, w miejscach, gdzie szalały anomalie, w zamkniętych czterech ścianach. — Sam już wie?— spytała w końcu, odwracając wzrok od pustej i na ten moment całkiem nieistotnej odległej przestrzeni, do której nie należała. Pytała o próbę; mogła podejrzewać, jak zareaguje. Skamander zawsze należał do tych opiekuńczych mężczyzn, którzy chcieli zbawiać świat. — Zrozumie – podjęła pewnie. Nieważne ile mu to czasu zajmie, na pewno zrozumie co nią kierowało. Pchała ich do przodu ta sama sprawa, nie mogli chronić się przed nią wzajemnie.
Objęła kubek obiema dłońmi; ciepło przenikało od środka, mimo to otoczył ją nieprzyjemny chłód.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Co miała jej powiedzieć? Co zrobić? Kiedy nie potrafiła sama ze sobą dojść jeszcze do porozumienia. Nadal wracały do niej przeżycia z Próby. Nadal fantomowy ból atakował ją i nie potrafiła przewidzieć, kiedy nadejdzie. Wiedziała, że może jedynie czekać na jego odejście. Cierpiała. Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Musiała jeszcze wszystko przetrawić, przemyśleć, przyjąć i pogodzić się z tym. Ale nie było to łatwe.
Zwłaszcza, gdy siedziała w pokoju Hannah w którym znajdowały się już wcześniej nie raz. Ale teraz, gdy spoglądała na znajome meble, ściany i jednostkę, wszystko zdawało się inne. A może zwyczajnie bardziej odległe. Jakby znajdujące się w inny miejscu, może innym życiu. Ale czy nie zmieniła swojego całkowicie? Oddała wszystko, a raczej nadal próbowała nie potrafiąc zostawić tego, co czuła do Skamandera. Powoli docierało do niej, co zrobiła. Na co się zgodziła. I choć wiedziała, że to był odpowiedni krok, odpowiednia droga, nie znaczyło to, że nie czuła bólu w klatce piersiowej. Jak miała przestać go kochać? Nie była w stanie. Wiedziała, że nie. Więc, czy musiała nauczyć się żyć z miłością, której nigdy nie będzie mogła wypuścić z niewielkiego ciała?
Nadal nie znała odpowiedzi na pytania, które obijały się nieprzyjemnie o jej czaszkę.
Nie próbowała kłamać, Wright zawsze wiedziała kiedy to robiła, choć nie miała pojęcia jak jej się udawało. Może zwyczajnie była słabym kłamcą. Czuła jej ciepłą dłoń na policzku, która przekazywała wsparcie. Ale Tonks wiedziała, że od teraz będzie wędrować samotnie, podejmować decyzję nie tylko za siebie, ale dla wszystkich innych. W tym dla niej. Nie było już drogi odwrotnej, ale wcale jej nie chciała. Nie mogła dostać męża i dzieci, rodziny. Nie mogła dostać spokojnego życia. Sama też by po nie sięgnęła. Nie, jeśli mogła coś zrobić. Komuś pomóc. Spoglądała w tęczówki przyjaciółki, próbując odgonić łzy, które napływały do jej. Słuchała słów, które wypływały z jej ust.
- Oh, no mam nadzieję, że nigdy o mnie nie zapomnisz. - mruknęła udając lekko oburzoną. Spoważniała jednak już po chwili i skinęła lekko głowa. - Pamiętam. - potwierdziła spoglądając na splecione małe palce. Wszystkie sobie obiecały i zamierzała dotrzymać tej obietnicy. Zrobić wszystko co w jej mocy. Bo obietnic dotrzymywała.
- I dobrze, Han. - powiedziała cicho a w jej głosie brzmiało coś z pewności, która wcześniej nie zawsze jej dotykała, a teraz zdawała się odnajdować do niej coraz więcej ścieżek. - Tylko idioci i szaleńcy się nie boją. Sukcesem nie jest nie bać się, ale działać mimo strachu. - powiedziała do niej, powtarzając słowa własnej matki, które wypowiedziała do nich obu kiedy w kuchni. Wiele lat temu. Tak wiele, że zdawało się to jak w innym życiu. Nie pamiętała już o co chodziło, ani o kogo, ale słowa te mocno wryły się w jej głowę na zawsze w niej pozostając. Pytanie o Skamandera rozszerzyło jej tęczówki. Zmarszczyła brwi a wina, wstyd, niezdecydowanie i niepewność pojawiły się na raz na jej twarzy. Zasznurowała wargi. Nie widzieli się jeszcze, ale napisała do niego. Napisała chcąc dać mu znać, dlaczego zniknęła pozostawiając wolne łóżko, które zajmowała, do którego się nie kładł zasypiając na kanapie.
- Jest wściekły. - powiedziała w końcu, ciężko ponuro, opuszczając głowę na spoglądając na kubek, który trzymała w dłoni. Był, był wściekły, na każdą decyzję którą podjęła, na to, że podjęła je sama, martwił sie o nią. A jednak nie chciał nazwać jej własną. Odpychał ją od siebie świadomie, choć nie mówił tego głośno. Nie musiał, nie była ślepa, widziała to doskonale. Chociaż nie rozumiała dlaczego, co robiła nie tak? Może zwyczajnie była cała nie taka. - Jutro się z nim zobaczę. - dodała cicho, bo wiedziała co to dla niej oznacza. Choć nadal prosiła cicho świat by się myliła. By skończyło się inaczej.
Zwłaszcza, gdy siedziała w pokoju Hannah w którym znajdowały się już wcześniej nie raz. Ale teraz, gdy spoglądała na znajome meble, ściany i jednostkę, wszystko zdawało się inne. A może zwyczajnie bardziej odległe. Jakby znajdujące się w inny miejscu, może innym życiu. Ale czy nie zmieniła swojego całkowicie? Oddała wszystko, a raczej nadal próbowała nie potrafiąc zostawić tego, co czuła do Skamandera. Powoli docierało do niej, co zrobiła. Na co się zgodziła. I choć wiedziała, że to był odpowiedni krok, odpowiednia droga, nie znaczyło to, że nie czuła bólu w klatce piersiowej. Jak miała przestać go kochać? Nie była w stanie. Wiedziała, że nie. Więc, czy musiała nauczyć się żyć z miłością, której nigdy nie będzie mogła wypuścić z niewielkiego ciała?
Nadal nie znała odpowiedzi na pytania, które obijały się nieprzyjemnie o jej czaszkę.
Nie próbowała kłamać, Wright zawsze wiedziała kiedy to robiła, choć nie miała pojęcia jak jej się udawało. Może zwyczajnie była słabym kłamcą. Czuła jej ciepłą dłoń na policzku, która przekazywała wsparcie. Ale Tonks wiedziała, że od teraz będzie wędrować samotnie, podejmować decyzję nie tylko za siebie, ale dla wszystkich innych. W tym dla niej. Nie było już drogi odwrotnej, ale wcale jej nie chciała. Nie mogła dostać męża i dzieci, rodziny. Nie mogła dostać spokojnego życia. Sama też by po nie sięgnęła. Nie, jeśli mogła coś zrobić. Komuś pomóc. Spoglądała w tęczówki przyjaciółki, próbując odgonić łzy, które napływały do jej. Słuchała słów, które wypływały z jej ust.
- Oh, no mam nadzieję, że nigdy o mnie nie zapomnisz. - mruknęła udając lekko oburzoną. Spoważniała jednak już po chwili i skinęła lekko głowa. - Pamiętam. - potwierdziła spoglądając na splecione małe palce. Wszystkie sobie obiecały i zamierzała dotrzymać tej obietnicy. Zrobić wszystko co w jej mocy. Bo obietnic dotrzymywała.
- I dobrze, Han. - powiedziała cicho a w jej głosie brzmiało coś z pewności, która wcześniej nie zawsze jej dotykała, a teraz zdawała się odnajdować do niej coraz więcej ścieżek. - Tylko idioci i szaleńcy się nie boją. Sukcesem nie jest nie bać się, ale działać mimo strachu. - powiedziała do niej, powtarzając słowa własnej matki, które wypowiedziała do nich obu kiedy w kuchni. Wiele lat temu. Tak wiele, że zdawało się to jak w innym życiu. Nie pamiętała już o co chodziło, ani o kogo, ale słowa te mocno wryły się w jej głowę na zawsze w niej pozostając. Pytanie o Skamandera rozszerzyło jej tęczówki. Zmarszczyła brwi a wina, wstyd, niezdecydowanie i niepewność pojawiły się na raz na jej twarzy. Zasznurowała wargi. Nie widzieli się jeszcze, ale napisała do niego. Napisała chcąc dać mu znać, dlaczego zniknęła pozostawiając wolne łóżko, które zajmowała, do którego się nie kładł zasypiając na kanapie.
- Jest wściekły. - powiedziała w końcu, ciężko ponuro, opuszczając głowę na spoglądając na kubek, który trzymała w dłoni. Był, był wściekły, na każdą decyzję którą podjęła, na to, że podjęła je sama, martwił sie o nią. A jednak nie chciał nazwać jej własną. Odpychał ją od siebie świadomie, choć nie mówił tego głośno. Nie musiał, nie była ślepa, widziała to doskonale. Chociaż nie rozumiała dlaczego, co robiła nie tak? Może zwyczajnie była cała nie taka. - Jutro się z nim zobaczę. - dodała cicho, bo wiedziała co to dla niej oznacza. Choć nadal prosiła cicho świat by się myliła. By skończyło się inaczej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Słowa Just, choć były odpowiedzią na to, co sama — może lekkomyślnie, przedwcześnie — powiedziała, spowodowały, że znieruchomiała na moment. Jak spetryfikowana siedziała przed nią, oddychając coraz wolniej, aż w końcu jakby na moment całkiem zapomniała o tym, że musi to robić, by żyć. Piwne oko spoglądało na nią jak sztuczna soczewka utkwiona prosto w jej twarzy. Czuła się trochę tak, jakby ją spoliczkowała. A może jakby zupełnie na moment straciła grunt pod nogami. A może coś pękło gdzieś, nie wiedziała co i dlaczego, a tym bardziej zapomniała o tym, że trzeba to zebrać i spróbować posklejać. Albo jakby ktoś wylał na nią wiadro zimnej wody, a szalejąca pogoda w mgnieniu oka obniżyła temperaturę tak, że cała skostniała z zimna. Zadrżała mimowolnie, zdając sobie sprawę z tego, co rzeczywiście musiało oznaczać przeszłam próbę. Próbę. Z czym się wiązało, jakie niosło ze sobą obowiązki i konsekwencje jedynie przypuszczała. Ale w jej twarzy widziała to wszystko, co jednocześnie pozwalało jej myśleć, że to wszystko wie, niewiadomo skąd, ale wie. Słowa Tonks brzmiały jak przedwczesne pożegnanie. Cicha prośba usprawiedliwiająca jednocześnie ewentualne złamanie ich wspólnej przysięgi. Mogła próbować ją pocieszyć, spróbować odnaleźć w tych wszystkich strasznościach choć iskrę pozytywnej energii. Kogo próbowała tym oszukać? Justine? Czy samą siebie?
— Nigdy — szepnęła w końcu cucho, budząc się z tego straszliwego snu, w którym wciąż się znajdowała. A może poranek miał już nigdy nie nadejść, a przyszłość malowana w ciemnych barwach stać się niekończącym koszmarem. A jednak w kolejnych jej słowach wydźwięczała jakaś cicha, stłumiona smutkiem i bólem siła. Ta sama siła, która przebijała się w najtrudniejszych momentach, przyćmionych często bezradnością i brakiem wiary w siebie. Ale ona wierzyła w nią. Jeśli mogła cokolwiek zmienić to właśnie ona. Czasem zagubiona, przegrywająca walkę ze sobą i z uczuciami, ale przez to wcale nie słabsza. Była zaradna. I mogła wiecej. Więcej niż dziś sądziła.
Widziała, jak na jej twarzy pojawiają się rozmaite barwy, jak emocje malują na niej obraz czegoś, czego nie umiała sama nazwać. Milczała przez chwilę razem z nią, kiedy zasznurowała usta. Nie chciała jej naciskać, nie chciała wyrywać tego z niej siłą, ale jednocześnie była pewna, jak zawsze, że rozmowa jej pomoże. Milczenie budowało między ludźmi mury, sprawiało, że zapadali się w sobie, nużąc w swoim nieszczęściu, trudnościach jakie niosło życie. Just nie szła przez nie samotnie. Miała rodzinę, przyjaciół. I Samuela.
— Nie powinien. Kiedyś sam podjął taką samą decyzję, jak ty. I pewnie z bardzo podobnych powodów — powiedziała; bardziej do siebie niż do niej. Nie trudno było pojąc, że jego zdanie, opinia i to co sądził o jej decyzji nie pozostawały bez znaczenia — że budowały jej samopoczucie i zamiast utwierdzać ją w przekonaniu, że zrobiła to, co trzeba, oddając siebie ludziom, którzy jej potrzebowali — trawiły ją niepewność i strach. o to co pomyśli, jak się zachowa, jak zareaguje. — Zrozumie. Jestem pewna — szepnęła, podnosząc na nią wzrok powoli. Była pewna, że nadopiekuńczy Skamander miewał gorsze momenty, miewał chwile, w których chciał chronić świat po swojemu, nie rozumiejąc, nie dopuszczając nawet myśli, że ktoś chciałby mu pomóc. Justine chciała. A teraz nie miał wyjścia, musiał jej pozwolić robić to, do czego się zobowiązała, stając u jego boku, jak równy z równym. Była pewna, że zrozumie, bo jego miał wielkie serce i nietęgi umysł. — Jest wściekły, bo mu na tobie zależy. Wie, jakie to ryzyko. Ale w końcu zrozumie.— Nie próbowała jej pocieszyć. Znała ich oboje. Samuela nie znała nawet w jednej setnej tak dobrze jak Tonks, ale była przekonana, co do jego intencji. Na ślepo. W ciemno.
Przesunęła się na łóżko, z powrotem, odkładając kubek z herbatą wcześniej na ziemię.
— Zostań ze mną dzisiaj — poprosiła ją cicho; licząc na to, że się zgodzi, że po tym wszystkim będzie mogła położyć się obok i zasnąć spokojnie, nie myśląc o tym, co przeszła, o bólu, o smutku i strachu, jaki czekał ją przed jutrem. — Nie daj się prosić.
— Nigdy — szepnęła w końcu cucho, budząc się z tego straszliwego snu, w którym wciąż się znajdowała. A może poranek miał już nigdy nie nadejść, a przyszłość malowana w ciemnych barwach stać się niekończącym koszmarem. A jednak w kolejnych jej słowach wydźwięczała jakaś cicha, stłumiona smutkiem i bólem siła. Ta sama siła, która przebijała się w najtrudniejszych momentach, przyćmionych często bezradnością i brakiem wiary w siebie. Ale ona wierzyła w nią. Jeśli mogła cokolwiek zmienić to właśnie ona. Czasem zagubiona, przegrywająca walkę ze sobą i z uczuciami, ale przez to wcale nie słabsza. Była zaradna. I mogła wiecej. Więcej niż dziś sądziła.
Widziała, jak na jej twarzy pojawiają się rozmaite barwy, jak emocje malują na niej obraz czegoś, czego nie umiała sama nazwać. Milczała przez chwilę razem z nią, kiedy zasznurowała usta. Nie chciała jej naciskać, nie chciała wyrywać tego z niej siłą, ale jednocześnie była pewna, jak zawsze, że rozmowa jej pomoże. Milczenie budowało między ludźmi mury, sprawiało, że zapadali się w sobie, nużąc w swoim nieszczęściu, trudnościach jakie niosło życie. Just nie szła przez nie samotnie. Miała rodzinę, przyjaciół. I Samuela.
— Nie powinien. Kiedyś sam podjął taką samą decyzję, jak ty. I pewnie z bardzo podobnych powodów — powiedziała; bardziej do siebie niż do niej. Nie trudno było pojąc, że jego zdanie, opinia i to co sądził o jej decyzji nie pozostawały bez znaczenia — że budowały jej samopoczucie i zamiast utwierdzać ją w przekonaniu, że zrobiła to, co trzeba, oddając siebie ludziom, którzy jej potrzebowali — trawiły ją niepewność i strach. o to co pomyśli, jak się zachowa, jak zareaguje. — Zrozumie. Jestem pewna — szepnęła, podnosząc na nią wzrok powoli. Była pewna, że nadopiekuńczy Skamander miewał gorsze momenty, miewał chwile, w których chciał chronić świat po swojemu, nie rozumiejąc, nie dopuszczając nawet myśli, że ktoś chciałby mu pomóc. Justine chciała. A teraz nie miał wyjścia, musiał jej pozwolić robić to, do czego się zobowiązała, stając u jego boku, jak równy z równym. Była pewna, że zrozumie, bo jego miał wielkie serce i nietęgi umysł. — Jest wściekły, bo mu na tobie zależy. Wie, jakie to ryzyko. Ale w końcu zrozumie.— Nie próbowała jej pocieszyć. Znała ich oboje. Samuela nie znała nawet w jednej setnej tak dobrze jak Tonks, ale była przekonana, co do jego intencji. Na ślepo. W ciemno.
Przesunęła się na łóżko, z powrotem, odkładając kubek z herbatą wcześniej na ziemię.
— Zostań ze mną dzisiaj — poprosiła ją cicho; licząc na to, że się zgodzi, że po tym wszystkim będzie mogła położyć się obok i zasnąć spokojnie, nie myśląc o tym, co przeszła, o bólu, o smutku i strachu, jaki czekał ją przed jutrem. — Nie daj się prosić.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Podjęła decyzje. Kilka nawet. Które wyznaczały dla niej całkiem nową ścieżkę. Nie lepszą i na pewno nie łatwiejszą. Ale właściwą. Wiedziała, że taką właśnie była. Czuła to w sercu i duszy, którą przecież oddała już na zawsze wiążąc ją z Zakonem Feniksa.
I zastanawiała się wiele razy nad wyborami, których dokonała. Nad tym, czy dokonałaby ich, gdyby nie tyle co sytuacja świata, ale jej samej była inna. Ale cichy głosik w jej głowie mówił niezmiennie, że zrobiłaby to po raz kolejny i jeszcze raz. Nawet, jeśli miało to znaczyć tylko tyle, że uda jej się ocalić jedynie - a może ledwie - jedną osobę. Już jedna była w stanie wynagrodzić jej wszystko.
Nie żegnała się, przynajmniej jeszcze nie teraz a przynajmniej tak jej się wydawało. Ale tak naprawdę, chyba była świadoma tego, że nigdy nie dostanie szansy na pożegnanie. Że zginie na froncie, w walce z trudnym i bezlitosnym przeciwnikiem i wydając ostatni dech pomyśli o wszystkich tych, których tak bardzo chciałaby zobaczyć po raz ostatni. Których chciałby zapewnić, że umiera spełniona, nawet, jeśli mogłaby się zdawać, że zbyt wcześnie. Mogła tylko mieć nadzieję, że ci wszyscy, którzy ją znali - znali prawdziwie - mieli tego świadomość.
Uniosła leciutko kącik ust na zapewnienie przyjaciółki. Nigdy. Nigdy było przecież tak długie. I tak nierealne. Trochę jak na zawsze. A jednak zdarzały się sytuacji, kiedy miało się pewność. Całkowitą i niezaprzeczalną, że coś jest właśnie tak mocno trwałe i wytrzymałe. I wiedziała, że jednym z jej na zawsze była Hannah - niezależnie, jak długo miało ono dla niej trwać.
Nie powinien. Brwi zmarszczył się leciutko na te dwa słowa nie będąc pewną. Jakby zastanawiając się nad prawdziwością tej tezy. Kolejne słowa tłumaczyły ją, ale… Chyba nie o to jej chodziło. Jej samej. A może jemu. Już się gubiła. Gubiła się w uczuciach, w przeżyciach w myślach i odczuciach. Wszystko mieszało się ze sobą i było nadal świeże. Ból wracał do niej bez pytania. Widziała martwe twarze przyjaciół przed oczami. Widziała swoje dzieci i widziała miłość w jego oczach. A potem przychodziła świadomość. Wlewała światło w oczy przyjaciół ale zabierała to, co kochała najmocniej.
To co nigdy nie zaistniało.
To, czego się wyrzekła.
Kolejne słowa sprawił że drgnęła wyciągnięta z własnych myśli. Zrozumiała, że wpatruje się w kubek trzymany we własnych dłoniach. Uniosła spojrzenie i zawiesiła je w ciepłym błękitnym odcieniu spojrzenia przyjaciółki. Pozwoliła sobie je zbadać uważnie. Na spokojnie. Otworzyła usta i zamknęła je, zaciskając mocniej. Wzięła wdech i odstawiła kubek, unosząc dłonie, by założyć za uszy kosmyki włosów.
- Oh, myślę, że rozumie. - powiedziała w końcu cicho, zsuwając ze stóp buty i podciągając nogi na łóżko. Przez chwilę bawiła się nogawką, układając brodę na kolanie. Wzrok powrócił do Hannah. - Jest moim sercem, Hannah - jak bardzo bym tego nie chciała - nie przestanie nim być. - głos zadrżał jej lekko poczuła w gardle suchość. - To dla niego, przez niego i dzięki niemu stałam się silniejsza. - opuściła wzrok znów spoglądając na palce własnej dłoni, które niezmiennie skubały nogawkę spodni. - Dla mnie miłość, to siła.. On… - widzi to inaczej? - przemknęło przez głowę ciche pytanie. A może zwyczajnie nie był w stanie pokochać jej. Może zwyczajnie nie była dla niego. Zamyśliła się, pokręciła lekko głową, broda poruszyła spodniami, wzrok nie podniósł się. - Nie mówmy o tym. - poprosiła cicho, nie potrafiąc sobie poradzić z jednoczesną pewnością o tym, co czuł i cichym głosem, że było to jedynie jej próbą, testem, czymś, co nigdy nie istniało naprawdę. Czymś, o czym tylko marzyła.
Zresztą, jutro i tak miała otrzymać swoje odpowiedzi.
- Zostanę. - zgodziła się bezskutecznie próbując unieść kącik ust ku górze. Ten nie uległ jej rozkazom jednak. Ale dzisiaj miała mieć przy sobie ją. Ciepłe ramiona, krótki substytut, nie tak skuteczny w działaniu jak te właściwie. Ale może przy niej u boku, jej demony dziś nie zaatakują. Jeśli jednak ze snu znów wywie ją własny krzyk, będzie obok.
I choć na kilka chwil, odgoni wszystko, co złe.
| zt
I zastanawiała się wiele razy nad wyborami, których dokonała. Nad tym, czy dokonałaby ich, gdyby nie tyle co sytuacja świata, ale jej samej była inna. Ale cichy głosik w jej głowie mówił niezmiennie, że zrobiłaby to po raz kolejny i jeszcze raz. Nawet, jeśli miało to znaczyć tylko tyle, że uda jej się ocalić jedynie - a może ledwie - jedną osobę. Już jedna była w stanie wynagrodzić jej wszystko.
Nie żegnała się, przynajmniej jeszcze nie teraz a przynajmniej tak jej się wydawało. Ale tak naprawdę, chyba była świadoma tego, że nigdy nie dostanie szansy na pożegnanie. Że zginie na froncie, w walce z trudnym i bezlitosnym przeciwnikiem i wydając ostatni dech pomyśli o wszystkich tych, których tak bardzo chciałaby zobaczyć po raz ostatni. Których chciałby zapewnić, że umiera spełniona, nawet, jeśli mogłaby się zdawać, że zbyt wcześnie. Mogła tylko mieć nadzieję, że ci wszyscy, którzy ją znali - znali prawdziwie - mieli tego świadomość.
Uniosła leciutko kącik ust na zapewnienie przyjaciółki. Nigdy. Nigdy było przecież tak długie. I tak nierealne. Trochę jak na zawsze. A jednak zdarzały się sytuacji, kiedy miało się pewność. Całkowitą i niezaprzeczalną, że coś jest właśnie tak mocno trwałe i wytrzymałe. I wiedziała, że jednym z jej na zawsze była Hannah - niezależnie, jak długo miało ono dla niej trwać.
Nie powinien. Brwi zmarszczył się leciutko na te dwa słowa nie będąc pewną. Jakby zastanawiając się nad prawdziwością tej tezy. Kolejne słowa tłumaczyły ją, ale… Chyba nie o to jej chodziło. Jej samej. A może jemu. Już się gubiła. Gubiła się w uczuciach, w przeżyciach w myślach i odczuciach. Wszystko mieszało się ze sobą i było nadal świeże. Ból wracał do niej bez pytania. Widziała martwe twarze przyjaciół przed oczami. Widziała swoje dzieci i widziała miłość w jego oczach. A potem przychodziła świadomość. Wlewała światło w oczy przyjaciół ale zabierała to, co kochała najmocniej.
To co nigdy nie zaistniało.
To, czego się wyrzekła.
Kolejne słowa sprawił że drgnęła wyciągnięta z własnych myśli. Zrozumiała, że wpatruje się w kubek trzymany we własnych dłoniach. Uniosła spojrzenie i zawiesiła je w ciepłym błękitnym odcieniu spojrzenia przyjaciółki. Pozwoliła sobie je zbadać uważnie. Na spokojnie. Otworzyła usta i zamknęła je, zaciskając mocniej. Wzięła wdech i odstawiła kubek, unosząc dłonie, by założyć za uszy kosmyki włosów.
- Oh, myślę, że rozumie. - powiedziała w końcu cicho, zsuwając ze stóp buty i podciągając nogi na łóżko. Przez chwilę bawiła się nogawką, układając brodę na kolanie. Wzrok powrócił do Hannah. - Jest moim sercem, Hannah - jak bardzo bym tego nie chciała - nie przestanie nim być. - głos zadrżał jej lekko poczuła w gardle suchość. - To dla niego, przez niego i dzięki niemu stałam się silniejsza. - opuściła wzrok znów spoglądając na palce własnej dłoni, które niezmiennie skubały nogawkę spodni. - Dla mnie miłość, to siła.. On… - widzi to inaczej? - przemknęło przez głowę ciche pytanie. A może zwyczajnie nie był w stanie pokochać jej. Może zwyczajnie nie była dla niego. Zamyśliła się, pokręciła lekko głową, broda poruszyła spodniami, wzrok nie podniósł się. - Nie mówmy o tym. - poprosiła cicho, nie potrafiąc sobie poradzić z jednoczesną pewnością o tym, co czuł i cichym głosem, że było to jedynie jej próbą, testem, czymś, co nigdy nie istniało naprawdę. Czymś, o czym tylko marzyła.
Zresztą, jutro i tak miała otrzymać swoje odpowiedzi.
- Zostanę. - zgodziła się bezskutecznie próbując unieść kącik ust ku górze. Ten nie uległ jej rozkazom jednak. Ale dzisiaj miała mieć przy sobie ją. Ciepłe ramiona, krótki substytut, nie tak skuteczny w działaniu jak te właściwie. Ale może przy niej u boku, jej demony dziś nie zaatakują. Jeśli jednak ze snu znów wywie ją własny krzyk, będzie obok.
I choć na kilka chwil, odgoni wszystko, co złe.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Sypialnia
Szybka odpowiedź