Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Magiczny Lunapark
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Magiczny lunapark
Jedna z głównych atrakcji Cliodny otwiera się w maju, przed sezonem letnim, najwięcej turystów przyciągając w okresie wakacyjnym, by już początkiem października zamknąć wszystkie atrakcje. W tym czasie przy każdym wejściu wiszą kłódki wzmocnione magią, a teren patrolowany jest przez kilku stróżów uzbrojonych w różdżki, pilnujących go przed wandalami, podejrzanymi typami i bezdomnymi. Dzięki tym zabiegom po miasteczku hula tylko wiatr, tańczący z kolorowymi liśćmi opadającymi z drzew. Natomiast latem wszystko tutaj tętni życiem, z oddali słychać śmiechy i wrzaski, by nocą kusić lśniącymi milionami świateł, zachęcającymi do ponownych odwiedzin z samego rana.
Jeżeli mugolskie lunaparki wydają ci się niezwykłe, zwykłe domy strachów przerażają, a zakątki miłości czarują urokiem... To znaczy, że nigdy nie poznałeś tych magicznych. Wesołe miasteczko w Cliodnie zostało otwarte na początku lat 50., swoimi atrakcjami od razu przyciągając czarodziejów rządnych wrażeń. Karuzele ze zwierzętami, które poruszają się, warczą, ryczą, parskają... Zwierciadła w domu luster, które chwilowo zmieniają twój wygląd, często zamieniając cię z twoim towarzyszem przygód. Wrażenie unoszenia się w kosmosie czy też przejażdżka diabelskim młynem może okazać się rozrywką tylko dla odważnych, bez lęku wysokości, bowiem z każdym obrotem, dzięki magii, widać całą panoramę innego europejskiego miasta. Dom strachu, prawdziwie nawiedzony, z różnorodnymi stworami i duchami, które cieszą się z urozmaicenia ziemskiej egzystencji. Największe kontrowersje - szczególnie wśród arystokracji - budzi jednak niepozorny tunel miłości, przyjmujący wygląd jeziora, kanału i gondoli, innym razem znów lasu czy kwiecistego parku. Ta atrakcja ma mały mankament - złośliwe chochliki, które wypuszczają w bawiące się pary strzałki z eliksirem pozorującym chwilowe zadurzenie w pierwszej osobie, na którą się spojrzało. Często kończy się to złamanymi sercami, awanturami za chwilowe awanse wobec kogoś innego niżeli swojej drugiej połówki, zmieszaniem po namiętnych uniesieniach, a nawet ucieczkami z domu czy niechcianymi ciążami. Pomimo to kolejka do tunelu nie maleje, panowie przyprowadzają tu niczego nieświadome damy... Szczególnie zależy na tym pracownikom miasteczka, najczęściej młodym czarodziejom z ubogich rodzin, często mugolskiego pochodzenia bądź też inspirujących się mugolskimi kontrkulturami... Opracowali nawet sprawdzającą się taktykę - w przerwie lunchowej wypoczywają na pobliskiej plaży i uwodzą mniej rozważne panny krwi czystej czy też szlachetnej. Wszak im większa ryba, tym lepiej!
Jeżeli mugolskie lunaparki wydają ci się niezwykłe, zwykłe domy strachów przerażają, a zakątki miłości czarują urokiem... To znaczy, że nigdy nie poznałeś tych magicznych. Wesołe miasteczko w Cliodnie zostało otwarte na początku lat 50., swoimi atrakcjami od razu przyciągając czarodziejów rządnych wrażeń. Karuzele ze zwierzętami, które poruszają się, warczą, ryczą, parskają... Zwierciadła w domu luster, które chwilowo zmieniają twój wygląd, często zamieniając cię z twoim towarzyszem przygód. Wrażenie unoszenia się w kosmosie czy też przejażdżka diabelskim młynem może okazać się rozrywką tylko dla odważnych, bez lęku wysokości, bowiem z każdym obrotem, dzięki magii, widać całą panoramę innego europejskiego miasta. Dom strachu, prawdziwie nawiedzony, z różnorodnymi stworami i duchami, które cieszą się z urozmaicenia ziemskiej egzystencji. Największe kontrowersje - szczególnie wśród arystokracji - budzi jednak niepozorny tunel miłości, przyjmujący wygląd jeziora, kanału i gondoli, innym razem znów lasu czy kwiecistego parku. Ta atrakcja ma mały mankament - złośliwe chochliki, które wypuszczają w bawiące się pary strzałki z eliksirem pozorującym chwilowe zadurzenie w pierwszej osobie, na którą się spojrzało. Często kończy się to złamanymi sercami, awanturami za chwilowe awanse wobec kogoś innego niżeli swojej drugiej połówki, zmieszaniem po namiętnych uniesieniach, a nawet ucieczkami z domu czy niechcianymi ciążami. Pomimo to kolejka do tunelu nie maleje, panowie przyprowadzają tu niczego nieświadome damy... Szczególnie zależy na tym pracownikom miasteczka, najczęściej młodym czarodziejom z ubogich rodzin, często mugolskiego pochodzenia bądź też inspirujących się mugolskimi kontrkulturami... Opracowali nawet sprawdzającą się taktykę - w przerwie lunchowej wypoczywają na pobliskiej plaży i uwodzą mniej rozważne panny krwi czystej czy też szlachetnej. Wszak im większa ryba, tym lepiej!
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:01, w całości zmieniany 3 razy
Nie ulegało wątpliwości, że ta robota była parszywa. Gadanie z każdym zapijaczonym obszczymurem, wystrojonym lordem, zadzierającą nosa panienką musiało się odbyć w należytych warunkach. Chociaż na pewno podchodzili inaczej do każdego i taki Kim nie miał co liczyć na jakieś wyrozumiałości. Jechało od niego alkoholem, capił nim na kilometr i wiedział o tym. Ale co miał poradzić? Lubiał sobie wypić. Słuchał jednak z uwagą słów jednego aurora do drugiego, chociaż ten drugi to w ogóle. Blondwłosy dzieciaczek co to nawet wąsa nie miał i wciąż miał w ustach posmak mleka z cycka matuli. Gdy zniknął, Kardashian został sam na sam z tym drugim. Ten nie wyglądał na taką pizdeczkę pomimo włosów. - Wszyscy mówią na mnie Kim - poprawił pijaczek jakby to miało jakieś znaczenie. Ale cóż. Dla niego miało. Dawno nie słyszał swoich personaliów. Wszyscy wołali na niego po prostu Kim, bo kim on w sumie był? Nikt tego nie wiedział. Nawet on sam. Na wspomnienie o Tower raczej się nie zatrząsł, chociaż raczej nie chciał tam trafiać. A przynajmniej nie na zimę. Można było odmrozić sobie tyłek. Najwyraźniej jednak te aurorki sądziły, że starczy pogrozić i już pamięć się odświeżała. - Ja mam swoje prawa - odparł Kardashian, wzruszając ramionami z wyraźnym zadowoleniem, że udało mu się zapamiętać jakieś mądre wyrażenie. Ręce miał włożone do kieszeni spodni i wyglądał na typowego dziadka spod budki z alkoholem. Nie oznaczało to jednak że był tak samo głupi. Wiedział, że nie było sensu się stawiać, lecz nie zamierzał dawać sobie w kaszę dmuchać. - Ale cu ja ci mogę powiedzieć jak nic żem nie wiedział? - kontynuował zrezygnowany. Chciał wracać do domu, a im szybciej odbębni to przesłuchanie tym szybciej się tam znajdzie. - Zastępowałem starego Boba, który akurat nie mógł się pojawić. Sam mi mówił, że nikt się tu nie kręci i wystarczy jak zapalę światło w stróżówce i ten... No... Mogę się kimnąć. No, to żem tak zrobił. Przebudził żem się na moment koło drugiej, bo jakieś koty hałasowały przy śmietnikach, ale nic więcyj. Mogę już leźć do dom? - spytał z nadzieją. Nie podobało mu się tu. Te trupy, te policjanty... Czy tam aurury.
I show not your face but your heart's desire
Nie niecierpliwił się. Nie wznosił zbolałych oczu do góry i nie narzekał na jakoś warunków, w jakich przyszło mu pracować. Ot, kolejna z szeregu rozstrzelonych barw sylwetek, jakie przyszło mu spotkać podczas przesłuchań. O wyrozumiałości, też trudno było myśleć, szczególnie w okolicznościach śmierci, jak ta. Porzucone ciało, zupełnie, jakby morderca chwalił się swoim makabrycznym dziełem. Samuel podejrzewał, że w ciągu dnia, znalezisko mogło narobić autentycznie wielkiego zamieszania. Mieli całą noc na uprzątniecie stworzonego bałaganu, ale sprawa nie wyglądała na prostą. Ani "przyjemną" w postępowaniu.
Ze stojącego przed nim, musiał wyciągnąć cokolwiek, co mogłoby im pomóc. Niejednokrotnie, spostrzeżenie, które dla świadka nie miało najmniejszego znaczenia, okazywało sie zbawienną dla aurorów wskazówką. Mimo więc chwiejnego stanu mężczyzny, który podawał się za świadka, Samuel podjął próbę wyłuskania z bełkotliwej wyliczanki nieco faktów - Panie Kim - powtórzył za nieznajomym pijaczkiem powoli, wyraźnie, ale bez przeciągania zgłosek, jakby sprawdzał, czy ten nadąża za słowami, które wypowiadał. Nie miał ochoty przeciągać dywagacji na temat zasłyszanych personaliów. I tak, wydawało się, że trwali przy brami za długo. Mimowolnie podążył wzrokiem za wejście, obserwując kątem oka młodszego aurora, który pochylał się nad ciałem denata. Musiał coś znaleźć, skoro na dłoniach pojawiły się rękawiczki.
- Prawa, które w tym momencie za dużego znaczenia nie będą miały, jeśli ze świadka staniesz się oskarżonym o utrudnianie śledztwa - odezwał sie nieprzyjemnie, głosem niskim z tańczącą gdzieś na granicach strun chrapliwością - Po prostu opowiedz, jak minęła ta noc ze szczególnym uwzględnieniem zmian, jakie dostrzegłeś w otoczeniu. Coś, co wydało ci się inne, nie pasujące do otoczenia - kontynuował, pozbawiając się w końcu chłodu, którym nacechowany był jego głos. Potrzebował faktów, spostrzeżeń, chociaż kilku wskazówek, które mogły pchnąć sprawę dalej.. (i dalej od pijaczka). Umilkł, gdy w końcu spomiędzy ulatującego odoru z ust, wypadło coś więcej niż próby usprawiedliwienia, albo wywinięcia. Kiwną powoli głową, gdy streszczał przebieg nocy. Właściwie nie powinien był sie dziwić. Odwrócił wzrok powtórnie w stronę bramy, ale wrócił spojrzeniem do mężczyzny. Nie sądził, by jegomość był na tle zdolny, by go okłamać - Nie. Jeszcze nie idziesz. Możesz za to wskazać, gdzie są te śmietniki? - koty, kotami. Senny (i zapewne zapijaczony) umysł dopowiedział najbardziej prawdopodobny scenariusz, a tu mógł buszować całkiem przerośnięty "kot" - Nie widziałem w okolicy żadnych kotów - dodał jeszcze mimochodem, obserwując zmiany na zmęczonej i zaniedbanej twarzy pijaczka.
Ze stojącego przed nim, musiał wyciągnąć cokolwiek, co mogłoby im pomóc. Niejednokrotnie, spostrzeżenie, które dla świadka nie miało najmniejszego znaczenia, okazywało sie zbawienną dla aurorów wskazówką. Mimo więc chwiejnego stanu mężczyzny, który podawał się za świadka, Samuel podjął próbę wyłuskania z bełkotliwej wyliczanki nieco faktów - Panie Kim - powtórzył za nieznajomym pijaczkiem powoli, wyraźnie, ale bez przeciągania zgłosek, jakby sprawdzał, czy ten nadąża za słowami, które wypowiadał. Nie miał ochoty przeciągać dywagacji na temat zasłyszanych personaliów. I tak, wydawało się, że trwali przy brami za długo. Mimowolnie podążył wzrokiem za wejście, obserwując kątem oka młodszego aurora, który pochylał się nad ciałem denata. Musiał coś znaleźć, skoro na dłoniach pojawiły się rękawiczki.
- Prawa, które w tym momencie za dużego znaczenia nie będą miały, jeśli ze świadka staniesz się oskarżonym o utrudnianie śledztwa - odezwał sie nieprzyjemnie, głosem niskim z tańczącą gdzieś na granicach strun chrapliwością - Po prostu opowiedz, jak minęła ta noc ze szczególnym uwzględnieniem zmian, jakie dostrzegłeś w otoczeniu. Coś, co wydało ci się inne, nie pasujące do otoczenia - kontynuował, pozbawiając się w końcu chłodu, którym nacechowany był jego głos. Potrzebował faktów, spostrzeżeń, chociaż kilku wskazówek, które mogły pchnąć sprawę dalej.. (i dalej od pijaczka). Umilkł, gdy w końcu spomiędzy ulatującego odoru z ust, wypadło coś więcej niż próby usprawiedliwienia, albo wywinięcia. Kiwną powoli głową, gdy streszczał przebieg nocy. Właściwie nie powinien był sie dziwić. Odwrócił wzrok powtórnie w stronę bramy, ale wrócił spojrzeniem do mężczyzny. Nie sądził, by jegomość był na tle zdolny, by go okłamać - Nie. Jeszcze nie idziesz. Możesz za to wskazać, gdzie są te śmietniki? - koty, kotami. Senny (i zapewne zapijaczony) umysł dopowiedział najbardziej prawdopodobny scenariusz, a tu mógł buszować całkiem przerośnięty "kot" - Nie widziałem w okolicy żadnych kotów - dodał jeszcze mimochodem, obserwując zmiany na zmęczonej i zaniedbanej twarzy pijaczka.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
- Nerwowe z was żandarmy, co? - rzucił od niechcenia, gdy długowłosy podkreślił brak jakichkolwiek praw, jeśli uznałby to za stosowne. Kim zawsze wiedział, że stróże prawa, pierdolone Ministerstwo Magii nadużywali władzy, gdy tylko tego chcieli. Bo kto ich za to rozliczał? No, kto? Teraz słyszał jeszcze o tych zberezeństwach Longbottoma, który chyba planował zrobić jakieś swoje imperium. Z oddziałów ścigania swoich żołnierzy. Pijaczyna mało wiedział i interesował się tym, co działo się w kraju, ale znajome obszczymury dyskutowały o tym zajadle, gdy tylko zakręcił się w okolicach Śmiertelnego Nokturnu i najwyraźniej spędzało to im sen z powiek. Dla Kardashiana każdy polityk, każdy człowiek u władzy był psidwaksynem, a ich pogarda dla ludzi pokroju Westa była aż nadto oczywista. W połowie już przestał słuchać tego aurora i machnął ręką na jego gadanie. Ile można było mówić? Ale dobrze. Niech obejrzy sobie te swoje śmietniki. - To chodź pan - mruknął Kim, odwracając się i równocześnie dając znak ręką, żeby długowłosy podążył za nim. Pomimo ilości promili we krwi i wyżartego przez alkohol umysłu zrobił to niesamowicie płynnie, a do tego wystarczyło, że przypomniał sobie, skąd mniej więcej dochodziły odgłosy szalejących po nocy kotów, by trafić w to miejsce. Nawet z zamkniętymi oczami. - Normalnie to żem tu nie pracował, nie?/b] - zaczął, prowadząc mężczyznę między labiryntem dziwacznych prętów. - [b]Teraz to jednak stary Bob pożałuje, że mnie zabrał - zachichotał, ale zaraz też rozkaszlał się na dobre, spluwając plwocinę w bok. Mieszkanie na ulicy i mało kiedy śpiąc w domu koło swojej baby wcale nie miało przedłużyć mu życia, ale już trudno. Jeszcze dwa skręty w prawo, lewo i prawo. Doszli do śmietników, gdy... - Dziwnu... - mruknął pod nosem, stojąc przed koszami i patrząc na nienaruszone pojemniki. Podrapał się po głowie wyraźnie skonsternowany. Jeszcze nie był na tyle głupi, by sądzić, że ktoś je poprawiał lub koty wywróciły je bez żadnego uszczerbku. Pamiętałby, że je postawił. A hałas tamtej nocy był piekielny. - A co tu? - spytał, wskazując na coś leżącego na ziemi w odległości pół metra od śmietnika. Już chciał iść i podnieść, gdy zawahał się i zerknął na aurora.
I show not your face but your heart's desire
- To nie nerwowość. Zwykła zapobiegliwość - argumenty o wartości ludzkiego życia i podkreślaniu plugawości czarnej magii, za przyczyną której zginął leżący za bramą nieszczęśnik, widocznie nie miały największego sensu. Pijaczek zwany dalej świadkiem, wydawał się całkiem zanurzony we własnej racji, nie przyjmując do wiadomości powagi ani zaistniałej tragedii, ani tym bardziej własnej roli. Świat rzeczywiście schodził na psy, ale zasługa wcale nie był wyłącznie chaos magiczny, jaki panował w Anglii. To znamiona ludzkiej natury, a właściwie, jej wynaturzenie, coraz głośniej wyło, zaznaczając swoja obecność w społeczeństwie czarodziejskim. I może Samuel nie był biegłym znawcą mugolskiego świata, ale te same znamiona wojenne, rysowane w najbardziej plugawych barwach co wśród ich rzeczywistości, uwypuklały się tu na miejscu. Kolejny dowód, że czarodzieje nie różnili się aż tak bardzo od mugoli i poddawali się tej samej naturze - Prowadź - skwitował krótko. Było coś faktycznie drażniącego w lekceważeniu, którym emanował Kim. I nawet nie chodziło o sama pozycję aurora. A przyczyny, dla której ów znalazł się na miejscu. Zbrodnia. Czy śmierć nie robiła już na nikim wrażenia?
Przekroczył bramę idąc tuż zgarbioną sylwetką mężczyzny. W zasadzie, mógłby podążać za nim z zamkniętymi oczami, prowadzony wyłącznie brzydką nicią zapachu, który za sobą zostawiał. Po drodze, tylko zaznaczył młodszemu aurorowi swoje działanie i zostawił mu oczekiwanie na ekipę, która lada chwila miała pojawić się na miejscu i zapewne zabrać ciało na bardziej szczegółowe oględziny.
Za to pan Kim, całkiem zwinnie jak na swoje gabaryty i wydawałoby się też - zdolności, pokierował w stronę rzeczonych śmietników. Ścieżka kręta, wypełniona obiektami, których znaczenie było Samuelowi co najmniej dziwne. Wysunięte z ziemi pręty, przypominały najeżoną zębami szczękę, zapomnianej, bo starożytnej bestii. W końcu Londyn krył wiele tajemnic, których znamiona wciąż można było dostrzec, rozsiane po całym terenie.
- Nie. - powtórzył, nie patrząc na sunącego przed nim mężczyznę. Zduszony chichot tylko wykrzywił brew Samuela do góry, ale pozostawił wypowiedź bez komentarza. I tak miał wystarczająco do oglądania, by skupiać się tylko na tymczasowym przewodniku. Mimo to, różdżkę miał w pogotowiu, dla pewności.
Docelowe miejsce, rzeczywiście okazało się zbiorowiskiem kilku większych zbiorników śmietnikowych, które mimo opowieści Kima, wcale nie wyglądały na miejsce, w którym mogły harcować zwierzaki. Wyprzedził mężczyznę, niemal od razu dostrzegając element nie pasujący do całości obrazka - Lumos - szepnął, podchodząc bliżej i oświetlając sobie znalezisko - Na pewno nie kot - skwitował bez żartu, bo przed oczyma widział zbitek okrwawionych, czy też ciasno związanych szmat. Nadpalone brzegi świadczyły (przynajmniej) o próbie podpalenia. Ale to co najbardziej uderzało, to intensywna woń spalenizny i posoki. Coś w środku musiało być. Albo było - Dobra, jesteś wolny - wciąż nie podnosząc się z kucek, odwrócił się w stronę lunaparkowego strażnika. Na dziś, wystarczyło mu wrażeń.
Przekroczył bramę idąc tuż zgarbioną sylwetką mężczyzny. W zasadzie, mógłby podążać za nim z zamkniętymi oczami, prowadzony wyłącznie brzydką nicią zapachu, który za sobą zostawiał. Po drodze, tylko zaznaczył młodszemu aurorowi swoje działanie i zostawił mu oczekiwanie na ekipę, która lada chwila miała pojawić się na miejscu i zapewne zabrać ciało na bardziej szczegółowe oględziny.
Za to pan Kim, całkiem zwinnie jak na swoje gabaryty i wydawałoby się też - zdolności, pokierował w stronę rzeczonych śmietników. Ścieżka kręta, wypełniona obiektami, których znaczenie było Samuelowi co najmniej dziwne. Wysunięte z ziemi pręty, przypominały najeżoną zębami szczękę, zapomnianej, bo starożytnej bestii. W końcu Londyn krył wiele tajemnic, których znamiona wciąż można było dostrzec, rozsiane po całym terenie.
- Nie. - powtórzył, nie patrząc na sunącego przed nim mężczyznę. Zduszony chichot tylko wykrzywił brew Samuela do góry, ale pozostawił wypowiedź bez komentarza. I tak miał wystarczająco do oglądania, by skupiać się tylko na tymczasowym przewodniku. Mimo to, różdżkę miał w pogotowiu, dla pewności.
Docelowe miejsce, rzeczywiście okazało się zbiorowiskiem kilku większych zbiorników śmietnikowych, które mimo opowieści Kima, wcale nie wyglądały na miejsce, w którym mogły harcować zwierzaki. Wyprzedził mężczyznę, niemal od razu dostrzegając element nie pasujący do całości obrazka - Lumos - szepnął, podchodząc bliżej i oświetlając sobie znalezisko - Na pewno nie kot - skwitował bez żartu, bo przed oczyma widział zbitek okrwawionych, czy też ciasno związanych szmat. Nadpalone brzegi świadczyły (przynajmniej) o próbie podpalenia. Ale to co najbardziej uderzało, to intensywna woń spalenizny i posoki. Coś w środku musiało być. Albo było - Dobra, jesteś wolny - wciąż nie podnosząc się z kucek, odwrócił się w stronę lunaparkowego strażnika. Na dziś, wystarczyło mu wrażeń.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Kim nie wiedział w sumie, co mógł sobie myśleć ten typ. W sumie to wiedział, ale nie zajmował się zbyt długo jego fanaberiami. On nic nie zrobił. To, że nie rozumiał, o co tak naprawdę biega nie było w końcu jego winą! Zdarzało się. To wszystko. Raz stracił czujność i koniec. Zasnął i teraz przez tę pechową noc musiał tu sterczeć i grożono mu więzieniem lub zamknięciem w Tower. Na pewno miał tam przekimać na wiosnę, bo przecież lepiej tam niż na ulicy. Jakieś jedzenie za darmo, nie musiał się martwić o podatki czy co tam to było. Nie wiedział. I tak nie płacił. Chciał sobie dorobić na boku, ale przez to stary Bob pewnie miał beknąć i to dość poważnie. W końcu nie stawił się w pracy, a poświęcił obowiązki pijaczkowi i to jeszcze takiemu, co to więcej spał niż chlał. Zdarzało się najlepszym, ale ta jedna nocka miała go wiele nauczyć. Kim czuł, że będzie w centrum zainteresowania mętów ze swojej okolicy - w końcu był świadkiem w zbrodni! Opowieść przy kieliszku na pewno miała zwołać wielu słuchaczy. I to jeszcze takich co to podrzucą darmową ognistą, byle tylko usłyszeć więcej. Kardashian wiedział, że na Nokturnie to nic wielkiego, ale poza jego granicami mógł brylować. Istny celebryta. Pomógł aurorom w rozwiązaniu sprawy. Ba! Sam ją rozwiązał, bo gdyby nie jego przebudzenie się na hałas, nigdy nie pomyśleliby, by ruszyć w stronę śmietników. - Ja pierdziu. Panie auror - dumał Kim, łapiąc się za przetłuszczone włosy i obserwując jak mężczyzna zbliżył się do tego czegoś. Jak widać było to ważne. Tak. Zdecydowanie miał być bohaterem na następne kilka dni, dopóki nie pojawi się ktoś nowy i mu ten prestiż zwyczajnie zabierze sprzed nosa. Ale nieważne. Kim nie planował na dalszy okres czasu. Liczyło się dla niego tu i teraz. A w szczególności to tu i teraz, gdy ciśnienie łupało w czaszce. Bardziej od kaca niż emocji, ale jednak! Słysząc słowa aurora, nie ruszył się przez moment jeszcze i spoglądał zaciekawiony. Co też ten długowłosy odkryje? Jednak zaraz przyleciał ten młody i wszystko popsuł, wyganiając Kima z lunaparku. A tfu! Kim splunął jeszcze na odchodnym i poszedł zaczaić się przy jakiejś spelunie. Takie miał opowieści!
|zt
|zt
I show not your face but your heart's desire
Być może, Samuel nie powinien winić pijaczka, ani za opieszałość w odpowiadaniu na pytania, ani ty bardziej zachowanie. Niczym kompulsywny kłamca i tu najprawdopodobniej miał po prostu do czynienia z kimś, kto nie umiał inaczej, idąc instynktowną ścieżką, prawdopodobnie bo najlżejszej linii oporu. Skoro Kim nie wyglądał na kogoś, komu zależałoby na swoim własnym życiu, to i śmierć zupełnie mu obcej ofiary, nie robiła wrażenia. Tym bardziej, że z informacji wynikał całkowity dla niego niefart. Nikomu nie życzył znaleźć się bezpośrednio na miejscu zbrodni.
Przez kilku chwil rozmowy, Samuel ważył - czym kierował się morderca, wybierając na ofiarę akurat młodego mężczyznę. Miał okazje tylko pobieżnie zerknąć na ciało, ale wydawał się być w jakiś sposób zaniedbany. Bezdomny? Sierota? Czy istniało zupełnie inne powiązanie? Miał się tego dowiedzieć później.
Spojrzał przelotnie na swojego przewodnika, próbując dostrzec coś więcej z przekrwionych ślepi, wielodniowego zarostu i podkrążonych niezdrowo powiek. Charkliwe splunięcia też nie świadczyły o wybitnym zdrowiu. Zanurzony w alkoholu, zapewne nawet nie dostrzegał symptomów zapowiadających koniec. Czegoś.
Moment, w którym się odwrócił rzucając polecenie odejścia, zbiegł się z kolejnym, niezdrowym spostrzeżeniem. Ciekawość, która błysnęła w ciemnym oku, a potem, natarczywe spojrzenie, które czuł gdzieś na karku, gdy pochylał się już nad znaleziskiem, Pakunek nie był duży. Jeśli pakunkiem był. Wyciągnął z kieszeni magicznie, zabezpieczone rękawice, by powoli unieść plątaninę materiałów. Poniżej znajdowała się brunatna mieszanka piasku i śmierdzącej mdło wilgoci. Nacisnął delikatnie palcem powierzchnię ziemi, ale natrafił na oczywisty opór - Hexa Revelio - mruknął, kreśląc niewyraźny symbol w powietrzu. Możliwe, ze zrobił to zbyt późno, ale zaklęcie nie wykryło niebezpieczeństwa. Pakunek, był czysty, chociaż wciąż kryła się w nim tajemnicza zawartość - Mówiłem, że możesz odejść - powtórzył, marszcząc gniewnie brwi. Odwrócił głowę, ale natrafił nie tylko na obecność Kima, ale i na zbliżającego się Longbottoma - zabierz go stąd - zdążył tylko powiedzieć, nim młodszy auror wyprowadził wiercącego się pijaczka, który uparcie próbował dostrzec coś zza pleców aurora. Ekipa zdążyła się pojawić, a cienie poruszających się w półmroku aurorów, zapowiedziały przybycie koniecznych posiłków. Znalezisko okazało się częścią uciętej ręki, zdecydowanie należącego do kogoś innego, niż znaleziony w lunaparku denat. Musieli znaleźć resztę. Sprawa przybierała coraz bardziej, zaskakujący obrót.
zt.
Przez kilku chwil rozmowy, Samuel ważył - czym kierował się morderca, wybierając na ofiarę akurat młodego mężczyznę. Miał okazje tylko pobieżnie zerknąć na ciało, ale wydawał się być w jakiś sposób zaniedbany. Bezdomny? Sierota? Czy istniało zupełnie inne powiązanie? Miał się tego dowiedzieć później.
Spojrzał przelotnie na swojego przewodnika, próbując dostrzec coś więcej z przekrwionych ślepi, wielodniowego zarostu i podkrążonych niezdrowo powiek. Charkliwe splunięcia też nie świadczyły o wybitnym zdrowiu. Zanurzony w alkoholu, zapewne nawet nie dostrzegał symptomów zapowiadających koniec. Czegoś.
Moment, w którym się odwrócił rzucając polecenie odejścia, zbiegł się z kolejnym, niezdrowym spostrzeżeniem. Ciekawość, która błysnęła w ciemnym oku, a potem, natarczywe spojrzenie, które czuł gdzieś na karku, gdy pochylał się już nad znaleziskiem, Pakunek nie był duży. Jeśli pakunkiem był. Wyciągnął z kieszeni magicznie, zabezpieczone rękawice, by powoli unieść plątaninę materiałów. Poniżej znajdowała się brunatna mieszanka piasku i śmierdzącej mdło wilgoci. Nacisnął delikatnie palcem powierzchnię ziemi, ale natrafił na oczywisty opór - Hexa Revelio - mruknął, kreśląc niewyraźny symbol w powietrzu. Możliwe, ze zrobił to zbyt późno, ale zaklęcie nie wykryło niebezpieczeństwa. Pakunek, był czysty, chociaż wciąż kryła się w nim tajemnicza zawartość - Mówiłem, że możesz odejść - powtórzył, marszcząc gniewnie brwi. Odwrócił głowę, ale natrafił nie tylko na obecność Kima, ale i na zbliżającego się Longbottoma - zabierz go stąd - zdążył tylko powiedzieć, nim młodszy auror wyprowadził wiercącego się pijaczka, który uparcie próbował dostrzec coś zza pleców aurora. Ekipa zdążyła się pojawić, a cienie poruszających się w półmroku aurorów, zapowiedziały przybycie koniecznych posiłków. Znalezisko okazało się częścią uciętej ręki, zdecydowanie należącego do kogoś innego, niż znaleziony w lunaparku denat. Musieli znaleźć resztę. Sprawa przybierała coraz bardziej, zaskakujący obrót.
zt.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
14.04.1957.
Sowy przylatywały do niego często, stąd nie podejrzewał żadnej intrygi, kiedy do jego okna w rezydencji podleciała jedna z nich i wręczyła mu list. Pogłaskał ją nawet po białej główce i dał jej przekąskę na dalszą drogę, bo wydawała mu się przyjazna i kochana… List jednak czekał godzinę na otwarcie, bo w tym czasie usłyszał wołanie z korytarza. Ciotka Fellona potrzebowała pomocy, więc chciał jej udzielić. Dopiero po godzinie wrócił do pokoju i ponownie przysiadł nad biurkiem i listem. Otworzył go… i wyraźnie stracił kontrolę nad sobą.
Pierwsze co odczuł to przyjemny zapach rakiji gruszkowej, który uderzył w jego nozdrza, ale też i zapach ognistej Ogdena (choć była to ognista nie produkowana przez Macmillanów, to Anthony mimo wszystko ją uwielbiał)… oraz wrzosy. Był to naprawdę przyjemny zapach, a on nawet nie zauważył, że znalazł się pod działaniem amortencji. Czym prędzej otworzył więc kopertę i przeczytał treść listu, która była krótka, ale wywołała w nim tyle emocji, że przeczytał na jednym tchu. Krótki wierszyk sprawiło, że zupełnie zapomniał, że przecież niedługo miał się odbyć ślub, że miał narzeczoną, którą kochał ponad życie, że przecież nie powinien zachowywać się w taki sposób. Ale nie potrafił się kontrolować, kiedy był pod kontrolą amortencji, o której w ogóle nie wiedział.
Musiał się wystroić na to wyjątkowo tajemnicze, ale i romantyczne spotkanie. Nie mógł jednak przesadzać, bo przecież mieli spotkać się w lunaparku. Ograniczył się więc do błękitnej koszuli, granatowego garnituru i czarnego płaszcza. Włosy porządnie uczesał. Nawet nie sięgnął po alkohol, nie chcąc zawieść tajemnicznego wielbiciela. Rodzina jedynie dziwnie przyglądała się jego zachowaniu. Zapewne myśleli, że umówił się z narzeczoną albo miał ważne spotkanie dotyczące ślubu. Ile się mylili! Nie pytali jednak o nic, a Anthony zgodnie ze wskazówkami na załączonym bileciku wyszedł z domu, by zdążyć dotrzeć na czas do miejsca, które zostało wskazane.
Odległość między Puddlemere a Cliodną była wielka, ale nie była dla niego przeszkodą. Kiedy jednak dotarł do miejsca, okazało się że lunapark był zamknięty i działał od maja. Nie był pewien gdzie powinien stanąć, żeby zostać zauważonym. Czy ta osoba go poznawała? Anthony zaczekał więc przed bramą i zaczął rozglądać się za osobą, która tak piękne skreśliła niemu miłosny wierszyk. Czy powinien tego kogoś uściskać? Zachowywać się normalnie? Może poczęstować tego kogoś swoją whisky z piersiówki? Jak? Przeczesał jeszcze dłońmi włosy. Czekał ze zniecierpliwieniem na tę osobę.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/14 kwietnia 1957
Było coś przedziwnego w tym liście. Nie tylko to, że ostatnimi czasy była kompletnie zapomniana, jakby ludzie wciąż nie mogli przyzwyczaić się do jej obecności i ich mózgi już na stałe zakatalogowały ją w niebycie - było to irytujące, toteż widok sowy (nawet kompletnie obcej) wywołał w niej poczucie ulgi i nie zwlekała długo z odpieczętowaniem zwitku pergaminu, dając się zwieść zapachowi najlepszego, francuskiego szampana, goździkom przywodzących na myśl rodzinny dom i mokrej trawie, która przywoływała wspomnienia nie tylko ze szkolnych lat, ale też z adrenaliny na boiskowej murawie. Selina nigdy nie czuła tak czystego podekscytowania, tak krystalicznej radości i motylów w brzuchu - cóż, a przynajmniej od tak dawna, że już nie pamiętała jak to jest. Wypychała z głowy swoją zrzędliwą część, nie pozwalając jej dojść do głosu - ta i tak uparcie zostawała w miejscu i wyzywała ją od najgorszych, ale zdołała już przywyknąć do takiego stanu rzeczy. Bo... naprawdę... Zbyt długo kotłowała się w jakimś gąszczu skomplikowanych myśli, jakby na siłę odpychała wszystko co proste i naturalne - a właśnie takie było zjawienie się jak na zawołanie, na czas (no dobrze, odrobinę spóźniona, wszak odkąd z taką niechęcią tyka się różdżki wszystko zajmuje dużo więcej czasu i okazuje się, że wcale nie jest to takie łatwe - jak mugole to robią na co dzień?!). Podniecenie wrzące w jej wnętrznościach nie przyjmowało jakiegokolwiek strachu przed wieczornym spotkaniem z nieznajomym (wszak ukochanym!) w opuszczonym, zamkniętym lunaparku (miał się otwierać dopiero za miesiąc). Wiatr, który przebiegł jej po karku wywołał dreszcze, włosy na ciele stały dęba, jakby były jedynym trzeźwym członkiem załogi na tym tonącym statku, zaś oczy zainteresowanej szukały w emocji pełnej zaaferowania obiektu swoich (przyszłych) westchnień, pozostawiając krytyczne myślenie w chwili, w której podejrzana sowa zastukała do jej okna - od tamtej chwili w jej głowie nie kiełkowała żadna inna myśl prócz niecierpliwości (i uszczypliwych uwag drugiego pasażera).
Droga z Elizabeth Walk była długa, przeszła ją pieszo, nie ufając wciąż teleportacji. Poza tym lubiła w chwilach silnych emocji poczuć je w nogach - zmęczyć się, nieco otępić i zelżyć ich moc, podświadomie wiedząc, że targana impulsami nie działa najrozsądniej - zwłaszcza na takich płaszczyznach, jakim było zauroczenie.
Widok wysokiej, męskiej sylwetki sprawił, że zabiło jej szybciej serce - a może utrzymywało wciąż takie tempo od szybkiego marszu? Nie obchodziło ją to, zbyt długo czekała - dlaczego miłość zawsze oznaczała cierpienia?! Przyspieszyła kroku, niemalże przyspieszając do biegu, jakby się bała, że jej ukochany za chwilę odejdzie, speszony jej spóźnieniem.
...to nie on...
Zatrzymała się, zdziwiona szeptem w głowie - przyzwyczajona była do tego, że był mocniejszy, nie dawał się nie słyszeć, a tu... był niemalże nieśmiały. Zwolniła, prawie przystając. Nasłuchiwała, jakby jednak głos miał nadchodzić z zewnątrz. Szybko jednak rozproszyła ją postać przed nią, gdy w końcu uchwyciła jego spojrzenie.
Miał zielone oczy. A może niebieskie?
Coś w jej środku zawyło rozpaczliwie, ale schowane było gdzieś daleko, powtarzając szaleńczo, jak mantrę "to nie te, to nie te...". Ignorowała to - nie miało żadnego sensu.
Przesuwała wolno, pożądliwie wzrokiem po jego twarzy, jakby pożerając każdy szczegół. Przymknęła oczy, wdychając głęboko powietrze, jakby w głowie już smakowała jego mięso - miała jednak nadzieję, że nie był słodki, wolała kwas lub gorycz - czyli to samo, z czego sama była ulepiona. Nozdrzami starała się wciągnąć jego zapach w płuca i zostawić go tam na wieki, napawając się wonią, która doprowadzała jej krew do wrzenia. Z trudem trzymała ręce przy sobie, niemalże czując, jak ją swędzą od bezczynności.
-Kim jesteś?-chyba jeszcze nikt nie słyszał tak czułego wydania głosu Lovegood, a jej oczy dawno nie wyrażały tak szczerego zagubienia i ufności.-Nie sądziłam, że kiedykolwiek...-przerwała, nie mogąc przestać na niego patrzeć, jakby coś ją przyciągało niczym magnes.-...na Merlina, nie jesteś dokładnie...-...Apollem? Tym, czego się spodziewałaś?-zapytał złośliwy głos, ale zgasiła go szybko niecierpliwym kliknięciem języka.
Rozejrzała się nerwowo, nie mogąc zbyt wiele powiedzieć o swoim obiekcie zainteresowania, co ją frustrowało aż nadto.-Musisz być niecodzienny skoro postanowiłeś się tutaj ze mną spotkać.-zauważyła, wszak zamknięty lunapark był idealną scenerią pod opowieść z dreszczykiem.-Powiedz mi o sobie wszystko.-zażądała na wydechu, nie mając zamiaru się krygować w swojej rosnącej obsesji.
Być może Selina Lovegood właśnie przechodziła transformację w modliszkę i napotkała akurat swoją ofiarę...?
Było coś przedziwnego w tym liście. Nie tylko to, że ostatnimi czasy była kompletnie zapomniana, jakby ludzie wciąż nie mogli przyzwyczaić się do jej obecności i ich mózgi już na stałe zakatalogowały ją w niebycie - było to irytujące, toteż widok sowy (nawet kompletnie obcej) wywołał w niej poczucie ulgi i nie zwlekała długo z odpieczętowaniem zwitku pergaminu, dając się zwieść zapachowi najlepszego, francuskiego szampana, goździkom przywodzących na myśl rodzinny dom i mokrej trawie, która przywoływała wspomnienia nie tylko ze szkolnych lat, ale też z adrenaliny na boiskowej murawie. Selina nigdy nie czuła tak czystego podekscytowania, tak krystalicznej radości i motylów w brzuchu - cóż, a przynajmniej od tak dawna, że już nie pamiętała jak to jest. Wypychała z głowy swoją zrzędliwą część, nie pozwalając jej dojść do głosu - ta i tak uparcie zostawała w miejscu i wyzywała ją od najgorszych, ale zdołała już przywyknąć do takiego stanu rzeczy. Bo... naprawdę... Zbyt długo kotłowała się w jakimś gąszczu skomplikowanych myśli, jakby na siłę odpychała wszystko co proste i naturalne - a właśnie takie było zjawienie się jak na zawołanie, na czas (no dobrze, odrobinę spóźniona, wszak odkąd z taką niechęcią tyka się różdżki wszystko zajmuje dużo więcej czasu i okazuje się, że wcale nie jest to takie łatwe - jak mugole to robią na co dzień?!). Podniecenie wrzące w jej wnętrznościach nie przyjmowało jakiegokolwiek strachu przed wieczornym spotkaniem z nieznajomym (wszak ukochanym!) w opuszczonym, zamkniętym lunaparku (miał się otwierać dopiero za miesiąc). Wiatr, który przebiegł jej po karku wywołał dreszcze, włosy na ciele stały dęba, jakby były jedynym trzeźwym członkiem załogi na tym tonącym statku, zaś oczy zainteresowanej szukały w emocji pełnej zaaferowania obiektu swoich (przyszłych) westchnień, pozostawiając krytyczne myślenie w chwili, w której podejrzana sowa zastukała do jej okna - od tamtej chwili w jej głowie nie kiełkowała żadna inna myśl prócz niecierpliwości (i uszczypliwych uwag drugiego pasażera).
Droga z Elizabeth Walk była długa, przeszła ją pieszo, nie ufając wciąż teleportacji. Poza tym lubiła w chwilach silnych emocji poczuć je w nogach - zmęczyć się, nieco otępić i zelżyć ich moc, podświadomie wiedząc, że targana impulsami nie działa najrozsądniej - zwłaszcza na takich płaszczyznach, jakim było zauroczenie.
Widok wysokiej, męskiej sylwetki sprawił, że zabiło jej szybciej serce - a może utrzymywało wciąż takie tempo od szybkiego marszu? Nie obchodziło ją to, zbyt długo czekała - dlaczego miłość zawsze oznaczała cierpienia?! Przyspieszyła kroku, niemalże przyspieszając do biegu, jakby się bała, że jej ukochany za chwilę odejdzie, speszony jej spóźnieniem.
...to nie on...
Zatrzymała się, zdziwiona szeptem w głowie - przyzwyczajona była do tego, że był mocniejszy, nie dawał się nie słyszeć, a tu... był niemalże nieśmiały. Zwolniła, prawie przystając. Nasłuchiwała, jakby jednak głos miał nadchodzić z zewnątrz. Szybko jednak rozproszyła ją postać przed nią, gdy w końcu uchwyciła jego spojrzenie.
Miał zielone oczy. A może niebieskie?
Coś w jej środku zawyło rozpaczliwie, ale schowane było gdzieś daleko, powtarzając szaleńczo, jak mantrę "to nie te, to nie te...". Ignorowała to - nie miało żadnego sensu.
Przesuwała wolno, pożądliwie wzrokiem po jego twarzy, jakby pożerając każdy szczegół. Przymknęła oczy, wdychając głęboko powietrze, jakby w głowie już smakowała jego mięso - miała jednak nadzieję, że nie był słodki, wolała kwas lub gorycz - czyli to samo, z czego sama była ulepiona. Nozdrzami starała się wciągnąć jego zapach w płuca i zostawić go tam na wieki, napawając się wonią, która doprowadzała jej krew do wrzenia. Z trudem trzymała ręce przy sobie, niemalże czując, jak ją swędzą od bezczynności.
-Kim jesteś?-chyba jeszcze nikt nie słyszał tak czułego wydania głosu Lovegood, a jej oczy dawno nie wyrażały tak szczerego zagubienia i ufności.-Nie sądziłam, że kiedykolwiek...-przerwała, nie mogąc przestać na niego patrzeć, jakby coś ją przyciągało niczym magnes.-...na Merlina, nie jesteś dokładnie...-...Apollem? Tym, czego się spodziewałaś?-zapytał złośliwy głos, ale zgasiła go szybko niecierpliwym kliknięciem języka.
Rozejrzała się nerwowo, nie mogąc zbyt wiele powiedzieć o swoim obiekcie zainteresowania, co ją frustrowało aż nadto.-Musisz być niecodzienny skoro postanowiłeś się tutaj ze mną spotkać.-zauważyła, wszak zamknięty lunapark był idealną scenerią pod opowieść z dreszczykiem.-Powiedz mi o sobie wszystko.-zażądała na wydechu, nie mając zamiaru się krygować w swojej rosnącej obsesji.
Być może Selina Lovegood właśnie przechodziła transformację w modliszkę i napotkała akurat swoją ofiarę...?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z nieokreśloną ekscytacją oczekiwał pojawienia się tajemniczego wielbiciela. Oczekiwał, że będzie to kobieta, bo kto inny mógłby to być? Nie potrafił jednak wyjaśnić dlaczego tak bardzo chciał zobaczyć osobę, która wysłała mu skromny, ale wyjątkowo uderzający w jego uczucia liścik. Zapach whisky, rakiji i wrzosów wciąż zdawał się utrzymywać wokół niego, mamił go i sprawiał, że nie potrafił usiedzieć na jednym miejscu. Serce chciało niemalże wyskoczyć z jego klatki piersiowej. Wciąż jednak nie widział na horyzoncie tej, która do niego napisała. W myślach z kolei powtarzał sobie krótki, ale uroczy wierszyk.
Czekanie przy bramie było z kolei czystą katuszą, choć w rzeczywistości nie trwało ono tak długo. Stał przy zamkniętej bramie i zastanawiał się czy aby na pewno pojawił się na odpowiednim miejscu. A co jeżeli wielbicielka miała się nie pojawić? Dlaczego przez moment, kiedy o tym pomyślał, poczuł ogromne ukłucie w klatce piersiowej i zawód, może nawet strach? Chciał poznać tę osobę, chciał ją zobaczyć. Rozglądał się wyraźnie zrozpaczony faktem, że czekał przecież minutę lub pięć, a jej jeszcze nie było.
Wtedy dopiero ją zobaczył. Miał wrażenie, że skądś ją poznawał, ale nie wiedział skąd, że umysł na chwilę mu się zatracił i nie potrafił sobie niczego przypomnieć. Pierwsze co zwróciło jego uwagę to złociste włosy. Wstrzymał chyba oddech. Każdy jej krok w jego stronę był dla niego ogromnym przeżyciem. Znowu poczuł dziwne ukłucie w klatce piersiowej. Miał wrażenie, że uderzył w niego piorun, a uczucie to było tym większe, im więcej szczegółów dostrzegał w czarownicy, którą dostrzegł. Naprawdę, nie spodziewał się dostrzec tak pięknej kobiety w swoim życiu (a w każdym razie piękno Rii zostało przesłonięte i odsunięte na bok ze względu na działanie amortencji). Te oczy, ta sylwetka… Jej głos był czuły, łagodny, a on nigdy nie miał okazji spotkać się z czymś równie przyjemnym dla ucha. Nawet głośne przyśpiewki na meczu Quidditcha nie sprawiały, że czuł się tak bardzo podekscytowany.
I wtedy poczuł drugi strach. Nagle przejął się tym, co mogła pomyśleć na jego widok. Był przejęty jej opinią. Czy myślała o nim dobrze? Czy aby na pewno zachwycił ją swoją osobą? Czy zauważyła blask w jego oczach tak samo jak on dostrzegł w jej?
– Ja… – zaczął, ale przerwał, wyraźnie zbity z tropu. Chciał odpowiedzi na swoje pytania. Kobieta była dla niego kompletną zagadką, która wyraźnie go onieśmielała. Nie wiedział jak odbierać jej przerwane zdania. Czy na pewno była zadowolą z tym, co widziała? Czy może ją rozczarował? Nie rozumiał też jak rozumieć jej słowa o miejscu spotkania. Przecież to ona je wybrała, prawda? A może chciała, żeby to on wyszedł na organizatora tego spotkania? Może powinien się tak zachować? – Jest tutaj takie jedno miejsce – stwierdził w końcu i wskazał dwoma palcami w stronę jednej z atrakcji lunaparku. Nie miał jednak na myśli jej, choć wizja wkradnięcia się do zamkniętego lunaparku wydawała mu się równie ekscytująca, co widok czarownicy, która go onieśmielała. Był jednak wyjątkowo szczęśliwy, że ją spotkał, a na jego twarzy pojawił się dawny, przyjemny i trochę głupkowaty uśmiech. Uśmiech, którego dawno nie używał. Jeżeli dobrze pamiętał w pobliżu powinna być plaża. – Widok morza o tej godzinie jest na pewno wyjątkowy – dodał, chcą wyjaśnić, co miał na myśli.
Czy mógł ją chwycić za dłoń? Miał taką nadzieję, bo właśnie to zrobił. Wpadł na idealny pomysł, a było nim dotarcie do plaży, a także przeprowadzenie jej przez lunapark. Nikt nie mógł go powstrzymać. Wpierw jednak rozejrzał się za potencjalnymi świadkami. Wyciągnął różdżkę, skierował ją w stronę kłódki i wypowiedział zaklęcie, które (jak miał nadzieję) miało im ułatwić możliwość wtargnięcia do lunaparku:
– Opowiem tobie wszystko po kolei. Sezam Materio.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Czekanie przy bramie było z kolei czystą katuszą, choć w rzeczywistości nie trwało ono tak długo. Stał przy zamkniętej bramie i zastanawiał się czy aby na pewno pojawił się na odpowiednim miejscu. A co jeżeli wielbicielka miała się nie pojawić? Dlaczego przez moment, kiedy o tym pomyślał, poczuł ogromne ukłucie w klatce piersiowej i zawód, może nawet strach? Chciał poznać tę osobę, chciał ją zobaczyć. Rozglądał się wyraźnie zrozpaczony faktem, że czekał przecież minutę lub pięć, a jej jeszcze nie było.
Wtedy dopiero ją zobaczył. Miał wrażenie, że skądś ją poznawał, ale nie wiedział skąd, że umysł na chwilę mu się zatracił i nie potrafił sobie niczego przypomnieć. Pierwsze co zwróciło jego uwagę to złociste włosy. Wstrzymał chyba oddech. Każdy jej krok w jego stronę był dla niego ogromnym przeżyciem. Znowu poczuł dziwne ukłucie w klatce piersiowej. Miał wrażenie, że uderzył w niego piorun, a uczucie to było tym większe, im więcej szczegółów dostrzegał w czarownicy, którą dostrzegł. Naprawdę, nie spodziewał się dostrzec tak pięknej kobiety w swoim życiu (a w każdym razie piękno Rii zostało przesłonięte i odsunięte na bok ze względu na działanie amortencji). Te oczy, ta sylwetka… Jej głos był czuły, łagodny, a on nigdy nie miał okazji spotkać się z czymś równie przyjemnym dla ucha. Nawet głośne przyśpiewki na meczu Quidditcha nie sprawiały, że czuł się tak bardzo podekscytowany.
I wtedy poczuł drugi strach. Nagle przejął się tym, co mogła pomyśleć na jego widok. Był przejęty jej opinią. Czy myślała o nim dobrze? Czy aby na pewno zachwycił ją swoją osobą? Czy zauważyła blask w jego oczach tak samo jak on dostrzegł w jej?
– Ja… – zaczął, ale przerwał, wyraźnie zbity z tropu. Chciał odpowiedzi na swoje pytania. Kobieta była dla niego kompletną zagadką, która wyraźnie go onieśmielała. Nie wiedział jak odbierać jej przerwane zdania. Czy na pewno była zadowolą z tym, co widziała? Czy może ją rozczarował? Nie rozumiał też jak rozumieć jej słowa o miejscu spotkania. Przecież to ona je wybrała, prawda? A może chciała, żeby to on wyszedł na organizatora tego spotkania? Może powinien się tak zachować? – Jest tutaj takie jedno miejsce – stwierdził w końcu i wskazał dwoma palcami w stronę jednej z atrakcji lunaparku. Nie miał jednak na myśli jej, choć wizja wkradnięcia się do zamkniętego lunaparku wydawała mu się równie ekscytująca, co widok czarownicy, która go onieśmielała. Był jednak wyjątkowo szczęśliwy, że ją spotkał, a na jego twarzy pojawił się dawny, przyjemny i trochę głupkowaty uśmiech. Uśmiech, którego dawno nie używał. Jeżeli dobrze pamiętał w pobliżu powinna być plaża. – Widok morza o tej godzinie jest na pewno wyjątkowy – dodał, chcą wyjaśnić, co miał na myśli.
Czy mógł ją chwycić za dłoń? Miał taką nadzieję, bo właśnie to zrobił. Wpadł na idealny pomysł, a było nim dotarcie do plaży, a także przeprowadzenie jej przez lunapark. Nikt nie mógł go powstrzymać. Wpierw jednak rozejrzał się za potencjalnymi świadkami. Wyciągnął różdżkę, skierował ją w stronę kłódki i wypowiedział zaklęcie, które (jak miał nadzieję) miało im ułatwić możliwość wtargnięcia do lunaparku:
– Opowiem tobie wszystko po kolei. Sezam Materio.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 23.02.20 14:27, w całości zmieniany 2 razy
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Irytujące poczucie niepewności (sic!) i ekscytacji wirowało zawzięcie w ciasnym uścisku, może nawet dramatycznym krokiem wystukiwały kroki do tanga na jej nerwach, z każdym tupnięciem sprawiając, że spinała się; dziwnie neurotyczna, niespokojna, popędliwa. Czuła, jakby niósł ją wróżkowy pył, jakby zamieniła się w Wandę, która gnała poznać swego Piotrusia Pana (stojący przed nią mężczyzna wstępnie pasował jej do tego rysopisu). Była dziwnie lekka, beztroska, pusta, jakby jej myśli ograniczały się do jednej, prostej myśli.
Mój ci on! - westchnęła do siebie w głowie, zbyt pochłonięta własnym wyobrażeniem o swoim ukochanym, by dać się zniechęcić brakiem odpowiedzi na zadane przez nią pytanie czy też faktem, że wciąż nie znała jego tożsamości - te wszystkie sprawy schodziły na dalszy plan, wszak istotne było tylko to, że był obok niej - oddany, przejęty, przypominający jej samotnego szczeniaczka, który z ufnością podążył by za nią do domu. Czy mogła chcieć czegoś więcej?
Enigmatyczny. - zauważył kpiąco drugi głos, ale z łatwością przekuła to w: -Taki tajemniczy.-powiedziała szybko, zagłuszając samą siebie, by znów móc skupić się w całości na swoim towarzyszu - nie miała ochoty tracić ani chwili na cokolwiek innego. Może mogła przekuć swój nowy obiekt zainteresowań na pełnoetatowe zajęcie? No, a przynajmniej wypełniające jej większość dnia?
Bliskość mężczyzny była upajająca - na tyle, że wciąż nie zwracała uwagi na jego dukanie i nieśmiałość, co w normalnych warunkach wrzuciłaby już dawno na ruszt. Teraz jednak topiła się w jego spojrzeniu, z zaskoczeniem zauważając, że jego wyjątkowo mało inteligentny wyraz twarzy (uśmiechał się trochę jak Benjamin zanim jeszcze wylądował w rynsztoku i był kompletnie nieświadomym, zaangażowanym we własne sprawy dupkiem - zaskakujące, że mimo wszystko pasował do niego przymiotnik przyjemny) dodawał mu uroku - było w tym coś szczerego, prawdziwego i rozbrajającego. Pewnie na innych ludzi działał w ten sposób, że zarażał. Selinę Lovegood toczyła jednak inna choroba, która nie dawała miejsca już na nic innego. Wirus rozpalał ją do czerwoności, powodował duszności (jak inaczej nazwać te urywane oddechy?), bóle brzucha i słabość dolnych kończyn. Trawiło ją to od środka i za nic nie mogła zwalczyć. Każda komórka ciała wyrażała tkliwość, skóra niemalże piekła. A jej jedyne remedium stało przed nią, zdając się kompletnie nie zdawać sprawy ze swojej istoty.
Nie chciała oglądać morza, nie chciała też, by on oglądał morze - po co cokolwiek miało ich rozpraszać? Miała zaprotestować, może nawet tupnąć nogą albo zwyczajnie trzepnąć go przez głowę, obezwładnić i zaciągnąć nieprzytomnego do swojego mieszkania - to ostatnie musiała rozważyć, bo było całkiem ciekawą opcją. Zanim jednak zdołała wykonać jakikolwiek ruch, zdrętwiała, jakby poraził ją prąd, kiedy ich dłonie się ze sobą zetknęły. Nigdy nie sądziła, że w tak małych gestach drzemie tak ogromna moc - a tu proszę! -Zakazuję ci mnie kiedykolwiek puścić.-zawyrokowała na wydechu, by moment później ścisnąć mocno jego rękę - z przestrachem - gdy wyciągnął różdżkę i rzucił zaklęcie. Przymknęła machinalnie oczy, wciąż unikając magii jak ognia, jakby się bała, że ją ponownie pochłonie lub wyrządzi inną krzywdę. Uchyliła powieki jak na komendę, rozległ się głośny brzdęk, kłódka spadła na ziemię, a brama stanęła przed nimi otworem.
Wolno obróciła głowę w stronę Macmillana, patrząc na niego zupełnie inaczej - z całkiem innym rodzajem podziwu. Jakby się tego nie spodziewała. Mógł być spełnieniem jej snów, ale wciąż - branie spraw we własne ręce przez mężczyznę? Wow. Jakby urodził się na jej oczach całkiem nowy gatunek. -Powiedz mi też, że jesteś prawdziwy.-w normalnych warunkach to byłby żart, ale Selina nie była w nie najlepsza, o ile nie ociekały złośliwością.
Nie mogła pozwolić na to, by patrzył na nią tak, jak na każdą inną kobietę. Dlatego przejęła inicjatywę. Zanim sam nadał kierunek, pociągnęła go silnie (no cóż) za sobą, łagodząc niezbyt kobiecą postawę uśmiechem, gdy na moment obejrzała się za siebie. Nie potrzebowała jego kierownictwa, by dotrzeć na diabelski młyn - bez wątpienia jednak niezbędne jej było jego towarzystwo, toteż zwolniła, gdy zdała sobie sprawę, że szybkim tempem stworzyła między nimi dystans i nawet most zbudowany z ich złączonych rąk nie był wystarczający! Wtuliła się niezgrabnie w jego ramię, zauważając, że miłość sprawia, iż człowiek musi pójść na wiele ustępstw - nawet komfort spaceru jest dużo mniejszy (od zawsze łokcie wykonują tyle ruchów?), bo ciężko wypracować wspólny rytm, by skoordynować się z motoryką drugiego ciała.-Więc?-zapytała neutralnie, zastanawiając się w jaki konkretnie sposób jej kuzynka tak sprawnie uwodziła mężczyzn. Czy to zerkanie z ukradka? Pozorowanie braku zainteresowania? A może sposób na marchewkę na wędce? Wodzenie za nos? Och, ale czy naprawdę było to takie ważne przy prawdziwym uczuciu?-Od czego zaczniesz?-uniosła jedną brew, chwilowo stwierdzając, że jakakolwiek taktyka będzie ujmować jej czci.-Być może od tego, po kim odziedziczyłeś swój nos?-miało być zabawnie i zaczepnie, zzezowała nawet na wspomnianą część ciała, by zastąpić mu drogę i palcem wyrysować kontur jego profilu. Początkowo w figlarnym, nieco psotnym geście, jednak w momencie zatrzymania się na łuku kupidyna, w niechybnej bliskości obcych warg, spoważniała, zatrzymując się w pół ruchu.
Mój ci on! - westchnęła do siebie w głowie, zbyt pochłonięta własnym wyobrażeniem o swoim ukochanym, by dać się zniechęcić brakiem odpowiedzi na zadane przez nią pytanie czy też faktem, że wciąż nie znała jego tożsamości - te wszystkie sprawy schodziły na dalszy plan, wszak istotne było tylko to, że był obok niej - oddany, przejęty, przypominający jej samotnego szczeniaczka, który z ufnością podążył by za nią do domu. Czy mogła chcieć czegoś więcej?
Enigmatyczny. - zauważył kpiąco drugi głos, ale z łatwością przekuła to w: -Taki tajemniczy.-powiedziała szybko, zagłuszając samą siebie, by znów móc skupić się w całości na swoim towarzyszu - nie miała ochoty tracić ani chwili na cokolwiek innego. Może mogła przekuć swój nowy obiekt zainteresowań na pełnoetatowe zajęcie? No, a przynajmniej wypełniające jej większość dnia?
Bliskość mężczyzny była upajająca - na tyle, że wciąż nie zwracała uwagi na jego dukanie i nieśmiałość, co w normalnych warunkach wrzuciłaby już dawno na ruszt. Teraz jednak topiła się w jego spojrzeniu, z zaskoczeniem zauważając, że jego wyjątkowo mało inteligentny wyraz twarzy (uśmiechał się trochę jak Benjamin zanim jeszcze wylądował w rynsztoku i był kompletnie nieświadomym, zaangażowanym we własne sprawy dupkiem - zaskakujące, że mimo wszystko pasował do niego przymiotnik przyjemny) dodawał mu uroku - było w tym coś szczerego, prawdziwego i rozbrajającego. Pewnie na innych ludzi działał w ten sposób, że zarażał. Selinę Lovegood toczyła jednak inna choroba, która nie dawała miejsca już na nic innego. Wirus rozpalał ją do czerwoności, powodował duszności (jak inaczej nazwać te urywane oddechy?), bóle brzucha i słabość dolnych kończyn. Trawiło ją to od środka i za nic nie mogła zwalczyć. Każda komórka ciała wyrażała tkliwość, skóra niemalże piekła. A jej jedyne remedium stało przed nią, zdając się kompletnie nie zdawać sprawy ze swojej istoty.
Nie chciała oglądać morza, nie chciała też, by on oglądał morze - po co cokolwiek miało ich rozpraszać? Miała zaprotestować, może nawet tupnąć nogą albo zwyczajnie trzepnąć go przez głowę, obezwładnić i zaciągnąć nieprzytomnego do swojego mieszkania - to ostatnie musiała rozważyć, bo było całkiem ciekawą opcją. Zanim jednak zdołała wykonać jakikolwiek ruch, zdrętwiała, jakby poraził ją prąd, kiedy ich dłonie się ze sobą zetknęły. Nigdy nie sądziła, że w tak małych gestach drzemie tak ogromna moc - a tu proszę! -Zakazuję ci mnie kiedykolwiek puścić.-zawyrokowała na wydechu, by moment później ścisnąć mocno jego rękę - z przestrachem - gdy wyciągnął różdżkę i rzucił zaklęcie. Przymknęła machinalnie oczy, wciąż unikając magii jak ognia, jakby się bała, że ją ponownie pochłonie lub wyrządzi inną krzywdę. Uchyliła powieki jak na komendę, rozległ się głośny brzdęk, kłódka spadła na ziemię, a brama stanęła przed nimi otworem.
Wolno obróciła głowę w stronę Macmillana, patrząc na niego zupełnie inaczej - z całkiem innym rodzajem podziwu. Jakby się tego nie spodziewała. Mógł być spełnieniem jej snów, ale wciąż - branie spraw we własne ręce przez mężczyznę? Wow. Jakby urodził się na jej oczach całkiem nowy gatunek. -Powiedz mi też, że jesteś prawdziwy.-w normalnych warunkach to byłby żart, ale Selina nie była w nie najlepsza, o ile nie ociekały złośliwością.
Nie mogła pozwolić na to, by patrzył na nią tak, jak na każdą inną kobietę. Dlatego przejęła inicjatywę. Zanim sam nadał kierunek, pociągnęła go silnie (no cóż) za sobą, łagodząc niezbyt kobiecą postawę uśmiechem, gdy na moment obejrzała się za siebie. Nie potrzebowała jego kierownictwa, by dotrzeć na diabelski młyn - bez wątpienia jednak niezbędne jej było jego towarzystwo, toteż zwolniła, gdy zdała sobie sprawę, że szybkim tempem stworzyła między nimi dystans i nawet most zbudowany z ich złączonych rąk nie był wystarczający! Wtuliła się niezgrabnie w jego ramię, zauważając, że miłość sprawia, iż człowiek musi pójść na wiele ustępstw - nawet komfort spaceru jest dużo mniejszy (od zawsze łokcie wykonują tyle ruchów?), bo ciężko wypracować wspólny rytm, by skoordynować się z motoryką drugiego ciała.-Więc?-zapytała neutralnie, zastanawiając się w jaki konkretnie sposób jej kuzynka tak sprawnie uwodziła mężczyzn. Czy to zerkanie z ukradka? Pozorowanie braku zainteresowania? A może sposób na marchewkę na wędce? Wodzenie za nos? Och, ale czy naprawdę było to takie ważne przy prawdziwym uczuciu?-Od czego zaczniesz?-uniosła jedną brew, chwilowo stwierdzając, że jakakolwiek taktyka będzie ujmować jej czci.-Być może od tego, po kim odziedziczyłeś swój nos?-miało być zabawnie i zaczepnie, zzezowała nawet na wspomnianą część ciała, by zastąpić mu drogę i palcem wyrysować kontur jego profilu. Początkowo w figlarnym, nieco psotnym geście, jednak w momencie zatrzymania się na łuku kupidyna, w niechybnej bliskości obcych warg, spoważniała, zatrzymując się w pół ruchu.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chciał uszanować każdą jej prośbę, choćby była najbardziej wymagającą. Gdyby tylko powiedziała, żeby pojechał na drugi koniec Wielkiej Brytanii – zrobiłby to bez wahania. Przypominał trochę wiernego wasala, który nie miałby prawa odmówić w żadnej kwestii. Bez wahania więc zareagował na jej żądanie, a właściwie rozkaz i mocniej ścisnął jej dłoń. Nie mógł pozwolić na możliwość rozplecenia ich dłoni. Na jego twarzy pojawił się (ostatnio coraz rzadziej widziany) szeroki i szczery uśmiech, który przypominał o dawnym, szczęśliwym Macmillanie sprzed wielu lat; o Macmillanie który pierwszy raz w życiu się zakochał; Macmillanie, który niedawno się oświadczył i niedługo miał potwierdzić swoje uczucia przy wielu osobach. Ciągle przyglądał się czarownicy, wobec której czuł niewyobrażalną siłę przyciągania. Nie wiedział nawet kiedy tak właściwie zrozumiał, że nieznajoma czarownica jest tym jedynym prawdziwym pożądaniem w jego życiu.
– Całkiem prawdziwy – przyznał szczerze. Wstrzymał oddech, kiedy ich spojrzenia się zetknęły. Ku swojemu zaskoczeniu pierwszy raz nie poczuł przerażającego i paraliżującego wstydu, a raczej dziwny przypływ emocji i ekscytacji. Pytaniem było to czy ona była prawdziwa? Skąd w ogóle zainteresowała się jego osobą? Dlaczego nie napisała wcześniej? Dlaczego nie spotkali się wcześniej? Zanim jednak zdecydował się na jakikolwiek krok, to ona przejęła inicjatywę. Nie mógł jej zostawić. Truchtał za nią jak szalony, próbując ją dogonić, nie pozwalając tym samym na zbyt wielki odstęp.
Tak właściwie nie chciał patrzeć na morze. Chciał po prostu znaleźć odpowiednie miejsce, gdzie nikt nie będzie miał prawa podejrzeć ich tajemniczego i zakazanego spotkania. Chciał być pewien, że będą tylko sami, że nikt im nie przeszkodzi. Przy lunaparku nie było jednak żadnej żywej duszy, a on skupił się wyłącznie na śledzeniu swojej wielbicielki, a także na trzymaniu jej pod ramieniem. Byleby tylko go nie puściła. A może to on był teraz jej wielbicielem? Był przekonany, że tak było. Jej siła bardzo mu imponowała. Przypominała mu o tym, że kiedyś i on był w formie. W innym przypadku poczułby się zawstydzony, teraz jednak podziwiał jej silny uścisk. Kiedy z kolei dotarli na diabelski młyn, poczuł się w tym bardziej intymnej sytuacji niż gdyby znaleźli się na plaży. Serce zaczęło bić znacznie szybciej.
Nie wiedział od czego zacząć, bo był zbyt skupiony na jej twarzy, oczach i dłoni, której zabroniła puszczać. A może to te triki, których używała, a których nie dostrzegał? To one pewnie na niego działały. Myślał chwilę, próbując odpowiedzieć jej na zadane pytanie i oderwać się od zbyt długiego wpatrywania się w każdy element jej ciała, który tylko mógł w danej sytuacji dostrzec. Na pewno nie chciał jej urazić, ale nie mógł się powstrzymać.
– Po ojcu – odpowiedział zgodnie z prawdą. Starszy lord Macmillan miał niemal identyczny nos, może jedynie trochę bardziej zakrzywiony? Geny matki jedynie nadały twarzy Anthony’ego bardziej delikatnego uroku; pewnej miękkości. Nie wszystko jednak dało się złagodzić, tak jak na przykład jego żuchwę. To jednak nie było ważne, chyba że czarownica uważała inaczej. Skłonny był odpowiedzieć na każde jej pytanie.
Przecież teraz najważniejsza była ona. Obiecał, że opowie jej o sobie wszystko, chociaż chciał skupić się na niebezpiecznej bliskości między nimi. Jej dotyk na jego twarzy na pewno nie pomagał w zachowaniu się jak na lorda przystało. Ujął jej drugą dłoń, żeby w każdym razie nie przeszkadzała w jeszcze bliższym spotkaniu pomiędzy ich ustami. W pobliżu wciąż czuł niebezpiecznie słodki zapach rakiji z gruszek i (zakazanej) whisky. Ani przez moment nie przeszło mu przez głowę, że zbliżył się do kobiety, której nawet nie znał; że nie postąpił tak odważnie wobec żadnej z przedstawicielek płci pięknej.
– Całkiem prawdziwy – przyznał szczerze. Wstrzymał oddech, kiedy ich spojrzenia się zetknęły. Ku swojemu zaskoczeniu pierwszy raz nie poczuł przerażającego i paraliżującego wstydu, a raczej dziwny przypływ emocji i ekscytacji. Pytaniem było to czy ona była prawdziwa? Skąd w ogóle zainteresowała się jego osobą? Dlaczego nie napisała wcześniej? Dlaczego nie spotkali się wcześniej? Zanim jednak zdecydował się na jakikolwiek krok, to ona przejęła inicjatywę. Nie mógł jej zostawić. Truchtał za nią jak szalony, próbując ją dogonić, nie pozwalając tym samym na zbyt wielki odstęp.
Tak właściwie nie chciał patrzeć na morze. Chciał po prostu znaleźć odpowiednie miejsce, gdzie nikt nie będzie miał prawa podejrzeć ich tajemniczego i zakazanego spotkania. Chciał być pewien, że będą tylko sami, że nikt im nie przeszkodzi. Przy lunaparku nie było jednak żadnej żywej duszy, a on skupił się wyłącznie na śledzeniu swojej wielbicielki, a także na trzymaniu jej pod ramieniem. Byleby tylko go nie puściła. A może to on był teraz jej wielbicielem? Był przekonany, że tak było. Jej siła bardzo mu imponowała. Przypominała mu o tym, że kiedyś i on był w formie. W innym przypadku poczułby się zawstydzony, teraz jednak podziwiał jej silny uścisk. Kiedy z kolei dotarli na diabelski młyn, poczuł się w tym bardziej intymnej sytuacji niż gdyby znaleźli się na plaży. Serce zaczęło bić znacznie szybciej.
Nie wiedział od czego zacząć, bo był zbyt skupiony na jej twarzy, oczach i dłoni, której zabroniła puszczać. A może to te triki, których używała, a których nie dostrzegał? To one pewnie na niego działały. Myślał chwilę, próbując odpowiedzieć jej na zadane pytanie i oderwać się od zbyt długiego wpatrywania się w każdy element jej ciała, który tylko mógł w danej sytuacji dostrzec. Na pewno nie chciał jej urazić, ale nie mógł się powstrzymać.
– Po ojcu – odpowiedział zgodnie z prawdą. Starszy lord Macmillan miał niemal identyczny nos, może jedynie trochę bardziej zakrzywiony? Geny matki jedynie nadały twarzy Anthony’ego bardziej delikatnego uroku; pewnej miękkości. Nie wszystko jednak dało się złagodzić, tak jak na przykład jego żuchwę. To jednak nie było ważne, chyba że czarownica uważała inaczej. Skłonny był odpowiedzieć na każde jej pytanie.
Przecież teraz najważniejsza była ona. Obiecał, że opowie jej o sobie wszystko, chociaż chciał skupić się na niebezpiecznej bliskości między nimi. Jej dotyk na jego twarzy na pewno nie pomagał w zachowaniu się jak na lorda przystało. Ujął jej drugą dłoń, żeby w każdym razie nie przeszkadzała w jeszcze bliższym spotkaniu pomiędzy ich ustami. W pobliżu wciąż czuł niebezpiecznie słodki zapach rakiji z gruszek i (zakazanej) whisky. Ani przez moment nie przeszło mu przez głowę, że zbliżył się do kobiety, której nawet nie znał; że nie postąpił tak odważnie wobec żadnej z przedstawicielek płci pięknej.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyglądała mu się intensywnie - być może nawet niepokojąco, bo nie odrywała wzroku, niemalże świdrowała go na wylot, próbując spić jak najwięcej szczegółów z każdego, choćby najmniejszego drgnięcia mięśni. Pozbawiona była jednak typowej dla siebie niecierpliwości, jakby wyzbyła się na moment tej cechy, pozostawiając frustrację w zamkniętym, niedostępnym pudle i nie sięgała po swoje zwyczajowe techniki prowokacji, by jak najszybciej osiągnąć swój cel i dopaść przeciwnika (rozmówcę), perfekcyjnie tropiąc każdą wadę i możliwy punkt zaczepienia - wszak to słabości najwięcej mówiły o człowieku, prawda?
Prawda mogła być też taka, że działała jak lustro - Macmillan miał w sobie teraz coś spokojnego, niespiesznego, absolutnie czarującego i pełnego takiego... uznania? Nie przepadała nigdy na gentlemanami, uznając ich za niejako ujmę dla własnej wartości (nie potrzebowała, by ktokolwiek jej ustępował miejsca - sama jest w stanie je sobie zająć, dziękuję bardzo!) - teraz jednak nie próbowała z tym walczyć, dając (no, prawie) prowadzić się za rękę.
-Nie miałabym nic przeciwko, gdyby to nie było prawdziwe.-wyznała, zmieniając zdanie i wzruszyła niemalże w łobuzerskim wyrazie ramionami. Czuła się, jakby mogła przenieść teraz jakąś górę. Albo przynajmniej wbiec na jej szczyt. A może to zwyczajnie jakże buntowniczy akt wandalizmu wprowadził ją w taki nastrój? Cóż, była pewna, że mogli narozrabiać nawet więcej - o ile, oczywiście, nikt ich nie złapie! Strach jednak był kompletnie nieosiągalny, wszystko poza nimi było gdzieś totalnie obok - bez znaczenia.
Odrzuciła jakiekolwiek wątpliwości - zatruwały jej tylko niepotrzebnie głowę, a tego miała już zbyt wiele. Bez przerwy ona - lub przeklęty głos w jej chorym umyśle - podważały prawdy, akcje i wszystko, za co się brała. Veto! Co za znaczenie miało, że widziała tego mężczyznę pierwszy raz na oczy? Jej uczucia... Były ważniejsze, prawda?
Uniosła brew, słysząc szczerą odpowiedź. Rozśmieszyło ją to mimowolnie i nie zdążyła się skrygować, pokazując po sobie tą reakcję. Dziwne. -Opowiedz mi o nim.-prawie brzmiała, jakby prosiła, bo mówiła ciszej, jakby wraz ze zmniejszającą się między nimi odległością, sama też malała. Było jednak coś przyjemnego w tym, jak nagle poczuła się zdominowana jego obecnością - abstrakcyjnie, czuła pod skórą jak coś w niej wrzało, ale przekuwała to w ekscytację, jakby zapomniała całkowicie o gniewie.-O sobie.-poprawiła się, nie mogąc się zdecydować. Zmarszczyła brwi, skonfliktowana.
Pozwoliła odciągnąć swoją rękę od jego twarzy, przyglądając się temu gestowi, zaczarowana. Gdyby tylko wiedział ilu mężczyzn rozszarpałaby żywcem za podobną śmiałość - czy też byłby taki odważny? Zahipnotyzowana, nie wnosiła sprzeciwu, odurzona wonią, która budziła w niej same pozytywne skojarzenia. Nie gubiła jego spojrzenia, pozwalając sobie na wspięcie się na palce, zupełnie się nie spiesząc, gdy dystans między nimi się zupełnie zatarł, znikając. Dopiero po chwili poddała się, pozwalając na moment przejąć kontrolę innym zmysłom.
-Dawno nie byłam tak... szczęśliwa.-wyznała szeptem, nie otwierając oczu, jakby bała się, że to zdmuchnie czar, trochę też zaskoczona naiwną szczerością, na jaką się zebrała. To było wszystko... BARDZO nierealne. Ale może mogło takie pozostać? -Nie sądziłam, że to kiedykolwiek będzie możliwe przy mężczyźnie.-niemalże w agresywnym akcie rozchyliła powieki, wyzywając go wzrokiem. Wciągnęła raz jeszcze jego zapach nozdrzami. -Pachniesz... oszałamiająco.-wyznała.
Zmrużyła nieco ślepia, napierając na jego klatkę ich splecionymi dłońmi, z determinacją nalegając by ustąpił i... opadł na ławkę diabelskiego młynu. Dołączyła do niego szybko, niecierpliwie.
Prawda mogła być też taka, że działała jak lustro - Macmillan miał w sobie teraz coś spokojnego, niespiesznego, absolutnie czarującego i pełnego takiego... uznania? Nie przepadała nigdy na gentlemanami, uznając ich za niejako ujmę dla własnej wartości (nie potrzebowała, by ktokolwiek jej ustępował miejsca - sama jest w stanie je sobie zająć, dziękuję bardzo!) - teraz jednak nie próbowała z tym walczyć, dając (no, prawie) prowadzić się za rękę.
-Nie miałabym nic przeciwko, gdyby to nie było prawdziwe.-wyznała, zmieniając zdanie i wzruszyła niemalże w łobuzerskim wyrazie ramionami. Czuła się, jakby mogła przenieść teraz jakąś górę. Albo przynajmniej wbiec na jej szczyt. A może to zwyczajnie jakże buntowniczy akt wandalizmu wprowadził ją w taki nastrój? Cóż, była pewna, że mogli narozrabiać nawet więcej - o ile, oczywiście, nikt ich nie złapie! Strach jednak był kompletnie nieosiągalny, wszystko poza nimi było gdzieś totalnie obok - bez znaczenia.
Odrzuciła jakiekolwiek wątpliwości - zatruwały jej tylko niepotrzebnie głowę, a tego miała już zbyt wiele. Bez przerwy ona - lub przeklęty głos w jej chorym umyśle - podważały prawdy, akcje i wszystko, za co się brała. Veto! Co za znaczenie miało, że widziała tego mężczyznę pierwszy raz na oczy? Jej uczucia... Były ważniejsze, prawda?
Uniosła brew, słysząc szczerą odpowiedź. Rozśmieszyło ją to mimowolnie i nie zdążyła się skrygować, pokazując po sobie tą reakcję. Dziwne. -Opowiedz mi o nim.-prawie brzmiała, jakby prosiła, bo mówiła ciszej, jakby wraz ze zmniejszającą się między nimi odległością, sama też malała. Było jednak coś przyjemnego w tym, jak nagle poczuła się zdominowana jego obecnością - abstrakcyjnie, czuła pod skórą jak coś w niej wrzało, ale przekuwała to w ekscytację, jakby zapomniała całkowicie o gniewie.-O sobie.-poprawiła się, nie mogąc się zdecydować. Zmarszczyła brwi, skonfliktowana.
Pozwoliła odciągnąć swoją rękę od jego twarzy, przyglądając się temu gestowi, zaczarowana. Gdyby tylko wiedział ilu mężczyzn rozszarpałaby żywcem za podobną śmiałość - czy też byłby taki odważny? Zahipnotyzowana, nie wnosiła sprzeciwu, odurzona wonią, która budziła w niej same pozytywne skojarzenia. Nie gubiła jego spojrzenia, pozwalając sobie na wspięcie się na palce, zupełnie się nie spiesząc, gdy dystans między nimi się zupełnie zatarł, znikając. Dopiero po chwili poddała się, pozwalając na moment przejąć kontrolę innym zmysłom.
-Dawno nie byłam tak... szczęśliwa.-wyznała szeptem, nie otwierając oczu, jakby bała się, że to zdmuchnie czar, trochę też zaskoczona naiwną szczerością, na jaką się zebrała. To było wszystko... BARDZO nierealne. Ale może mogło takie pozostać? -Nie sądziłam, że to kiedykolwiek będzie możliwe przy mężczyźnie.-niemalże w agresywnym akcie rozchyliła powieki, wyzywając go wzrokiem. Wciągnęła raz jeszcze jego zapach nozdrzami. -Pachniesz... oszałamiająco.-wyznała.
Zmrużyła nieco ślepia, napierając na jego klatkę ich splecionymi dłońmi, z determinacją nalegając by ustąpił i... opadł na ławkę diabelskiego młynu. Dołączyła do niego szybko, niecierpliwie.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To, że był gentelmanem byłoby pewnie dla niego niekorzystne. Jednak sytuacja mu sprzyjała… i ten nieszczęsny eliksir, o którym nie miał pojęcia. Jego uwaga koncentrowała się tylko na czarownicy, której uroda i aura sprawiała, że zapominał o wszystkim, co dotychczas wydarzyło się w jego życiu. O wszelkim bólu, ale i radości. Dla niej, równie dobrze, mógłby nie być prawdziwy. Jeżeli tylko chciała, mógł być przelotną chwilą. Zrobiłby cokolwiek, co tylko by sobie zażyczyła, choćby miało to być spadanie z przepaści lub wskakiwanie do ognia. Wszystko. Byleby teraz była z nim, byleby tylko teraz go nie zostawiała.
– Cokolwiek tylko sobie zażyczysz – odpowiedział jej, gdy zmieniła zdanie. Miał wrażenie, że pomiędzy nimi, w powietrzu, utrzymywało się dziwnie napięcie. Nie potrafił tego opisać. Nie było to nic nieprzyjemnego. Zdawało mu się, że od każdego jej słowa zależało jego marne życie. Nie miał wątpliwości, że się zakochał i że to uczucie było prawdziwe.
Naprawdę nie wiedział od czego zacząć. Co powinien powiedzieć? Że rozniósł Stonehenge? Że otwarcie sprzeciwił się obecnemu Ministrowi? Że spróbował swoich sił i chciał zabić i Ministra i Voldemorta? Że nienawidzi czarnoksiężników? Nie. To nie było romantyczne. Tak przynajmniej podejrzewał. Nie chciał psuć tego magicznego momentu bycia sam na sam z nią. Może powinien opowiedzieć o swoich wieloletnich podróżach po Wschodniej Europie? A co jeżeli ją to nie interesowało? Co jeżeli nie była typem podróżnika? A może podekscytowany powinien opowiedzieć o tym jak ostatnio Zjednoczeni wykiwali Jastrzębie? O tym ak bardzo kochał kibicować niebiesko-żółtym i jak bardzo kochał Quidditch? Czarownica wydawała mu się znajoma, ale nie potrafił stwierdzić skąd ją znał. Tym bardziej, nie potrafił ją przypasować do Os.
– Mój ojciec był kiedyś zawodnikiem Zjednoczonych – zaczął. Głęboko rozmyślając przez kilka sekund nad tym czy powinien właściwie wspominać swojego ojczulka. – A potem zajął się rodzinnym biznesem, kiedy okazało się, że jest na to trochę za stary – wyjaśnił, uśmiechając się nieśmiało. Lord Macmillan potrafił godzinami opowiadać o wygranych i przegranych meczach, o tym jak należało promować „rodzinną” drużynę Quidditcha i alkoholowy biznes. – A ja… ludzie o mnie różnie mówią – spoważniał na chwilę i złapał jej dłonie. Znalazł dziwną satysfakcję w ich głaskaniu i sprawdzaniu ich miękkości. Uspokajało go to, gdy mówił o swojej przeszłości. W głowie kłębiła się cała masa pytań czy może czarownica coś o nim czytała lub nie. – Jestem jedynie skromnym miłośnikiem Zjednoczonych, wolności i podróży – wyjaśnił. – I miłości – podkreślił na końcu, wdzierając się spojrzeniem w głąb duszy zniewalająco piękniej czarownicy przez jej błyszczące w ciemności oczy.
Nie wiedział jak to się stało, że tak szybko przeszli do czynów. Nie miał nic przeciwko. Cieszył się, że była szczęśliwa i miał nadzieję, że to właśnie on był wodzirejem jej szczęścia. Każdy jej dotyk sprawiał, że czuł dziwną falę ekscytacji. Jej słowa z kolei strasznie mu pochlebiały. Czy aby na pewno na nie zasługiwał?
– I ty – odpowiedział jej. Nie tylko pachniała, ale wydawała się być najlepszym zamiennikiem ognistej, jaką dotychczas spotkał. W każdym detalu. Uległ jej, bo tego chciała, a on nie potrafił jej odmówić.
– Cokolwiek tylko sobie zażyczysz – odpowiedział jej, gdy zmieniła zdanie. Miał wrażenie, że pomiędzy nimi, w powietrzu, utrzymywało się dziwnie napięcie. Nie potrafił tego opisać. Nie było to nic nieprzyjemnego. Zdawało mu się, że od każdego jej słowa zależało jego marne życie. Nie miał wątpliwości, że się zakochał i że to uczucie było prawdziwe.
Naprawdę nie wiedział od czego zacząć. Co powinien powiedzieć? Że rozniósł Stonehenge? Że otwarcie sprzeciwił się obecnemu Ministrowi? Że spróbował swoich sił i chciał zabić i Ministra i Voldemorta? Że nienawidzi czarnoksiężników? Nie. To nie było romantyczne. Tak przynajmniej podejrzewał. Nie chciał psuć tego magicznego momentu bycia sam na sam z nią. Może powinien opowiedzieć o swoich wieloletnich podróżach po Wschodniej Europie? A co jeżeli ją to nie interesowało? Co jeżeli nie była typem podróżnika? A może podekscytowany powinien opowiedzieć o tym jak ostatnio Zjednoczeni wykiwali Jastrzębie? O tym ak bardzo kochał kibicować niebiesko-żółtym i jak bardzo kochał Quidditch? Czarownica wydawała mu się znajoma, ale nie potrafił stwierdzić skąd ją znał. Tym bardziej, nie potrafił ją przypasować do Os.
– Mój ojciec był kiedyś zawodnikiem Zjednoczonych – zaczął. Głęboko rozmyślając przez kilka sekund nad tym czy powinien właściwie wspominać swojego ojczulka. – A potem zajął się rodzinnym biznesem, kiedy okazało się, że jest na to trochę za stary – wyjaśnił, uśmiechając się nieśmiało. Lord Macmillan potrafił godzinami opowiadać o wygranych i przegranych meczach, o tym jak należało promować „rodzinną” drużynę Quidditcha i alkoholowy biznes. – A ja… ludzie o mnie różnie mówią – spoważniał na chwilę i złapał jej dłonie. Znalazł dziwną satysfakcję w ich głaskaniu i sprawdzaniu ich miękkości. Uspokajało go to, gdy mówił o swojej przeszłości. W głowie kłębiła się cała masa pytań czy może czarownica coś o nim czytała lub nie. – Jestem jedynie skromnym miłośnikiem Zjednoczonych, wolności i podróży – wyjaśnił. – I miłości – podkreślił na końcu, wdzierając się spojrzeniem w głąb duszy zniewalająco piękniej czarownicy przez jej błyszczące w ciemności oczy.
Nie wiedział jak to się stało, że tak szybko przeszli do czynów. Nie miał nic przeciwko. Cieszył się, że była szczęśliwa i miał nadzieję, że to właśnie on był wodzirejem jej szczęścia. Każdy jej dotyk sprawiał, że czuł dziwną falę ekscytacji. Jej słowa z kolei strasznie mu pochlebiały. Czy aby na pewno na nie zasługiwał?
– I ty – odpowiedział jej. Nie tylko pachniała, ale wydawała się być najlepszym zamiennikiem ognistej, jaką dotychczas spotkał. W każdym detalu. Uległ jej, bo tego chciała, a on nie potrafił jej odmówić.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podobała jej się cała ta uwaga. Do tego nie potrzebowała eliksiru, by czuć, jak jej ego jest mile łechtane, zaspokojone, z rozkoszą wyciągające ręce po więcej i więcej, bo było niczym studnia bez dna. Bez problemu zapełniłaby sobą całe jego życie, by w zamian otrzymywać pełne, niezakłócone skupienie na jej osobie -to jej pasowało, czemu by nie? I może amortencja pomagała tylko w tym, że przyjmowała to bez sprzeciwów i żadnych ale, mimo że dotychczas jakiekolwiek amory - choćby i odwzajemnione, odrzucała zacięcie, zawzięcie i nieustannie, nie godząc się nawet z własnym, głupim sercem - tym razem jednak magia obeszła sprytnie te utrudnienia i rzeczywistość malowała się iście cukierkowo. Aż do porzygu.
-Będziesz moim dżinem?-zapytała zaczepnie, niższym głosem.-A czy każde życzenie nie wiąże się czasem z jakąś przykrą konsekwencją?-uniosła lekko brew, figlarnie poddając się filozoficznym rozważaniom.-No wiesz, im więcej zyskasz, tym więcej potem stracisz...?-dokończyła myśl, urywając nagle, z zaskoczeniem, gdy wskoczyła na tak ponury tor, który aż ukuł ją w pierś, przypominając o dziwnej pustce. Nie szukała jednak jej źródła, nie dywagując już dłużej o konsekwencji szczęścia i związanego z nim ryzyka.
Pochłonięta na chwilę przez własne rozważania, dała chwilę oddechu swojemu partnerowi, dając mu pozbierać myśli. Czy to dziwne, że sama czuła się, jakby coś straciła, a mimo wszystko ta ziejąca pusta, zimna przestrzeń była oblana kojącym, słodkim miodem, który odurzył ją na tyle, że nie mogła do końca sprecyzować skąd ten słodko-gorzki nastrój?
-Och, naprawdę?-zdziwiła się, momentalnie wracając do niego ze stuprocentową uwagą. Przyjrzała się jego nosowi na nowo, traktując go jako przewodnika w swoim myślowym katalogu zawodników, który właśnie wirtualnie otworzyła przed swoimi oczami.-O'Donell?-zmrużyła oczy.-Nie, chyba za stary.-skwitowała.-Może Burke? Sullivan? Albo... Macmillan?-zmarszczyła brwi, próbując dopasować go do któregoś rodu. Podniosła podbródek, poważniejąc, gdy zdała sobie sprawę, że bez wątpienia nie poszedł w ślady ojca, bo nie rozpoznawała go z boiska. Okazała zaskoczenie, gdy się zawahał, najwyraźniej nie mając o sobie najlepszego mniemania.
-Jeżeli tak...-zaczęła, odsuwając się od niego.-Mówią o tobie różnie... Budzisz kontrowersje. Co czyni cię na tyle interesującego, by mieli mówić o tobie w ogóle?-zapytała, patrząc na niego wyczekująco.-Jeżeli cokolwiek jest testem osobowości, to właśnie ludzka percepcja, to jedno wiem. Osoby mdłe nie przyciągają niczyjej uwagi.-powiedziała po swojemu, niejako dumna z tego, jak silną pociechę musiała mu dać tymi słowami! Kto by pomyślał, że potrafiła wykrzesać z siebie tyle ciepła i otuchy?! Poklepała go rączo w dłonie, uśmiechając się szeroko, entuzjastycznie, jak dawno tego nie robiła.
-Faktycznie skromnym.-przyznała, rozbawiona.-Zabaw mnie więc opowieścią z jednej z tych wolnościowych przygód.-zachęciła go, mrugając.
Flirtowanie, jak się okazało, dalej budziło w niej dosyć niezręczne uczucia. O ile potrafiła dać się nieść na skrzydłach namiętności i dać się jej porwać, o tyle te całe wyważone zaloty były poza jej strefą komfortu na otwartym polu. Szczere wyznawanie uczuć było raczej krępujące i nie decydowała się na to, jeśli nie musiała - ze swojej lub czyjejś strony.
Wymiana tych komplementów nie wymagała dalszego komentarza. Wystarczyła chwila intensywnego wpatrywania się w miejsce oczodołów drugiej osoby, by oddać cały zgromadzony żar.
W końcu nabrała powietrza w płuca, zbierając się na odwagę, gdy sięgała do kieszeni szaty, by w drżące ręce chwycić różdżkę.-Dawno tego nie robiłam, ale... chwila tego wymaga.-powiedziała ze ściśniętym gardłem, wstając (i sprawiając, że wagonik rozbujał się jeszcze bardziej), gotowa rzucić pierwsze od bardzo długiego czasu zaklęcie. Zamknęła oczy, wyciągnęła przed siebie dłoń, rozchyliła usta i... wyrzuciła z siebie na wydechu wszystkie znane francuskie przekleństwa, gdy opadła z rezygnacją na siedzenie.-Och, nie mogę, mon cherie, nie mogę, to mnie znowu pochłonie i już nigdy cię nie odnajdę!-wyrzuciła z siebie żałośnie, dramatycznie, teatralnie zakrywając twarz jedną ręką, gdy drugą wyrzucała gdzieś daleko od reszty ciała, zastygając na moment w uosobieniu jakiejś tragicznej, starej rzeźby pochodzącej gdzieś z rejonów Morza Egejskiego.
-Będziesz moim dżinem?-zapytała zaczepnie, niższym głosem.-A czy każde życzenie nie wiąże się czasem z jakąś przykrą konsekwencją?-uniosła lekko brew, figlarnie poddając się filozoficznym rozważaniom.-No wiesz, im więcej zyskasz, tym więcej potem stracisz...?-dokończyła myśl, urywając nagle, z zaskoczeniem, gdy wskoczyła na tak ponury tor, który aż ukuł ją w pierś, przypominając o dziwnej pustce. Nie szukała jednak jej źródła, nie dywagując już dłużej o konsekwencji szczęścia i związanego z nim ryzyka.
Pochłonięta na chwilę przez własne rozważania, dała chwilę oddechu swojemu partnerowi, dając mu pozbierać myśli. Czy to dziwne, że sama czuła się, jakby coś straciła, a mimo wszystko ta ziejąca pusta, zimna przestrzeń była oblana kojącym, słodkim miodem, który odurzył ją na tyle, że nie mogła do końca sprecyzować skąd ten słodko-gorzki nastrój?
-Och, naprawdę?-zdziwiła się, momentalnie wracając do niego ze stuprocentową uwagą. Przyjrzała się jego nosowi na nowo, traktując go jako przewodnika w swoim myślowym katalogu zawodników, który właśnie wirtualnie otworzyła przed swoimi oczami.-O'Donell?-zmrużyła oczy.-Nie, chyba za stary.-skwitowała.-Może Burke? Sullivan? Albo... Macmillan?-zmarszczyła brwi, próbując dopasować go do któregoś rodu. Podniosła podbródek, poważniejąc, gdy zdała sobie sprawę, że bez wątpienia nie poszedł w ślady ojca, bo nie rozpoznawała go z boiska. Okazała zaskoczenie, gdy się zawahał, najwyraźniej nie mając o sobie najlepszego mniemania.
-Jeżeli tak...-zaczęła, odsuwając się od niego.-Mówią o tobie różnie... Budzisz kontrowersje. Co czyni cię na tyle interesującego, by mieli mówić o tobie w ogóle?-zapytała, patrząc na niego wyczekująco.-Jeżeli cokolwiek jest testem osobowości, to właśnie ludzka percepcja, to jedno wiem. Osoby mdłe nie przyciągają niczyjej uwagi.-powiedziała po swojemu, niejako dumna z tego, jak silną pociechę musiała mu dać tymi słowami! Kto by pomyślał, że potrafiła wykrzesać z siebie tyle ciepła i otuchy?! Poklepała go rączo w dłonie, uśmiechając się szeroko, entuzjastycznie, jak dawno tego nie robiła.
-Faktycznie skromnym.-przyznała, rozbawiona.-Zabaw mnie więc opowieścią z jednej z tych wolnościowych przygód.-zachęciła go, mrugając.
Flirtowanie, jak się okazało, dalej budziło w niej dosyć niezręczne uczucia. O ile potrafiła dać się nieść na skrzydłach namiętności i dać się jej porwać, o tyle te całe wyważone zaloty były poza jej strefą komfortu na otwartym polu. Szczere wyznawanie uczuć było raczej krępujące i nie decydowała się na to, jeśli nie musiała - ze swojej lub czyjejś strony.
Wymiana tych komplementów nie wymagała dalszego komentarza. Wystarczyła chwila intensywnego wpatrywania się w miejsce oczodołów drugiej osoby, by oddać cały zgromadzony żar.
W końcu nabrała powietrza w płuca, zbierając się na odwagę, gdy sięgała do kieszeni szaty, by w drżące ręce chwycić różdżkę.-Dawno tego nie robiłam, ale... chwila tego wymaga.-powiedziała ze ściśniętym gardłem, wstając (i sprawiając, że wagonik rozbujał się jeszcze bardziej), gotowa rzucić pierwsze od bardzo długiego czasu zaklęcie. Zamknęła oczy, wyciągnęła przed siebie dłoń, rozchyliła usta i... wyrzuciła z siebie na wydechu wszystkie znane francuskie przekleństwa, gdy opadła z rezygnacją na siedzenie.-Och, nie mogę, mon cherie, nie mogę, to mnie znowu pochłonie i już nigdy cię nie odnajdę!-wyrzuciła z siebie żałośnie, dramatycznie, teatralnie zakrywając twarz jedną ręką, gdy drugą wyrzucała gdzieś daleko od reszty ciała, zastygając na moment w uosobieniu jakiejś tragicznej, starej rzeźby pochodzącej gdzieś z rejonów Morza Egejskiego.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Magiczny Lunapark
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk