Opuszczony zakątek
AutorWiadomość
Opuszczony zakątek
Stara legenda głosi, że ród Averych słynął ze swojej ciężkiej ręki w panowaniu, a także silnej nienawiści do mugoli i mugolaków. W tej nieużywanej części ogrodu znajdują się stare skamieniałości, w większości porośnięte bluszczem i mchem, w niezwykle realistyczny sposób oddające ludzkie sylwetki. Tylko mieszkańcy posiadłości wiedzą, że po podaniu dewizy Averych jednej z figur, można przejść skrótem do leśnej hodowli trolli, z której słynie ród.
| 6 marca?
Pożegnania nigdy nie były łatwe. Zwłaszcza dla osoby, która wcześniej praktycznie nigdy nie miała do czynienia ze stratą; dla osoby, która szła przez życie nieskalana większymi trudnościami, pewna swych racji i sprzyjającego jej losu. Wybrana, wyjątkowa, idealna, perfekcyjna. Tylko takie określenia przyswajała, budując wokół siebie złudną krainę wiecznej radości. Bez trosk, bez moralnych zasad; liczyło się tylko zaspokojenie własnych pragnień a jedyną, nienaruszalną świętość stanowiło dobro rodu. Laidan potrafiła ukorzyć się jedynie dla nazwiska i tylko w kwestiach rodziny skracała smycz rozpasanym szaleństwom, wykazując się lodowato obojętnym zdrowym rozsądkiem. Rządziła i dzieliła ze spokojem, na piedestale stawiając tradycję, nawet jeśli wpojone jej przez ojca zasady wywracały arystokratyczny rad do góry nogami. Nie zapłaciła za to żadnej ceny - aż do teraz? - cierpiąc jedynie przy utracie Marcolfa.
W pochmurne, marcowe popołudnie, przesiąknięte świeżym zapachem deszczu i drżącą zapowiedzią zbliżającej się, pierwszej tej wiosny, burzy, żegnała się z nim ponownie. Z nim, z Ludlow, ze Shropshire, z dawną sobą, zaklętą na ruchomych obrazach, z których uśmiechała się do niej najpierw urocza dziewczynka, później filigranowa panienka o roziskrzonych tajemnicą oczach a w końcu stateczna matrona, przynosząca rodowi chwałę. Z każdego pociągnięcia pędzla wyłaniało się kłamstwo, zgnilizna już znana szerszemu gronu. Laidan nie skupiała się jednak na rzeczywistości, odcinając się zupełnie od konkretów, od terminów, od działań Perseusa, od niepokojących reperkusji lutowego wydarzenia. Nosiła prawdziwą żałobę, spacerując po posiadłości od rana, wiedząc, że to jeden z ostatnich dni tutaj. W domu, który nie był już domem, z rodziną, która nie była jej rodziną, z synem, który mógł stracić to miano. Spakowane walizki czekały już w garderobie na podjęcie ostatecznej decyzji, ale Avery wiedziała, że niezależnie od wyroków nestora, będzie musiała odejść. Nie uroniła jednak już ani jednej łzy - ostatni raz szlochała przedwczoraj, gdy dobra nowina stała się ciałem, zaklętym w jej łonie - wpadając w dość produktywną katatonię. Ograniczyć straty. Pożegnać przeszłość. Zapamiętać jak najlepiej wilgoć powietrza, odurzające bagienne mgły, miękką, jeszcze szarą trawę, ostatnią biel śniegu. Ciepło futra, otulającego ją od odzianych w zupełnie już brudne i nieadekwatne do pogody trzewiczki stóp aż po luźno rozpuszczone włosy. Chłód milczącego grobu Marcolfa. Cienie wysokich posągów, ustawionych w opuszczonym zakątku ogrodu, gdzie w końcu się zatrzymała, przystając przy jej ulubionym pomniku. Ciężarna kobieta o ostrych rysach twarzy, porośnięta bluszczem. Zaklęty w kamieniu prosty, ważny komunikat: nikt nie może uciec od sprawiedliwości, od praw rządzących magicznym światem. Avery nie mieli litości i już wkrótce Laidan mogła przekonać się o tym na własnej, pulsującej bólem skórze. Nie panikowała; otuliła się tylko szczelniej futrem, przymykając oczy i wdychając jeszcze wątły, acz narastający, zapach nadchodzącej wiosny. Pierwszej takiej wiosny i zarazem ostatniej.
Pożegnania nigdy nie były łatwe. Zwłaszcza dla osoby, która wcześniej praktycznie nigdy nie miała do czynienia ze stratą; dla osoby, która szła przez życie nieskalana większymi trudnościami, pewna swych racji i sprzyjającego jej losu. Wybrana, wyjątkowa, idealna, perfekcyjna. Tylko takie określenia przyswajała, budując wokół siebie złudną krainę wiecznej radości. Bez trosk, bez moralnych zasad; liczyło się tylko zaspokojenie własnych pragnień a jedyną, nienaruszalną świętość stanowiło dobro rodu. Laidan potrafiła ukorzyć się jedynie dla nazwiska i tylko w kwestiach rodziny skracała smycz rozpasanym szaleństwom, wykazując się lodowato obojętnym zdrowym rozsądkiem. Rządziła i dzieliła ze spokojem, na piedestale stawiając tradycję, nawet jeśli wpojone jej przez ojca zasady wywracały arystokratyczny rad do góry nogami. Nie zapłaciła za to żadnej ceny - aż do teraz? - cierpiąc jedynie przy utracie Marcolfa.
W pochmurne, marcowe popołudnie, przesiąknięte świeżym zapachem deszczu i drżącą zapowiedzią zbliżającej się, pierwszej tej wiosny, burzy, żegnała się z nim ponownie. Z nim, z Ludlow, ze Shropshire, z dawną sobą, zaklętą na ruchomych obrazach, z których uśmiechała się do niej najpierw urocza dziewczynka, później filigranowa panienka o roziskrzonych tajemnicą oczach a w końcu stateczna matrona, przynosząca rodowi chwałę. Z każdego pociągnięcia pędzla wyłaniało się kłamstwo, zgnilizna już znana szerszemu gronu. Laidan nie skupiała się jednak na rzeczywistości, odcinając się zupełnie od konkretów, od terminów, od działań Perseusa, od niepokojących reperkusji lutowego wydarzenia. Nosiła prawdziwą żałobę, spacerując po posiadłości od rana, wiedząc, że to jeden z ostatnich dni tutaj. W domu, który nie był już domem, z rodziną, która nie była jej rodziną, z synem, który mógł stracić to miano. Spakowane walizki czekały już w garderobie na podjęcie ostatecznej decyzji, ale Avery wiedziała, że niezależnie od wyroków nestora, będzie musiała odejść. Nie uroniła jednak już ani jednej łzy - ostatni raz szlochała przedwczoraj, gdy dobra nowina stała się ciałem, zaklętym w jej łonie - wpadając w dość produktywną katatonię. Ograniczyć straty. Pożegnać przeszłość. Zapamiętać jak najlepiej wilgoć powietrza, odurzające bagienne mgły, miękką, jeszcze szarą trawę, ostatnią biel śniegu. Ciepło futra, otulającego ją od odzianych w zupełnie już brudne i nieadekwatne do pogody trzewiczki stóp aż po luźno rozpuszczone włosy. Chłód milczącego grobu Marcolfa. Cienie wysokich posągów, ustawionych w opuszczonym zakątku ogrodu, gdzie w końcu się zatrzymała, przystając przy jej ulubionym pomniku. Ciężarna kobieta o ostrych rysach twarzy, porośnięta bluszczem. Zaklęty w kamieniu prosty, ważny komunikat: nikt nie może uciec od sprawiedliwości, od praw rządzących magicznym światem. Avery nie mieli litości i już wkrótce Laidan mogła przekonać się o tym na własnej, pulsującej bólem skórze. Nie panikowała; otuliła się tylko szczelniej futrem, przymykając oczy i wdychając jeszcze wątły, acz narastający, zapach nadchodzącej wiosny. Pierwszej takiej wiosny i zarazem ostatniej.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| po rozmowie z Sorenem
Było mu cieplej. Strugi marcowego deszczu przecinały powietrze, ostry wiatr chlastał po twarzy, lecz Avery pałał dziwnym gorącem buchającym od środka, zdolnym stopić pozostałości po brudnobiałych zaspach, zalegających jeszcze na strawionych zimową porą trawnikach Shropshire. Resztki śniegu powoli topniały, znacząc zmarznięte źdźbła kroplami wody, a wokół unosił się zapach nadchodzącej wiosny. Błoto rozpryskiwało się pod podeszwami ciężkich, skórzanych butów, lecz znajomy krajobraz sprawiał wrażenie zdziczałego. Zagłębiał się w zapuszczony gąszcz zwykle zadbanego ogrodu, niepewnie stawiając kroki na podmokłej, wilgotnej ziemi, ściskając za rękę wyrywającą się Julienne, która najchętniej przywitałaby każdy zaklęty posąg pocałunkiem w zmurszały policzek. Nigdy nie spacerowali tutaj razem: Samael obsesyjnie bał się o zdrowie dziewczynki, o to, że zacznie zadawać pytania. Przez dziesięć lat separował ją od całego okrucieństwa świata i nie chciał, aby ujawniło się ono przed nią w pełnej krasie właśnie tutaj, gdzie był jej dom. Julie wciąż wierzyła w magię - inną od buzującej w jej żyłach mocy, inną od energii, kumulowanej w złowrogich zaklęciach. Avery nie miał sumienia roztrzaskać jej marzeń, ani teraz, ani nigdy, kompletnie tracąc naturalną surowość na rzecz prostej, ojcowskiej miłości. Zachwycała go delikatność, którą tępiłby u męskiego potomka, zachwycała go nieporadność, z jaką Julie starała się dotrzymać mu kroku, zachwycał go jej gulgoczący śmiech, zachwycał każdy zaczerpnięty przez nią oddech i zachwycało go to, że żyje. Każdy atak szału przyjmował z taką samą wdzięcznością, jak urocze pocałunki dziewczynki zakochanej w swoim tacie, zwłaszcza po długiej rozłące, następującej jedynie z jego winy. Tylko dla uśmiechu wykwitającego na bladej twarzyczce biegł wzdłuż żywopłotu, tylko dla radosnego pisku lewitował ją w górę, by mogła zobaczyć harcujące na pobliskim drzewie wiewiórki. Tylko dla jej dobra, szepnął, by wróciła do Ludlow urządzić Sabat swym lalom, gdy na horyzoncie ich drogi zamajaczyła znajoma figura. Serce Avery'ego mogło zabić szybciej, lecz wiedział, że Lai nie przytuli do siebie ich córki, a odtrąci ją nogą, jak kulawego kundla. Wiedziony chorymi odruchami, koszmarnymi wizjami powtarzającymi się każdej nocy, musiał, c h c i a ł, stanąć w obronie Julienne i nie dopuścić, by działa jej się krzywda. Z ręki jej własnej matki.
Mimo tego, kochał ją i nie wyobrażał sobie miłości do innej kobiety, co zdawało się równą abstrakcją, jak miłość do pająka. Był zresztą sporo winien Laidan, a nie znosił niespłaconych długów i nieuregulowanych powinności. Mógł wystawić się na tacy lub podporządkować ją sobie siłą; cel uświęcał środki, ale... Samael nie wiedział, co chce właściwie chce osiągnąć. Czy pragnie wybaczenia, pogardy, pozwolenia na zamknięcie oczu już na zawsze, czy jej. Nadal czuł więcej, niż mógł wypowiedzieć słowami; pulsująca żądza też nie została wycięta razem z martwą tkanką, ale między nimi wytworzyła się przedziwna bariera, wzniesiona nie przez splunięcie mu w twarz i nie przez brutalny gwałt na bezwolnym ciele.
-Jesteś okrutna - stwierdził, delikatnie gładząc palcami policzek martwej rzeźby. Czas wygładził kamień, chłodny, wbijający igiełki mrozu w nieosłoniętą rękawiczką dłoń - widziałem to, czego boję się najbardziej - kontynuował pustym tonem, bo nie miał już do niej żalu - krzywdziłaś naszą córkę - zagrzmiał, uderzając pięścią w pomnik. Kości złowieszczo zatrzeszczały, nadgarstek wykrzywił się pod dziwnym kątem, a lewa ręka była w tej chwili zupełnie bezużyteczna. Złamał siebie, nie ją, wykrzyczał to w piękną, choć naznaczoną smutkiem twarz nie dlatego, żeby wściekle żądać zadośćuczynienia, nie po to, by wzbudzić w niej poczucie winy. Powoli docierało do Samaela, że jednak troszczy się o kogoś, poza samym sobą, że nie można odebrać mu człowieczeństwa.
Było mu cieplej. Strugi marcowego deszczu przecinały powietrze, ostry wiatr chlastał po twarzy, lecz Avery pałał dziwnym gorącem buchającym od środka, zdolnym stopić pozostałości po brudnobiałych zaspach, zalegających jeszcze na strawionych zimową porą trawnikach Shropshire. Resztki śniegu powoli topniały, znacząc zmarznięte źdźbła kroplami wody, a wokół unosił się zapach nadchodzącej wiosny. Błoto rozpryskiwało się pod podeszwami ciężkich, skórzanych butów, lecz znajomy krajobraz sprawiał wrażenie zdziczałego. Zagłębiał się w zapuszczony gąszcz zwykle zadbanego ogrodu, niepewnie stawiając kroki na podmokłej, wilgotnej ziemi, ściskając za rękę wyrywającą się Julienne, która najchętniej przywitałaby każdy zaklęty posąg pocałunkiem w zmurszały policzek. Nigdy nie spacerowali tutaj razem: Samael obsesyjnie bał się o zdrowie dziewczynki, o to, że zacznie zadawać pytania. Przez dziesięć lat separował ją od całego okrucieństwa świata i nie chciał, aby ujawniło się ono przed nią w pełnej krasie właśnie tutaj, gdzie był jej dom. Julie wciąż wierzyła w magię - inną od buzującej w jej żyłach mocy, inną od energii, kumulowanej w złowrogich zaklęciach. Avery nie miał sumienia roztrzaskać jej marzeń, ani teraz, ani nigdy, kompletnie tracąc naturalną surowość na rzecz prostej, ojcowskiej miłości. Zachwycała go delikatność, którą tępiłby u męskiego potomka, zachwycała go nieporadność, z jaką Julie starała się dotrzymać mu kroku, zachwycał go jej gulgoczący śmiech, zachwycał każdy zaczerpnięty przez nią oddech i zachwycało go to, że żyje. Każdy atak szału przyjmował z taką samą wdzięcznością, jak urocze pocałunki dziewczynki zakochanej w swoim tacie, zwłaszcza po długiej rozłące, następującej jedynie z jego winy. Tylko dla uśmiechu wykwitającego na bladej twarzyczce biegł wzdłuż żywopłotu, tylko dla radosnego pisku lewitował ją w górę, by mogła zobaczyć harcujące na pobliskim drzewie wiewiórki. Tylko dla jej dobra, szepnął, by wróciła do Ludlow urządzić Sabat swym lalom, gdy na horyzoncie ich drogi zamajaczyła znajoma figura. Serce Avery'ego mogło zabić szybciej, lecz wiedział, że Lai nie przytuli do siebie ich córki, a odtrąci ją nogą, jak kulawego kundla. Wiedziony chorymi odruchami, koszmarnymi wizjami powtarzającymi się każdej nocy, musiał, c h c i a ł, stanąć w obronie Julienne i nie dopuścić, by działa jej się krzywda. Z ręki jej własnej matki.
Mimo tego, kochał ją i nie wyobrażał sobie miłości do innej kobiety, co zdawało się równą abstrakcją, jak miłość do pająka. Był zresztą sporo winien Laidan, a nie znosił niespłaconych długów i nieuregulowanych powinności. Mógł wystawić się na tacy lub podporządkować ją sobie siłą; cel uświęcał środki, ale... Samael nie wiedział, co chce właściwie chce osiągnąć. Czy pragnie wybaczenia, pogardy, pozwolenia na zamknięcie oczu już na zawsze, czy jej. Nadal czuł więcej, niż mógł wypowiedzieć słowami; pulsująca żądza też nie została wycięta razem z martwą tkanką, ale między nimi wytworzyła się przedziwna bariera, wzniesiona nie przez splunięcie mu w twarz i nie przez brutalny gwałt na bezwolnym ciele.
-Jesteś okrutna - stwierdził, delikatnie gładząc palcami policzek martwej rzeźby. Czas wygładził kamień, chłodny, wbijający igiełki mrozu w nieosłoniętą rękawiczką dłoń - widziałem to, czego boję się najbardziej - kontynuował pustym tonem, bo nie miał już do niej żalu - krzywdziłaś naszą córkę - zagrzmiał, uderzając pięścią w pomnik. Kości złowieszczo zatrzeszczały, nadgarstek wykrzywił się pod dziwnym kątem, a lewa ręka była w tej chwili zupełnie bezużyteczna. Złamał siebie, nie ją, wykrzyczał to w piękną, choć naznaczoną smutkiem twarz nie dlatego, żeby wściekle żądać zadośćuczynienia, nie po to, by wzbudzić w niej poczucie winy. Powoli docierało do Samaela, że jednak troszczy się o kogoś, poza samym sobą, że nie można odebrać mu człowieczeństwa.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Laidan powoli zaczynała lubić samotność, ten fascynujący spokój odosobnienia, którego nie zaznała nigdy w swym długim już życiu. Wychowała się przecież wśród ludzi, otoczona rodziną, służbą i przyjaciółmi, brylując na bankietach, ozdabiając swą osobą Sabaty i pokazując piękno na wystawach w prywatnej galerii. Wśród ludzi rozkwitała, nieco łamiąc oschłą aurę, unoszącą się od zawsze wokół dziedziców Averych, chmurnych, ciemnookich, surowo dobierających swoich kompanów. Uwielbiała zachwycać towarzystwo, zdobywać dotąd nieotwarte serca i zgłębiać tajniki ludzkich emocji, tak ciekawych dla kogoś otulonego ciężkim atłasem wielkiego sekretu. Samael odebrał jej i tę część życia, spychając ją na boczny tor, odgrodzony jeszcze mocniej od reszty czarodziejskiej socjety śmiercią Reagana. Stała się wdową. Owszem, odchowała dzieci - ach, jakże okropnie, skoro jedynie Soren spełniał rodowe powinności, czyniąc to i tak niechętnie - i jej imię z pewnością nie zostanie zapomniane, ale w pewien sposób umarła razem z mężem. Pogrążona w smutku i rozpaczy, niezwykle autentycznie odpływała w koronkowo czarną depresję, snując ostatnie plany. Oddania rodzinie, to, co sprawiedliwe i słuszne, a sobie...dla siebie pragnęła jedynie spokoju, odseparowania od cuchnącego bagna, które rozleje się (a może już się rozlewało? może Perseus nie mógł zrobić nic więcej?) szerokim korytem tuż po rozpostarciu się plotek na inne posiadłości. Nie, nie chciała o tym myśleć...dlatego też nie chciała kontaktować się z Samaelem.
Wyczuła jednak jego obecność od razu. Potrafiła rozpoznać ciężkie kroki na podmokłym gruncie. Nie odwróciła się w stronę ścieżki, wiodącej od zamku, w żaden sposób nie dając po sobie poznać, że zauważa obecność syna. Dalej stała z przymkniętymi oczami, otulona futrem, z twarzą ginącą w puszystym kołnierzu. Miała nadzieję, że odejdzie, że zniknie niczym nieprzyjemny aromat z niedalekich bagien, ale zapach wody kolońskiej nasilał się. Tak jak zapach jego skóry, który potrafiła rozpoznać mimo tylu wiosennych bodźców i tylu wydarzeń, narastających między nimi toksyczną siecią.
Otworzyła oczy dopiero po głuchym odgłosie uderzenia. Jasnogranatowe tęczówki zalśniły w nieco mglistym powietrzu, gdy spoglądała na niego obojętnie. Bez obrzydzenia. Bez furii. Bez zaciśniętych, drżących warg. Zabił w mniej wszelkie uczucia, niwecząc nawet masochistyczną chęć usłyszenia prawdy. O tym, komu powiedział, jak, kiedy, dlaczego. Nie było to istotne, nie teraz, nie dla niej, nie dla nich.
- Bredzisz - odparła tylko, nie ruszając się z miejsca. Pobladła nieznacznie, ale gorzkie brzemię kolejnego problemu, pasożytującego na jej ciele, przygniotło ją jeszcze mocniej, na sekundę utrudniając oddychanie. - Naprawdę śmiesz teraz rozmawiać o twojej genetycznej pomyłce? Po tym wszystkim, co uczyniłeś? - spytała chłodno, odwracając się plecami. Nie chciała na niego patrzeć, nie, kiedy na jej oczach zamieniał się w rozgoryczonego ojca, nieświadomego krzywdy, jaką wyrządził najbliższym. Laidan. Ojcu. Całej rodzinie. Czyż nie powinna go ostrzec? Być może, lecz ta opcja nawet nie przeszła jej przez myśl. Musiała uciekać, jak najdalej, a jeśli tak miało wyglądać ich ostatnie spotkanie...tym łatwiej będzie jej opuścić Ludlow.
Wyczuła jednak jego obecność od razu. Potrafiła rozpoznać ciężkie kroki na podmokłym gruncie. Nie odwróciła się w stronę ścieżki, wiodącej od zamku, w żaden sposób nie dając po sobie poznać, że zauważa obecność syna. Dalej stała z przymkniętymi oczami, otulona futrem, z twarzą ginącą w puszystym kołnierzu. Miała nadzieję, że odejdzie, że zniknie niczym nieprzyjemny aromat z niedalekich bagien, ale zapach wody kolońskiej nasilał się. Tak jak zapach jego skóry, który potrafiła rozpoznać mimo tylu wiosennych bodźców i tylu wydarzeń, narastających między nimi toksyczną siecią.
Otworzyła oczy dopiero po głuchym odgłosie uderzenia. Jasnogranatowe tęczówki zalśniły w nieco mglistym powietrzu, gdy spoglądała na niego obojętnie. Bez obrzydzenia. Bez furii. Bez zaciśniętych, drżących warg. Zabił w mniej wszelkie uczucia, niwecząc nawet masochistyczną chęć usłyszenia prawdy. O tym, komu powiedział, jak, kiedy, dlaczego. Nie było to istotne, nie teraz, nie dla niej, nie dla nich.
- Bredzisz - odparła tylko, nie ruszając się z miejsca. Pobladła nieznacznie, ale gorzkie brzemię kolejnego problemu, pasożytującego na jej ciele, przygniotło ją jeszcze mocniej, na sekundę utrudniając oddychanie. - Naprawdę śmiesz teraz rozmawiać o twojej genetycznej pomyłce? Po tym wszystkim, co uczyniłeś? - spytała chłodno, odwracając się plecami. Nie chciała na niego patrzeć, nie, kiedy na jej oczach zamieniał się w rozgoryczonego ojca, nieświadomego krzywdy, jaką wyrządził najbliższym. Laidan. Ojcu. Całej rodzinie. Czyż nie powinna go ostrzec? Być może, lecz ta opcja nawet nie przeszła jej przez myśl. Musiała uciekać, jak najdalej, a jeśli tak miało wyglądać ich ostatnie spotkanie...tym łatwiej będzie jej opuścić Ludlow.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciał porozmawiać. Niegdyś uświęciliby komunikację bez słów; nieważne czy na pomniku pokrytym butwiejącymi liśćmi, na satynowej pościeli w małżeńskim łożu, wypolerowanym blacie stołu, czy tuż przy drewnianej boazerii, zdobiącej ściany cichych, wysoko sklepionych korytarzy. Obecnie zakończyli już ten etap - bezwzględnie przerwany - zastępując język spragnionych ciał innym. Także bezgłośnym, także wydawanym przez nich, niemalże bezwiednie. Avery'ego mogła pokrzepiać już tylko myśl, że choć świat, który sobie stworzyli był koszmarny, obleśny i obmierzły, to życie toczyło się w nim bez zarzutu. Funkcjonowali jak mechanizm, może nieco zardzewiały, może jęczący, może nie do końca sprawny - lecz działający. Stawali się swymi własnymi cieniami, blednącymi zjawami, tanimi podróbkami prawdziwych osób; oszukiwali, odgrywając marny kuglarski pokaz ulicznych sztuczek, a czynili to wprawnie i z prawdziwym aktorskim zacięciem - Samael niemal uwierzył, że dzieli ich nie tylko grząska ziemia, ale całe eony emocjonalnego zaangażowania. Obojętność nie mogła zgasić ognia, nie mogła go wypalić, mogła go tylko ukryć. Schować, zatuszować, wybielić, strącić z piedestału najważniejszych potrzeb. Nadal płonęli i nadal działała między nimi magnetyzująca siła, lecz o identycznych biegunach. On przyciągał, ona go odpychała: Avery znał to prawo Natury i... respektował je. Nie wyobrażał sobie ponowienia hańbiącego uczynku, zniszczenia jej od nowa, sponiewierania i sprowadzenia do roli przedmiotu. Nie tym była, bo przecież to właśnie Laidan wydała na świat jego córkę. Powtarzał to sobie gorączkowo, widząc w jasnowłosej kobiecie przede wszystkim matkę swojego dziecka. Już nie własną rodzicielkę, nie siostrę, nie kochankę, nie podnóżek i nie erotyczną niewolnicę. Była ponad każdą rolą, była kobietą, którą darzył czymś więcej niż miłością, była osobą, która z ich uczucia poczęła nowe życie. Kruche, drżące jak liście młodego kwiatu przebijającego się spod śniegu, ale piękne, ważne i umiłowane przez Samaela całym sercem. Musiał jej o tym powiedzieć, bo zatracał wiarę w dalszy sens siłowania się z Laidan. Nie należała już do niego, stracił ją. Bezpowrotnie, więc powinien uszanować każdą jej decyzję, po raz ostatni postępując jak syn, który zrobiłby dla niej wszystko. Chciał jej dotknąć, chciał leżeć przy niej, otulając ją ramieniem, gładzić złote loki, chciał romantyzmu, jakiego zawsze zrzekał się na rzecz ostrej rozkoszy, przeważającej ich współżycie. I zaważającej na nim.
Nie mógł dojrzeć jej oblicza, ale wyobrażał ją sobie, odtwarzając w pamięci surowe rysy twarzy. Zimny ton nie stanowił wskazówki, ale temat udzielał podpowiedzi aż nazbyt dokładnych. Zmarszczone brwi. Pełne usta zaciśnięte w wąską kreskę. Wyraz łaskawej pogardy pomieszanej z nieukrywaną niechęcią. Zawsze patrzyła tak na Julie, zawsze tak reagowała na dźwięk jej obecności. Odtrąciła ją, zostawiła, zapomniała.
-Racja. To moje dziecko - przyznał, bezwiednie przypatrując się puchnącej dłoni. Zimno znieczuliło fizyczny ból i pozostawała w nim wyłącznie emocjonalna rana, buchającą zgnilizną, owrzodzona i zaropiała, zaniedbana, pozostawiona do wycięcia - nie możesz tak o niej mówić - dodał, nie artykułując poza tym żadnej groźby. Nie chciał więcej jej ostrzegać, ani karać - powinna być wręcz zadowolona. Odebrał jej przecież prawa do córki, której nigdy nie pokochała, którą uważała za zakałę i hańbę rodziny.
-Pierwszy raz wyłem jak zwierzę. Błagałem o litość - zaczął, wpatrzony w przestrzeń ponad jej głową, martwy obraz, który obrał za swój punkt kontrolny, aby kontrolować, czy nadal stoi o własnych siłach, czy się nie ugiął z natłoku wspomnień - zdarto ze mnie skórę. Oderwano, jednym prostym zaklęciem. Tors był wielkim kawałkiem żywego mięsa, krew zalewała ubranie i zasychała, tworząc brązową skorupę. Bolało. - rzekł, jakby w zamyśleniu, bo nie czuł już przecież niczego, a z kilkunastu minut pozostały mu już wyłącznie koszmary - oczy napęczniały i po prostu wybuchły, eksplodując krwią i białkiem. Byłem ślepy - dodał, nie wspominając, jak się cieszy, że może ją zobaczyć - Zaklęcie niewybaczalne. Chciałaś, żebym cierpiał, prawda? Każda komórka płonęła, nie przypominałem człowieka. Tego nie da się zrozumieć, póki samemu nie doświadczy się czegoś podobnego - powiedział, prawie niefrasobliwie, wzruszając ramionami.
-A najbardziej bolały te wizje. Obrazy, w których katowałaś moją córkę - rzekł cicho, odwracając się. Avery mógł już odejść - chciał, żeby wiedziała. Żeby uznała, że choć odrobinę odpokutował za to, co jej uczynił, choć zemsta nie spotkała go z jej własnej ręki.
Nie mógł dojrzeć jej oblicza, ale wyobrażał ją sobie, odtwarzając w pamięci surowe rysy twarzy. Zimny ton nie stanowił wskazówki, ale temat udzielał podpowiedzi aż nazbyt dokładnych. Zmarszczone brwi. Pełne usta zaciśnięte w wąską kreskę. Wyraz łaskawej pogardy pomieszanej z nieukrywaną niechęcią. Zawsze patrzyła tak na Julie, zawsze tak reagowała na dźwięk jej obecności. Odtrąciła ją, zostawiła, zapomniała.
-Racja. To moje dziecko - przyznał, bezwiednie przypatrując się puchnącej dłoni. Zimno znieczuliło fizyczny ból i pozostawała w nim wyłącznie emocjonalna rana, buchającą zgnilizną, owrzodzona i zaropiała, zaniedbana, pozostawiona do wycięcia - nie możesz tak o niej mówić - dodał, nie artykułując poza tym żadnej groźby. Nie chciał więcej jej ostrzegać, ani karać - powinna być wręcz zadowolona. Odebrał jej przecież prawa do córki, której nigdy nie pokochała, którą uważała za zakałę i hańbę rodziny.
-Pierwszy raz wyłem jak zwierzę. Błagałem o litość - zaczął, wpatrzony w przestrzeń ponad jej głową, martwy obraz, który obrał za swój punkt kontrolny, aby kontrolować, czy nadal stoi o własnych siłach, czy się nie ugiął z natłoku wspomnień - zdarto ze mnie skórę. Oderwano, jednym prostym zaklęciem. Tors był wielkim kawałkiem żywego mięsa, krew zalewała ubranie i zasychała, tworząc brązową skorupę. Bolało. - rzekł, jakby w zamyśleniu, bo nie czuł już przecież niczego, a z kilkunastu minut pozostały mu już wyłącznie koszmary - oczy napęczniały i po prostu wybuchły, eksplodując krwią i białkiem. Byłem ślepy - dodał, nie wspominając, jak się cieszy, że może ją zobaczyć - Zaklęcie niewybaczalne. Chciałaś, żebym cierpiał, prawda? Każda komórka płonęła, nie przypominałem człowieka. Tego nie da się zrozumieć, póki samemu nie doświadczy się czegoś podobnego - powiedział, prawie niefrasobliwie, wzruszając ramionami.
-A najbardziej bolały te wizje. Obrazy, w których katowałaś moją córkę - rzekł cicho, odwracając się. Avery mógł już odejść - chciał, żeby wiedziała. Żeby uznała, że choć odrobinę odpokutował za to, co jej uczynił, choć zemsta nie spotkała go z jej własnej ręki.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kolejne słowa Samaela rozbłyskiwały w chłodnym powietrzu gorejącą falą, naturalistycznie rysując przed oczami Laidan okrutne obrazy. Obrzydliwe, lecz nie tak, jak dotychczas, nic bowiem nie mogło wywołać mdłości skuteczniej od wypalonego w pamięci obrazu ukochanego mężczyzny, oddającego się sodomii. Co prawda natknęła się przecież na zaledwie preludium, subtelny teatrzyk gestów, przeplatanych pożądliwymi spojrzeniami, lecz wyobraźnia podpowiadała jej ciąg dalszy. Zbyt dobrze znała namiętności swego kochanka, by nie umieć odzwierciedlić pasji, także tej niegodnej, niechcianej, chorej, skierowanej ku mężczyźnie. Tylko ta obrzydliwość mogła wzbudzić w Lai odruch wymiotny: żadne okrucieństwo, nawet tak drobiazgowo opisane, nie posiadało siły rażenia. Już nie.
Do listopadowej nocy oddałaby za Samaela życie, woląc cierpieć gorsze katusze, by tylko uchronić od nich swego ukochanego syna, za którego bez wahania oddałaby życie. Pasję. Swoje ciało, swój umysł; należała do niego, skoncentrowana wyłącznie na jednym, jedynym mężczyźnie. Zachowywała pozory dystansu, doskonale udając władzę, choć przecież obydwoje zdawali sobie sprawę z tego, że jest to tylko gra pobudzająca zmysły. Tak naprawdę należała w pełni do Samaela; opętał ją tak, jak i ona zawładnęła nim, a łącząca ich więź wydawała się nie do naruszenia. Ani przez bożków ani tradycję ani wpojone wychowanie. Nawet narodziny małego potworka nie odsunęły ich od siebie, tylko upewniając Lai w pisanym im przeznaczeniu. Niezniszczalni...do czasu, do chwili okrutnego odsłonięcia, gorszego od tortur, które ktoś (kto?) zesłał na Samaela.
Wzdrygnęła się lekko wyłącznie przy dokładnym opisie wybuchającej gałki ocznej - przecież była szlachcianką, nieprzywykłą do takich ciekawostek - ale nie odwróciła się ani w żaden sposób nie zareagowała...tak, jak powinna zareagować matka. Setką pytań, chęcią wymierzenia sprawiedliwości, odnalezienia winowajcy, utulenia dziecka do piersi i obiecania, że już nigdy nie pozwoli go skrzywdzić. Te odruchy umarły bezpowrotnie, czyniąc Laidan jednocześnie pełną życia jak i opustoszałą, opuszczoną, nie potrafiącą odpowiedzieć na tak mocne wyznanie. Wpatrywała się tylko beznamiętnie w ogołocone z liści drzewa, jeszcze brunatne, pozbawione życia, czekające na powstanie pąkami z ośnieżonych grobowców suchych gałęzi. Czy ona też mogła liczyć na drugą szansę? Tym razem dla siebie, od nowa, popieląc przeszłość i składając własnego syna w ofierze? Grzechy Samaela były niepodważalne, lecz i tak gdzieś w głębi serca tliły się mocne wyrzuty sumienia. Czy zawiodła jako matka? Czy wychowała go na słabeusza, ulegającego chorej żądzy? Czy wtedy, w ten pamiętny, bożonarodzeniowy wieczór, powinna odepchnąć go bardziej zdecydowanie, ukracając zwycięski pochód po marcolfowe dziedzictwo? Nikt nie mógł odpowiedzieć na te pytania.
- Twoja opowieść ma mnie wzruszyć? Mam zapłakać na koszmarem, który przeżywałeś przez kilka godzin a w którym ja żyję od pięciu miesięcy? - odezwała się w końcu chłodno, powoli odwracając się w jego stronę, by zmierzyć go lodowatym spojrzeniem jasnogranatowych oczu. - Niedługo wyjeżdżam, opłakiwać w spokoju mojego męża i nabrać sił, bym mogła powić mu zdrowego syna. Nie szukaj mnie - dodała pustym tonem oficjalnego komunikatu, otulając się szczelniej futrem. Przymknęła oczy na sekundę za długo, by mógł to odebrać jako mrugnięcie. Odetchnęła głęboko a spomiędzy pełnych warg uleciała mgiełka pary, wirująca wokół blondynki, gdy ta wymijała Samaela, chcąc skierować się na brukowaną ścieżkę, prowadzącą do zamku.
Do listopadowej nocy oddałaby za Samaela życie, woląc cierpieć gorsze katusze, by tylko uchronić od nich swego ukochanego syna, za którego bez wahania oddałaby życie. Pasję. Swoje ciało, swój umysł; należała do niego, skoncentrowana wyłącznie na jednym, jedynym mężczyźnie. Zachowywała pozory dystansu, doskonale udając władzę, choć przecież obydwoje zdawali sobie sprawę z tego, że jest to tylko gra pobudzająca zmysły. Tak naprawdę należała w pełni do Samaela; opętał ją tak, jak i ona zawładnęła nim, a łącząca ich więź wydawała się nie do naruszenia. Ani przez bożków ani tradycję ani wpojone wychowanie. Nawet narodziny małego potworka nie odsunęły ich od siebie, tylko upewniając Lai w pisanym im przeznaczeniu. Niezniszczalni...do czasu, do chwili okrutnego odsłonięcia, gorszego od tortur, które ktoś (kto?) zesłał na Samaela.
Wzdrygnęła się lekko wyłącznie przy dokładnym opisie wybuchającej gałki ocznej - przecież była szlachcianką, nieprzywykłą do takich ciekawostek - ale nie odwróciła się ani w żaden sposób nie zareagowała...tak, jak powinna zareagować matka. Setką pytań, chęcią wymierzenia sprawiedliwości, odnalezienia winowajcy, utulenia dziecka do piersi i obiecania, że już nigdy nie pozwoli go skrzywdzić. Te odruchy umarły bezpowrotnie, czyniąc Laidan jednocześnie pełną życia jak i opustoszałą, opuszczoną, nie potrafiącą odpowiedzieć na tak mocne wyznanie. Wpatrywała się tylko beznamiętnie w ogołocone z liści drzewa, jeszcze brunatne, pozbawione życia, czekające na powstanie pąkami z ośnieżonych grobowców suchych gałęzi. Czy ona też mogła liczyć na drugą szansę? Tym razem dla siebie, od nowa, popieląc przeszłość i składając własnego syna w ofierze? Grzechy Samaela były niepodważalne, lecz i tak gdzieś w głębi serca tliły się mocne wyrzuty sumienia. Czy zawiodła jako matka? Czy wychowała go na słabeusza, ulegającego chorej żądzy? Czy wtedy, w ten pamiętny, bożonarodzeniowy wieczór, powinna odepchnąć go bardziej zdecydowanie, ukracając zwycięski pochód po marcolfowe dziedzictwo? Nikt nie mógł odpowiedzieć na te pytania.
- Twoja opowieść ma mnie wzruszyć? Mam zapłakać na koszmarem, który przeżywałeś przez kilka godzin a w którym ja żyję od pięciu miesięcy? - odezwała się w końcu chłodno, powoli odwracając się w jego stronę, by zmierzyć go lodowatym spojrzeniem jasnogranatowych oczu. - Niedługo wyjeżdżam, opłakiwać w spokoju mojego męża i nabrać sił, bym mogła powić mu zdrowego syna. Nie szukaj mnie - dodała pustym tonem oficjalnego komunikatu, otulając się szczelniej futrem. Przymknęła oczy na sekundę za długo, by mógł to odebrać jako mrugnięcie. Odetchnęła głęboko a spomiędzy pełnych warg uleciała mgiełka pary, wirująca wokół blondynki, gdy ta wymijała Samaela, chcąc skierować się na brukowaną ścieżkę, prowadzącą do zamku.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie oczekiwał wzruszenia. Gardził litością, nie chciał od niej ani odrobiny współczucia. Pragnął konfrontacji, ostatniego już spojrzenia, wyraźnego wyartykułowania niedopowiedzeń z ostatnich miesięcy. Prawo głosu miała ona: Samael mógł tylko zagryźć wąskie wargi do krwi, słuchając oskarżeń. Zawinił niepodważalnie i nie potrzebowała przedstawiać mu żadnych dowodów, widziała je przecież na własne oczy. Dopuścił jednak do tego, by przez ciągnące się w nieskończoność dni, wciąż chwiał się na krawędzi. Razem z nią, wirując w jakimś niebezpiecznym tańcu, niezdecydowany, czy spaść samotnie, czy pociągnąć Laidan za sobą. Choć nic jeszcze nie było ostateczne, Avery zakładał nieszczęśliwy finał, który dla ich obojga zakończy się niekorzystnie. I przed tym jednym miał obowiązek ją uchronić, bowiem nie dotyczyło to jej w ogóle i nie powinna ponosić konsekwencji jego zachowania. Nie żałował go, wciąż uważając swój głos za słuszny - jedynie nieprzewidziane skutki martwiły go i mnożyły się niesamowicie szybko, przekształcając się w realne przeszkody. Nie był durniem, lekceważącym echo uderzenia. Nawet, jeśli w tej sennej chwili Shropshire zdawało się spokojne, wyciszone, Samael podejrzewał, że niedługo potężne trzęsienie zachybocze firmamentem panów Ludlow. Chciał myśleć o przeszłości, ciążącej mu słodkim brzemieniem, wspominać chwile niezmąconej radości, znowu móc pochwycić Lai w żelaznym uścisku, czuć pod sobą jej spalające się z pożądania ciało. Nie sprowadzał jej do jednej roli, nie umieszczał na płaszczyźnie erotycznej wiedziony samczymi poglądami na płciowość; wiedział, że kobieta najlepiej czuła się pod nim, że gdy popychał ją przed sobą na kolana gloryfikował jej sposób wyznawania miłości, że gwałtownym spełnieniem, rozlewającym się w jej wnętrzu pieczętował całkowite oddanie. Zawsze byli dla siebie intensywni, wymagający, wypłukując się nawzajem z energii, niby dwa wampiry pasożytujące na sobie. W irracjonalny sposób wytworzyła się między symbioza, idealna równowaga, zburzona jednak w momencie niegodnej rozkoszy.
Tej konkretnej Avery nie pamiętał: sylwetka Colina na tle kominka blakła, palce wplątane w jego ciemne włosy, głuchy jęk przyjemności, zaciśnięcie dłoni na bladym karku, na którym błyszczały kropelki potu. Szczegóły z nadzwyczajną ostrością figurowały we wspomnieniach; brakowało w nich jedynie ostatecznego triumfu. Wszyscy przecież wtedy przegrali. I Laidan, i Fawley, i Samael, który stracił zarówno swoją ukochaną, jak i przyjaciela. Boleśniej odczuwał pierwszą stratę, znał wiele kobiet i kilka próbował zmusić, by był jak Lai - poniósł druzgoczącą klęskę - nie mogąc znieść dalszego życia bez niej. Wcale nie obelgi, wcale nie nieprzebrany potok inwektyw oraz roszczeń pchnął go do gwałtu - przecież ona na niego ani nie zasłużyła, ani nie zapracowała - brakowało mu jej tak bardzo, że żądza zamieniła go w zwykłe zwierzę. Prymitywne, zasłuchane w naturalne instynkty, bezkrytyczne wobec potrzeb. Nie ogłuchł jednak na tyle, by nie usłyszeć urzędniczego tonu, chłodnej informacji, wbijającej szpile w rozerwane serce. Trzymało się na kilku włóknach, z trudem pompując krew; pewnie było małe, pomarszczone, przypominające stare warzywo, ale jeszcze żyło.
-Syna? - powtórzył bezsensownie, wsłuchując się w swój własny głos, niepodobny do dawnego, aksamitnego barytonu. Powinien zareagować wzburzeniem, powinien wybuchnąć, powinien dociekać, czy aby Laidan nie nosi pod sercem j e g o dziecka. Nie obchodziło to go jednak zupełnie, ona była matką, ona przekazała rosnącej w jej łonie istotce życie... Ona była kobietą, którą kochał i dla niej zdobywał się na skrajnie ckliwą prośbę.
-Zostań. Zaopiekuję się tobą, zatroszczę się, byś nie miała żadnych zmartwień. Zadbam o wszystko - urwał, oddychając głęboko i zatrzymując się jak wryty, obracając twarz w stronę Laidan, tak, że ich usta znowu dzieliły milimetry - nie dotknę cię więcej. Nie będziesz musiała mnie oglądać - rzekł cicho, składając swoją propozycję. Razem z ofiarą, ale był jej winien znacznie więcej, niż odrobina poświęcenia.
Tej konkretnej Avery nie pamiętał: sylwetka Colina na tle kominka blakła, palce wplątane w jego ciemne włosy, głuchy jęk przyjemności, zaciśnięcie dłoni na bladym karku, na którym błyszczały kropelki potu. Szczegóły z nadzwyczajną ostrością figurowały we wspomnieniach; brakowało w nich jedynie ostatecznego triumfu. Wszyscy przecież wtedy przegrali. I Laidan, i Fawley, i Samael, który stracił zarówno swoją ukochaną, jak i przyjaciela. Boleśniej odczuwał pierwszą stratę, znał wiele kobiet i kilka próbował zmusić, by był jak Lai - poniósł druzgoczącą klęskę - nie mogąc znieść dalszego życia bez niej. Wcale nie obelgi, wcale nie nieprzebrany potok inwektyw oraz roszczeń pchnął go do gwałtu - przecież ona na niego ani nie zasłużyła, ani nie zapracowała - brakowało mu jej tak bardzo, że żądza zamieniła go w zwykłe zwierzę. Prymitywne, zasłuchane w naturalne instynkty, bezkrytyczne wobec potrzeb. Nie ogłuchł jednak na tyle, by nie usłyszeć urzędniczego tonu, chłodnej informacji, wbijającej szpile w rozerwane serce. Trzymało się na kilku włóknach, z trudem pompując krew; pewnie było małe, pomarszczone, przypominające stare warzywo, ale jeszcze żyło.
-Syna? - powtórzył bezsensownie, wsłuchując się w swój własny głos, niepodobny do dawnego, aksamitnego barytonu. Powinien zareagować wzburzeniem, powinien wybuchnąć, powinien dociekać, czy aby Laidan nie nosi pod sercem j e g o dziecka. Nie obchodziło to go jednak zupełnie, ona była matką, ona przekazała rosnącej w jej łonie istotce życie... Ona była kobietą, którą kochał i dla niej zdobywał się na skrajnie ckliwą prośbę.
-Zostań. Zaopiekuję się tobą, zatroszczę się, byś nie miała żadnych zmartwień. Zadbam o wszystko - urwał, oddychając głęboko i zatrzymując się jak wryty, obracając twarz w stronę Laidan, tak, że ich usta znowu dzieliły milimetry - nie dotknę cię więcej. Nie będziesz musiała mnie oglądać - rzekł cicho, składając swoją propozycję. Razem z ofiarą, ale był jej winien znacznie więcej, niż odrobina poświęcenia.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podzielenie się z Samaelem ciążącą jej od kilku dni informacją, wcale nie zmniejszyło psychicznego dyskomfortu. Czasy, gdy problem dzielony na dwoje nikł w oczach, bezpowrotnie minęły. Jej mężczyzna nie należał już do niej, tracąc wszelkie przymioty odpowiedzialnej głowy rodziny. Jakże po tym, co z pełną premedytacją uczynił, mogła mu zaufać na tyle, by powierzyć w plugawe ręce swój los i swe troski? Jakże mogła liczyć na chłodny osąd sytuacji, doświadczenie i mądrość, kiedy Sam wykazywał się skrajną arogancją i - po prostu, niemalże po mugolsku - głupotą? Zaślepieniem? Wielokrotnie pozwalała żądzy przejąć kontrolę nad swymi czynami, lecz nigdy nie dopuściłaby się tak obrzydliwego występku, godzącego nie tylko w najważniejsze zasady rodu, ale także w prawa naturalne. Avery nigdy bowiem nie rozpatrywała kazirodztwa jako ujmy: tak została wychowana, stworzona rękami ojca, subtelnie naginającego kręgosłup moralny do swych wymagań. Obiektywnie chorych, druzgoczących, szalonych. Każdy, kto prześledziłby losy Laidan, widziałby w niej jedynie ofiarę. Młodą, wierną panienkę, oplecioną delikatnymi sugestiami; wykarmioną obietnicami miłości i zaufania, które powoli wplątywały ją w megalomanię i toksyczną uległość wobec swego protoplasty. Myloną z najsilniejszym uczuciem, z wypełnieniem rozkosznego obowiązku, z kontynuowaniem tradycji. Laidan nie była tego świadoma, a każdy kolejny rok w Ludlow, tylko pogłębiał jej szaleństwo. Nie było już powrotu, nie mogła ozdrowieć i nawet potworne wydarzenia ostatnich miesięcy nie otrzeźwiły jej na tyle, by mogła z przerażeniem spojrzeć na swoją przeszłość. Klapki spadły z jasnogranatowych oczu jedynie przy obrazie Samaela, jawiącego się teraz jako główne zagrożenie. Dla rodu. O siebie już nie walczyła, biernie poddając się biegowi wydarzeń. Nie miała nawet na tyle siły, by spróbować poradzić sobie z rosnącym w jej łonie problemem. Była świadoma swego losu, przypieczętowanego wiekiem, wielokrotnymi poronieniami i Klątwą Ondyny. Zapewne nie donosi ciąży, a jeśli już: przy porodzie odejdzie albo ona albo ono, a biorąc pod uwagę obecny układ gwiazd: zapewne mauzoleum Averych wzbogaci się o dwie krypty. Przyjmowała to z dziwnym spokojem a jedyne, co wzbudzało w niej żywsze emocje, krystalizowało się w wewnętrznej mantrze, żałosnej prośbie, by nie nosiła pod sercem dziecka pederasty. Nigdy w życiu nie przypuszczałaby, że będzie błagać los, by to właśnie nasienie Reagana uczyniło ją brzemienną.
Drgnęła lekko, gdy Samael odwrócił się w jej stronę. Strefa intymności, wyznaczona twardo przed kilkunastoma tygodniami, rozjarzyła się dyskomfortem, ale Laidan przystanęła. Nie odwróciła twarzy, wytrzymując jego spojrzenie. Mimo wszystko potrafiła go rozczytać i chociaż zachowywał obojętny spokój, wiedziała, że za przystojną maską twarzy panuje teraz gorący chaos. Zmuszający go do wypowiadania miałkich słów. Wykrzywiła tylko wargi w grymasie niezadowolenia, lecz sekundę potem znów uśmiechała się chłodno i wyniośle.
- Nie potrzebuję twojej troski- wygłosiła sucho oczywistość. Już była martwa, finalnie pod obydwoma względami, dusza i ciało, mające wykonać swój ostatni obowiązek wobec rodu i zmarłego męża. Wątpiła, by w obecnych okolicznościach mogło uratować to sytuację, ale nie mogła stchórzyć: musiała doprowadzić sprawę do końca, niezależnie od tragicznego wyniku. - Ty jesteś jedynym powodem moich zmartwień. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, nie chcę mieć nic wspólnego z tą hańbą, nie chcę patrzeć na ciebie i za każdym razem z trudem tłumić mdłości - kontynuowała ciszej, zjadliwie, nagle popadając z wyreżyserowanej, sztucznej obojętności w krótką chwilę wybuchu emocji. Oczy zaszkliły się - łzy wściekłości? żalu? - i Laidan zagryzła blade usta. - Moglibyśmy być tacy szczęśliwi. A ty to wszystko zniszczyłeś. Z pełną świadomością. Nigdy ci tego nie wybaczę. Tego, co zrobiłeś rodowi, i tego, co zrobiłeś nam - wychrypiała, drżąc lekko i ledwie panując nad tym, by nie uderzyć go zmarzniętymi dłońmi po klatce piersiowej. Nerwowo zacisnęła palce, wiedząc, że zna ją doskonale i wie, że targają nią chwilowo silne odruchy. Otworzyła usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale zamiast tego pokręciła gwałtownie głową: aż złote loki musnęły jego policzek. Cofnęła się gwałtownie, oddychając płytko, krótko, urywanie.
Drgnęła lekko, gdy Samael odwrócił się w jej stronę. Strefa intymności, wyznaczona twardo przed kilkunastoma tygodniami, rozjarzyła się dyskomfortem, ale Laidan przystanęła. Nie odwróciła twarzy, wytrzymując jego spojrzenie. Mimo wszystko potrafiła go rozczytać i chociaż zachowywał obojętny spokój, wiedziała, że za przystojną maską twarzy panuje teraz gorący chaos. Zmuszający go do wypowiadania miałkich słów. Wykrzywiła tylko wargi w grymasie niezadowolenia, lecz sekundę potem znów uśmiechała się chłodno i wyniośle.
- Nie potrzebuję twojej troski- wygłosiła sucho oczywistość. Już była martwa, finalnie pod obydwoma względami, dusza i ciało, mające wykonać swój ostatni obowiązek wobec rodu i zmarłego męża. Wątpiła, by w obecnych okolicznościach mogło uratować to sytuację, ale nie mogła stchórzyć: musiała doprowadzić sprawę do końca, niezależnie od tragicznego wyniku. - Ty jesteś jedynym powodem moich zmartwień. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, nie chcę mieć nic wspólnego z tą hańbą, nie chcę patrzeć na ciebie i za każdym razem z trudem tłumić mdłości - kontynuowała ciszej, zjadliwie, nagle popadając z wyreżyserowanej, sztucznej obojętności w krótką chwilę wybuchu emocji. Oczy zaszkliły się - łzy wściekłości? żalu? - i Laidan zagryzła blade usta. - Moglibyśmy być tacy szczęśliwi. A ty to wszystko zniszczyłeś. Z pełną świadomością. Nigdy ci tego nie wybaczę. Tego, co zrobiłeś rodowi, i tego, co zrobiłeś nam - wychrypiała, drżąc lekko i ledwie panując nad tym, by nie uderzyć go zmarzniętymi dłońmi po klatce piersiowej. Nerwowo zacisnęła palce, wiedząc, że zna ją doskonale i wie, że targają nią chwilowo silne odruchy. Otworzyła usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale zamiast tego pokręciła gwałtownie głową: aż złote loki musnęły jego policzek. Cofnęła się gwałtownie, oddychając płytko, krótko, urywanie.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ginął, umierał po wielokroć, tylko po to, by ponownie wystawiać się na rozszarpanie ostrymi pazurami. Święta prawda: słowa raniły najmocniej i tego dżdżystego popołudnia Samael czuł się zmaltretowany po stokroć bardzie niż wówczas, gdy dogorywał w piwnicy Białej Wywerny, a jego ciało przypominało butwiejący zewłok, truchło zwierzęcia. Wyobrażał sobie, jak musiała cierpieć Laidan, ale chyba nie potrafił poznać jej tolerancji na męki, nie mógł poznać smaku jej zawodu, jej rozczarowania. Zdradził ją i musiał za to zapłacić.
On, nie ona. Czemu jego pokuta godziła w Lai, czemu cierpienie rodziło kolejne cierpienie, czemu Fortuna nie rozdzieliła kary od nagrody za godne kontynuowanie rodowych tradycji? Avery sprzeniewierzył się zasadom, podeptał je i zdławił ogniem, tak samo jak postąpił z Laidan. Z własną matką i ukochaną kobietą. Zniszczył osobę, którą kochał najmocniej. Zagwarantował jej pochowanie żywcem, bo czy teraz nie była już trupem, chodzącym jak za pociągnięciami lalkarza, bezwiednie tocząc się po scenie? Samael tylko czekał, aż odpadnie jej głowa, ręka, a może inna kończyna - groteskowe widowisko jednak nie przestanie trwać, o nie - będzie zmuszony wytrwać do końca, aż do finału spektaklu, w którym pewnie okaże się, że pieczeń, jaką podano na najlepszej zastawie została przygotowana właśnie z niej. Tylko, że nie będzie żadnych bogów, którzy potem ją uzdrowią, a w miejsce łopatki wstawią znamię z kości słoniowej, nie będzie pomnika ani mitów - tylko plotki, złowieszcze pogłoski, zła sława o rodzie kamiennych Averych. Rozpalających się wyłącznie ciałami swych bliskich.
Chemia płynęła w jego żyłach, bo faktycznie wyłącznie Laidan doprowadzała go do wrzenia. Ją kochał do szaleństwa, przez nią płakał i tylko ją mógł szczerze przepraszać, korząc się, lecz zupełnie bez wstydu. I cóż z tego, że padając na kolana tracił męskość, skoro i tak go już nie chciała? Nie mógł zdobyć jej błaganiem, nie poskutkowała groźba, a namiętność już nie istniała, wypalona wspomnieniami. Obrzydliwymi także i dla Avery'ego, który wyraźnie dostrzegał jej twarz, wykręconą w wyrazie pogardy oraz obrzydzenia. Nim.
Musieli być wyczerpani nieustającą od miesięcy cichą wojną, a także ludzką abstynencją. Frustracja, zerowe libido, brak popędu seksualnego - tak, przez pewien czas, ale Avery wiedział, że zarówno ona, jak i on lada chwila mogą wybuchnąć, głodni po prostu szczęścia. Chwilowego. Prymitywnego. Jakie zaś szczęście było najłatwiejsze do zyskania? Nisko upadł, stwierdzając, że rozłożenie nóg kurwy nic jej nie kosztuje. Że pożąda ciała, nawet rozerwanej macicy, tak jak i ona musi tęsknić za wypełniającym ją mężczyzną. Obojętnie kim, choć z mugolem raczej by się nie puściła. Tak sądził, gdy z niemym podziwem wpatrywał się w złote loki, praktycznie zamarzające na zimnym powietrzu. Kontur twarzy matki rozmywał mu się przed niewidzącymi oczami, ale każdą emocję czytał z obojętnego głosu. Nie mogła go oszukać - powinni zostawić już te wszystkie tajemnice - Avery chciał tej najgorszej prawdy, bo sam stał przecież przed nią zupełnie nagi, obnażony, bezbronny.
-Żałuję tego, co zrobiłem - wypluł z siebie, powstrzymując się przed pochwyceniem jej ramion. Nie mógł jej dotknąć, choć ona nie przyjęła warunków, Samael twardo trzymał się ustalonych doktryn - że cię okłamywałem - dodał, patrząc na nią ostro, prześwietlająco, zadziwiająco jasno. Nie trącił już szaleństwem, ale nie był też zrezygnowaną ofiarą. Próbował negocjować ostatnie warunki zawarcia transakcji - nadal cię kocham. Nie możesz cierpieć za mnie. Jeśli tak właśnie ma być... zapomnij o tym wszystkim, co było między nami. W tym mogę ci pomóc - powiedział cicho, z całą mocą, jaka jeszcze została w wymęczonym ciele. Tylko tyle mógł dla niej zrobić.
On, nie ona. Czemu jego pokuta godziła w Lai, czemu cierpienie rodziło kolejne cierpienie, czemu Fortuna nie rozdzieliła kary od nagrody za godne kontynuowanie rodowych tradycji? Avery sprzeniewierzył się zasadom, podeptał je i zdławił ogniem, tak samo jak postąpił z Laidan. Z własną matką i ukochaną kobietą. Zniszczył osobę, którą kochał najmocniej. Zagwarantował jej pochowanie żywcem, bo czy teraz nie była już trupem, chodzącym jak za pociągnięciami lalkarza, bezwiednie tocząc się po scenie? Samael tylko czekał, aż odpadnie jej głowa, ręka, a może inna kończyna - groteskowe widowisko jednak nie przestanie trwać, o nie - będzie zmuszony wytrwać do końca, aż do finału spektaklu, w którym pewnie okaże się, że pieczeń, jaką podano na najlepszej zastawie została przygotowana właśnie z niej. Tylko, że nie będzie żadnych bogów, którzy potem ją uzdrowią, a w miejsce łopatki wstawią znamię z kości słoniowej, nie będzie pomnika ani mitów - tylko plotki, złowieszcze pogłoski, zła sława o rodzie kamiennych Averych. Rozpalających się wyłącznie ciałami swych bliskich.
Chemia płynęła w jego żyłach, bo faktycznie wyłącznie Laidan doprowadzała go do wrzenia. Ją kochał do szaleństwa, przez nią płakał i tylko ją mógł szczerze przepraszać, korząc się, lecz zupełnie bez wstydu. I cóż z tego, że padając na kolana tracił męskość, skoro i tak go już nie chciała? Nie mógł zdobyć jej błaganiem, nie poskutkowała groźba, a namiętność już nie istniała, wypalona wspomnieniami. Obrzydliwymi także i dla Avery'ego, który wyraźnie dostrzegał jej twarz, wykręconą w wyrazie pogardy oraz obrzydzenia. Nim.
Musieli być wyczerpani nieustającą od miesięcy cichą wojną, a także ludzką abstynencją. Frustracja, zerowe libido, brak popędu seksualnego - tak, przez pewien czas, ale Avery wiedział, że zarówno ona, jak i on lada chwila mogą wybuchnąć, głodni po prostu szczęścia. Chwilowego. Prymitywnego. Jakie zaś szczęście było najłatwiejsze do zyskania? Nisko upadł, stwierdzając, że rozłożenie nóg kurwy nic jej nie kosztuje. Że pożąda ciała, nawet rozerwanej macicy, tak jak i ona musi tęsknić za wypełniającym ją mężczyzną. Obojętnie kim, choć z mugolem raczej by się nie puściła. Tak sądził, gdy z niemym podziwem wpatrywał się w złote loki, praktycznie zamarzające na zimnym powietrzu. Kontur twarzy matki rozmywał mu się przed niewidzącymi oczami, ale każdą emocję czytał z obojętnego głosu. Nie mogła go oszukać - powinni zostawić już te wszystkie tajemnice - Avery chciał tej najgorszej prawdy, bo sam stał przecież przed nią zupełnie nagi, obnażony, bezbronny.
-Żałuję tego, co zrobiłem - wypluł z siebie, powstrzymując się przed pochwyceniem jej ramion. Nie mógł jej dotknąć, choć ona nie przyjęła warunków, Samael twardo trzymał się ustalonych doktryn - że cię okłamywałem - dodał, patrząc na nią ostro, prześwietlająco, zadziwiająco jasno. Nie trącił już szaleństwem, ale nie był też zrezygnowaną ofiarą. Próbował negocjować ostatnie warunki zawarcia transakcji - nadal cię kocham. Nie możesz cierpieć za mnie. Jeśli tak właśnie ma być... zapomnij o tym wszystkim, co było między nami. W tym mogę ci pomóc - powiedział cicho, z całą mocą, jaka jeszcze została w wymęczonym ciele. Tylko tyle mógł dla niej zrobić.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miała wrażenie, że utknęli w przygotowanym specjalnie dla nich piekle, że w końcu płacili za nieświadomie popełniane grzechy. Wpędzono ich do błędnego koła, przeklętej karuzeli, odtwarzającej w nieskończoność ten sam dźwiękowy schemat. Żal, rozdrażnienie, wściekłość; te same emocje, te same twarze wykrzywione skrajnymi emocjami, te same słowa, padające między nimi bez większego przełożenia na rzeczywistość. Nienawidziła go, żałowała, rozpaczała; on przepraszał, błagał, w końcu szarpiąc się na męskie zabawy w dominację, po czym wszystko powracało do punktu wyjścia, w którym kumulowały się oskarżenia i obrzydzenie. Laidan nie potrafiła wymknąć się z tego okrutnego kręgu. Wątpiła, czy istniał jakikolwiek sposób, mogący zagwarantować jej spokój, zerwanie z najnowszą, niechlubną tradycją emocjonalnego rozdarcia, fundowanego raz po raz przy każdym kolejnym spotkaniu z Samaelem. Wcale nie było jej lżej. Zatrzymała się w martwym punkcie, tuż nad krawędzią, chwiejąc się od kilku miesięcy pomiędzy przepaścią ostateczności a histeryczną próbą cofnięcia się o krok i zadbania o kilka ostatnich spraw, mimo wszystko istotnych dla lady Avery. Miała dość chaosu, dość cierpienia, dość tego stanu zawieszenia pomiędzy, gdzie przyszłość pozostawała skryta za ciężką, czarną mgłą. Pragnęła końca świata, niezależnie, czy po przekroczeniu nieodwracalnego naprawdę istniało coś jeszcze. W najgorszym przypadku przestałaby istnieć, a to w obecnej sytuacji wydawało się znacznie lepsze od coraz żałośniejszych prób opanowania rozkołysanych emocji.
Już nie siliła się na obojętność, patrząc na Samaela z grymasem skrajnego...obrzydzenia? Zawodu? Niechęci? Zranienia? Wszystko na raz szpeciło ostre rysy twarzy. Przestała jednak już o to dbać. Syn odebrał jej kobiecość, obdzierając z złudnych, narcystycznych wyobrażeń o tym, kim była. Dla niego, dla innych, dla samej siebie.
- Twój żal jest nieistotny. Nie cofniesz czasu, nie naprawisz tego, co uczyniłeś - zaczęła drżącym z niechęci tonem, krzywiąc usta jeszcze bardziej, gdy łaskawie ofiarował jej zapomnienie. - Dlaczego nie myślałeś o tym wtedy? Dlaczego oplułeś naszą miłość, zasady, tradycję, wychowanie? W momencie, w którym pozwoliłeś sobie na to plugastwo, przekreśliłeś w s z y s t k o. Mam nadzieję, że dalej sądzisz, że było warto, bo nie odzyskasz swojego dawnego życia już nigdy, niezależnie do jak absurdalnych pomysłów się uciekniesz - kontynuowała, w dość oględnych słowach komentując jego niekonkretną propozycję. Jakże śmiał coś takiego proponować; aż zmrużyła oczy, na sekundę zamieniając się znów w dawną, rozjuszoną Laidan, szybko jednak powracającą do obecnego stanu inferiusa, poruszającego się tylko dzięki chęci dopięcia rodowych spraw na ostatni, złoty guzik. - Nie masz już władzy nad niczym, a już z pewnością nad tym, kto przez ciebie cierpi. Bo ucierpi każdy Avery - dodała drżącym tonem, cofając się o krok. Mógł to odebrać jako histerię lub ostrzeżenie; Laidan wypowiadała słowa właściwie bez namysłu, chcąc jak najszybciej odejść. Zarówno od niego jak i piętrzących się na horyzoncie problemów. - I nie serwuj mi łgarstw o miłości. Gdybyś mnie naprawdę kochał nigdy nie znaleźlibyśmy się w tym miejscu - wyszeptała, opatulając się szczelniej futrem. Oczy dalej szkliły się niebezpiecznie, ale przynajmniej rysy wygładziły się nieco. - Widzimy się po raz ostatni, Samaelu - powiedziała po chwili ciszy, przerywanej tylko nieco nerwowym oddechem i szelestem wiosennego wiatru, poruszającego złotymi kosmykami włosów Laidan. - I niezależnie od tego, co przyniesie przyszłość, wiedz, że ja kochałam cię całym sercem. Byłeś miłością mojego życia - Mówiła spokojnie, nie obojętnie, ale też bez przesadnej egzaltacji, zazwyczaj związanej z takimi wyznaniami. Nie wiedziała, czy przekazuje mu to, by sprawić mu jeszcze więcej cierpienia, czy robi to dla siebie, by pożegnać resztkę uczuciowej słabości, jaka ciągle osiadała złotym pyłem na myślach kochającej matki i partnerki. Zero manipulacji, czysta prawda, teraz wyłącznie trudna i ciężka, nie mająca w sobie nic z wcześniejszego piękna. Blada dłoń drgnęła lekko, jakby chciała mimo woli umysłu dotknąć Samaela po raz ostatni, ale nic takiego się nie stało a Laidan odetchnęła głęboko, odwracając się w stronę zamku.
Już nie siliła się na obojętność, patrząc na Samaela z grymasem skrajnego...obrzydzenia? Zawodu? Niechęci? Zranienia? Wszystko na raz szpeciło ostre rysy twarzy. Przestała jednak już o to dbać. Syn odebrał jej kobiecość, obdzierając z złudnych, narcystycznych wyobrażeń o tym, kim była. Dla niego, dla innych, dla samej siebie.
- Twój żal jest nieistotny. Nie cofniesz czasu, nie naprawisz tego, co uczyniłeś - zaczęła drżącym z niechęci tonem, krzywiąc usta jeszcze bardziej, gdy łaskawie ofiarował jej zapomnienie. - Dlaczego nie myślałeś o tym wtedy? Dlaczego oplułeś naszą miłość, zasady, tradycję, wychowanie? W momencie, w którym pozwoliłeś sobie na to plugastwo, przekreśliłeś w s z y s t k o. Mam nadzieję, że dalej sądzisz, że było warto, bo nie odzyskasz swojego dawnego życia już nigdy, niezależnie do jak absurdalnych pomysłów się uciekniesz - kontynuowała, w dość oględnych słowach komentując jego niekonkretną propozycję. Jakże śmiał coś takiego proponować; aż zmrużyła oczy, na sekundę zamieniając się znów w dawną, rozjuszoną Laidan, szybko jednak powracającą do obecnego stanu inferiusa, poruszającego się tylko dzięki chęci dopięcia rodowych spraw na ostatni, złoty guzik. - Nie masz już władzy nad niczym, a już z pewnością nad tym, kto przez ciebie cierpi. Bo ucierpi każdy Avery - dodała drżącym tonem, cofając się o krok. Mógł to odebrać jako histerię lub ostrzeżenie; Laidan wypowiadała słowa właściwie bez namysłu, chcąc jak najszybciej odejść. Zarówno od niego jak i piętrzących się na horyzoncie problemów. - I nie serwuj mi łgarstw o miłości. Gdybyś mnie naprawdę kochał nigdy nie znaleźlibyśmy się w tym miejscu - wyszeptała, opatulając się szczelniej futrem. Oczy dalej szkliły się niebezpiecznie, ale przynajmniej rysy wygładziły się nieco. - Widzimy się po raz ostatni, Samaelu - powiedziała po chwili ciszy, przerywanej tylko nieco nerwowym oddechem i szelestem wiosennego wiatru, poruszającego złotymi kosmykami włosów Laidan. - I niezależnie od tego, co przyniesie przyszłość, wiedz, że ja kochałam cię całym sercem. Byłeś miłością mojego życia - Mówiła spokojnie, nie obojętnie, ale też bez przesadnej egzaltacji, zazwyczaj związanej z takimi wyznaniami. Nie wiedziała, czy przekazuje mu to, by sprawić mu jeszcze więcej cierpienia, czy robi to dla siebie, by pożegnać resztkę uczuciowej słabości, jaka ciągle osiadała złotym pyłem na myślach kochającej matki i partnerki. Zero manipulacji, czysta prawda, teraz wyłącznie trudna i ciężka, nie mająca w sobie nic z wcześniejszego piękna. Blada dłoń drgnęła lekko, jakby chciała mimo woli umysłu dotknąć Samaela po raz ostatni, ale nic takiego się nie stało a Laidan odetchnęła głęboko, odwracając się w stronę zamku.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Żaden odgłos nie wydostał się spomiędzy jego wąskich warg. Ani zduszony szloch, ani ryk zwierzęcego bólu, ani desperacki skowyt zranionego stworzenia. Granatowe oczy zasnute szarą mgłą świeciły niby czerwone latarnie rozjarzone powstrzymywanymi łzami, a Avery milczał, zaklęty w marmurowy posąg, osłupiały. Wolałby skończyć jako rzeźba, zmienić się w słup soli i zostać tutaj, na rodzinnej ziemi, w rodowej rezydencji, blisko Laidan. Oddzielony od niej nie tylko grubymi, kamiennymi murami zamku Ludlow, ale również formą. Jakież troski spoczywały na barkach pomnika? Stałby się niezniszczalny, wieczny - mógłby przetrwać wszystko. Każdą nawałnicę, każdą burzę, a te najbardziej niszczycielskie i groźne żywioły zostawiłby wyłącznie drobne złuszczenia na strukturze nienaruszalnej opoki. Grubej warstwy lat, które spędził, jako ktoś zupełnie inny. Musiał przestać żałować i odnaleźć się w nowej rzeczywistości, w realnym świecie, w obcym, pustym, przypominającym jałową pustynię. Wymarłą. Gdyby zapragnął teraz się odezwać, pewnie wydobyłby z gardła jedynie dziwne, charczące dźwięki. Nieartykułowane odgłosy smutnej porażki; prymitywizm wyzierał z jego skurczonej, przygarbionej postawy, a Samael przypominał nieludzką istotę, przyczajoną do śmiercionośnego ataku. Miał go jednak zadać sobie.
Laidan była bezpieczna, poza jego zasięgiem, całkowicie wolna. Zrozumiał, choć jeszcze próbował wypierać ze świadomości, że już jej nie odzyska. Postawił na szali w s z y s t k o. W imię czego? Pieprzenia do upadłego mężczyzny, który był przy tym jego najlepszym przyjacielem?
Spazmy ciała, ciepła sperma spływająca z jego ud, urywane jęki, płytki, lecz rytmiczny oddech, sine ślady po fizycznym uwiązaniu. Pętał go nie tylko namacalnie: Colina również pochwycił w te lepkie sidła emocjonalnej zależności, skuwając umysł w ciężkich kajdanach dominacji.
Lubił to. W ciężkim dyszeniu odnajdywał symfonię, w plugawym akcie podłego zbliżenia siłę. Władał kimś mocnym, mężczyzną, ale... za jaką cenę?
Bo przecież było coś więcej od pozycji. Nie spojrzy już więcej w oczy arystokratycznym gnidom - jakby kiedykolwiek łaknął ich towarzystwa - nie okaże sarkastycznej uprzejmości kobiecie, tylko z tytułu jej urodzenia, choć pozostawała taką samą pizdą, jak byle uliczna kurewka.
Było coś więcej od nazwiska, choć pewnie wówczas już do końca straci osobowość i stanie się cieniem, niebezpiecznym i pojawiającym się znikąd.
Było coś więcej od bogactw, od przepychu, od luksusów, których przecież nie potrzebował. Żył skromnie, stosunkowo prosto. Odpuszczając post jedynie od rozkoszy ciała, tych sobie nie odmawiał, w efekcie czego tracił ją.
I nie mógł zaprotestować. Sparaliżowała go niemoc, czyste przerażenie, z jakim wsłuchiwał się w jej słowa, godzące w niego do żywego. Każda zgłoska wywiercała dziurę w zagojonej ranie, każda rozrywała płaty skóry, każda zostawiała go płonącego żywcem. Robactwo gnieżdżące się w zgniłym wnętrzu wypełzało, obłażąc go gęstą siecią i Avery czuł fantomowo obślizgłe cielska, setki odnóży przemierzających jego żyły, stukot twardych pancerzyków, ocierających się o kości. Odchodził od zmysłów, ale najwidoczniej była to jedyna słuszna kara i rozwiązanie. Musiała wiedzieć, że ją kocha... Tak samo jak on wiedział, że Lai nie chce miłości pederasty. Pojmował wagę zbrodni dopiero, gdy jasno ustanowiła przeszłość teraźniejszością. Zniknęli, pogrzebani pod ruiną upadłego rodu Averych. Tych wyjątkowych potomków Marcolfa, sankcjonujących naturalną miłość jako najczystszą i najważniejszą. Ile razy zawiódł? Płakał cicho, bez słowa, pozwalając słonym kroplom spływać po twarzy. Laidan odchodziła, a Samael nie uczynił nic, by ją zatrzymać.
|zt
Laidan była bezpieczna, poza jego zasięgiem, całkowicie wolna. Zrozumiał, choć jeszcze próbował wypierać ze świadomości, że już jej nie odzyska. Postawił na szali w s z y s t k o. W imię czego? Pieprzenia do upadłego mężczyzny, który był przy tym jego najlepszym przyjacielem?
Spazmy ciała, ciepła sperma spływająca z jego ud, urywane jęki, płytki, lecz rytmiczny oddech, sine ślady po fizycznym uwiązaniu. Pętał go nie tylko namacalnie: Colina również pochwycił w te lepkie sidła emocjonalnej zależności, skuwając umysł w ciężkich kajdanach dominacji.
Lubił to. W ciężkim dyszeniu odnajdywał symfonię, w plugawym akcie podłego zbliżenia siłę. Władał kimś mocnym, mężczyzną, ale... za jaką cenę?
Bo przecież było coś więcej od pozycji. Nie spojrzy już więcej w oczy arystokratycznym gnidom - jakby kiedykolwiek łaknął ich towarzystwa - nie okaże sarkastycznej uprzejmości kobiecie, tylko z tytułu jej urodzenia, choć pozostawała taką samą pizdą, jak byle uliczna kurewka.
Było coś więcej od nazwiska, choć pewnie wówczas już do końca straci osobowość i stanie się cieniem, niebezpiecznym i pojawiającym się znikąd.
Było coś więcej od bogactw, od przepychu, od luksusów, których przecież nie potrzebował. Żył skromnie, stosunkowo prosto. Odpuszczając post jedynie od rozkoszy ciała, tych sobie nie odmawiał, w efekcie czego tracił ją.
I nie mógł zaprotestować. Sparaliżowała go niemoc, czyste przerażenie, z jakim wsłuchiwał się w jej słowa, godzące w niego do żywego. Każda zgłoska wywiercała dziurę w zagojonej ranie, każda rozrywała płaty skóry, każda zostawiała go płonącego żywcem. Robactwo gnieżdżące się w zgniłym wnętrzu wypełzało, obłażąc go gęstą siecią i Avery czuł fantomowo obślizgłe cielska, setki odnóży przemierzających jego żyły, stukot twardych pancerzyków, ocierających się o kości. Odchodził od zmysłów, ale najwidoczniej była to jedyna słuszna kara i rozwiązanie. Musiała wiedzieć, że ją kocha... Tak samo jak on wiedział, że Lai nie chce miłości pederasty. Pojmował wagę zbrodni dopiero, gdy jasno ustanowiła przeszłość teraźniejszością. Zniknęli, pogrzebani pod ruiną upadłego rodu Averych. Tych wyjątkowych potomków Marcolfa, sankcjonujących naturalną miłość jako najczystszą i najważniejszą. Ile razy zawiódł? Płakał cicho, bez słowa, pozwalając słonym kroplom spływać po twarzy. Laidan odchodziła, a Samael nie uczynił nic, by ją zatrzymać.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
30 kwietnia
Dusił się.
Nieprzerwanie od kilku miesięcy i fizycznie - od jakiego czasu, nie wiedział, nie potrafił oszacować. Dziwił się, że wciąż myślał jasno, jakby tlen nieprzerwanie docierał do płuc a on sam nie koncentrował się wyłącznie na desperackim łapaniu życiodajnego powietrza. Widocznie ciało Avery'ego rozumiało, że nie na tym mu zależy, że nie chce ukrócić tych mąk i ponownie zaczerpnąć wdechu, odetchnąć pełną piersią, bez ciasnego sznura wrzynającego się w szyję. Konopna, brzydka obręcz zaciskała się bezlitośnie, znacząc jasną, szlachecką skórę czerwoną pręgą - ciekawe, czy zasłonią zaklęciem ten hańbiący ślad - myślał, nie sięgając jednak rękami ku tej obroży, by próbować choćby ją poluzować. Zaplanował to zadziwiająco dokładnie, w każdym, drobnym szczególe. Miał cierpieć. Długo. Pragnął świadomości śmierci, chciał, żeby niezwykle długo docierało do niego, że umiera. Miał to czuć, by może w tym ostatecznym pożegnaniu skrucha przyniosła mu jakiekolwiek ukojenie. Podążał podobieństwa, zastanawiał się, czy i ona podczas ataków klątwy Ondyny doznawała wrażenia, że wojuje z Kostuchą. Heroiczne wyobrażenia pomagały i czyniły ten cały proces łatwiejszym. Oddawał dech, ale i zadawał ciosy, zaciekle wierzgając nogami i poszukując oparcia. Zagryzał usta, ręce trzymał bezwładne, chociaż instynkt przetrwania (mimowolnie) kilkakrotnie poderwał je w górę.
Dusił się.
Widział już jak przez mgłę i chyba majaczył, ale... nadal był trzeźwy. Nie odpływał, a kształty choć zamazane, nadal rozpoznawał ze znacznej odległości. Posągi, przy których toczyła się i c h ostatnia rozmowa. Płuca paliły ogniem, ale dzięki temu jeszcze wyraźniej czuł, że żyje. I że spotka go zasłużony koniec, prosty, ale dużo trudniejszy od szybkiego złamania karku. Specjalnie ukręcił ten sznur na własną szyję, zatroszczył się o oprawę śmierci - smutna, smętna, samotnicza, w odległym zakątku rodowego ogrodu. Może nigdy go nie znajdą, może zostanie po nim tylko szkielet, ostatnia pamiątka - jeszcze zdatna do pochowania w rodzinnym grobowcu? Żałował wielu rzeczy, lecz nie rozpamiętywał już przeszłości, którą już zdążył rzewnie opłakać. Tęsknił raczej do przyszłości, do wszystkiego, czego już nie mógł osiągnąć. Obraz Julie, całej i zdrowej - mówiącej pełne, gramatyczne zdania, uśmiechniętej w szatach Slytherinu, w sukni ślubnej, z małym, ciemnowłosym chłopcem w drobnych ramionach - wytwory umęczonego umysłu dobijały go bardziej, aniżeli dławiący brak powietrza i kurczące się płuca. Dusił się.
Już ostatnie skurcze, finalne podrygi. Wiedział, że wkrótce skona, lecz nagle - zapragnął się sprzeciwić. Jeszcze nie teraz, pozostawił zbyt wiele przed sobą: Julienne może wyzdrowieć, Laidan... może ją odzyskać, czarodziejski świat stoi na drodze do wyplenienia z niego robactwa i brudnej, mugolskiej krwi... Zacharczał gardłowo, szarpiąc za mocno uwiązany powróz i skazując się na porażkę; oczy wyszły mu z orbit, nogi wierzgnęły wściekle, przecinając powietrze, z rozwartych ust wypłynęła strużka śliny: to się d z i a ł o. I trwało długo, tak jakby cały seans tracenia powietrza był ledwie preludium do prawdziwego spektaklu, rozgrywającego się kilka sekund, dla Avery'ego, rozciągającego się do bolesnej wieczności. W końcu uśpionej. Znieruchomiał, rysy twarzy złagodniały, na oblicze wstąpiła dziwna obojętność. Bezwładne ciało jeszcze chwilę kołysało się na gałęzi, by wkrótce zastygnąć i poruszać się już tylko niesione ostrymi porywami wiatru.
|zt
Dusił się.
Nieprzerwanie od kilku miesięcy i fizycznie - od jakiego czasu, nie wiedział, nie potrafił oszacować. Dziwił się, że wciąż myślał jasno, jakby tlen nieprzerwanie docierał do płuc a on sam nie koncentrował się wyłącznie na desperackim łapaniu życiodajnego powietrza. Widocznie ciało Avery'ego rozumiało, że nie na tym mu zależy, że nie chce ukrócić tych mąk i ponownie zaczerpnąć wdechu, odetchnąć pełną piersią, bez ciasnego sznura wrzynającego się w szyję. Konopna, brzydka obręcz zaciskała się bezlitośnie, znacząc jasną, szlachecką skórę czerwoną pręgą - ciekawe, czy zasłonią zaklęciem ten hańbiący ślad - myślał, nie sięgając jednak rękami ku tej obroży, by próbować choćby ją poluzować. Zaplanował to zadziwiająco dokładnie, w każdym, drobnym szczególe. Miał cierpieć. Długo. Pragnął świadomości śmierci, chciał, żeby niezwykle długo docierało do niego, że umiera. Miał to czuć, by może w tym ostatecznym pożegnaniu skrucha przyniosła mu jakiekolwiek ukojenie. Podążał podobieństwa, zastanawiał się, czy i ona podczas ataków klątwy Ondyny doznawała wrażenia, że wojuje z Kostuchą. Heroiczne wyobrażenia pomagały i czyniły ten cały proces łatwiejszym. Oddawał dech, ale i zadawał ciosy, zaciekle wierzgając nogami i poszukując oparcia. Zagryzał usta, ręce trzymał bezwładne, chociaż instynkt przetrwania (mimowolnie) kilkakrotnie poderwał je w górę.
Dusił się.
Widział już jak przez mgłę i chyba majaczył, ale... nadal był trzeźwy. Nie odpływał, a kształty choć zamazane, nadal rozpoznawał ze znacznej odległości. Posągi, przy których toczyła się i c h ostatnia rozmowa. Płuca paliły ogniem, ale dzięki temu jeszcze wyraźniej czuł, że żyje. I że spotka go zasłużony koniec, prosty, ale dużo trudniejszy od szybkiego złamania karku. Specjalnie ukręcił ten sznur na własną szyję, zatroszczył się o oprawę śmierci - smutna, smętna, samotnicza, w odległym zakątku rodowego ogrodu. Może nigdy go nie znajdą, może zostanie po nim tylko szkielet, ostatnia pamiątka - jeszcze zdatna do pochowania w rodzinnym grobowcu? Żałował wielu rzeczy, lecz nie rozpamiętywał już przeszłości, którą już zdążył rzewnie opłakać. Tęsknił raczej do przyszłości, do wszystkiego, czego już nie mógł osiągnąć. Obraz Julie, całej i zdrowej - mówiącej pełne, gramatyczne zdania, uśmiechniętej w szatach Slytherinu, w sukni ślubnej, z małym, ciemnowłosym chłopcem w drobnych ramionach - wytwory umęczonego umysłu dobijały go bardziej, aniżeli dławiący brak powietrza i kurczące się płuca. Dusił się.
Już ostatnie skurcze, finalne podrygi. Wiedział, że wkrótce skona, lecz nagle - zapragnął się sprzeciwić. Jeszcze nie teraz, pozostawił zbyt wiele przed sobą: Julienne może wyzdrowieć, Laidan... może ją odzyskać, czarodziejski świat stoi na drodze do wyplenienia z niego robactwa i brudnej, mugolskiej krwi... Zacharczał gardłowo, szarpiąc za mocno uwiązany powróz i skazując się na porażkę; oczy wyszły mu z orbit, nogi wierzgnęły wściekle, przecinając powietrze, z rozwartych ust wypłynęła strużka śliny: to się d z i a ł o. I trwało długo, tak jakby cały seans tracenia powietrza był ledwie preludium do prawdziwego spektaklu, rozgrywającego się kilka sekund, dla Avery'ego, rozciągającego się do bolesnej wieczności. W końcu uśpionej. Znieruchomiał, rysy twarzy złagodniały, na oblicze wstąpiła dziwna obojętność. Bezwładne ciało jeszcze chwilę kołysało się na gałęzi, by wkrótce zastygnąć i poruszać się już tylko niesione ostrymi porywami wiatru.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Opuszczony zakątek
Szybka odpowiedź