Przed domem
AutorWiadomość
Piddletrenthide 79
Kamienny domek Josepha Wrighta znajduje się na uboczu, spory kawałek od miasteczka. Prowadzi do niego kręta, wąska, bita droga wśród pól i pastwisk (jedno z nich znajduje się dosłownie przed domem Joe), na której dwa pojazdy mają problem, żeby się minąć. Niewielkie domostwo podobne do innych w tej okolicy wyrasta kilka metrów za niewysokim, kamiennym murkiem otaczającym posiadłość Wrighta.
W zasadzie Joe kupił domek jedynie z kaprysu, ale włożył w odbudowanie go (budynek trochę ucierpiał w czasie wojny) i doprowadzenie go do porządku sporo wysiłku. Na tyle dużo, że choć ciężko w jego przypadku o ustatkowanie się, to jednak nie myśli o zamieszkaniu gdzie indziej.
W zasadzie Joe kupił domek jedynie z kaprysu, ale włożył w odbudowanie go (budynek trochę ucierpiał w czasie wojny) i doprowadzenie go do porządku sporo wysiłku. Na tyle dużo, że choć ciężko w jego przypadku o ustatkowanie się, to jednak nie myśli o zamieszkaniu gdzie indziej.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 7 kwietnia
Wypatrzenie wąskiej, niewyróżniającej się niczym szczególnym drogi, pośród innych, niemal identycznych, nawet dla zawodowego szukającego stanowiło nie lada wyzwanie – dlatego kiedy wreszcie udało mu się trafić do Piddletrenthide i wylądować nieopodal kamiennego, otaczającego dom Joego murku, było późne popołudnie. Nie żałował jednak dodatkowych kilkudziesięciu minut spędzonych na miotle; brakowało mu tego: swobody, jaką dawało latanie, konieczności zmagania się z silnymi podmuchami wiatru, a przede wszystkim – adrenaliny i radości płynących z nieskażonej wojną, sportowej rywalizacji. Tych ostatnich nie spodziewał się co prawda tu dzisiaj odnaleźć, jednak misja, z jaką przybywał, również wywoływała u niego lekkie zdenerwowanie – może nawet porównywalne z tremą towarzyszącą mu zazwyczaj przed wejściem na boisko. Nawarzył piwa, które musiał wypić, i wbrew pozorom nie miało ono nic wspólnego z pękatą butelką ognistej whisky, kołyszącej się wesoło w wewnętrznej kieszeni cienkiego, wiosennego płaszcza. Mającej – przy odrobinie szczęścia – stanowić czynnik łagodzący, ułatwiający przeprawienie się przez rzekę półrocznego milczenia, za którą bez słowa uskoczył, nie odwracając się nawet, żeby pomachać z drugiego brzegu. Oczywiście istniało też prawdopodobieństwo, że jego przemyślany skrupulatnie plan spali na panewce, a Joe postanowi szklaną butelkę nie tyle wychylić, co rozbić na jego głowie (ewentualnie zrobić i jedno, i drugie), i ta myśl sprawiła, że bezwiednie uniósł rękę, aż jego palce natrafiły na podłużną, ukrytą między włosami bliznę, stanowiącą jedyną pozostałość po pamiętnym, zakończonym rozbiciem czaszki meczu. Miał nadzieję, że nie przyjdzie mu powtórzyć tego doświadczenia.
Mając na uwadze ciążącą mu przy lewym biodrze ognistą, powstrzymał się przed przeskoczeniem niskiego murka, zamiast tego popychając metalową furtkę; zawiasy skrzypnęły cicho, a on znalazł się na prowadzącej do domu ścieżce – którą pokonał kilkoma krokami, żeby zatrzymać się tuż przed drzwiami. Rozejrzał się, sprawdzając, czy przyjaciel nie zaszył się przypadkiem gdzieś w ogrodzie, ale ten wydawał się pusty – więc sięgnął do przytwierdzonej tuż przy klamce kołatki, żeby zastukać nią kilka razy. – Joe? – krzyknął, odchylając się nieco do tyłu i zerkając w górę, sprawdzając, czy któreś z okien na piętrze nie było przypadkiem uchylone. – T-to ja, Billy – dorzucił jeszcze po chwili; w normalnych okolicznościach uznałby to za zbędne, ale w czasach, kiedy stukanie do drzwi mogło oznaczać zarówno wizytę przyjaciela, jak i niespodziewaną kontrolę Ministerstwa Magii, nie wydawało mu się to aż takie dziwne. – Jak nie otworzysz, to b-b-będę musiał wypić tę ognistą s-sam – dodał po krótkim namyśle, cofając się o krok i dopiero wtedy przypominając sobie dopisek w otrzymanym od przyjaciela liście. Zmarszczył brwi, raz jeszcze się rozglądając; co właściwie oznaczało uważaj na gęś? Czy to mogło być jakieś hasło? – I co to w-wł-właściwie znaczy: uważaj na gęś? – postanowił zapytać, ciesząc się, że najbliższy sąsiedni budynek był zbyt daleko, by mieszkający tam ludzie go usłyszeli i uznali na szaleńca.
Wypatrzenie wąskiej, niewyróżniającej się niczym szczególnym drogi, pośród innych, niemal identycznych, nawet dla zawodowego szukającego stanowiło nie lada wyzwanie – dlatego kiedy wreszcie udało mu się trafić do Piddletrenthide i wylądować nieopodal kamiennego, otaczającego dom Joego murku, było późne popołudnie. Nie żałował jednak dodatkowych kilkudziesięciu minut spędzonych na miotle; brakowało mu tego: swobody, jaką dawało latanie, konieczności zmagania się z silnymi podmuchami wiatru, a przede wszystkim – adrenaliny i radości płynących z nieskażonej wojną, sportowej rywalizacji. Tych ostatnich nie spodziewał się co prawda tu dzisiaj odnaleźć, jednak misja, z jaką przybywał, również wywoływała u niego lekkie zdenerwowanie – może nawet porównywalne z tremą towarzyszącą mu zazwyczaj przed wejściem na boisko. Nawarzył piwa, które musiał wypić, i wbrew pozorom nie miało ono nic wspólnego z pękatą butelką ognistej whisky, kołyszącej się wesoło w wewnętrznej kieszeni cienkiego, wiosennego płaszcza. Mającej – przy odrobinie szczęścia – stanowić czynnik łagodzący, ułatwiający przeprawienie się przez rzekę półrocznego milczenia, za którą bez słowa uskoczył, nie odwracając się nawet, żeby pomachać z drugiego brzegu. Oczywiście istniało też prawdopodobieństwo, że jego przemyślany skrupulatnie plan spali na panewce, a Joe postanowi szklaną butelkę nie tyle wychylić, co rozbić na jego głowie (ewentualnie zrobić i jedno, i drugie), i ta myśl sprawiła, że bezwiednie uniósł rękę, aż jego palce natrafiły na podłużną, ukrytą między włosami bliznę, stanowiącą jedyną pozostałość po pamiętnym, zakończonym rozbiciem czaszki meczu. Miał nadzieję, że nie przyjdzie mu powtórzyć tego doświadczenia.
Mając na uwadze ciążącą mu przy lewym biodrze ognistą, powstrzymał się przed przeskoczeniem niskiego murka, zamiast tego popychając metalową furtkę; zawiasy skrzypnęły cicho, a on znalazł się na prowadzącej do domu ścieżce – którą pokonał kilkoma krokami, żeby zatrzymać się tuż przed drzwiami. Rozejrzał się, sprawdzając, czy przyjaciel nie zaszył się przypadkiem gdzieś w ogrodzie, ale ten wydawał się pusty – więc sięgnął do przytwierdzonej tuż przy klamce kołatki, żeby zastukać nią kilka razy. – Joe? – krzyknął, odchylając się nieco do tyłu i zerkając w górę, sprawdzając, czy któreś z okien na piętrze nie było przypadkiem uchylone. – T-to ja, Billy – dorzucił jeszcze po chwili; w normalnych okolicznościach uznałby to za zbędne, ale w czasach, kiedy stukanie do drzwi mogło oznaczać zarówno wizytę przyjaciela, jak i niespodziewaną kontrolę Ministerstwa Magii, nie wydawało mu się to aż takie dziwne. – Jak nie otworzysz, to b-b-będę musiał wypić tę ognistą s-sam – dodał po krótkim namyśle, cofając się o krok i dopiero wtedy przypominając sobie dopisek w otrzymanym od przyjaciela liście. Zmarszczył brwi, raz jeszcze się rozglądając; co właściwie oznaczało uważaj na gęś? Czy to mogło być jakieś hasło? – I co to w-wł-właściwie znaczy: uważaj na gęś? – postanowił zapytać, ciesząc się, że najbliższy sąsiedni budynek był zbyt daleko, by mieszkający tam ludzie go usłyszeli i uznali na szaleńca.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Joseph Wright już zdążył się pożegnać z dziesięć razy albo i więcej ze swoim drogim przyjacielem Billim Moorem.
Jeszcze początkowo co jakiś czas odżywała nadzieja, że może drań żyje, ale tylko gdzieś wyjechał. Do Joe docierały wątłe informacje, że ktoś go widział, że ktoś o nim słyszał... ale im częściej je sprawdzał i okazywały się niczym więcej niż tylko plotkami, tym bardziej tracił nadzieję. Aż w końcu plotki ustały całkowicie i Wright chcąc nie chcąc musiał pogodzić się z myślą, że Moore już nie wróci. Sytuacja w kraju była z dnia na dzień coraz bardziej napięta, wciąż było coraz więcej zaginionych, a jeśli już się znajdowali, to w postaci pozbawionych życia ciał. Zaginieni nie wracali. Tak jak jego kuzynka - Vera - tak i Billy mieli na zawsze pozostać już tylko w pamięci bliskich.
Cóż, nie tym razem.
Kiedy tego dnia podczas treningu do okna zapukała mu dzióbkiem znajoma sowa, Joe zastygł w bezruchu, jakby zobaczył ducha. To przecież niemożliwe - to była pierwsza jego myśl, kiedy mierzył się na spojrzenia z Bu, którego nie pomyliłby z żadnym innym ptakiem. Po pierwszej fali zaskoczenia, znów zatliła się w nim nadzieja. Puścił się belki, na której aktualnie się podciągał i zeskoczył ze schodów, by błyskawicznie znaleźć się przy kuchennym oknie. W pierwszej chwili po rozprostowaniu pergaminu Joe nawet nie próbował zrozumieć znaczenia słów skreślonych pismem przyjaciela, tylko wgapiał się w ten jego podpis chyba przez całe wieki. Billy.
- TRZEBA BYĆ SKOŃCZONYM IDIOTĄ!!! SKOŃCZONYM DEBILEM DURNIEJSZYM NIŻ PIEPRZONE GUMOCHŁONY RAZEM WZIĘTE! "No, siema, Joe, tak naprawdę to wcale nie umarłem, nie zamordowano mnie, a mojego ciała nie wyrzucono pod jakimś krzakiem. Wyskoczymy na ognistą?". NO JA PIEPRZĘ, PSIDWACZA MAĆ! WYOBRAŻASZ TO SOBIE?! - półnagi Joseph już od pół godziny krążył po salonie jak rozwścieczony tygrys w klatce i wyrzucał z siebie kolejne bluzgi (szczerze powiedziawszy zaczęło mu już brakować słownictwa), tymczasem dorodna, popielata gęś ze spokojem patrzyła na niego z kanapy i tylko od czasu do czasu wydawała z siebie cichy gęg.
- Zabiję go - oświadczył z przerażającą pewnością pobrzmiewającą w głosie. - Słowo daję, Kometko, jak zjawi się na tym progu, to uduszę go własnymi rękami! Zatłukę jak psa. Nawet nie zdąży powiedzieć dlaczego zniknął. Zwyczajnie się kurwa nie powstrzymam.
Po pierwszym i drugim wybuchu wściekłości, a w międzyczasie po dokończeniu treningu, Joey postanowił sobie uroczyście, że nie będzie na niego czekał. Nie. Jak Billy się zjawi, to się zjawi, a jak nie... to trudno. Skoro Moore zniknął bez słowa już tak dawno temu, to co za różnica czy faktycznie pojawi się na progu domu Joeya dziś czy załóżmy... za miesiąc albo rok albo nigdy? Żadna. Więc żadnego czekania. I żadnego ciepłego powitania, o tym też już na wstępie Billy mógł zapomnieć. Jak już się zjawi, to o ile nie zostanie ukatrupiony na miejscu, to dostanie burę z góry na dół i wilczy bilet z ciepłym "do widzenia". Żeby sobie przypadkiem nie pomyślał, że Joseph się o niego martwił, czy co gorsza: tęsknił. Nie, nie, nie. Billy musiał ponieść gorzką konsekwencję swojego zniknięcia. Nie będzie żadnego serdecznego powitania, rzewnych wyznań i padania sobie w ramiona.
Tak sobie właśnie postanowił, wysyłając sowę do byłego przyjaciela. I niech sobie Billy robi z tym "zaproszeniem" co mu się żywnie podoba.
Co zaskakujące jednak - nieczekanie okazało się bardzo trudnym i wymagającym zadaniem. Po liście od Billa ciężko mu się było skupić na czymkolwiek innym, a buzujące w nim emocje sprawiały, że jednocześnie miał ochotę coś rozwalić... i zaparzyć herbatę, co by była gotowa na przybycie gościa (nieważne, nie oceniajcie). No bo co miał robić zamiast czekania właśnie? Był już po porannym treningu - rozgrzewce, biegu, ćwiczeniach. Zdążył już wziąć prysznic, nakarmić Kometę 210 i przygotować jej kąpiel w prowizorycznym stawiku przed domem. Może to czas naostrzyć siekierę? Albo poćwiczyć rzucanie jakichś paskudnych zaklęć? Lamino chociażby?
Dzielnie zrezygnował z tego typu pomysłów i po prostu przeszedł do swojego ogródka warzywnego. No dobrze, trochę to dumna nazwa dla grządki, ale nieważne. Grunt, że miał jakieś zajęcie i to w dodatku zajęcie, które o dziwo przyniosło mu dziwny spokój.
***
Billy nawet nie zdążył dokończyć swojego pytania - najpierw usłyszał niepokojący syk, a w następnej chwili zza rogu domu wyłoniła się (majestatycznie wybiegła kolebiąc się na boki) duża, szara gęś z rozdziawionym dziobem i z rozłożonymi na boki skrzydłami. Zatrzymała się, łypnęła na intruza czarnym i błyszczącym jak koralik okiem i... zaszarżowała na Moore'a z głośnym gęganiem i wściekłym machaniem skrzydłami. Spokojnie, nie zdążyła dopaść biedaka, bo w ostatniej chwili drzwi do domu otwarły się, a na progu pojawił się Joseph Wright we własnej osobie.
- Kometa - zagrzmiał, a gęś zwolniła, złożyła skrzydła i ze znacznie cichszym "gę gę gę" dumnie ominęła Billa i swoimkaczym gęsim chodem wlazła do domu jak do siebie (Joe się przesunął, żeby mogła to zrobić). Momentalnie zapadła grobowa cisza, podczas której to Joe mierzył mężczyznę ponurym wzrokiem.
- Nawet nie wiesz jaką mam ochotę ci teraz przypierdolić - powiedział w końcu śmiertelnie poważny jak nie on, po czym zrobił krok w jego kierunku, uniósł rękę... i objął skurczybyka tak mocno jak jeszcze nigdy w braterskim uścisku.
- Kurwa, myślałem, że cię zajebali - miał dziwnie zmieniony głos i wciąż nie wypuszczał Billa z niedźwiedziego uścisku, który stanowczo się przedłużał. Joe chyba w końcu się zorientował, więc puścił Moore'a, momentalnie się przy tym odwracając, żeby drań przypadkiem nie zauważył jego dziwnie wilgotnych oczu.
- No, właź, co tu będziemy tak sterczeć jak zamurowane Nietoperze jak im przerzuciłem kafla przez pętle trzy razy z rzędu - mruknął starając się zebrać do kupy w tym krótkim czasie, kiedy to wszedł do domu zostawiając za sobą otwarte drzwi w geście zaproszenia.
Jeszcze początkowo co jakiś czas odżywała nadzieja, że może drań żyje, ale tylko gdzieś wyjechał. Do Joe docierały wątłe informacje, że ktoś go widział, że ktoś o nim słyszał... ale im częściej je sprawdzał i okazywały się niczym więcej niż tylko plotkami, tym bardziej tracił nadzieję. Aż w końcu plotki ustały całkowicie i Wright chcąc nie chcąc musiał pogodzić się z myślą, że Moore już nie wróci. Sytuacja w kraju była z dnia na dzień coraz bardziej napięta, wciąż było coraz więcej zaginionych, a jeśli już się znajdowali, to w postaci pozbawionych życia ciał. Zaginieni nie wracali. Tak jak jego kuzynka - Vera - tak i Billy mieli na zawsze pozostać już tylko w pamięci bliskich.
Cóż, nie tym razem.
Kiedy tego dnia podczas treningu do okna zapukała mu dzióbkiem znajoma sowa, Joe zastygł w bezruchu, jakby zobaczył ducha. To przecież niemożliwe - to była pierwsza jego myśl, kiedy mierzył się na spojrzenia z Bu, którego nie pomyliłby z żadnym innym ptakiem. Po pierwszej fali zaskoczenia, znów zatliła się w nim nadzieja. Puścił się belki, na której aktualnie się podciągał i zeskoczył ze schodów, by błyskawicznie znaleźć się przy kuchennym oknie. W pierwszej chwili po rozprostowaniu pergaminu Joe nawet nie próbował zrozumieć znaczenia słów skreślonych pismem przyjaciela, tylko wgapiał się w ten jego podpis chyba przez całe wieki. Billy.
- TRZEBA BYĆ SKOŃCZONYM IDIOTĄ!!! SKOŃCZONYM DEBILEM DURNIEJSZYM NIŻ PIEPRZONE GUMOCHŁONY RAZEM WZIĘTE! "No, siema, Joe, tak naprawdę to wcale nie umarłem, nie zamordowano mnie, a mojego ciała nie wyrzucono pod jakimś krzakiem. Wyskoczymy na ognistą?". NO JA PIEPRZĘ, PSIDWACZA MAĆ! WYOBRAŻASZ TO SOBIE?! - półnagi Joseph już od pół godziny krążył po salonie jak rozwścieczony tygrys w klatce i wyrzucał z siebie kolejne bluzgi (szczerze powiedziawszy zaczęło mu już brakować słownictwa), tymczasem dorodna, popielata gęś ze spokojem patrzyła na niego z kanapy i tylko od czasu do czasu wydawała z siebie cichy gęg.
- Zabiję go - oświadczył z przerażającą pewnością pobrzmiewającą w głosie. - Słowo daję, Kometko, jak zjawi się na tym progu, to uduszę go własnymi rękami! Zatłukę jak psa. Nawet nie zdąży powiedzieć dlaczego zniknął. Zwyczajnie się kurwa nie powstrzymam.
Po pierwszym i drugim wybuchu wściekłości, a w międzyczasie po dokończeniu treningu, Joey postanowił sobie uroczyście, że nie będzie na niego czekał. Nie. Jak Billy się zjawi, to się zjawi, a jak nie... to trudno. Skoro Moore zniknął bez słowa już tak dawno temu, to co za różnica czy faktycznie pojawi się na progu domu Joeya dziś czy załóżmy... za miesiąc albo rok albo nigdy? Żadna. Więc żadnego czekania. I żadnego ciepłego powitania, o tym też już na wstępie Billy mógł zapomnieć. Jak już się zjawi, to o ile nie zostanie ukatrupiony na miejscu, to dostanie burę z góry na dół i wilczy bilet z ciepłym "do widzenia". Żeby sobie przypadkiem nie pomyślał, że Joseph się o niego martwił, czy co gorsza: tęsknił. Nie, nie, nie. Billy musiał ponieść gorzką konsekwencję swojego zniknięcia. Nie będzie żadnego serdecznego powitania, rzewnych wyznań i padania sobie w ramiona.
Tak sobie właśnie postanowił, wysyłając sowę do byłego przyjaciela. I niech sobie Billy robi z tym "zaproszeniem" co mu się żywnie podoba.
Co zaskakujące jednak - nieczekanie okazało się bardzo trudnym i wymagającym zadaniem. Po liście od Billa ciężko mu się było skupić na czymkolwiek innym, a buzujące w nim emocje sprawiały, że jednocześnie miał ochotę coś rozwalić... i zaparzyć herbatę, co by była gotowa na przybycie gościa (nieważne, nie oceniajcie). No bo co miał robić zamiast czekania właśnie? Był już po porannym treningu - rozgrzewce, biegu, ćwiczeniach. Zdążył już wziąć prysznic, nakarmić Kometę 210 i przygotować jej kąpiel w prowizorycznym stawiku przed domem. Może to czas naostrzyć siekierę? Albo poćwiczyć rzucanie jakichś paskudnych zaklęć? Lamino chociażby?
Dzielnie zrezygnował z tego typu pomysłów i po prostu przeszedł do swojego ogródka warzywnego. No dobrze, trochę to dumna nazwa dla grządki, ale nieważne. Grunt, że miał jakieś zajęcie i to w dodatku zajęcie, które o dziwo przyniosło mu dziwny spokój.
***
Billy nawet nie zdążył dokończyć swojego pytania - najpierw usłyszał niepokojący syk, a w następnej chwili zza rogu domu wyłoniła się (majestatycznie wybiegła kolebiąc się na boki) duża, szara gęś z rozdziawionym dziobem i z rozłożonymi na boki skrzydłami. Zatrzymała się, łypnęła na intruza czarnym i błyszczącym jak koralik okiem i... zaszarżowała na Moore'a z głośnym gęganiem i wściekłym machaniem skrzydłami. Spokojnie, nie zdążyła dopaść biedaka, bo w ostatniej chwili drzwi do domu otwarły się, a na progu pojawił się Joseph Wright we własnej osobie.
- Kometa - zagrzmiał, a gęś zwolniła, złożyła skrzydła i ze znacznie cichszym "gę gę gę" dumnie ominęła Billa i swoim
- Nawet nie wiesz jaką mam ochotę ci teraz przypierdolić - powiedział w końcu śmiertelnie poważny jak nie on, po czym zrobił krok w jego kierunku, uniósł rękę... i objął skurczybyka tak mocno jak jeszcze nigdy w braterskim uścisku.
- Kurwa, myślałem, że cię zajebali - miał dziwnie zmieniony głos i wciąż nie wypuszczał Billa z niedźwiedziego uścisku, który stanowczo się przedłużał. Joe chyba w końcu się zorientował, więc puścił Moore'a, momentalnie się przy tym odwracając, żeby drań przypadkiem nie zauważył jego dziwnie wilgotnych oczu.
- No, właź, co tu będziemy tak sterczeć jak zamurowane Nietoperze jak im przerzuciłem kafla przez pętle trzy razy z rzędu - mruknął starając się zebrać do kupy w tym krótkim czasie, kiedy to wszedł do domu zostawiając za sobą otwarte drzwi w geście zaproszenia.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Było wiele rzeczy, których się spodziewał, pojawiając się pod domem Josepha po przeszło sześciomiesięcznej nieobecności: konieczność uchylenia się przed prawym sierpowym królowała na szczycie listy, zaraz obok drzwi zatrzaśniętych na cztery spusty oraz jakiegoś skrajnie złośliwego (ale z całą pewnością niesamowicie zabawnego) dowcipu, którego mógł paść ofiarą w ramach nauczki; wiedział, że na wszystko to zasłużył – i każdą z tych opcji zniósłby z godnością, podobnie jak mające nastąpić później długie tygodnie wypominania mu tego występku. Był na nie zresztą przygotowany, choć musiał przyznać, że dziwnie neutralny ton odpowiedzi, jaką otrzymał na wysłany tuż po powrocie list, trochę go zaskoczył; spodziewał się raczej wyzwisk i obietnic sprania na kwaśne jabłko niż suchego zaproszenia, które swoją zachowawczością pozostawiało mu szerokie pole do nadinterpretacji. Szerokie na tyle, że kompletnie zignorował ostrzeżenie dotyczące gęsi, przez co jedyne zagrożenie, na które faktycznie powinien był uważać, było też jedynym, którego ani trochę się nie spodziewał.
Słysząc przeciągły syk, odwrócił gwałtownie głowę, odruchowo cofając się o krok i przez moment zastanawiając się, czy przypadkiem nie aktywował właśnie jakiejś pułapki, o której Joseph przypadkiem zapomniał mu powiedzieć; zamarł na pełną sekundę, czekając, aż w jego stronę wystrzeli chmura oślepiającego pyłu albo coś jeszcze gorszego, ale zamiast nadziać się na magiczne zabezpieczenie… stanął oko w oko z gęsią. Dosłownie, szare stworzenie o imponujących rozmiarach zatrzymało się tuż przed nim, łypiąc na niego groźnie czarnymi ślepiami, po czym ruszyło do ataku, rozkładając szeroko skrzydła i gęgając wściekle niczym ujadający, spuszony ze smyczy doberman. – Co do… – zaczął, cofając się o jeden krok, a później następny. Gęś kłapnęła groźnie dziobem, nie przerywając szarży. – N-n-nie, zaczekaj, siooo! – krzyknął, zaczynając machać rękami (w jednej z nich wciąż trzymał miotłę) i przyspieszając; poruszanie się tyłem po nieznanym terenie nie należało jednak do najprostszych rzeczy, zdołał pokonać jeszcze może metr, nim stopa zaplątała mu się w zarośla i runął jak długi do tyłu, w ostatnim porywie rozsądku obracając się tak, żeby nie upaść na kołyszącą się w kieszeni butelkę. Dokładnie w tej chwili – gdy akurat lądował twardo na plecach, szykując się na śmierć przez rozszarpanie – drzwi prowadzące do domu stanęły otworem, a w przejściu pojawił się Joseph Wright we własnej osobie.
W pierwszym odruchu chciał go ostrzec – powiedzieć mu, żeby uciekał, z góry zakładając, że nie miał pojęcia, iż w jego ogrodzie grasowała wściekła, żądna krwi gęś – ale nim zdążyłby się odezwać, stało się coś o wiele dziwniejszego. Joe krzyknął, zwracając się najwyraźniej nie do niego, a do pierzastego stwora, który w reakcji na to zawołanie zwolnił posłusznie, wyminął go nonszalancko (pozornie przypadkiem, choć Billy był przekonany, że była to premedytacja) smagając go skrzydłem w policzek, a później wykonał zgrabny zwrot i ruszył prosto do domu.
Dźwignął się z ziemi, wspierając się na łokciach i przez sekundę śledząc jeszcze dumny marsz gęsi, po czym przeniósł wzrok wyżej – na górującą ponad nim sylwetkę przyjaciela – wraz z każdym kolejnym oddechem czując ogarniającą go mieszankę poczucia winy, radości i wstydu, wypierających stopniowo krótkotrwałe uczucie paniki, opuszczające jego organizm wraz z rozmyciem się perspektywy niespodziewanej śmierci. Otworzył usta, ale żadne słowa się z nich nie wydostały, więc po prostu wstał, robiąc kilka kroków w stronę domu, przygotowując się do szybkiego uskoczenia przed zapowiedzianym przypierdoleniem – ale Joseph, zamiast złamać mu szczękę, zamknął go w silnym uścisku. Co z jakiegoś niewyjaśnionego powodu sprawiło, że Billy poczuł się z samym sobą jeszcze gorzej. – Nie tak łatwo mnie d-d-dogonić – odpowiedział nieco zduszonym głosem, chcąc nadać temu stwierdzeniu żartobliwego tonu – ale wyszło miernie; odwzajemnił uścisk, dopiero teraz orientując się, jak bardzo brakowało mu obecności przyjaciela – i ile ciężaru z jego ramion zdjął ten prosty gest. Jak mógł być takim kretynem?
Zanim Joseph go puścił, klepnął go jeszcze po przyjacielsku w ramię, trochę z wdzięcznością, trochę przepraszająco – a potem ruszył za nim w głąb przedpokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Odchrząknął, podrapał się po karku; wiedział, że nie obędzie się bez wyjaśnień – więc wyrzucił je z siebie od razu, nie czekając, aż Joe o nie zapyta. – Chciałbym mieć jakąś m-m-mrożącą krew w żyłach historię o tym, d-d-dlaczego się nie odzywałem, ale prawda jest taka, że byłem po prostu sk-k-kończonym idiotą – wypalił na jednym wydechu, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Trochę żałował, że nie zorientował się wcześniej w tym, jak wiele Joe mógł już na temat jego zniknięcia usłyszeć – byłoby mu znacznie łatwiej manewrować na tym śliskim lodzie, po którym się właśnie kręcił – ale wszystko wskazywało na to, że Hannah nie chciała go widzieć, więc właściwie i tak nie miałby kogo zapytać. – I okropnym kumplem – dodał po chwili, tonem przepełnionym skruchą. Chyba już wolałby, gdyby przyjaciel faktycznie mu przyłożył, niż przyjął z otwartymi ramionami – w dodatku przyznając, że się o niego martwił. Nawet jeśli nie w tych słowach. – Powinienem był ci od razu p-p-powiedzieć. O Amelii. I w ogóle o tym, że w-wy-wyjeżdżam. Ale chyba najpierw było mi głupio, że to r-r-robię, a potem, że tak zniknąłem. Jak złodziej, bez słowa – dodał, zerkając w stronę przyjaciela, żeby wyczytać reakcję z jego twarzy. Sięgnął do kieszeni płaszcza, wyciągając z niej pękatą butelkę (która jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu przetrwała jego upadek) i postawił ją na blacie. – To na p-p-przeprosiny. I żeby ci było trudniej we mnie t-t-trafić – wymamrotał, wzruszając ramionami. Trochę niezręcznie, z zakłopotaniem; nie miał pojęcia, czym zasypać tę wyrwę, którą własnoręcznie wykopał, ale jej obecność była nieznośna; oddałby wiele, żeby Joseph się po prostu na niego wydarł.
Nie wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć, zadał pierwsze pytanie, które przyszło mu do głowy: – A tak p-p-poza tym, to o co chodzi z tą gęsią? – Tym razem w jego głosie pobrzmiewała mieszanina dezorientacji i fascynacji.
Słysząc przeciągły syk, odwrócił gwałtownie głowę, odruchowo cofając się o krok i przez moment zastanawiając się, czy przypadkiem nie aktywował właśnie jakiejś pułapki, o której Joseph przypadkiem zapomniał mu powiedzieć; zamarł na pełną sekundę, czekając, aż w jego stronę wystrzeli chmura oślepiającego pyłu albo coś jeszcze gorszego, ale zamiast nadziać się na magiczne zabezpieczenie… stanął oko w oko z gęsią. Dosłownie, szare stworzenie o imponujących rozmiarach zatrzymało się tuż przed nim, łypiąc na niego groźnie czarnymi ślepiami, po czym ruszyło do ataku, rozkładając szeroko skrzydła i gęgając wściekle niczym ujadający, spuszony ze smyczy doberman. – Co do… – zaczął, cofając się o jeden krok, a później następny. Gęś kłapnęła groźnie dziobem, nie przerywając szarży. – N-n-nie, zaczekaj, siooo! – krzyknął, zaczynając machać rękami (w jednej z nich wciąż trzymał miotłę) i przyspieszając; poruszanie się tyłem po nieznanym terenie nie należało jednak do najprostszych rzeczy, zdołał pokonać jeszcze może metr, nim stopa zaplątała mu się w zarośla i runął jak długi do tyłu, w ostatnim porywie rozsądku obracając się tak, żeby nie upaść na kołyszącą się w kieszeni butelkę. Dokładnie w tej chwili – gdy akurat lądował twardo na plecach, szykując się na śmierć przez rozszarpanie – drzwi prowadzące do domu stanęły otworem, a w przejściu pojawił się Joseph Wright we własnej osobie.
W pierwszym odruchu chciał go ostrzec – powiedzieć mu, żeby uciekał, z góry zakładając, że nie miał pojęcia, iż w jego ogrodzie grasowała wściekła, żądna krwi gęś – ale nim zdążyłby się odezwać, stało się coś o wiele dziwniejszego. Joe krzyknął, zwracając się najwyraźniej nie do niego, a do pierzastego stwora, który w reakcji na to zawołanie zwolnił posłusznie, wyminął go nonszalancko (pozornie przypadkiem, choć Billy był przekonany, że była to premedytacja) smagając go skrzydłem w policzek, a później wykonał zgrabny zwrot i ruszył prosto do domu.
Dźwignął się z ziemi, wspierając się na łokciach i przez sekundę śledząc jeszcze dumny marsz gęsi, po czym przeniósł wzrok wyżej – na górującą ponad nim sylwetkę przyjaciela – wraz z każdym kolejnym oddechem czując ogarniającą go mieszankę poczucia winy, radości i wstydu, wypierających stopniowo krótkotrwałe uczucie paniki, opuszczające jego organizm wraz z rozmyciem się perspektywy niespodziewanej śmierci. Otworzył usta, ale żadne słowa się z nich nie wydostały, więc po prostu wstał, robiąc kilka kroków w stronę domu, przygotowując się do szybkiego uskoczenia przed zapowiedzianym przypierdoleniem – ale Joseph, zamiast złamać mu szczękę, zamknął go w silnym uścisku. Co z jakiegoś niewyjaśnionego powodu sprawiło, że Billy poczuł się z samym sobą jeszcze gorzej. – Nie tak łatwo mnie d-d-dogonić – odpowiedział nieco zduszonym głosem, chcąc nadać temu stwierdzeniu żartobliwego tonu – ale wyszło miernie; odwzajemnił uścisk, dopiero teraz orientując się, jak bardzo brakowało mu obecności przyjaciela – i ile ciężaru z jego ramion zdjął ten prosty gest. Jak mógł być takim kretynem?
Zanim Joseph go puścił, klepnął go jeszcze po przyjacielsku w ramię, trochę z wdzięcznością, trochę przepraszająco – a potem ruszył za nim w głąb przedpokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Odchrząknął, podrapał się po karku; wiedział, że nie obędzie się bez wyjaśnień – więc wyrzucił je z siebie od razu, nie czekając, aż Joe o nie zapyta. – Chciałbym mieć jakąś m-m-mrożącą krew w żyłach historię o tym, d-d-dlaczego się nie odzywałem, ale prawda jest taka, że byłem po prostu sk-k-kończonym idiotą – wypalił na jednym wydechu, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Trochę żałował, że nie zorientował się wcześniej w tym, jak wiele Joe mógł już na temat jego zniknięcia usłyszeć – byłoby mu znacznie łatwiej manewrować na tym śliskim lodzie, po którym się właśnie kręcił – ale wszystko wskazywało na to, że Hannah nie chciała go widzieć, więc właściwie i tak nie miałby kogo zapytać. – I okropnym kumplem – dodał po chwili, tonem przepełnionym skruchą. Chyba już wolałby, gdyby przyjaciel faktycznie mu przyłożył, niż przyjął z otwartymi ramionami – w dodatku przyznając, że się o niego martwił. Nawet jeśli nie w tych słowach. – Powinienem był ci od razu p-p-powiedzieć. O Amelii. I w ogóle o tym, że w-wy-wyjeżdżam. Ale chyba najpierw było mi głupio, że to r-r-robię, a potem, że tak zniknąłem. Jak złodziej, bez słowa – dodał, zerkając w stronę przyjaciela, żeby wyczytać reakcję z jego twarzy. Sięgnął do kieszeni płaszcza, wyciągając z niej pękatą butelkę (która jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu przetrwała jego upadek) i postawił ją na blacie. – To na p-p-przeprosiny. I żeby ci było trudniej we mnie t-t-trafić – wymamrotał, wzruszając ramionami. Trochę niezręcznie, z zakłopotaniem; nie miał pojęcia, czym zasypać tę wyrwę, którą własnoręcznie wykopał, ale jej obecność była nieznośna; oddałby wiele, żeby Joseph się po prostu na niego wydarł.
Nie wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć, zadał pierwsze pytanie, które przyszło mu do głowy: – A tak p-p-poza tym, to o co chodzi z tą gęsią? – Tym razem w jego głosie pobrzmiewała mieszanina dezorientacji i fascynacji.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dobrze było zobaczyć Billa po tak długim czasie - nie tylko dlatego, że leżał jak długi na przed jego domem wyraźnie oszołomiony (delikatnie mówiąc) bojowym nastawieniem ptactwa gospodarskiego Josepha, ale... tak po prostu - żywego. Szczerze mówiąc Wright sądził, że już go takim nie ujrzy, co najwyżej w trumnie na pogrzebie. A tu proszę, ocalony przed gęsią Moore, podniósł się z ziemi niczym zmartwychwstały. Chyba odjęło mu mowę, ale w tej chwili to nie było najważniejsze. Joe nie potrafił go w tej chwili ani poturbować, ani opierdzielić z góry na dół, nie wspominając o zabijaniu. Nagle przestało być ważne, że Billy zniknął bez słowa, że pozwolił myśleć Joeyowi, że zaginął i/lub go zamordowano. To wszystko nic nieznaczące szczegóły, bo przecież najistotniejszym w tej chwili faktem było to, że Moore był cały i zdrowy (tak na oko) i że wrócił.
No, tylko jedną kwestię można było poddać pod dyskusję... Nie tak łatwo dogonić Moore'a? No, proszę, proszę...
- Powiedz to Komecie - odparł rozbawiony, bo przecież był świadkiem tego ataku gęsi na Billa... nawet nie musiała użyć skrzydeł, żeby go dorwać - wystarczyło, że się w swoim gęsim tempie do niego doczłapała.
Sam też go poklepał po przyjacielsku po plecach, zanim wypuścił z uścisku.
- Chyba się starzejesz, Billy. Refleks i zwinność już nie te, co? - rzucił przez ramię, by zaraz zniknąć we wnętrzu domu. Przyjaciel ruszył za nim i dobrze. Tutaj mogli na spokojnie porozmawiać, chociaż... czy faktycznie Joe potrzebował jeszcze jego kajania i wyjaśnień...? W chwili, kiedy go zobaczył, zdążył mu wybaczyć wszelkie przewiny, więc teraz machnął na tłumaczenie się Moore'a ręką.
- Daj spokój - mruknął. - Było-minęło, lepiej mi powiedz... - ...czego się napijesz - chciał skończyć, ale urwał w pół słowa, kiedy Billy gładko przeszedł z "bycia okropnym kumplem" do faktycznego powodu jego nagłego wyjazdu. Joseph, który akurat był w trakcie wyciągania szklanek z szafki w kuchni nagle zamarł w bezruchu, a potem powoli się odwrócił. Może coś źle zrozumiał? Może się przesłyszał, a Billy przejęzyczył...? O, Godryku, naprawdę na to liczył, choć przecież nigdy nie miał problemu ze zrozumieniem kumpla, a uszy mył dosłownie dziś rano.
- Czekajczekajczekajczekaj... - Joe uniósł rękę, żeby przerwać słowotok Moore'a choć na chwilę, po czym powolnym krokiem i ze zmrużonymi złowróżbnie oczami ruszył z powrotem do przedpokoju, do Billa, z którego nie spuścił wzroku ani na jedną sekundę. Chyba nawet nie mrugał.
- O Amelii? - powtórzył lodowato. Tak, to właśnie usłyszał, nie inaczej. AMELIA. Zmarszczył brwi.
- Zaraz, chwileczkę... - jego spojrzenie twardniało z każdą chwilą, usta jakoś nieprzyjemnie wykrzywiały się w grymasie, a druga dłoń, która jeszcze nie była wojowniczo uniesiona, zacisnęła się w pięść. Wziął głębszy wdech, jakby na uspokojenie, ale każde następne słowo było wypowiadane coraz szybciej i głośniej.
- Czy ty chcesz mi powiedzieć, że zniknąłeś bez słowa i mnie totalnie olałeś i że nie wysłałeś mi nawet świstka pergaminu wyjaśnień, bo... BO POZNAŁEŚ JAKĄŚ BABĘ?! KURWAMAĆ, BILLY! Ja bym ci naprawdę wiele wybaczył, jesteś moim przyjacielem, kiedyś nawet uważałem, że najlepszym, ale... coś takiego?! Olałeś mnie... dla jakiejś panienki? Kurwa, kto tak robi? Teraz żałuję, że cię wpuściłem pod swój dach! I co, puściła cię kantem i teraz wróciłeś z podkulonym ogonem? A może przyszedłeś z zaproszeniem na ślub?! Twoje kurwa niedoczekanie! - wyrzucał z siebie coraz szybciej, coraz głośniej i coraz zjadliwiej, a przy ostatnim zdaniu parsknął gorzkim śmiechem. Normalnie się w nim gotowało. Jakaś kobita zajęła miejsce przyjaciela, tak? Nawet taki babiarz jak Joe wiedział, że kumpli się nie wystawia ze względu na jakąś laskę. Nieważne jak by nie była piękna, seksowna, czy cokolwiek innego. N I E. Tak się, kurwa, nie robiło. A Billy był ostatnią osobą, którą by posądził o coś takiego.
To już by chyba było lepiej, żeby nic nie powiedział, naprawdę. A teraz? Co on miał zrobić? Moore w jednej chwili przekreślił ich całą dotychczasową przyjaźń. CAŁĄ. Amelia, jej psidwacza mać! Joseph nawet nie znał żadnej Amelii! Pojawiła się i od razu porwała Billa? Czy ten przez cały ten czas po prostu ją przed nim ukrywał? I to miał być przyjaciel?!
Joe zadygotał, wszystkie mięśnie miał napięte i chyba bardzo się powstrzymywał, żeby nie rzucić się w tej chwili na Moore'a. Tyle kurwa lat przyjaźni i wszystko psu w dupę.
Zrobił tylko jeden gest - uniesioną wcześniej ręką wskazał Billowi drzwi.
- Wynoś się - wypowiedział lodowato. Skoro tak właśnie się sprawa miała, jeśli Moore rzucił wszystko dla jakiejś panny i z nią wyjechał bez słowa, to nie mieli już o czym ze sobą rozmawiać. Tak się nie zachowują przyjaciele.
No, tylko jedną kwestię można było poddać pod dyskusję... Nie tak łatwo dogonić Moore'a? No, proszę, proszę...
- Powiedz to Komecie - odparł rozbawiony, bo przecież był świadkiem tego ataku gęsi na Billa... nawet nie musiała użyć skrzydeł, żeby go dorwać - wystarczyło, że się w swoim gęsim tempie do niego doczłapała.
Sam też go poklepał po przyjacielsku po plecach, zanim wypuścił z uścisku.
- Chyba się starzejesz, Billy. Refleks i zwinność już nie te, co? - rzucił przez ramię, by zaraz zniknąć we wnętrzu domu. Przyjaciel ruszył za nim i dobrze. Tutaj mogli na spokojnie porozmawiać, chociaż... czy faktycznie Joe potrzebował jeszcze jego kajania i wyjaśnień...? W chwili, kiedy go zobaczył, zdążył mu wybaczyć wszelkie przewiny, więc teraz machnął na tłumaczenie się Moore'a ręką.
- Daj spokój - mruknął. - Było-minęło, lepiej mi powiedz... - ...czego się napijesz - chciał skończyć, ale urwał w pół słowa, kiedy Billy gładko przeszedł z "bycia okropnym kumplem" do faktycznego powodu jego nagłego wyjazdu. Joseph, który akurat był w trakcie wyciągania szklanek z szafki w kuchni nagle zamarł w bezruchu, a potem powoli się odwrócił. Może coś źle zrozumiał? Może się przesłyszał, a Billy przejęzyczył...? O, Godryku, naprawdę na to liczył, choć przecież nigdy nie miał problemu ze zrozumieniem kumpla, a uszy mył dosłownie dziś rano.
- Czekajczekajczekajczekaj... - Joe uniósł rękę, żeby przerwać słowotok Moore'a choć na chwilę, po czym powolnym krokiem i ze zmrużonymi złowróżbnie oczami ruszył z powrotem do przedpokoju, do Billa, z którego nie spuścił wzroku ani na jedną sekundę. Chyba nawet nie mrugał.
- O Amelii? - powtórzył lodowato. Tak, to właśnie usłyszał, nie inaczej. AMELIA. Zmarszczył brwi.
- Zaraz, chwileczkę... - jego spojrzenie twardniało z każdą chwilą, usta jakoś nieprzyjemnie wykrzywiały się w grymasie, a druga dłoń, która jeszcze nie była wojowniczo uniesiona, zacisnęła się w pięść. Wziął głębszy wdech, jakby na uspokojenie, ale każde następne słowo było wypowiadane coraz szybciej i głośniej.
- Czy ty chcesz mi powiedzieć, że zniknąłeś bez słowa i mnie totalnie olałeś i że nie wysłałeś mi nawet świstka pergaminu wyjaśnień, bo... BO POZNAŁEŚ JAKĄŚ BABĘ?! KURWAMAĆ, BILLY! Ja bym ci naprawdę wiele wybaczył, jesteś moim przyjacielem, kiedyś nawet uważałem, że najlepszym, ale... coś takiego?! Olałeś mnie... dla jakiejś panienki? Kurwa, kto tak robi? Teraz żałuję, że cię wpuściłem pod swój dach! I co, puściła cię kantem i teraz wróciłeś z podkulonym ogonem? A może przyszedłeś z zaproszeniem na ślub?! Twoje kurwa niedoczekanie! - wyrzucał z siebie coraz szybciej, coraz głośniej i coraz zjadliwiej, a przy ostatnim zdaniu parsknął gorzkim śmiechem. Normalnie się w nim gotowało. Jakaś kobita zajęła miejsce przyjaciela, tak? Nawet taki babiarz jak Joe wiedział, że kumpli się nie wystawia ze względu na jakąś laskę. Nieważne jak by nie była piękna, seksowna, czy cokolwiek innego. N I E. Tak się, kurwa, nie robiło. A Billy był ostatnią osobą, którą by posądził o coś takiego.
To już by chyba było lepiej, żeby nic nie powiedział, naprawdę. A teraz? Co on miał zrobić? Moore w jednej chwili przekreślił ich całą dotychczasową przyjaźń. CAŁĄ. Amelia, jej psidwacza mać! Joseph nawet nie znał żadnej Amelii! Pojawiła się i od razu porwała Billa? Czy ten przez cały ten czas po prostu ją przed nim ukrywał? I to miał być przyjaciel?!
Joe zadygotał, wszystkie mięśnie miał napięte i chyba bardzo się powstrzymywał, żeby nie rzucić się w tej chwili na Moore'a. Tyle kurwa lat przyjaźni i wszystko psu w dupę.
Zrobił tylko jeden gest - uniesioną wcześniej ręką wskazał Billowi drzwi.
- Wynoś się - wypowiedział lodowato. Skoro tak właśnie się sprawa miała, jeśli Moore rzucił wszystko dla jakiejś panny i z nią wyjechał bez słowa, to nie mieli już o czym ze sobą rozmawiać. Tak się nie zachowują przyjaciele.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wywrócił teatralnie oczami w reakcji na wspomnienie o Komecie, ponad ramieniem Josepha zerkając jeszcze za znikającą w korytarzu gęsią, jakby chciał się upewnić, że nie postanowi wrócić, żeby znów go zaatakować. – Wcale nie p-p-próbowałem uciekać – burknął urażony, czując, jak na szyję wylewa mu się rumieniec zażenowania; właściwie to było mu głupio, że dał się tak łatwo zaskoczyć, ale nie miał zamiaru się do tego przyznać – a już na pewno nie po żartobliwych słowach przyjaciela. – Myślałem, że będę musiał ciebie – podkreślił ostatnie słowo – przed nią b-b-bronić – dodał, tonem, który świadczył o tym, że było to oczywiste – choć jednocześnie niebrzmiącym zbyt przekonująco. – I nie wiem, o czym m-m-mówisz, jestem w świetnej formie – brnął dalej, prostując się odruchowo, mimo że to też nie była prawda – minęło kilka miesięcy od jego ostatniego treningu, a chociaż starał się latać, kiedy tylko mógł – wiedziony jakąś naiwną myślą, że wciąż miał po co – to samodzielnych wypraw na miotle nie dało się porównać do regularnych ćwiczeń z drużyną.
Nie zatrzymywał jednak myśli na tym na dłużej, zajęty wyrzucaniem z siebie zbieranych tygodniami wyjaśnień; miał wrażenie, że znał je na pamięć – tyle razy zabierał się za przelanie ich na pergamin i przesłanie listem, ostatecznie nigdy się na to nie decydując. Dzisiaj żałował, przekonany, że o wiele łatwiej byłoby mu wyjaśnić wszystko, gdyby zwyczajnie zrobił to od razu, ale czasu cofnąć nie mógł – a jedynie liczyć na to, że Joseph go zrozumie.
I przez chwilę wydawało mu się, że tak właśnie było; odetchnął z krótkotrwałą ulgą, rozluźniając ramiona, gdy usłyszał znajome daj spokój, a na jego twarzy zatańczył szeroki uśmiech – zamierający po chwili, gdy bomba z opóźnionym zapłonem wreszcie postanowiła wybuchnąć. Najpierw zaalarmował go wyraz twarzy Josepha: powolne odwrócenie się, brwi ściągnięte w niedowierzaniu (złości? rozczarowaniu?), spięcie mięśni; znał te wszystkie reakcje, drobne odruchy zdradzające zaskoczenie – i to wystarczyło, by zrobił instynktowny krok do tyłu, unosząc dłonie w obronnym geście, zanim jeszcze przyjaciel wyrzucił z siebie pierwsze słowa. Faktycznie milknąc, choć nie dlatego, że kazał mu to zrobić. – Co..? – zaczął, nie mając pojęcia, jak dokończyć to zdanie, przerywając, kiedy Joseph powtórzył po nim imię córki. Był zły o to, że Billy mu o niej nie powiedział? Że robił to dopiero teraz? Czy że w ogóle..? Ale nie, to nie miało żadnego sensu. – N-n-no o Amelii, ktoś ci już – powiedział?, chciał zapytać, przyjaciel jednak znów wszedł mu w słowo – wylewając z siebie monolog, wywołujący u niego najpierw skrajną dezorientację, później rozbawienie, przerażenie, a wreszcie zataczając pełne koło i wracając do dezorientacji. Zamrugał szybko, otwierając usta, ale ostatecznie zamykając je bez słowa, podczas gdy jego brwi zbiegły się do środka, a czoło zmarszczyło się komicznie. Nie był pewien, czy zrozumiał rozemocjonowaną przemowę Josepha w całości, ale wysnuł z niej co najmniej dwa wnioski: że z całą pewnością nikt wcześniej nie powiedział mu o Amelii, i że jego przyjaciel błędnie przypisał to imię kobiecie, oskarżając go o ucieczkę w imię miłości.
Gdyby nie poważna mina Joego i grymas zwiastujący całkiem realną groźbę złamanego nosa, roześmiałby się serdecznie.
Zamiast tego zrobił jeszcze jeden krok do tyłu, dla bezpieczeństwa zwiększając dystans między sobą, a pięścią przyjaciela, po czym się zatrzymał; ani myślał wychodzić – a przynajmniej dopóki nie wyjaśni tego koszmarnego nieporozumienia. – N-n-nie, czekaj – powiedział, każdą kolejną sylabę wymawiając coraz szybciej, jakby się obawiał, że nie zdąży dokończyć zdania, nim zostanie zmuszony do uchylenia się przed ciosem. – Amelia t-t-to nie jest żadna dziewczyna – t-t-to znaczy jest, ale ma sześć lat – mówił dalej, plącząc się trochę w wyjaśnieniach – choć nie dlatego, że mówił nieszczerze. Przełknął ślinę. – I t-t-to moja córka. Córka – powtórzył, wolniej i głośniej, żeby to słowo przypadkiem mu nie umknęło. Wnętrzności znów zalał mu palący wstyd – że wiadomość tak ważną i istotną przekazywał najlepszemu przyjacielowi po takim czasie i w takich okolicznościach – ale nie miał już żadnego wyjścia, niż tylko brnąć w to dalej. – Dowiedziałem się o n-n-niej w maju, jak Camilla – jak d-d-dostałem list, że zginęła w wybuchu anomalii. Nie wiedziałem, że miała – że m-m-mieliśmy córkę, nigdy mi nie p-po-powiedziała. – Przerwał na chwilę; nadal czuł się paskudnie z tą myślą. – Jak umarła – t-t-to, no, Amelia nie miała nikogo, i t-t-trafiła do mnie. Ale wiesz, jak wtedy było – co się działo z dzieciakami p-p-przez te anomalie – musiałem ją zabrać z k-k-kraju – powiedział. Pamiętał to doskonale: przypadkowe porażenia prądem, przedmioty latające bez jakiejkolwiek kontroli, omdlenia, szalejąca pogoda; gdyby tu zostali, prędzej czy później doszłoby do tragedii.
Odetchnął krótko, pozwalając sobie na opuszczenie rąk i prostując się nieco; jeśli Joseph znów każe mu teraz wyjść, to wyjdzie – ale nie miał zamiaru pozwolić mu tkwić w tym błędnym i absurdalnym przekonaniu. – Wiem, że p-po-powinienem był wam powiedzieć, ale – nap-p-prawdę, Joe? Myślałeś, że zwiałem, bo się z-za-zakochałem? – podchwycił z niedowierzaniem i oburzeniem. – Teraz to z ciebie jest k-k-kretyn. – Wydawało mu się, że znali się zbyt długo, żeby takie oskarżenie w ogóle przeszło Josephowi przez gardło.
Nie zatrzymywał jednak myśli na tym na dłużej, zajęty wyrzucaniem z siebie zbieranych tygodniami wyjaśnień; miał wrażenie, że znał je na pamięć – tyle razy zabierał się za przelanie ich na pergamin i przesłanie listem, ostatecznie nigdy się na to nie decydując. Dzisiaj żałował, przekonany, że o wiele łatwiej byłoby mu wyjaśnić wszystko, gdyby zwyczajnie zrobił to od razu, ale czasu cofnąć nie mógł – a jedynie liczyć na to, że Joseph go zrozumie.
I przez chwilę wydawało mu się, że tak właśnie było; odetchnął z krótkotrwałą ulgą, rozluźniając ramiona, gdy usłyszał znajome daj spokój, a na jego twarzy zatańczył szeroki uśmiech – zamierający po chwili, gdy bomba z opóźnionym zapłonem wreszcie postanowiła wybuchnąć. Najpierw zaalarmował go wyraz twarzy Josepha: powolne odwrócenie się, brwi ściągnięte w niedowierzaniu (złości? rozczarowaniu?), spięcie mięśni; znał te wszystkie reakcje, drobne odruchy zdradzające zaskoczenie – i to wystarczyło, by zrobił instynktowny krok do tyłu, unosząc dłonie w obronnym geście, zanim jeszcze przyjaciel wyrzucił z siebie pierwsze słowa. Faktycznie milknąc, choć nie dlatego, że kazał mu to zrobić. – Co..? – zaczął, nie mając pojęcia, jak dokończyć to zdanie, przerywając, kiedy Joseph powtórzył po nim imię córki. Był zły o to, że Billy mu o niej nie powiedział? Że robił to dopiero teraz? Czy że w ogóle..? Ale nie, to nie miało żadnego sensu. – N-n-no o Amelii, ktoś ci już – powiedział?, chciał zapytać, przyjaciel jednak znów wszedł mu w słowo – wylewając z siebie monolog, wywołujący u niego najpierw skrajną dezorientację, później rozbawienie, przerażenie, a wreszcie zataczając pełne koło i wracając do dezorientacji. Zamrugał szybko, otwierając usta, ale ostatecznie zamykając je bez słowa, podczas gdy jego brwi zbiegły się do środka, a czoło zmarszczyło się komicznie. Nie był pewien, czy zrozumiał rozemocjonowaną przemowę Josepha w całości, ale wysnuł z niej co najmniej dwa wnioski: że z całą pewnością nikt wcześniej nie powiedział mu o Amelii, i że jego przyjaciel błędnie przypisał to imię kobiecie, oskarżając go o ucieczkę w imię miłości.
Gdyby nie poważna mina Joego i grymas zwiastujący całkiem realną groźbę złamanego nosa, roześmiałby się serdecznie.
Zamiast tego zrobił jeszcze jeden krok do tyłu, dla bezpieczeństwa zwiększając dystans między sobą, a pięścią przyjaciela, po czym się zatrzymał; ani myślał wychodzić – a przynajmniej dopóki nie wyjaśni tego koszmarnego nieporozumienia. – N-n-nie, czekaj – powiedział, każdą kolejną sylabę wymawiając coraz szybciej, jakby się obawiał, że nie zdąży dokończyć zdania, nim zostanie zmuszony do uchylenia się przed ciosem. – Amelia t-t-to nie jest żadna dziewczyna – t-t-to znaczy jest, ale ma sześć lat – mówił dalej, plącząc się trochę w wyjaśnieniach – choć nie dlatego, że mówił nieszczerze. Przełknął ślinę. – I t-t-to moja córka. Córka – powtórzył, wolniej i głośniej, żeby to słowo przypadkiem mu nie umknęło. Wnętrzności znów zalał mu palący wstyd – że wiadomość tak ważną i istotną przekazywał najlepszemu przyjacielowi po takim czasie i w takich okolicznościach – ale nie miał już żadnego wyjścia, niż tylko brnąć w to dalej. – Dowiedziałem się o n-n-niej w maju, jak Camilla – jak d-d-dostałem list, że zginęła w wybuchu anomalii. Nie wiedziałem, że miała – że m-m-mieliśmy córkę, nigdy mi nie p-po-powiedziała. – Przerwał na chwilę; nadal czuł się paskudnie z tą myślą. – Jak umarła – t-t-to, no, Amelia nie miała nikogo, i t-t-trafiła do mnie. Ale wiesz, jak wtedy było – co się działo z dzieciakami p-p-przez te anomalie – musiałem ją zabrać z k-k-kraju – powiedział. Pamiętał to doskonale: przypadkowe porażenia prądem, przedmioty latające bez jakiejkolwiek kontroli, omdlenia, szalejąca pogoda; gdyby tu zostali, prędzej czy później doszłoby do tragedii.
Odetchnął krótko, pozwalając sobie na opuszczenie rąk i prostując się nieco; jeśli Joseph znów każe mu teraz wyjść, to wyjdzie – ale nie miał zamiaru pozwolić mu tkwić w tym błędnym i absurdalnym przekonaniu. – Wiem, że p-po-powinienem był wam powiedzieć, ale – nap-p-prawdę, Joe? Myślałeś, że zwiałem, bo się z-za-zakochałem? – podchwycił z niedowierzaniem i oburzeniem. – Teraz to z ciebie jest k-k-kretyn. – Wydawało mu się, że znali się zbyt długo, żeby takie oskarżenie w ogóle przeszło Josephowi przez gardło.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przed domem
Szybka odpowiedź