Składzik
AutorWiadomość
Składzik
Nazwa mówi sama za siebie. Pomieszczanie ledwie metr na metr szerokości, zawierający w głównej mierze zbiorowisko wszelkich :niepotrzepanych" elementów, które zwyczajowo zagracają mieszkanie. W pomieszczeniu znajduje się szafka sięgająca niemal sufitu wypełniona szpargałami, butelkami, książkami, a nawet sprężynami i stolik, pod którym czeka swych czasów stara wersja kociołka i mini podgrzewacz - bo paleniskiem, ani kominkiem tego nazwać nie można.
Na to pomieszczenie nałożone jest zaklęcia Muffliato, Cave Inimicum.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
| 5 czerwca
Nie wierzył, że to robił. Stał przed prowizorycznym składzikiem, wpatrując się z marsową miną na zaciemnione pomieszczenie. Kilka świec o lumos wystarczył, by rozświetlić kryjąca się w nim zawartość, ale miał wrażenie, że zakurzone półki odzwierciedlały równie zamgloną wiedzę eliksirową. A tego własnie próbował się podjąć. Pierwsze co zrobił, to wyciągnął kociołek, który smutno tkwił pod stolikiem. Wystawił go na wierzch, i przetarł, pozbywając się osiadłego na nim pyłu. Westchnął cicho, opierając dłonie po bokach głębokiego naczynia, wpatrując się w jego dno, jakby magicznie miała się pojawić gotowa zawartość - Eliksir tropiciela... - mruknął pod nosem. Najważniejszy element znajdował się w przyniesionej torbie. Nie musiał martwić się, że go zmarnuje. Ranny zbieg zostawił po sobie wystarczająco śladów, by uszczknąć ze zdobytego zasobu porcję dla siebie. Sięgnął po buteleczkę, na dnie której krystalizował się szkarłat. Odstawił na stolik obok kociołka i dopiero wtedy przestawił naczynie nad zapalony magicznie płomyk. Eliksir w teorii był banalny w recepturze. Jeszcze na kursie wbijano im podstawy niektórych, alchemicznych proporcji i ten jeden zapadł w pamięć aurorowi. To jak miał wyjść w praktyce, było już kwestią sporną.
Do nagrzanego kociołka wlał wodę, pilnując, by nie rozchlapać misy, nim zawartość nie trafiła do celu. pamiętał, że (niestety) liczyła się skrupulatność i za wszelkie zmiany (czy to świadome, czy nie) płaciło się porażką. Przygotował wcześniej konieczne składniki, ustawił sobie w rzędzie, na półce, przyglądając od czasu do czasu pękatym butelkom. Zanim woda zawrzała, wrzucił na dno czułki szczuroszczeta, a zanim drobne, skrzące się elementy utonęły w cieczy, wylał na ich powierzchnię dwie krople przygotowanej krwi zbiega. Całość po kilku sekundach nabrała purpurowej barwy i dziwnie zgęstniała, ale Skamander nie przejmował się. Tym bardziej zapachem, który uderzył go, gdy nachylił się nad kociołkiem. Cofnął się jednak, zaciskając mechanicznie dłonie. Prawdopodobnie nigdy nie miał zrozumieć fascynacji dziedziną alchemiczną, nawet jeśli w szkole nie radził sobie tragicznie. Nigdy nie było spektakularnych wyczynów, ale wykonywał wywary przyzwoicie.
odmierzył czas z pomocą pisakowej klepsydry i gdy na powierzchni pojawiły się rosnące bąble, dodał zmiażdżone wcześniej karaluchy i łuski ramory. Nawet nie pytał znajomego, który załatwiał mu konieczne elementy, gdzie takie cuda zdobył. Zamieszał - o czym powtarzał sobie kilka razy na samym początku - tylko w lewą stronę, mając wrażenie, że zawartość zgęstniała jeszcze bardziej, a mieszadło znajduje się w budyniu o dziwnej konsystencji. Najbardziej zastanawiały go oczy rozdymki, które zatrzymały się na powierzchni, dopiero pod wpływem temperatury, powoli rozpuszczały się bielącym śluzem. Ukoronowaniem całości miała być esencja z liści moly, które w trzech, dodawanych przedziale kilku minut, dawki, doprowadziły wywar do wodnistej konsystencji. Zapach wciąż nie należał do przyjemnych, ale nie dymił, nie parował, jakby zapach kumulował się ledwie ponad granice naczynia. Skamander podciągnął rękawy koszuli i odsunął się, pozostawiając całość na ogniu, jeszcze przez kilka minut, mieszając energicznie przez cały czas. Nie był pewien, czy miał się przyznać, że w ogóle próbował go zrobić. Chyba, że go akurat zrobi.
zt
Nie wierzył, że to robił. Stał przed prowizorycznym składzikiem, wpatrując się z marsową miną na zaciemnione pomieszczenie. Kilka świec o lumos wystarczył, by rozświetlić kryjąca się w nim zawartość, ale miał wrażenie, że zakurzone półki odzwierciedlały równie zamgloną wiedzę eliksirową. A tego własnie próbował się podjąć. Pierwsze co zrobił, to wyciągnął kociołek, który smutno tkwił pod stolikiem. Wystawił go na wierzch, i przetarł, pozbywając się osiadłego na nim pyłu. Westchnął cicho, opierając dłonie po bokach głębokiego naczynia, wpatrując się w jego dno, jakby magicznie miała się pojawić gotowa zawartość - Eliksir tropiciela... - mruknął pod nosem. Najważniejszy element znajdował się w przyniesionej torbie. Nie musiał martwić się, że go zmarnuje. Ranny zbieg zostawił po sobie wystarczająco śladów, by uszczknąć ze zdobytego zasobu porcję dla siebie. Sięgnął po buteleczkę, na dnie której krystalizował się szkarłat. Odstawił na stolik obok kociołka i dopiero wtedy przestawił naczynie nad zapalony magicznie płomyk. Eliksir w teorii był banalny w recepturze. Jeszcze na kursie wbijano im podstawy niektórych, alchemicznych proporcji i ten jeden zapadł w pamięć aurorowi. To jak miał wyjść w praktyce, było już kwestią sporną.
Do nagrzanego kociołka wlał wodę, pilnując, by nie rozchlapać misy, nim zawartość nie trafiła do celu. pamiętał, że (niestety) liczyła się skrupulatność i za wszelkie zmiany (czy to świadome, czy nie) płaciło się porażką. Przygotował wcześniej konieczne składniki, ustawił sobie w rzędzie, na półce, przyglądając od czasu do czasu pękatym butelkom. Zanim woda zawrzała, wrzucił na dno czułki szczuroszczeta, a zanim drobne, skrzące się elementy utonęły w cieczy, wylał na ich powierzchnię dwie krople przygotowanej krwi zbiega. Całość po kilku sekundach nabrała purpurowej barwy i dziwnie zgęstniała, ale Skamander nie przejmował się. Tym bardziej zapachem, który uderzył go, gdy nachylił się nad kociołkiem. Cofnął się jednak, zaciskając mechanicznie dłonie. Prawdopodobnie nigdy nie miał zrozumieć fascynacji dziedziną alchemiczną, nawet jeśli w szkole nie radził sobie tragicznie. Nigdy nie było spektakularnych wyczynów, ale wykonywał wywary przyzwoicie.
odmierzył czas z pomocą pisakowej klepsydry i gdy na powierzchni pojawiły się rosnące bąble, dodał zmiażdżone wcześniej karaluchy i łuski ramory. Nawet nie pytał znajomego, który załatwiał mu konieczne elementy, gdzie takie cuda zdobył. Zamieszał - o czym powtarzał sobie kilka razy na samym początku - tylko w lewą stronę, mając wrażenie, że zawartość zgęstniała jeszcze bardziej, a mieszadło znajduje się w budyniu o dziwnej konsystencji. Najbardziej zastanawiały go oczy rozdymki, które zatrzymały się na powierzchni, dopiero pod wpływem temperatury, powoli rozpuszczały się bielącym śluzem. Ukoronowaniem całości miała być esencja z liści moly, które w trzech, dodawanych przedziale kilku minut, dawki, doprowadziły wywar do wodnistej konsystencji. Zapach wciąż nie należał do przyjemnych, ale nie dymił, nie parował, jakby zapach kumulował się ledwie ponad granice naczynia. Skamander podciągnął rękawy koszuli i odsunął się, pozostawiając całość na ogniu, jeszcze przez kilka minut, mieszając energicznie przez cały czas. Nie był pewien, czy miał się przyznać, że w ogóle próbował go zrobić. Chyba, że go akurat zrobi.
zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
| 12-22 listopada
Kiedy pierwszy raz stanął naprzeciw anomalii, nie spodziewał się, że przyjdzie mu walczyć z tak niepojętą siłą. czarna magia i chaos ciągłej zmiany sprawiał, że w dziwny sposób, postrzegał ją - anomalię, jako żywy organizm. Kolejne, zdobywane informacje przez kurczący się zasób badaczy, utwierdzał go w przekonaniu. Mieli do czynienia z tworem wciąż rozrastającym się, podlegającym zmianom i ewoluującym. To, co działo się z miejscami naznaczonymi anomaliami, przeklętymi plugawą mocą, ciężko było ująć w jakiekolwiek granice rozumu. Coś, co skupiało w sobie nieustabilizowany chaos, nie miało prawa istnieć, siejąc spustoszenie w ich czarodziejskim i tym mugolskim świecie.
Z perspektywy czasu, Skamander zastanawiał się, - jeśli w skrzyni rzeczywiście znajdowało się serce Grindewalda, co takiego się w nim mieściło, że wywołało... to wszystko? jakim pradawnym, czy plugawmy mocom się oddał, by zdobyć tak niewyobrażalną siłę? A oni, przyłożyli rękę do tragedii, ale tajemnice trzymał głęboko, nie dając jej ujrzeć światła dziennego. Nie dziś. Nawet nie przypuszczając, że wkrótce prawda wyjdzie na jaw i to w formie, której się nie spodziewał.
Sposób, który został przedstawiony przez badaczy, wydawał się dosyć osobliwy. Być może dlatego, że początkowo nie przypuszczał, że na miejscach, w których opanowali anomalię, pozostanie coś więcej, niż widoczne, zasiane wcześniej spustoszenie. Rzeczywistość, tak długo poddana działaniu magii, musiała jednak zareagować, ale, to biała magia pozostawiła wyraźniejszy i widoczny ślad. Skamander wielokrotnie obracał w dłoni różdżkę, próbując doszukać się w niej zmian, czy ubytków, ale pył i maź, o których mu wspominała Poppy, gdy wysłał jej pierwszy list, nie miał z tym wiele wspólnego, a jeśli tak - były to drobiny nie widoczne dla ludzkiego oka. Nie znał się na naukowych zawiłościach, o których próbowała mu tłumaczyć uzdrowicielka i mimo faktu, że potrafił pojąć podstawy, które przedstawiono na spotkaniu, wolał się nie zagłębiać w bardziej szczegółowe aspekty działania całego procesu wzmacniania różdżek.
W pierwszej kolejności zdecydował się odwiedzić smoczy rezerwat Peak District, w którym anomalię naprawił wraz... z kolejną zagonioną w zawierusze wojny. Madeline. Wcześniej uprzedził Benjamina, że takowa wizyta będzie mu konieczna do szczęścia z towarzysząca mu Poppy. Dowiedział się, w jakiej porze powinien był się zjawić, by nie tylko nie wzbudzać większego zamieszania, ale i nie przeszkodzić egzystującym w okolicy smokom. Być może odrobinę znał się na magicznych stworzeniach, ale nie miał do tego ani wystarczającej wiedzy, ani umiejętności, by w razie zagrożenia, zareagować skutecznie.
Na miejscu dawnej anomalii nie było już właściwie śladu, bo wcześniejszych wypaleniach, tym bardziej, że większość okolicy wciąż szumiała od nieustających ulew. Uzbroił się w najwyższy stan czujności, obserwując okolicę, dbając także o ochronę przed deszczem dla uzdrowicielki. Magia była nieprzewidywalna, ale wolał nie narażać na inne nieprzyjemności. nie mógł nie zerkać od czasu do czasu na poczynania kobiety, która skrupulatnie zadbała o zebranie właściwego składnika. Samuel mógł potem tylko przyglądać się z ciekawością na połyskujący srebrem pył, który osadzał się na ściankach fiolek, a potem znikał w torbie przy boku badaczki. Tak, jak brzydka maź, która kleiła się do błyszczących ścianek naczynia. Nie planował samodzielnej powtórki z wyprawy, jak ta, przynajmniej, dopóki nie uzbroi się w umiejętności, którzy posiadali smokolodzy. Na dziś, wystarczyło mu wrażeń ze smokami w tle.
Opuścili rezerwat bez pospiechu, informując tylko gwardzistę o zakończeniu swojej eskapady. W planach, było na dziś jeszcze jedno miejsce, które mogli odwiedzić. Ruiny zamku, przy której pracował z kuzynem. Pamiętał dobrze ich zmagania i dziwne drżenia, które wstrząsały nie tylko kruszejącymi murami, ale i samą ziemią. Aktualnie, okolicę otulała cisza, obleczona oczywiście deszczowym szumem i błyskami piorunów, które rozświetlały wieczorne niebo. Mury starego zamczyska tak samo stercząca obdrapanymi kawałkami skał, tak samo ziejące chłodem, ale - wewnątrz, po przekroczeniu pierwszych zwalisk filarów, można było ukryć się przed ziejąca na zewnątrz pogodą. Sufit w wielu miejscach ział dziurami, przez które wdzierał się deszcz, ale osłonięte części były wystarczająco suche, by można było zdobyć osiadły na skałach pył. Czarnomagiczna maź - byłą trudniej dostępna i trzeba było ja dosłownie wygrzebywać z zakamarków między murami. Tutaj, przede wszystkim mógł obawiać się dzikiej zwierzyny, która szukać mogła schronienia. Wielokrotnie przebadane ruiny, nie posiadały ukrytych i nie odkrytych przejść, w których mogły kryć się większe niebezpieczeństwa. Siatki przestępcze i czarnoksięscy praktykanci, potrafili znaleźć sobie niemożliwe kryjówki. Skamander liczył, że miejsce, naznaczone jeszcze anomalią, nie przyciągnęło znienawidzonego plugastwa zbyt blisko, nie kiedy zawładnęła nim biała magia. Miał w pogotowiu różdżkę i wtedy tez poczuł dziwne, drażniące ciepłem skórę - pulsowanie. Na powiedziane na głos spostrzeżenie, otrzymał od Poppy blady uśmiech, który potwierdzał działanie pyłu. O tym, jak reagowało na max - nie chciał się zastanawiać. Posiadała zaskakującą, żywotną wręcz formę przyciągania w kontakcie z różdżką, która przyczyniła się do opanowania anomalii. I zapewne przyglądałby się jeszcze dłużej, ale ciche westchnienie odciągnęło uwagę od skupiska srebrzystych drobin, które przez moment, wirowały wokół dłoni, osiadając na palcach. Ale musieli się zbierać. Robiło się coraz później, a spotkać się mieli jeszcze w dwóch miejscach w odstępie kilku dni. Powierzył uzdrowicielce zebrane drobiny, wiedząc, że będą z nią bezpieczne. Prace nad wzmocnieniem różdżki i tak musieli wstrzymać do momentu zebrania pyłu i mazi z kolejnych dwóch, anomaliowych siedzisk.
Odprowadził Pomfrey pod same drzwi mieszkania, dbając, by nie podróżowała sama o takiej porze. Umówili się na kolejne ekspedycje już listownie. W tym czasie Skamander nabijał nadgodziny w pracy, wiedząc, ze przyjdzie mu wykorzystać kilka dni wolnego na czas, kiedy będzie musiał oddać różdżkę Poppy.
Poranna wizyta na placu przy której stoczył pamiętną walkę z Brendanem, nie wywoływała większych wrażeń. Mógłby analizować zachowanie, ale skupił się na zadaniu i pomocy zebrania osiadłego pyłu i mazi - wciąż obecnego w osłoniętych od pogody zakamarkach. Musieli się nagimnastykować, ale ostatecznie osiągnęli sukces, pospiesznie umykając sprzed wścibskich oczu. Plac Piccadilly Circus nie był już bezludny, a czarodzieje wracali.
Jako ostatnie, odwiedzili siedzibę Leśnego człowieka. Co prawda, lokator początkowo wybiegł z wrzaskiem, jakby chciał ich przepędzić, ale - prawdopodobnie rozpoznając Samuela - uciszył się i umknął w gąszcz lasu, nie kłopocząc się nawet rzęsistym deszczem. Skamander odetchnął, mimowolnie zwracając uwagę, że starał się zasłonić uzdrowicielkę przed ewentualnym atakiem. Wiedział, ze była niezwykle zdolna, ale odruchy działały szybciej, niż by pomyślał.
Dostanie się do omszałej chatki nie było już trudne. Wejścia nie strzegły zdradzieckie pnącza, chociaż kilka plątało się wokół podstawy budynku i dachu. Mogli jednak wejść do środka, z dala od burzy i nawet dostrzegając tlący się ogień w prowizorycznym palenisku. Właściciel, zapewne oczekiwał, ze niedługo skończą i opuszcza jego włości.
Srebrzysty pył rzeczywiście osiadał na większości elementów wyposażenia i tu - zebranie ich odbyło się szybko. Ciemne plamy chowające się przed drobinami światła, także mogli znaleźć. Mieli wszystko, a przynajmniej - w części, której Skamander mógł pomóc. Sam proces wzmocnienia różdżki składał na ręce uzdrowicielki. Tak, jak w przypadku poprzedniej mini-wyprawy, odprowadził kobietę do mieszkania i dopiero wtedy, w progach, daleko od obcych spojrzeń, złożył cyprysowe drewienko w ręce badaczki. nie obawiał się braku różdżki, magię miał we krwi, ale był przyzwyczajony do jej obecności i czuł się rzeczywiście, jak bez ważnego elementu życia. Pożegnał się niespiesznie i wrócił do siebie, nie niepokojony. Miał kilka dni wolnego od pracy, kilka dni oczekiwania, które wykorzystał - na treningi siłowe i magię bezróżdżkową. Moc żywo krążyła we krwi, więc potrafił zapanować nad jej kaprysami, ale - nad anomaliami już nie, a te - potrafiły uprzykrzyć niemal każde działanie, nawet to najprostsze.
Sowa, która zaskrobała do okiennej szyby, była rozpoznawalna na tyle, że nie zastanawiał się n nad odpowiedzią. Mógł odebrać różdżkę, a z opisu Poppy wynikało, że wszystko przebiegało pomyślnie. Jedyne co musiał zrobić, to przetestować jej działanie i moc. Dla tego celu, wykorzystał swoje mieszkanie. Jeśli coś miał już psuć, to wolał, by działo się to w jego własnych czterech katach. Nieduży składzik, który służył mu za mini - pracownię, nadawał się idealnie. I tak, kolejno, zaczął od prostej formuły tarczy, która błysnęła światłem zaskakująco sprawnie. W różdżce coś się zmieniło, a ciepło, które drażniło palce przy każdym geście, zapowiadało te zmianę. Nie poprzestał na jednym czarze. Za nim poszły kolejne, mało inwazyjne, by przechodzić do tych trudniejszych. Niemal porwał się na silny, obszarowy czar, ściągający istniejące czary, ale przypomniał sobie, że na mieszkaniu tkwiło kilka, których pozbywać się nie chciał na pewno. Zdecydował się więc na Veritas Claro, inkantację, która do tej pory nigdy go nie zawiodła. W końcu - prawda zawsze wychodziła na światło dzienne. Nawet, jeśli musiała przebyć długa drogę.
Auror uśmiechnął się do własnych myśli, nawet, jeśli nie było w tym wiele wesołości. Magia pulsowała pod palcami i wiedział, że od teraz różdżka napełniał się większa mocą. Nie omieszkał wysłać listu z podziękowaniem dla uzdrowicielki i upominku, który wpisywał się w jego wdzięczność. Dokonała czegoś niezwykłego.
| zt
Kiedy pierwszy raz stanął naprzeciw anomalii, nie spodziewał się, że przyjdzie mu walczyć z tak niepojętą siłą. czarna magia i chaos ciągłej zmiany sprawiał, że w dziwny sposób, postrzegał ją - anomalię, jako żywy organizm. Kolejne, zdobywane informacje przez kurczący się zasób badaczy, utwierdzał go w przekonaniu. Mieli do czynienia z tworem wciąż rozrastającym się, podlegającym zmianom i ewoluującym. To, co działo się z miejscami naznaczonymi anomaliami, przeklętymi plugawą mocą, ciężko było ująć w jakiekolwiek granice rozumu. Coś, co skupiało w sobie nieustabilizowany chaos, nie miało prawa istnieć, siejąc spustoszenie w ich czarodziejskim i tym mugolskim świecie.
Z perspektywy czasu, Skamander zastanawiał się, - jeśli w skrzyni rzeczywiście znajdowało się serce Grindewalda, co takiego się w nim mieściło, że wywołało... to wszystko? jakim pradawnym, czy plugawmy mocom się oddał, by zdobyć tak niewyobrażalną siłę? A oni, przyłożyli rękę do tragedii, ale tajemnice trzymał głęboko, nie dając jej ujrzeć światła dziennego. Nie dziś. Nawet nie przypuszczając, że wkrótce prawda wyjdzie na jaw i to w formie, której się nie spodziewał.
Sposób, który został przedstawiony przez badaczy, wydawał się dosyć osobliwy. Być może dlatego, że początkowo nie przypuszczał, że na miejscach, w których opanowali anomalię, pozostanie coś więcej, niż widoczne, zasiane wcześniej spustoszenie. Rzeczywistość, tak długo poddana działaniu magii, musiała jednak zareagować, ale, to biała magia pozostawiła wyraźniejszy i widoczny ślad. Skamander wielokrotnie obracał w dłoni różdżkę, próbując doszukać się w niej zmian, czy ubytków, ale pył i maź, o których mu wspominała Poppy, gdy wysłał jej pierwszy list, nie miał z tym wiele wspólnego, a jeśli tak - były to drobiny nie widoczne dla ludzkiego oka. Nie znał się na naukowych zawiłościach, o których próbowała mu tłumaczyć uzdrowicielka i mimo faktu, że potrafił pojąć podstawy, które przedstawiono na spotkaniu, wolał się nie zagłębiać w bardziej szczegółowe aspekty działania całego procesu wzmacniania różdżek.
W pierwszej kolejności zdecydował się odwiedzić smoczy rezerwat Peak District, w którym anomalię naprawił wraz... z kolejną zagonioną w zawierusze wojny. Madeline. Wcześniej uprzedził Benjamina, że takowa wizyta będzie mu konieczna do szczęścia z towarzysząca mu Poppy. Dowiedział się, w jakiej porze powinien był się zjawić, by nie tylko nie wzbudzać większego zamieszania, ale i nie przeszkodzić egzystującym w okolicy smokom. Być może odrobinę znał się na magicznych stworzeniach, ale nie miał do tego ani wystarczającej wiedzy, ani umiejętności, by w razie zagrożenia, zareagować skutecznie.
Na miejscu dawnej anomalii nie było już właściwie śladu, bo wcześniejszych wypaleniach, tym bardziej, że większość okolicy wciąż szumiała od nieustających ulew. Uzbroił się w najwyższy stan czujności, obserwując okolicę, dbając także o ochronę przed deszczem dla uzdrowicielki. Magia była nieprzewidywalna, ale wolał nie narażać na inne nieprzyjemności. nie mógł nie zerkać od czasu do czasu na poczynania kobiety, która skrupulatnie zadbała o zebranie właściwego składnika. Samuel mógł potem tylko przyglądać się z ciekawością na połyskujący srebrem pył, który osadzał się na ściankach fiolek, a potem znikał w torbie przy boku badaczki. Tak, jak brzydka maź, która kleiła się do błyszczących ścianek naczynia. Nie planował samodzielnej powtórki z wyprawy, jak ta, przynajmniej, dopóki nie uzbroi się w umiejętności, którzy posiadali smokolodzy. Na dziś, wystarczyło mu wrażeń ze smokami w tle.
Opuścili rezerwat bez pospiechu, informując tylko gwardzistę o zakończeniu swojej eskapady. W planach, było na dziś jeszcze jedno miejsce, które mogli odwiedzić. Ruiny zamku, przy której pracował z kuzynem. Pamiętał dobrze ich zmagania i dziwne drżenia, które wstrząsały nie tylko kruszejącymi murami, ale i samą ziemią. Aktualnie, okolicę otulała cisza, obleczona oczywiście deszczowym szumem i błyskami piorunów, które rozświetlały wieczorne niebo. Mury starego zamczyska tak samo stercząca obdrapanymi kawałkami skał, tak samo ziejące chłodem, ale - wewnątrz, po przekroczeniu pierwszych zwalisk filarów, można było ukryć się przed ziejąca na zewnątrz pogodą. Sufit w wielu miejscach ział dziurami, przez które wdzierał się deszcz, ale osłonięte części były wystarczająco suche, by można było zdobyć osiadły na skałach pył. Czarnomagiczna maź - byłą trudniej dostępna i trzeba było ja dosłownie wygrzebywać z zakamarków między murami. Tutaj, przede wszystkim mógł obawiać się dzikiej zwierzyny, która szukać mogła schronienia. Wielokrotnie przebadane ruiny, nie posiadały ukrytych i nie odkrytych przejść, w których mogły kryć się większe niebezpieczeństwa. Siatki przestępcze i czarnoksięscy praktykanci, potrafili znaleźć sobie niemożliwe kryjówki. Skamander liczył, że miejsce, naznaczone jeszcze anomalią, nie przyciągnęło znienawidzonego plugastwa zbyt blisko, nie kiedy zawładnęła nim biała magia. Miał w pogotowiu różdżkę i wtedy tez poczuł dziwne, drażniące ciepłem skórę - pulsowanie. Na powiedziane na głos spostrzeżenie, otrzymał od Poppy blady uśmiech, który potwierdzał działanie pyłu. O tym, jak reagowało na max - nie chciał się zastanawiać. Posiadała zaskakującą, żywotną wręcz formę przyciągania w kontakcie z różdżką, która przyczyniła się do opanowania anomalii. I zapewne przyglądałby się jeszcze dłużej, ale ciche westchnienie odciągnęło uwagę od skupiska srebrzystych drobin, które przez moment, wirowały wokół dłoni, osiadając na palcach. Ale musieli się zbierać. Robiło się coraz później, a spotkać się mieli jeszcze w dwóch miejscach w odstępie kilku dni. Powierzył uzdrowicielce zebrane drobiny, wiedząc, że będą z nią bezpieczne. Prace nad wzmocnieniem różdżki i tak musieli wstrzymać do momentu zebrania pyłu i mazi z kolejnych dwóch, anomaliowych siedzisk.
Odprowadził Pomfrey pod same drzwi mieszkania, dbając, by nie podróżowała sama o takiej porze. Umówili się na kolejne ekspedycje już listownie. W tym czasie Skamander nabijał nadgodziny w pracy, wiedząc, ze przyjdzie mu wykorzystać kilka dni wolnego na czas, kiedy będzie musiał oddać różdżkę Poppy.
Poranna wizyta na placu przy której stoczył pamiętną walkę z Brendanem, nie wywoływała większych wrażeń. Mógłby analizować zachowanie, ale skupił się na zadaniu i pomocy zebrania osiadłego pyłu i mazi - wciąż obecnego w osłoniętych od pogody zakamarkach. Musieli się nagimnastykować, ale ostatecznie osiągnęli sukces, pospiesznie umykając sprzed wścibskich oczu. Plac Piccadilly Circus nie był już bezludny, a czarodzieje wracali.
Jako ostatnie, odwiedzili siedzibę Leśnego człowieka. Co prawda, lokator początkowo wybiegł z wrzaskiem, jakby chciał ich przepędzić, ale - prawdopodobnie rozpoznając Samuela - uciszył się i umknął w gąszcz lasu, nie kłopocząc się nawet rzęsistym deszczem. Skamander odetchnął, mimowolnie zwracając uwagę, że starał się zasłonić uzdrowicielkę przed ewentualnym atakiem. Wiedział, ze była niezwykle zdolna, ale odruchy działały szybciej, niż by pomyślał.
Dostanie się do omszałej chatki nie było już trudne. Wejścia nie strzegły zdradzieckie pnącza, chociaż kilka plątało się wokół podstawy budynku i dachu. Mogli jednak wejść do środka, z dala od burzy i nawet dostrzegając tlący się ogień w prowizorycznym palenisku. Właściciel, zapewne oczekiwał, ze niedługo skończą i opuszcza jego włości.
Srebrzysty pył rzeczywiście osiadał na większości elementów wyposażenia i tu - zebranie ich odbyło się szybko. Ciemne plamy chowające się przed drobinami światła, także mogli znaleźć. Mieli wszystko, a przynajmniej - w części, której Skamander mógł pomóc. Sam proces wzmocnienia różdżki składał na ręce uzdrowicielki. Tak, jak w przypadku poprzedniej mini-wyprawy, odprowadził kobietę do mieszkania i dopiero wtedy, w progach, daleko od obcych spojrzeń, złożył cyprysowe drewienko w ręce badaczki. nie obawiał się braku różdżki, magię miał we krwi, ale był przyzwyczajony do jej obecności i czuł się rzeczywiście, jak bez ważnego elementu życia. Pożegnał się niespiesznie i wrócił do siebie, nie niepokojony. Miał kilka dni wolnego od pracy, kilka dni oczekiwania, które wykorzystał - na treningi siłowe i magię bezróżdżkową. Moc żywo krążyła we krwi, więc potrafił zapanować nad jej kaprysami, ale - nad anomaliami już nie, a te - potrafiły uprzykrzyć niemal każde działanie, nawet to najprostsze.
Sowa, która zaskrobała do okiennej szyby, była rozpoznawalna na tyle, że nie zastanawiał się n nad odpowiedzią. Mógł odebrać różdżkę, a z opisu Poppy wynikało, że wszystko przebiegało pomyślnie. Jedyne co musiał zrobić, to przetestować jej działanie i moc. Dla tego celu, wykorzystał swoje mieszkanie. Jeśli coś miał już psuć, to wolał, by działo się to w jego własnych czterech katach. Nieduży składzik, który służył mu za mini - pracownię, nadawał się idealnie. I tak, kolejno, zaczął od prostej formuły tarczy, która błysnęła światłem zaskakująco sprawnie. W różdżce coś się zmieniło, a ciepło, które drażniło palce przy każdym geście, zapowiadało te zmianę. Nie poprzestał na jednym czarze. Za nim poszły kolejne, mało inwazyjne, by przechodzić do tych trudniejszych. Niemal porwał się na silny, obszarowy czar, ściągający istniejące czary, ale przypomniał sobie, że na mieszkaniu tkwiło kilka, których pozbywać się nie chciał na pewno. Zdecydował się więc na Veritas Claro, inkantację, która do tej pory nigdy go nie zawiodła. W końcu - prawda zawsze wychodziła na światło dzienne. Nawet, jeśli musiała przebyć długa drogę.
Auror uśmiechnął się do własnych myśli, nawet, jeśli nie było w tym wiele wesołości. Magia pulsowała pod palcami i wiedział, że od teraz różdżka napełniał się większa mocą. Nie omieszkał wysłać listu z podziękowaniem dla uzdrowicielki i upominku, który wpisywał się w jego wdzięczność. Dokonała czegoś niezwykłego.
| zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Wciąż czuł ogień na policzkach i żar buchający od stojącego w płomieniach budynku. Budynku, który od tej chwili miał jawić się przed jego oczami już do końca życia — w koszmarach, na jawie, w półśnie. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało i wypierał z siebie tak wiele, czując wewnętrznie, że cokolwiek by zrobił, dokądkolwiek się nie udał, to i tak nie miało nic zmienić. Niepowstrzymane piekło na ziemi rozpętało się właśnie tam. W osamotnionym domu, gdzie mieszkała dwójka spokojnych, pełnych odpowiedzialności oraz poczucia dobrze pełnionych obowiązków ludzi. Nikomu nie wadzili, nikomu nie grozili, po prostu żyli. Może nie wyznaczali się niczym szczególnym, ale to wciąż byli jego rodzice i kochał ich ponad wszystko. Razem z ich zaletami oraz wadami. Nigdy nie powiedzieli mu, że byli z niego dumni; zawsze tylko wspominali o tym, że przez swoją pracę wpakuje się w jakieś kłopoty. On tylko zbywał to głupim uśmiechem, wtrącając raz po raz, jakie to fantastyczne zadanie dostał do swojego komendanta i przy okazji jak bardzo będzie ono niebezpieczne. A przy tym ekscytujące! Oddałby wszystko, żeby usłyszeć niezadowolony komentarz taty, albo żeby mama pokręciła jedynie głową na te wszystkie jego wypowiedzi. To tworzyło z nich tych przeciętnych Urquartów, którzy nigdy w swoim życiu nie osiągnęli nic niezwykłego. Milczeli, rozmawiali przy stole w centrum małej jadalni. Siedzieli w ogrodzie. Spali w swoich łóżkach rozsianych na parterze i piętrze. Tworzyli rodzinę, tworzyli dom. A teraz... Teraz tego tak po prostu nie było. Elphie nie mógł wrócić do domu jak inni. Nie było miejsca, gdzie czekała go ciepła kolacja i delikatne uśmiechy pobłażających mu nieco rodziców. Nie było śladu po tym, co się wydarzyło. Były jedynie resztki dopalającego szkieletu, nad którym buchał dym niczym ze smoczej gardzieli. To była najgorsza noc jego życia. Przybył zbyt późno i nawet ratujący dom czarodzieje nie byli w stanie zapanować nad zniszczeniami. Mógł więc jedynie patrzeć na to, co kiedyś było jego domem. Na to, co stało się równocześnie grobem dla jego rodziny. Nigdy się nie bał. Nigdy nie odczuwał strachu i przerażenia tak wielkiego, że rozrywały one serce — aż do teraz. Nie mógł tam zostać. Nie mógł bez końca przekopywać szczątków budynku, licząc na to, że cudownie jego rodzice przeżyli i nic nie było w stanie ich tknąć. Bo przecież to był tylko głupi pożar — całe Ministerstwo Magii spłonęło i wciąż znajdowali się ocaleni. Dlaczego i tutaj... Dlaczego z nimi... Dlaczego oni nie mieli też się wyratować? To było nie fair. To nie tak miało wyglądać. Tak nie miała wyglądać rzeczywistość. Nigdy. Nie jego ani żadna inna.
Nie wiedział, co robić. Nie miał nawet żadnych ubrań — był w tym, w czym pracował i to, co miał w swoich kieszeniach. Nagle zdawało się to być jego całym światem, a wyszarpywane niecierpliwie nawet drobne papierki ze spodni i płaszcza okazały się niezwykle drogocenne. Więcej, więcej, to nie mógł być koniec. Nie! Jeszcze jeden knut, jeszcze spinacz, jeszcze... I to było wszystko. Tylko tyle i aż tyle. Patrzył na dziecięcy pierścionek z brzydkim kotem i portfel, które były jego najważniejszymi rzeczami w całym asortymencie, nie licząc różdżki. Co miał teraz zrobić? Co miał, gdzie miał, do kogo miał... Było zbyt późno, żeby wrócić do Ministerstwa i wkraść się tam, żeby przenocować. Nie wiedział też, gdzie mieszkali jego współpracownicy z biura policyjnego więc... Usiadł na krawężniku drogi i zaczął po prostu przeglądać zawartość portfela, badając zarówno dobrze znane sobie dokumenty, jak i zapomniane kartki, o których zawsze się zapominało po pewnym czasie. Elphie nigdy nie był pedantem, dlatego miał tego dość sporo, w większości były to po prostu śmieci. Znalazł jednak bilet z hogwarckiego ekspresu, gumę balonową oraz kilka zdjęć. Byli na nich rodzice trzymający małego chłopca z odstającymi uszami — nie zastanawiając się, policjant włożył je do wewnętrznej kieszeni płaszcza, by już zawsze nosić przy sercu najbliższych. Starał się nie płakać, ale nie miał nad tym kontroli. Nie przerywał jednak przeglądania zawartości portfela jakby szukając w nim odpowiedzi na pytanie co dalej. Jeśli kiedykolwiek Elphie postępował dobrze, to właśnie to był ten moment, chociaż pokładanie wiary w przedmioty martwe mogło być naiwne. Teraz jednak takie nie było. W środku było jednak coś, co ponownie wywołało w Urquarcie drżenie brody. Zwykły papier, zwykły charakter pisma, zwykły liścik, zwykłe zdjęcie. Wiesz, gdzie mnie szukać zapisane na odwrocie z wyraźnie zaznaczonym adresem wydawał się jak wiadomość z przeszłości. To było szalone. Udawać się tam i liczyć na pomoc lub w ogóle... Przecież ona już dawno nie żyła. Nie mogła mieć wpływu na teraźniejszość, ale co innego miał do zrobienia? Może miał zdarzyć się jakiś cud? Wytarł twarz rękawem i przeniósł się więc do Londynu, odpowiadając na wezwanie zza grobu.
- Jasna dupa memortka! - syknął, gdy teleportacja rzuciła go prosto w kubeł pełen śmieci. Jakiś kot zamiauczał i uciekł w popłochu, gdy drobna postać policjanta wygrzebywała się z koszy i próbowała doprowadzić się do porządku. W końcu jednak jakoś mu się to udało i zaczął szukać właściwego adresu z odpowiednim numerem mieszkania. Szaleństwo... Albo głupota. Ale dotarł. Był tam. Stał i czuł jak serce waliło mu jak oszalałe, chociaż wiedział, że to było niemożliwe. Ona nie miała już nigdy wrócić. Nigdy... - Gabi? - wymsknęło mu się, gdy dłoń zawiesiła się w połowie drogi do drzwi. - Co ty wyprawiasz? - mruknął, po czym oparł czoło o drewno i stał tak jakiś dłuższy czas, czując jak bardzo przestraszony był. Nie wiedział, co miał robić. Zrezygnowany obrócił się i po prostu opadł na ziemię, Opierając się plecami o wejście, czekał. Nie wiedział na co. Nie wiedział dlaczego. Nie było żadnego innego miejsca, w które mógłby się udać. Nie miał nikogo, kto mógłby wyciągnąć do niego rękę.
woke me from a dream
got me on my feet. And I won't waste my life, even when it's difficult. I'm done with the suffering. And I won't change myself when they tell me, "No"
Elphie Urquart
Zawód : robię za pomocnika latarnika
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
I would've followed all the way
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Składzik
Szybka odpowiedź