Dworzec King Cross
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dworzec King Cross
"Przy peronie stał czerwony parowóz, a za nim wagony pełne ludzi. Na tabliczce widniał napis: Pociąg ekspresowy do Hogwartu, godzina jedenasta. Harry spojrzał za siebie i tam, gdzie była barierka, zobaczył łuk z kutego żelaza z napisem: Peron numer dziewięć i trzy czwarte. A więc udało się.
Kłęby dymu z parowozu przepływały nad głowami ludzi, a pomiędzy ich nogami kręciło się mnóstwo kotów różnej maści. Przez zgiełk podnieconych głosów i zgrzyt ciężkich kufrów przebijało się od czasu do czasu pohukiwanie sów. W kilku wagonach było już pełno uczniów. Niektórzy wychylali się przez okna, by porozmawiać ze swoimi rodzinami, inni walczyli o miejsca siedzące. Harry pchał swój wózek wzdłuż pociągu, rozglądając się za wolnym miejscem".
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy i +10 dla Śmierciożerców.Kłęby dymu z parowozu przepływały nad głowami ludzi, a pomiędzy ich nogami kręciło się mnóstwo kotów różnej maści. Przez zgiełk podnieconych głosów i zgrzyt ciężkich kufrów przebijało się od czasu do czasu pohukiwanie sów. W kilku wagonach było już pełno uczniów. Niektórzy wychylali się przez okna, by porozmawiać ze swoimi rodzinami, inni walczyli o miejsca siedzące. Harry pchał swój wózek wzdłuż pociągu, rozglądając się za wolnym miejscem".
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 28.08.18 20:15, w całości zmieniany 2 razy
Cieszyła się, że prowadzonymi dawniej rozmowami była w stanie skierować Valeriana na drogę, którą chciał podążać. Sama doskonale wiedziała, że praca w zawodzie uzdrowiciela – w dodatku kierowana ambicjami rodziny, niźli swoimi – nie była ani wymarzonym życiem ani prostym i lekkim. Długie dyżury, kapryśni pacjenci, bezpośrednie zagrożenie życia, szczególnie teraz, gdy szpital pękał w szwach a leków i personelu brakowało: głównie z tego powodu szanowała osoby, które podjęły się tej pracy z własnej woli, jednocześnie niezmiernie im współczując. Nie było to jednak jej życie, na szczęście, choć nad swoim też powoli traciła jakąkolwiek kontrolę. Zauważyła, że znowu zaczynała się gubić i tracić cel, który jeszcze nie tak dawno, bo może półtora miesiąca temu obrała, nie wspominając o skomplikowanych relacjach i zawodowym marazmie. Nie zdążyła jednak odnieść się do słów Blythe'a, gdy pociąg szarpnął, aż w końcu gwałtownie zahamował pozbawiając najpewniej każdego pasażera kontroli nad własnym ciałem. Wszystko działo się na tyle szybko, że nim zauważyła spadającą walizkę tuż na nią, już tkwiła w znajomych objęciach odruchowo – a trochę nie mając innego wyjścia – czołem przyciskając do ramiona Valeriana. Przyjemne, znajome ciepło, bezpieczeństwo, którego dawno nie zaznała w swoim życiu i zapach, który od samego początku przypominał jej połączenie męskiej, mocnej wody z nutą drewna i kurzu wżartego w skórę skutecznie odwróciły jej uwagę od rozrzuconych po przedziale rzeczy i ubitego zapięcia walizki. Kiedy ta zresztą spadła z hukiem na ziemię a mężczyzna się odsunął, zerknęła na niego nieco zdezorientowana spod wachlarza ciemnych rzęs. Jeśli tak czuła się podczas pierwszego spotkania po latach, to zaczynała obawiać się co będzie dalej. Chociaż wiedziała, że zapewne każda inna osoba, kobieta, na jej miejscu już na samym początku zapytałaby się czemu i gdzie wtedy zniknął, ona wiedzieć tego nie chciała; była zmęczona nadmiarem zbędnych emocji, absurdalnych sytuacji, jak i nie miała ochoty prowadzić ciężkich rozmów. W końcu niczego sobie nigdy nie obiecywali.
– Tak – odparła cicho, podążając spojrzeniem najpierw na jego bark. – A u ciebie? – dodała, dostrzegając jak przez kilka sekund rozmasowywał rękę. Potem zerknęła w dół. Widok poniewierających się po brudnej, mokrej ziemi skutecznie ściągnął wilę z powrotem na ziemię. Niewiele myśląc zajęła się kompletowaniem ubrań i liczeniem strat; wierzyła, że babia wciąż posiadała pudło jej starych rzeczy na strychu. – W zaistniałych okolicznościach liczę na to, że wyjdziemy stąd cali – spojrzenie, które mu posłała jasno sugerowało, że nie potrzebowała pomocy i właściwie nawet nie chciała, żeby włączał się do zbierania rzeczy. Wiedziała bowiem, że w którymś jedwabnym woreczku schowana była bielizna z najlepszej jakości koronki – zafascynowana odwagą kilku klientek i faktem, że było to po prostu coś estetycznego, unikatowego w dzisiejszych czasach, stopniowo uzupełniała garderobę o nowe dodatki.
Gdy skończyła, walizkę pozostawiła na ziemi i wróciła na swoje miejsce.
– Od zawsze – przypomniała z błąkającym się po malinowych wargach cieniem uśmiechu – u ciebie nic się nie zmieniło; nigdy nie rozumiałam dlaczego nie uskarżasz się nawet na największe zimno – rękawiczek ostatecznie nie wzięła, wiedząc, że to i tak niewiele da w tym przypadku. – Opowiedz mi lepiej o przeprowadzce i pracy. Gdzie się zatrzymałeś? – wróciła do tematu i obróciła się nieco tak, by siedzieć wygodniej, a przede wszystkim przodem do niego. Skoro już się spotkali i mieli spędzić ze sobą czas nie mogła odmówić sobie zlustrowania męskiej twarzy; zawsze uważała jego aparycję za miłą dla oka i wpisującą się w jej prywatny kanon piękna, choć dostrzegała kilka podobieństw z inną osobą, wywołującą w niej podobne odczucia.
– Tak – odparła cicho, podążając spojrzeniem najpierw na jego bark. – A u ciebie? – dodała, dostrzegając jak przez kilka sekund rozmasowywał rękę. Potem zerknęła w dół. Widok poniewierających się po brudnej, mokrej ziemi skutecznie ściągnął wilę z powrotem na ziemię. Niewiele myśląc zajęła się kompletowaniem ubrań i liczeniem strat; wierzyła, że babia wciąż posiadała pudło jej starych rzeczy na strychu. – W zaistniałych okolicznościach liczę na to, że wyjdziemy stąd cali – spojrzenie, które mu posłała jasno sugerowało, że nie potrzebowała pomocy i właściwie nawet nie chciała, żeby włączał się do zbierania rzeczy. Wiedziała bowiem, że w którymś jedwabnym woreczku schowana była bielizna z najlepszej jakości koronki – zafascynowana odwagą kilku klientek i faktem, że było to po prostu coś estetycznego, unikatowego w dzisiejszych czasach, stopniowo uzupełniała garderobę o nowe dodatki.
Gdy skończyła, walizkę pozostawiła na ziemi i wróciła na swoje miejsce.
– Od zawsze – przypomniała z błąkającym się po malinowych wargach cieniem uśmiechu – u ciebie nic się nie zmieniło; nigdy nie rozumiałam dlaczego nie uskarżasz się nawet na największe zimno – rękawiczek ostatecznie nie wzięła, wiedząc, że to i tak niewiele da w tym przypadku. – Opowiedz mi lepiej o przeprowadzce i pracy. Gdzie się zatrzymałeś? – wróciła do tematu i obróciła się nieco tak, by siedzieć wygodniej, a przede wszystkim przodem do niego. Skoro już się spotkali i mieli spędzić ze sobą czas nie mogła odmówić sobie zlustrowania męskiej twarzy; zawsze uważała jego aparycję za miłą dla oka i wpisującą się w jej prywatny kanon piękna, choć dostrzegała kilka podobieństw z inną osobą, wywołującą w niej podobne odczucia.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zrobiłby to dla każdej kobiety, prawda? Naraziłby na szwank własny bark, aby tylko walizka nie przygniotła swym ciężarem ciała teoretycznie mniej wytrzymałego z natury. Pokierował nim instynkt, który nakazywał mu reagować w obliczu cudzej krzywdy. Ale nie czuł się bezinteresownym herosem, osiągnięta dzięki szybkiej reakcji bliskość dwóch ciał sprawiła, że poczuł się jednym z największych szczęściarzy na świecie. Choć wcale nie działał podstępnie, do jego odczuć wkradło się też drobne zażenowanie. Dzielili ze sobą wspomnienia z dawnej przeszłości, w których byli ze sobą rzeczywiście blisko. W teraźniejszości takie zachowanie miało rację bytu? Pewien był tylko tego, że dalej czuje to nietypowe przyciąganie w jej obecności.
Ulżyło mu, gdy usłyszał jej odpowiedź, a po zadanym przez nią pytaniu zwrotnym uśmiechnął się nikle, przejaw troski biorąc za dobrą wróżbę na przyszłość. Jakby mieli przed sobą takową wspólną. Był może naiwny i zbyt dużo sobie wyobrażał, jednak chciał mieć możliwość spotkania się raz jeszcze. – Nic mi nie jest – odpowiedział szczerze, choć potrzebował jeszcze chwili, aby zająć się swoim ramieniem. Musiał tylko je rozmasować, ale nie doznał żadnego poważnego uszczerbku na zdrowiu, co najwyżej dorobił się stłuczenia, na które szybko zaradzi, gdy tylko dobierze się do apteczki cioci i odnajdzie w niej odpowiednią maść.
Chciał się pochylić i pomóc jej pozbierać zawartość walizki, jednak w jej spojrzeniu kryło się nieme żądanie, aby tego nie czynił. Nie chciał stawać naprzeciw jej stanowczej woli, dlatego zasiadł na swoim miejscu i przyglądał się chwilę nieruchomemu krajobrazowi za oknem. Zamarł w bezruchu dopóki Solene nie skończyła zajmować się swoją walizką. Śnieżyca tylko nabierała na sile, pociąg stał dalej, a dłonie Solene już były lodowate. Nie przyjęła od niego zbyt dużych rękawiczek, które przed zajęciem miejsca w tym przedziale gościły na jego dłoniach.
– Mam gorącą krew – podał szybko wyjaśnienie przedstawionej przez nią zagadki, uśmiechając się przy tym nieco łobuzersko pod nosem. – Długo tworzyłem we Francji, ale sprawy rodzinne skłoniły mnie do powrotu. Postanowiłem jednak odłożyć na chwilę dłuto i zostałem kuratorem wystaw w galerii sztuki lady Avery – chciał zaspokoić jej ciekawość, czując się lepiej dzięki jej zainteresowaniu jego osobą. Skoro dalej była nim zaciekawiona, może istniała jeszcze szansa na to, że te kilka lat rozłąki zostaną zapomniane. – Wynajmuję mieszkanie przy Ansdell Street. Urocza kamienica z ogrodem na dachu. Tuż pod tym ogrodem uczę się żyć. Mieszkają tam tylko czarodzieje, więc to też pewna dogodność – sama ulica znajdowała się nieco na uboczu, choć wciśnięta pomiędzy dwie ruchliwe ulice Londynu. Nie chciał jednak rozprawiać o jugolach, nie wykazują zbytnio do nich przywiązania, jak i nie darząc ich szczególną nienawiścią. Po prostu sobie byli, gdzieś obok, choć anomalie nieco w tym względzie namieszały. – Teraz ty mi zdradź, jak ci się powodzi – poprosił ją, lecz pod uprzejmą nutą wypowiedzi kryła się jakaś śmiałość. Bez ostrzeżenia pochwycił jej dłonie, aby przekazać im własne ciepło. Chciał dowiedzieć się o niej jak najwięcej i być blisko jak najdłużej.
Ulżyło mu, gdy usłyszał jej odpowiedź, a po zadanym przez nią pytaniu zwrotnym uśmiechnął się nikle, przejaw troski biorąc za dobrą wróżbę na przyszłość. Jakby mieli przed sobą takową wspólną. Był może naiwny i zbyt dużo sobie wyobrażał, jednak chciał mieć możliwość spotkania się raz jeszcze. – Nic mi nie jest – odpowiedział szczerze, choć potrzebował jeszcze chwili, aby zająć się swoim ramieniem. Musiał tylko je rozmasować, ale nie doznał żadnego poważnego uszczerbku na zdrowiu, co najwyżej dorobił się stłuczenia, na które szybko zaradzi, gdy tylko dobierze się do apteczki cioci i odnajdzie w niej odpowiednią maść.
Chciał się pochylić i pomóc jej pozbierać zawartość walizki, jednak w jej spojrzeniu kryło się nieme żądanie, aby tego nie czynił. Nie chciał stawać naprzeciw jej stanowczej woli, dlatego zasiadł na swoim miejscu i przyglądał się chwilę nieruchomemu krajobrazowi za oknem. Zamarł w bezruchu dopóki Solene nie skończyła zajmować się swoją walizką. Śnieżyca tylko nabierała na sile, pociąg stał dalej, a dłonie Solene już były lodowate. Nie przyjęła od niego zbyt dużych rękawiczek, które przed zajęciem miejsca w tym przedziale gościły na jego dłoniach.
– Mam gorącą krew – podał szybko wyjaśnienie przedstawionej przez nią zagadki, uśmiechając się przy tym nieco łobuzersko pod nosem. – Długo tworzyłem we Francji, ale sprawy rodzinne skłoniły mnie do powrotu. Postanowiłem jednak odłożyć na chwilę dłuto i zostałem kuratorem wystaw w galerii sztuki lady Avery – chciał zaspokoić jej ciekawość, czując się lepiej dzięki jej zainteresowaniu jego osobą. Skoro dalej była nim zaciekawiona, może istniała jeszcze szansa na to, że te kilka lat rozłąki zostaną zapomniane. – Wynajmuję mieszkanie przy Ansdell Street. Urocza kamienica z ogrodem na dachu. Tuż pod tym ogrodem uczę się żyć. Mieszkają tam tylko czarodzieje, więc to też pewna dogodność – sama ulica znajdowała się nieco na uboczu, choć wciśnięta pomiędzy dwie ruchliwe ulice Londynu. Nie chciał jednak rozprawiać o jugolach, nie wykazują zbytnio do nich przywiązania, jak i nie darząc ich szczególną nienawiścią. Po prostu sobie byli, gdzieś obok, choć anomalie nieco w tym względzie namieszały. – Teraz ty mi zdradź, jak ci się powodzi – poprosił ją, lecz pod uprzejmą nutą wypowiedzi kryła się jakaś śmiałość. Bez ostrzeżenia pochwycił jej dłonie, aby przekazać im własne ciepło. Chciał dowiedzieć się o niej jak najwięcej i być blisko jak najdłużej.
Nie podejrzewała, że w tej rozmowie padnie chociaż jedno szlacheckie nazwisko, dlatego kiedy już tak się stało, natychmiastowo odwróciła głowę w kierunku Valeriana. Nie kryła zdziwienia, widocznie kreślącego się na jej zaróżowionej z zimna twarzy, ale zaraz po tym uśmiechnęła się ciepło.
– To rzeczywiście duży sukces – przyznała z uznaniem, ale i z ledwie wychwytywaną nutą zazdrości. W końcu nie z każdym rodem miała okazję współpracować, a ród Averych do takowych się zaliczał. O ile dawniej rzeczywiście zajmowała się strojami lady Elaine i próbowała ostrożnie przekonać ją do zmiany garderoby, w ostatnim czasie nie była nawet pewna czy cieszyła się dobrym zdrowiem. Nie zamierzała jednak się narzucać, wyuczona tego, że jeśli czegoś od niej potrzebowano to była informowana o tym z odpowiednim wyprzedzeniem i rzadko kiedy pierwsza do osoby szlachetnie urodzonej wysyłała propozycję spotkania. Zdarzały się naturalnie wyjątki, gdy dostawała świeżą dostawę pięknych materiałów lub tych, których starczało jej zaledwie na dwie kreacje – każda z kobiet przecież chciała się czuć wyjątkowa i starała się nie robić podobnych do siebie rzeczy, doskonale wiedząc, że tym wzmacniała nić porozumienia pomiędzy sobą z klientką. – I jak ci się pracuje? – pytała dalej, niegrzecznie, ale i zupełnie niechcący wchodząc Valerianowi w słowo. Gdy sobie to uświadomiła, pozwoliła mu dalej mówić, choć z trudnością powstrzymywała się przed dalszymi pytaniami.
– Nie mam pojęcia gdzie jest taka ulica, ale ogród na dachu brzmi przyjemnie; masz stamtąd widok na miasto? – przyznała, nie kryjąc się z tym, że nie posiadała wiedzy topograficznej całego miasta. Zazwyczaj przemieszczała się pomiędzy tymi samymi punktami, sporadycznie wychodząc poza nie. Lubiła utarte szlaki, chociaż niestandardowe; odludne, niezbyt bezpieczne i sprzyjające spacerom jakiejkolwiek kobiety czy dziecka, a co dopiero półwili o niezwykle wartościowych narządach. Tym razem znowu, nim zdążyła odpowiedzieć, zamieszała się; nie wiedziała co odpowiedzieć na to pytanie, czując się niezwykle zagubiona w minionych miesiącach.
– Całkiem dobrze – skłamała – mam dużo zleceń, rozwijam się, robię dokładnie to, co chciałam robić – nagięła nieco prawdę, zastanawiając się czy potrafił wyłapać moment gdy była szczera, a kiedy celowo mówiła to, co należało, żeby nie zepsuć chwili. Tak naprawdę czuła się zmęczona, pozbawiona szczerych chęci i nie miała czasu na rozwój, i tworzenie nowej kolekcji. Chociaż od dawna miała pomysł na co najmniej dwie, jedno łączące stare z nowym, drugie posiadające magiczne właściwości, nie znalazła do tej pory odpowiedniej ilości czasu; pracować po łebkach nie chciała – mieszkam z wujostwem, zastanawiałam się nad otworzeniem własnego lokalu, chociaż chyba się wstrzymam z planem dopóki sytuacja się nie uspokoi – nie przeszkadzało jej to, że Valerian ogrzał jej dłonie. Chłód w przedziale zaczynał być uciążliwy a wilgotny płaszcz jedynie wzmagał to uczucie; nie zamierzała jednak się skarżyć, zaciskając zamknięte pomiędzy męskimi dłońmi palce w pięści. – Chciałam wrócić do Francji na jakiś czas – wyjawiła też po chwili namysłu, spokojnie pozwalając głowie na opadnięcie na oparcie. Teraz jednak i tu nie była pewna słuszności swojego pomysłu, spotkanie Valeriana traktując jak znak.
– To rzeczywiście duży sukces – przyznała z uznaniem, ale i z ledwie wychwytywaną nutą zazdrości. W końcu nie z każdym rodem miała okazję współpracować, a ród Averych do takowych się zaliczał. O ile dawniej rzeczywiście zajmowała się strojami lady Elaine i próbowała ostrożnie przekonać ją do zmiany garderoby, w ostatnim czasie nie była nawet pewna czy cieszyła się dobrym zdrowiem. Nie zamierzała jednak się narzucać, wyuczona tego, że jeśli czegoś od niej potrzebowano to była informowana o tym z odpowiednim wyprzedzeniem i rzadko kiedy pierwsza do osoby szlachetnie urodzonej wysyłała propozycję spotkania. Zdarzały się naturalnie wyjątki, gdy dostawała świeżą dostawę pięknych materiałów lub tych, których starczało jej zaledwie na dwie kreacje – każda z kobiet przecież chciała się czuć wyjątkowa i starała się nie robić podobnych do siebie rzeczy, doskonale wiedząc, że tym wzmacniała nić porozumienia pomiędzy sobą z klientką. – I jak ci się pracuje? – pytała dalej, niegrzecznie, ale i zupełnie niechcący wchodząc Valerianowi w słowo. Gdy sobie to uświadomiła, pozwoliła mu dalej mówić, choć z trudnością powstrzymywała się przed dalszymi pytaniami.
– Nie mam pojęcia gdzie jest taka ulica, ale ogród na dachu brzmi przyjemnie; masz stamtąd widok na miasto? – przyznała, nie kryjąc się z tym, że nie posiadała wiedzy topograficznej całego miasta. Zazwyczaj przemieszczała się pomiędzy tymi samymi punktami, sporadycznie wychodząc poza nie. Lubiła utarte szlaki, chociaż niestandardowe; odludne, niezbyt bezpieczne i sprzyjające spacerom jakiejkolwiek kobiety czy dziecka, a co dopiero półwili o niezwykle wartościowych narządach. Tym razem znowu, nim zdążyła odpowiedzieć, zamieszała się; nie wiedziała co odpowiedzieć na to pytanie, czując się niezwykle zagubiona w minionych miesiącach.
– Całkiem dobrze – skłamała – mam dużo zleceń, rozwijam się, robię dokładnie to, co chciałam robić – nagięła nieco prawdę, zastanawiając się czy potrafił wyłapać moment gdy była szczera, a kiedy celowo mówiła to, co należało, żeby nie zepsuć chwili. Tak naprawdę czuła się zmęczona, pozbawiona szczerych chęci i nie miała czasu na rozwój, i tworzenie nowej kolekcji. Chociaż od dawna miała pomysł na co najmniej dwie, jedno łączące stare z nowym, drugie posiadające magiczne właściwości, nie znalazła do tej pory odpowiedniej ilości czasu; pracować po łebkach nie chciała – mieszkam z wujostwem, zastanawiałam się nad otworzeniem własnego lokalu, chociaż chyba się wstrzymam z planem dopóki sytuacja się nie uspokoi – nie przeszkadzało jej to, że Valerian ogrzał jej dłonie. Chłód w przedziale zaczynał być uciążliwy a wilgotny płaszcz jedynie wzmagał to uczucie; nie zamierzała jednak się skarżyć, zaciskając zamknięte pomiędzy męskimi dłońmi palce w pięści. – Chciałam wrócić do Francji na jakiś czas – wyjawiła też po chwili namysłu, spokojnie pozwalając głowie na opadnięcie na oparcie. Teraz jednak i tu nie była pewna słuszności swojego pomysłu, spotkanie Valeriana traktując jak znak.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Trudno jest nawiązywać kontakty ze stanem szlacheckim, nawet jeśli posiadało się status krwi czystej, jakby to wciąż było za mało, ponieważ gdzieś czaiła się skaza z przeszłości. Jednak rodzina Blythe od wieków robiła wszystko, aby wżenić swoje córki w tę najwyższą kastę czarodziejskiego społeczeństwa, jak również chętnie przyjmowała wzgardzone przez salony lady. Nawet jego siostra pobierała w dzieciństwie lekcje etykiety, ponieważ ojciec, ale przede wszystkim dziadek, nigdy nie stracili ambicjonalnego podejścia w tym zakresie. Valerian w tym całym szaleństwie pozostawał gdzieś z boku, bo zwyczajnie nie wiązano z nim wielkich nadziei. Z noszonym przez niego nazwiskiem wiązała się historia, dziedzictwo, również majątek, do którego jednak dostęp mieli zasłużeni najbardziej krewniacy. Od wielu już lat pieczę nad całą familią trzymał jego dziadek. Nie był dumny z wnuka artysty, choć ich rodzina pozostawała przecież powiązana z tworzeniem biżuterii. Chyba tylko dlatego Valerianem nie wzgardzono ostatecznie.
– Tak, mam całkiem przyjemny widok na miasto – odpowiedział na jej pytanie, szybko jednak wracając do tego zadanego wcześniej, którego nie odebrał za niecierpliwie, to dynamika rozmowy sprawiła, że odnosił się do niego z opóźnieniem. – Radzę sobie. Posiadam już wystarczająco bogatą wiedzę o sztuce, lecz wciąż muszę w sobie wyrobić pewien zmysł organizatorski. To jednak trudne, gdy wcześniej było się artystą, a teraz trzeba prowadzić innych i to młodych, ambitnych, spragnionych zaszczytów – nie przeszkadzało mu to, że Solene zadawała mu pytania, zwłaszcza takie, na które mógł i chciał odpowiedzieć, ponieważ o pracy, wciąż związanej ze sztuką, gotów był prawić godzinami. Ale pragnął też dowiedzieć się, jak radzi sobie ona.
Otrzymał odpowiedź na swoje pytanie, a jednak nie widział entuzjazmu w jasnych oczach Solene. Wierzył, że oddawała się dokładnie temu zajęciu, któremu chciała, lecz nie przedstawiała faktycznego stan rzeczy. Nie bił od niej fałsz, mimo to wyczuwał jakieś niedomówienie. Rozumiał to, ponieważ sam po tych latach przedstawić się w jak najlepszym świetle. Dlatego uśmiechnął się ciepło, nie chcąc na nią naciskać. Życzył jej zresztą tego, aby miała szansę otworzyć własny lokal. – Jeśli tylko uznasz, że mógłbym ci jakoś pomóc, nie wahaj się do mnie napisać. Chętnie pomogę.
Żałował, że nie jest w stanie wspomóc jej przedsięwzięcia finansowo. Nie tak szybko uda mu się odłożyć cokolwiek, ale mógł się o to przynajmniej postarać. A nie był przecież nawet pewny tego, czy Solene przyjęłaby od niego jakąkolwiek pomoc. Musiał też przyznać przed sobą samym, że bardziej jednak zaintrygowała go informacja, że mieszkała z wujostwem. Czy zatem w jej życiu nie było żadnego mężczyzny? Nie mógł być pewien, spytać wprost też nie mógł. Wskazówką było jednak to, że podróżowała sama.
Kciukami próbował rozmasować wierzch jej dłoni, lecz zdawało się to nieskutecznym rozwiązaniem. Jej dłonie dalej pozostawały zimne. – Mam w swojej torbie ciepły sweter – który nijak nie komponowałby się z resztą kreacji, jednak pomógłby utrzymać odpowiednią temperaturę ciała. Wypuścił kobiece dłonie z uścisku i sięgnął po torbę, aby wyciągnąć sweter. W międzyczasie pociąg ruszył wreszcie, najwidoczniej przezwyciężając trudności.
Podniesiony temat powrotu do Francji zawisł pomiędzy nimi niezręcznie. Ledwo wrócił, a ona chciała wyjechać? Nie, to była tylko chwilowa myśl, odnosząca się tylko do krótkiego okresu czasu. Na jakiś czas. Podał jej wełniany sweter, tym razem czyniąc to bardziej stanowczo niż w przypadku rękawiczek.
– Będziesz jutro na świątecznym przyjęciu w Trzech Miotłach? – spytał z nadzieją, którą wypełnione było również jego spojrzenie. – Ja będę. Moja najdroższa ciotka zaplanowała już wszystkie atrakcje. Pełno tam będzie mieszkańców Hogsmeade i wiszących gałązek jemioły, ale obiecuję nie ciągnąć cię pod żadną z nich.
Chciał ją jeszcze zobaczyć. Zależało mu na tym.
W trakcie dalszej podróży mówił nieco o pracy, swoim rodzeństwie, głównie o siostrze i o tym jak żyło mu się we Francji. Zadawał też pytania, ogólne jednak. Pytał o tajniki krawieckie, słuchając słów rozmówczyni z zaangażowaniem. W końcu pociąg zatrzymał się, tym razem u celu podróży. Pomógł Solene opuścić przedział z jej pakunkami, potem sam wagon. Nikt na niego nie czekał na peronie, na nią też nie. Zaproponował jej, że pomoże jej dostać się do domu babci. Własną torbę zawiesił na ramieniu, jej walizkę trzymał całkiem nieźle, radząc sobie z podwójnym ciężarem. Łudził się, że wcale nie wypada na jakiegoś natręta.
| z tematu x 2
– Tak, mam całkiem przyjemny widok na miasto – odpowiedział na jej pytanie, szybko jednak wracając do tego zadanego wcześniej, którego nie odebrał za niecierpliwie, to dynamika rozmowy sprawiła, że odnosił się do niego z opóźnieniem. – Radzę sobie. Posiadam już wystarczająco bogatą wiedzę o sztuce, lecz wciąż muszę w sobie wyrobić pewien zmysł organizatorski. To jednak trudne, gdy wcześniej było się artystą, a teraz trzeba prowadzić innych i to młodych, ambitnych, spragnionych zaszczytów – nie przeszkadzało mu to, że Solene zadawała mu pytania, zwłaszcza takie, na które mógł i chciał odpowiedzieć, ponieważ o pracy, wciąż związanej ze sztuką, gotów był prawić godzinami. Ale pragnął też dowiedzieć się, jak radzi sobie ona.
Otrzymał odpowiedź na swoje pytanie, a jednak nie widział entuzjazmu w jasnych oczach Solene. Wierzył, że oddawała się dokładnie temu zajęciu, któremu chciała, lecz nie przedstawiała faktycznego stan rzeczy. Nie bił od niej fałsz, mimo to wyczuwał jakieś niedomówienie. Rozumiał to, ponieważ sam po tych latach przedstawić się w jak najlepszym świetle. Dlatego uśmiechnął się ciepło, nie chcąc na nią naciskać. Życzył jej zresztą tego, aby miała szansę otworzyć własny lokal. – Jeśli tylko uznasz, że mógłbym ci jakoś pomóc, nie wahaj się do mnie napisać. Chętnie pomogę.
Żałował, że nie jest w stanie wspomóc jej przedsięwzięcia finansowo. Nie tak szybko uda mu się odłożyć cokolwiek, ale mógł się o to przynajmniej postarać. A nie był przecież nawet pewny tego, czy Solene przyjęłaby od niego jakąkolwiek pomoc. Musiał też przyznać przed sobą samym, że bardziej jednak zaintrygowała go informacja, że mieszkała z wujostwem. Czy zatem w jej życiu nie było żadnego mężczyzny? Nie mógł być pewien, spytać wprost też nie mógł. Wskazówką było jednak to, że podróżowała sama.
Kciukami próbował rozmasować wierzch jej dłoni, lecz zdawało się to nieskutecznym rozwiązaniem. Jej dłonie dalej pozostawały zimne. – Mam w swojej torbie ciepły sweter – który nijak nie komponowałby się z resztą kreacji, jednak pomógłby utrzymać odpowiednią temperaturę ciała. Wypuścił kobiece dłonie z uścisku i sięgnął po torbę, aby wyciągnąć sweter. W międzyczasie pociąg ruszył wreszcie, najwidoczniej przezwyciężając trudności.
Podniesiony temat powrotu do Francji zawisł pomiędzy nimi niezręcznie. Ledwo wrócił, a ona chciała wyjechać? Nie, to była tylko chwilowa myśl, odnosząca się tylko do krótkiego okresu czasu. Na jakiś czas. Podał jej wełniany sweter, tym razem czyniąc to bardziej stanowczo niż w przypadku rękawiczek.
– Będziesz jutro na świątecznym przyjęciu w Trzech Miotłach? – spytał z nadzieją, którą wypełnione było również jego spojrzenie. – Ja będę. Moja najdroższa ciotka zaplanowała już wszystkie atrakcje. Pełno tam będzie mieszkańców Hogsmeade i wiszących gałązek jemioły, ale obiecuję nie ciągnąć cię pod żadną z nich.
Chciał ją jeszcze zobaczyć. Zależało mu na tym.
W trakcie dalszej podróży mówił nieco o pracy, swoim rodzeństwie, głównie o siostrze i o tym jak żyło mu się we Francji. Zadawał też pytania, ogólne jednak. Pytał o tajniki krawieckie, słuchając słów rozmówczyni z zaangażowaniem. W końcu pociąg zatrzymał się, tym razem u celu podróży. Pomógł Solene opuścić przedział z jej pakunkami, potem sam wagon. Nikt na niego nie czekał na peronie, na nią też nie. Zaproponował jej, że pomoże jej dostać się do domu babci. Własną torbę zawiesił na ramieniu, jej walizkę trzymał całkiem nieźle, radząc sobie z podwójnym ciężarem. Łudził się, że wcale nie wypada na jakiegoś natręta.
| z tematu x 2
19 III 1957
Stos korespondencji leżący na jego biurku wcale go nie zaskoczył, przestał jednak stanowić źródło potencjalnych zagrożeń. W pierwszej kolejności listy adresowane wprost do niego były wnikliwe sprawdzane zaklęciami pod kątem obecności klątw. Papier mógł być nawet nasączony trucizną, ale jeśli ciągle by o tym rozmyślał, zapewne w końcu popadłby w paranoję. Gdyby jednak ktoś w akcie desperacji wybrał właśnie taki sposób uśmiercenia szefa Biura Aurorów, nie osiągnąłby swego celu, ponieważ koperty przechodziły przez byt wiele par rąk wewnątrz Ministerstwa, aby ich szkodliwa właściwość mogła pozostać niezauważona zawczasu. Oficjalne pisma otwierała za jego zgodą poczciwa sekretarka May, aby móc od razu przekazywać mu najpilniejsze sprawy, te najprostsze zaś najczęściej udawało jej się rozwiązywać samej lub z pomocą starszych aurorów. Lecz niektóre listy nie były przez nią otwierane, choćby te niepozorne, gdzie istniało prawdopodobieństwo, że mogły być o charakterze bardziej poufnym, wysłane dla niepoznaki do Kwatery Głównej. Jeden z takich listów znajdował się na samym spodzie, lecz ciemnoszary róg koperty sugestywnie wystawał spod tych śnieżnobiałych i niepogiętych. Sięgnął po niego i otworzył, by zaraz zapoznać się z treścią spisaną przez rozemocjonowaną rękę – pismo było pokrzywione, wielkość liter duża, nacisk pióra zbyt mocny. Otrzymał kolejny anonim, lecz pod spodem nie odnalazł żadnego skrótowca, które były nadawane poszczególnym informatorom. Równie dobrze mógł to być głupi żart, co prawdziwy alarm. Wiedział, że nie może zignorować ostrzeżenia o zbliżającym się ataku na dworcu King Cross, zarazem brał pod uwagę możliwość wpadnięcia w czyjąś pułapkę. Motywowany brawurą oraz znużeniem wynikającym z ciągłego przesiadywania za biurkiem postanowił wyruszyć osobiście na miejsce. Kiedy kierował się ku wyjściu, polecił jeszcze sekretarce przekazać wieści o możliwym ataku Hopkirkowi, aby zebrał kilkuosobową grupę i przeczesał cały obiekt jak najdyskretniej.
Gdy tylko udało mu się opuścić Ministerstwo, od razu teleportował się na dworzec, aby po kolejnym trzasku zmaterializować się pośrodku czarodziejskiego peronu 9 i ¾. Zaczął rozglądać się po otoczeniu, lecz nie zdołał dostrzec niczego niepokojącego. Z samego rana nie kręciło się tu zbyt wiele osób, nawet żaden pociąg nie oczekiwał na podróżujących, powoli wszystkie . Może zatem powinien udać się do tej mugolskiej części dworca? Popędliwym krokiem odnalazł przejście i bez jakichkolwiek wątpliwości ruszył wprost na ścianę, przechodząc do mniej magicznego świata. Tutaj już było większe zagęszczenie ludzi, ale spodziewał się tego. Uważniej rozglądał się na wszystkie strony, mijając co chwila kolejną osobę, szarą, anonimową, zdawać by się mogło, że niezdolną do ataku. W kieszeni płaszcza ściskał różdżkę, gotów użyć jej w każdej chwili. Zaciskał mocno usta, marszczył brwi i parł do przodu, spodziewając się zewsząd ataku.
Z każdym krokiem zbliżał się do głównego wejście, lecz zatrzymał się gwałtownie, a zdumienie wybiło resztki powietrza z jego płuc niczym potężny cios zadany w klatkę piersiową, gdy ujrzał osobę, której nie spodziewał się tu ujrzeć. W pierwszej chwili chciał się odwrócić na pięcie i szukać dalej, lecz miał dziwne przeczucie, że odnalazł swój cel. To było bardzo niewygodne, bo chciał myśleć, że jej obecność jest całkowicie przypadkowa, ale nie potrafił zawierzyć tej koncepcji. Cóż niby miałoby sprowadzać ją z samego rana na ten dworzec? Czy stroiła sobie z niego żarty? Sądziła, że to zabawa.
Ruszył ku niej zły, a jednak trzymał się uparcie resztek opanowania. Nawet jeśli został wystawiony przez nią na absurdalną próbę, to nie mógł dać się sprowokować. Stanął przed nią i gromił ją spojrzeniem niebieskich oczu. – Co tutaj robisz? – spytał ostro, pomimo surowości postawy dając jej szansę na wytłumaczenie swojej obecności w tym miejscu.
Stos korespondencji leżący na jego biurku wcale go nie zaskoczył, przestał jednak stanowić źródło potencjalnych zagrożeń. W pierwszej kolejności listy adresowane wprost do niego były wnikliwe sprawdzane zaklęciami pod kątem obecności klątw. Papier mógł być nawet nasączony trucizną, ale jeśli ciągle by o tym rozmyślał, zapewne w końcu popadłby w paranoję. Gdyby jednak ktoś w akcie desperacji wybrał właśnie taki sposób uśmiercenia szefa Biura Aurorów, nie osiągnąłby swego celu, ponieważ koperty przechodziły przez byt wiele par rąk wewnątrz Ministerstwa, aby ich szkodliwa właściwość mogła pozostać niezauważona zawczasu. Oficjalne pisma otwierała za jego zgodą poczciwa sekretarka May, aby móc od razu przekazywać mu najpilniejsze sprawy, te najprostsze zaś najczęściej udawało jej się rozwiązywać samej lub z pomocą starszych aurorów. Lecz niektóre listy nie były przez nią otwierane, choćby te niepozorne, gdzie istniało prawdopodobieństwo, że mogły być o charakterze bardziej poufnym, wysłane dla niepoznaki do Kwatery Głównej. Jeden z takich listów znajdował się na samym spodzie, lecz ciemnoszary róg koperty sugestywnie wystawał spod tych śnieżnobiałych i niepogiętych. Sięgnął po niego i otworzył, by zaraz zapoznać się z treścią spisaną przez rozemocjonowaną rękę – pismo było pokrzywione, wielkość liter duża, nacisk pióra zbyt mocny. Otrzymał kolejny anonim, lecz pod spodem nie odnalazł żadnego skrótowca, które były nadawane poszczególnym informatorom. Równie dobrze mógł to być głupi żart, co prawdziwy alarm. Wiedział, że nie może zignorować ostrzeżenia o zbliżającym się ataku na dworcu King Cross, zarazem brał pod uwagę możliwość wpadnięcia w czyjąś pułapkę. Motywowany brawurą oraz znużeniem wynikającym z ciągłego przesiadywania za biurkiem postanowił wyruszyć osobiście na miejsce. Kiedy kierował się ku wyjściu, polecił jeszcze sekretarce przekazać wieści o możliwym ataku Hopkirkowi, aby zebrał kilkuosobową grupę i przeczesał cały obiekt jak najdyskretniej.
Gdy tylko udało mu się opuścić Ministerstwo, od razu teleportował się na dworzec, aby po kolejnym trzasku zmaterializować się pośrodku czarodziejskiego peronu 9 i ¾. Zaczął rozglądać się po otoczeniu, lecz nie zdołał dostrzec niczego niepokojącego. Z samego rana nie kręciło się tu zbyt wiele osób, nawet żaden pociąg nie oczekiwał na podróżujących, powoli wszystkie . Może zatem powinien udać się do tej mugolskiej części dworca? Popędliwym krokiem odnalazł przejście i bez jakichkolwiek wątpliwości ruszył wprost na ścianę, przechodząc do mniej magicznego świata. Tutaj już było większe zagęszczenie ludzi, ale spodziewał się tego. Uważniej rozglądał się na wszystkie strony, mijając co chwila kolejną osobę, szarą, anonimową, zdawać by się mogło, że niezdolną do ataku. W kieszeni płaszcza ściskał różdżkę, gotów użyć jej w każdej chwili. Zaciskał mocno usta, marszczył brwi i parł do przodu, spodziewając się zewsząd ataku.
Z każdym krokiem zbliżał się do głównego wejście, lecz zatrzymał się gwałtownie, a zdumienie wybiło resztki powietrza z jego płuc niczym potężny cios zadany w klatkę piersiową, gdy ujrzał osobę, której nie spodziewał się tu ujrzeć. W pierwszej chwili chciał się odwrócić na pięcie i szukać dalej, lecz miał dziwne przeczucie, że odnalazł swój cel. To było bardzo niewygodne, bo chciał myśleć, że jej obecność jest całkowicie przypadkowa, ale nie potrafił zawierzyć tej koncepcji. Cóż niby miałoby sprowadzać ją z samego rana na ten dworzec? Czy stroiła sobie z niego żarty? Sądziła, że to zabawa.
Ruszył ku niej zły, a jednak trzymał się uparcie resztek opanowania. Nawet jeśli został wystawiony przez nią na absurdalną próbę, to nie mógł dać się sprowokować. Stanął przed nią i gromił ją spojrzeniem niebieskich oczu. – Co tutaj robisz? – spytał ostro, pomimo surowości postawy dając jej szansę na wytłumaczenie swojej obecności w tym miejscu.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zdobiona uśmiechem twarz jaśniała, być może zdradzając miłe wspomnienia minionej nocy. Wiedziona dobrą mocą odważnie kroczyła przez miasto. Choć pod płaszczem ukrywała nieco poruszone ubranie, to jednak dopiero powrót do ciasnej klitki w dokach mógł zmyć obcy, tajemniczy zapach, który tak ochoczo rozgościł się między jej kosmykami, który krył się za uchem, który muskał skórę i obtaczające ją materiały – niemal napastliwie. Przyjemna, nieodgadniona woń, której nie spodziewała się poczuć wczorajszego wieczora, gdy wracała z tego marnego przybytku. Kapryśny los nie tylko skrzyżował ze sobą ścieżki dwóch kąsających dusz, ale i sprowadził na nich towarzystwo przezroczystej dziewczyny. Ta, dziwnie mądra, dziwnie nawiedzona wylewała z martwych ust wróżby tak durne, że nawet tani naciągacz z sylwestrowej zabawy powstydziłby się głosić takie absurdy. Łatwo było wykpić zawodzące widmo, jeszcze łatwiej było mu umknąć i tak trafić prosto pod skrzydła przystojnego wędrowca zaopatrzonego w świętą karafkę. Poranek przyniósł błogość, ale i potrzebę szybkiej ucieczki, zanim postanowiłaby zostać. To nigdy nie kończyło się dobrze.
King Cross. Musiała minąć cholerne King Cross! A może właśnie świadomie chciała tu zajrzeć? Mugolskie korytarze pełne rozgorączkowanych ludzi, zbyt szybko przesuwające się zegary, zadymione perony i pełne nostalgii spotkania. Obietnice. Prychnęła pod nosem, właściwie to do samej siebie. Jak ten posąg stała na wprost dworcowych wrót, a gdzieś głęboko w głowie, niesłyszalnie dla otoczenia ożywały jakże niechciane słowa tamtej przemądrzałej zjawy: Ktoś cię kocha, ktoś cię kocha. Jedna wielka brednia stworzona po to, by szydzić z żyjących. Istoty, które utknęły w niefizycznej postaci pośród ludzi, najwyraźniej nudziły się i tak polowały na przypadkowych czarodziejów, sprzedając im z przezroczystego rękawa w kółko te same przepowiednie. Nie planowała zaprzątać sobie tym głowy, a już na pewno nie chciała z tego powodu przychodzić na dworzec, by szukać tam swojego zagubionego kochanka. Jednak zanurzona w potoku tej pozytywnej myśli postanowiła tylko się upewnić, tylko na chwilę tam zajrzeć, by ostatecznie wyśmiać duszysko znajdujące się już długie ulice stąd. Miała łapać szczęście? Dobrą noc miała już za sobą, ale zapewniła ją sobie sama, zdecydowanie bez udziału martwej dziewuchy, która od stu lat przeżywała swój szczeniacki romans. Może powinna się jej zapytać, jak zginęła? Rzuciła się z klifu, popiła truciznę, a może w romantycznym porywie postanowiła zatopić się w stawie? Ckliwa zjawa wciskająca się ze swoim trupim melodramatem pomiędzy żywych czarodziejów. Phil nie lubiła duchów.
Gdy weszła, uderzył w nią dworcowy harmider. Nerwowe odgłosy poganiania, dudniące lokomotywy, jakieś nieodgadnione dźwiękowe sygnały i chaos. Zrobiła kilka kroków. – No, no, prawie jak w Parszywym – mruknęła pod nosem, bardziej w myśli niż na głos. Gęstwina gęb, zadymione kąty i hałas. Jeszcze trochę, a mogłaby się poczuć tu jak w domu. Może kiedyś tu była, może jako ta nastoletnia przybłęda włóczyła się od peronu do peronu, poszukując łatwiej okazji. Nie pamiętała. Zresztą nie było czego pamiętać, większość obrazów z tamtego okresu zatopiła bezpowrotnie. Wczesna godzina na okrągłej tarczy. Ktoś ją trącił, a pchany ciężko wózek o mało co nie wyślizgnął mu się z rąk, gdy zbyt nagle próbował skręcić. Pokręciła lekko głową, nie widząc nigdzie tego mistycznego ukochanego. Inny scenariusz jednak nie był możliwy. Należało stąd wyjść, zanim złapie się na zabawie w ostatnią naiwniaczkę.
Wtedy jednak on stanął przy niej, zjawił się chyba znikąd, nie po raz pierwszy przysłaniając jej swoim wielkim cielskiem świat. Cudownie. Kieran we własnej osobie, w dodatku jakiś taki podejrzliwy. Znów stawał na jej drodze, jk ten nieznośny cień. Powinna już rozpinać płaszczyk i pokazywać kieszonki?
– Śledzę cię – powiedziała śmiertelnie poważnie. – Przechodzę przez dworzec, Rineheart. Już nie wolno? – dopytała, udając nieco strapioną. Przecież nie powie mu, że wysłała ją tutaj zjawa, obiecując wielką miłość.
Zapomniał się przywitać, atakował tak nagle. Cmoknęła nieco rozczarowana jego postawą. Chociaż mimo tego, że jego obecność była zaskoczeniem, to ten wysuszony, chłodny głos wcale nie okazał się czymś w jego przypadku nadzwyczajnym. Stanęła lekko na palcach i przechyliła głowę, ślizgając się po jego twarzy w dość przenikliwym spojrzeniu. – Nikogo nie okradłam – oświadczyła nieco konspiracyjnie, trochę ściszając głos. Próbowała najwyraźniej odgadnąć jego myśli. – Już tego nie robię… zwykle – odpowiedziała po chwili, przywołując na twarz ślady wcześniejszej pogody. Nawet tutaj bawił się w stróża prawa?
King Cross. Musiała minąć cholerne King Cross! A może właśnie świadomie chciała tu zajrzeć? Mugolskie korytarze pełne rozgorączkowanych ludzi, zbyt szybko przesuwające się zegary, zadymione perony i pełne nostalgii spotkania. Obietnice. Prychnęła pod nosem, właściwie to do samej siebie. Jak ten posąg stała na wprost dworcowych wrót, a gdzieś głęboko w głowie, niesłyszalnie dla otoczenia ożywały jakże niechciane słowa tamtej przemądrzałej zjawy: Ktoś cię kocha, ktoś cię kocha. Jedna wielka brednia stworzona po to, by szydzić z żyjących. Istoty, które utknęły w niefizycznej postaci pośród ludzi, najwyraźniej nudziły się i tak polowały na przypadkowych czarodziejów, sprzedając im z przezroczystego rękawa w kółko te same przepowiednie. Nie planowała zaprzątać sobie tym głowy, a już na pewno nie chciała z tego powodu przychodzić na dworzec, by szukać tam swojego zagubionego kochanka. Jednak zanurzona w potoku tej pozytywnej myśli postanowiła tylko się upewnić, tylko na chwilę tam zajrzeć, by ostatecznie wyśmiać duszysko znajdujące się już długie ulice stąd. Miała łapać szczęście? Dobrą noc miała już za sobą, ale zapewniła ją sobie sama, zdecydowanie bez udziału martwej dziewuchy, która od stu lat przeżywała swój szczeniacki romans. Może powinna się jej zapytać, jak zginęła? Rzuciła się z klifu, popiła truciznę, a może w romantycznym porywie postanowiła zatopić się w stawie? Ckliwa zjawa wciskająca się ze swoim trupim melodramatem pomiędzy żywych czarodziejów. Phil nie lubiła duchów.
Gdy weszła, uderzył w nią dworcowy harmider. Nerwowe odgłosy poganiania, dudniące lokomotywy, jakieś nieodgadnione dźwiękowe sygnały i chaos. Zrobiła kilka kroków. – No, no, prawie jak w Parszywym – mruknęła pod nosem, bardziej w myśli niż na głos. Gęstwina gęb, zadymione kąty i hałas. Jeszcze trochę, a mogłaby się poczuć tu jak w domu. Może kiedyś tu była, może jako ta nastoletnia przybłęda włóczyła się od peronu do peronu, poszukując łatwiej okazji. Nie pamiętała. Zresztą nie było czego pamiętać, większość obrazów z tamtego okresu zatopiła bezpowrotnie. Wczesna godzina na okrągłej tarczy. Ktoś ją trącił, a pchany ciężko wózek o mało co nie wyślizgnął mu się z rąk, gdy zbyt nagle próbował skręcić. Pokręciła lekko głową, nie widząc nigdzie tego mistycznego ukochanego. Inny scenariusz jednak nie był możliwy. Należało stąd wyjść, zanim złapie się na zabawie w ostatnią naiwniaczkę.
Wtedy jednak on stanął przy niej, zjawił się chyba znikąd, nie po raz pierwszy przysłaniając jej swoim wielkim cielskiem świat. Cudownie. Kieran we własnej osobie, w dodatku jakiś taki podejrzliwy. Znów stawał na jej drodze, jk ten nieznośny cień. Powinna już rozpinać płaszczyk i pokazywać kieszonki?
– Śledzę cię – powiedziała śmiertelnie poważnie. – Przechodzę przez dworzec, Rineheart. Już nie wolno? – dopytała, udając nieco strapioną. Przecież nie powie mu, że wysłała ją tutaj zjawa, obiecując wielką miłość.
Zapomniał się przywitać, atakował tak nagle. Cmoknęła nieco rozczarowana jego postawą. Chociaż mimo tego, że jego obecność była zaskoczeniem, to ten wysuszony, chłodny głos wcale nie okazał się czymś w jego przypadku nadzwyczajnym. Stanęła lekko na palcach i przechyliła głowę, ślizgając się po jego twarzy w dość przenikliwym spojrzeniu. – Nikogo nie okradłam – oświadczyła nieco konspiracyjnie, trochę ściszając głos. Próbowała najwyraźniej odgadnąć jego myśli. – Już tego nie robię… zwykle – odpowiedziała po chwili, przywołując na twarz ślady wcześniejszej pogody. Nawet tutaj bawił się w stróża prawa?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Drobna sylwetka wybijała się spośród całego dworcowego zgiełku. Tylko jedna persona poruszająca się w morzu pędzących istot mogła poruszyć jego niezachwianą postawą. Samą swoją obecnością zmusiła go do ruszenia ku niej bardziej sprężystym krokiem, zlikwidowanie pomiędzy nimi dystansu czyniąc koniecznością. Był bliski uwierzenia, że jego spojrzenie było w stanie odnaleźć ją zawsze i wszędzie, co go uspokajało i jednocześnie budziło niepokój. Czy jego niebieskie oczy zdążyły w jakiś dziwny sposób nawyknąć do jej widoku? Niewątpliwie dostrzegał szczegóły, które mniej obeznanym z Philippą Moss zwyczajnie by umknęły. Płaszcz wisiał na niej odrobinę bardziej niedbale, choć ściśle przylegał do ciała, jej włosy stanowiły jeden chaos, zaś makijaż, którym niejednokrotnie się szczyciła, wydawał się bardziej niechlujny. Mimo to w tym całym nieładzie wielu spragnionych bliskości jegomości mogło dostrzec coś urzekającego, a takie spostrzeżenie samemu Rineheartowi stanowczo się nie podobało. Chciał spytać co robiła i gdzie, ale nie to powinno być przedmiotem jego uwagi, to chwila obecna była ważniejsza.
Najpierw próbowała się wykpić, bo to leżało w jej naturze. Potem złożyła nijakie wyjaśnienia, w których nie skłamała, ale zarazem nie powiedziała wszystkiego, był w stanie to wyczuć. Już zdążył się nauczyć, że tylko szaleńcy włóczą się bez celu, a Moss bywała nierozważna, ale do szaleństwa wiele jej brakowało. Pozornie wydawała się tak przypadkowa na tym wielkim dworcu, ale tak trudno było przyjąć bez zastrzeżeń taką możliwość.
– Właśnie teraz, w tym konkretnym momencie, tak po prostu przechodzisz sobie przez dworzec – wycedził kąśliwie, próbując zdusić w sobie naturalną skłonność do gwałtowniejszych reakcji i krzyku. Podkreślenie czasu tej nagłej wycieczki krajoznawczej nie było przypadkowe i powinna to wyczuć, w końcu łudziła się, że jej instynkt zachowawczy został już wyjątkowo rozwinięty przez różne zdarzenia z przeszłości. Jakoś nie potrafił jej zawierzyć, gdy wciąż trzymały się go natarczywe wspomnienie z sylwestrowej nocy, w których odgrywała główną rolę. Czy jej szyderstwa posunęły się już tak daleko, aby zdecydowała się go ściągać tutaj pod pretekstem prawdopodobnego dokonania zamachu? Jak to możliwe, że rozsądek nie podpowiadał mu, iż taki zabieg to za dużo wysiłku dla rozchwytywanej przez mężczyzn barmanki z Parszywego Pasażera? To irytacja uniemożliwiła trzeźwy osąd. – Sądzisz, że zgarnięcie za kradzież jest najgorszym, co może cię spotkać? Twoje żarty mnie nie śmieszą, dziewucho – ostatnie słowo rzucił z gardłowym warkotem, którym ściągnął na siebie zaledwie jedno ulotne spojrzenie spieszącego się przechodnia. Nie zważał na to, że może ją urazić, bardziej zależało mu na ukazaniu poprzez to określenie wszystkich różnic, które ich dzieliły. Był od niej starszy, bardziej stabilny, ale przede wszystkim niósł na swoich barkach większą odpowiedzialność, która nie pozwalała mu podchodzić do kwestii bezpieczeństwa w sposób lekceważący. Ona zaś śmiała dla własnej satysfakcji odrywać go od spraw wielkiej wagi, ponieważ jej prześmiewcze intencje liczyły się bardziej niż żywoty niewinnych. – Uruchomiłem grupę aurorów przez twoje durne gierki, Moss, rozumiesz? – sięgnął po jej ramię, nie wkładając jednak w uścisk brutalnej siły. Ważne, że ją trzymał, aby nie umknęła nagle i nie zniknęła z pola widzenia, kiedy skutecznie wmiesza się w tłum. Wciąż musiała mu się wytłumaczyć i oczekiwał satysfakcjonujących przeprosin. Będzie musiał mocno się nagimnastykować, aby nie stracić twarzy przed swoimi podwładnymi, że wszczął alarm tylko z powodu anonimu, co ostatecznie okazała się być kiepskim żartem młodej czarownicy. Dlaczego uparła się, aby go dręczyć swoją osobą? Nadal żyła w przekonaniu, że może jej pragnąć? Bzdura! Nonsens! Z większą niedorzecznością jeszcze nigdy się nie spotkał!
Najpierw próbowała się wykpić, bo to leżało w jej naturze. Potem złożyła nijakie wyjaśnienia, w których nie skłamała, ale zarazem nie powiedziała wszystkiego, był w stanie to wyczuć. Już zdążył się nauczyć, że tylko szaleńcy włóczą się bez celu, a Moss bywała nierozważna, ale do szaleństwa wiele jej brakowało. Pozornie wydawała się tak przypadkowa na tym wielkim dworcu, ale tak trudno było przyjąć bez zastrzeżeń taką możliwość.
– Właśnie teraz, w tym konkretnym momencie, tak po prostu przechodzisz sobie przez dworzec – wycedził kąśliwie, próbując zdusić w sobie naturalną skłonność do gwałtowniejszych reakcji i krzyku. Podkreślenie czasu tej nagłej wycieczki krajoznawczej nie było przypadkowe i powinna to wyczuć, w końcu łudziła się, że jej instynkt zachowawczy został już wyjątkowo rozwinięty przez różne zdarzenia z przeszłości. Jakoś nie potrafił jej zawierzyć, gdy wciąż trzymały się go natarczywe wspomnienie z sylwestrowej nocy, w których odgrywała główną rolę. Czy jej szyderstwa posunęły się już tak daleko, aby zdecydowała się go ściągać tutaj pod pretekstem prawdopodobnego dokonania zamachu? Jak to możliwe, że rozsądek nie podpowiadał mu, iż taki zabieg to za dużo wysiłku dla rozchwytywanej przez mężczyzn barmanki z Parszywego Pasażera? To irytacja uniemożliwiła trzeźwy osąd. – Sądzisz, że zgarnięcie za kradzież jest najgorszym, co może cię spotkać? Twoje żarty mnie nie śmieszą, dziewucho – ostatnie słowo rzucił z gardłowym warkotem, którym ściągnął na siebie zaledwie jedno ulotne spojrzenie spieszącego się przechodnia. Nie zważał na to, że może ją urazić, bardziej zależało mu na ukazaniu poprzez to określenie wszystkich różnic, które ich dzieliły. Był od niej starszy, bardziej stabilny, ale przede wszystkim niósł na swoich barkach większą odpowiedzialność, która nie pozwalała mu podchodzić do kwestii bezpieczeństwa w sposób lekceważący. Ona zaś śmiała dla własnej satysfakcji odrywać go od spraw wielkiej wagi, ponieważ jej prześmiewcze intencje liczyły się bardziej niż żywoty niewinnych. – Uruchomiłem grupę aurorów przez twoje durne gierki, Moss, rozumiesz? – sięgnął po jej ramię, nie wkładając jednak w uścisk brutalnej siły. Ważne, że ją trzymał, aby nie umknęła nagle i nie zniknęła z pola widzenia, kiedy skutecznie wmiesza się w tłum. Wciąż musiała mu się wytłumaczyć i oczekiwał satysfakcjonujących przeprosin. Będzie musiał mocno się nagimnastykować, aby nie stracić twarzy przed swoimi podwładnymi, że wszczął alarm tylko z powodu anonimu, co ostatecznie okazała się być kiepskim żartem młodej czarownicy. Dlaczego uparła się, aby go dręczyć swoją osobą? Nadal żyła w przekonaniu, że może jej pragnąć? Bzdura! Nonsens! Z większą niedorzecznością jeszcze nigdy się nie spotkał!
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Moss nigdy nie była przypadkowa, a już na pewno nie na dworcu, który obiecywał jej odnalezienie romantycznej przygody. Słusznie Kieran wyczuwał celowość jej obecności, chociaż nie zbliżył się nawet o krok do prawdy. Trudno było pojąć, o czym właściwie świadczy to kpiące podsumowanie, do czego zmierzał i co tak naprawdę próbował jej zarzucić. Stali naprzeciw siebie, splątani w skrajnych emocjach, mierzący się wymagającym spojrzeniem. Ona potrzebowała rozpoznać smak jego frustracji, a on… on szukał potwierdzenia dla swoich chorych założeń. Pomyślała w pierwszej chwili, że chciał oskarżyć ją o śledzenie, o wieczne podążanie jego aurorskim tropem. Może gdyby była nienormalną fanką siwego włosa rozwianego na wietrze, może gdyby połykała ekscytację wraz z każdym jego surowym spojrzeniem – no nie, niestety. Właściwie to ją bawiło to nagłe osaczenie. To nie ona dopadła jego postać za każdym razem, gdy tylko ujrzała w tłumie znajomą twarz. To nie ona naskakiwała na niego, wierząc w bajki wykreowane w nieodgadnionych fantazjach. Co się więc kryło pod tą niepozorną czupryną nudnego służbisty?
– Powinnam przeprosić? – podpytała niby niewinnie, niby skruszona. W środku śmiech obijał się o ściany duszy, wyjątkowo stłumiony. Potrzeba wydobycia z niego dodatkowych informacji przezwyciężyła ducha ironii. Czyżby? – Wracam z… bardzo przyjemnego spotkania – oświadczyła zgodnie z prawdą. Jeśli potrzebował usłyszeć więcej, to bardzo proszę! Ostatecznie wcale nie chciała się kryć z tym, że nie spędza całego życia za kontuarem w dokach. – A może powinnam podać nazwisko? Adres? – dorzuciła, świetnie się przy tym bawiąc. Dmuchnęła w ten zagubiony lok, który ułożył się między jej oczami. Dookoła gdzieś gnali mugole, z niewiadomego punktu dolatywały oficjalne komunikaty. Jeden pociąg odjechał, inny przyjechał, a zegar nie chciał się zatrzymać. Tak jak i Kieran żądający odpowiedzi, których Moss chyba wcale nie chciała mu podarować. Nie było mowy o przyznaniu się do tego prawdziwego powodu wizyty na dworcu. Chciał słuchać opowieści o tym, że polazła między perony w poszukiwaniu miłości, bo powiedział jej o tym jakiś depresyjny duch? Przecież by nie uwierzył. Nawet jeśli wiedział o istnieniu czarodziejskich przepowiedni, nawet jeśli przy swoim rozsądkowym myśleniu zdołałby sobie taki scenariusz wyobrazić, to i tak już nazwał jej motywacje tymi złymi. Zadowolenie jednak nie schodziło z jej twarzy.
– Powinieneś wziąć urlop – stwierdziła z nadzwyczajnym spokojem. – To właśnie sądzę, kiedy widzę, jak jakieś chore wyobrażenia przysłaniają ci prawdę – Nie miała czasu ani ochoty na dociekliwość, na przekopywanie się przez morze jego wzburzenia po to, aby wreszcie poznać źródło tego dzisiejszego zderzenia. Przypadkowa mugolska miejscówka, a on najwyraźniej wyczuwał jakiś wielki spisek, o którym Moss nie miała bladego pojęcia. O tak, za dużo stresu i najwyraźniej… zdecydowanie za mało śmiechu. Jak dobrze, że zauważył, jak ktoś miłosiernie nadrabia za niego. Wcale nie umknęło jej uwadze, jak wyraźnie narysował granicę, prawie szydząc z jej młodzieńczego usposobienia. A może właśnie podkopując dołek pod samym sobą? Wielki, stary auror pełen mocy, których ona jako ta gówniara nigdy nie dotknie. Genialne! – Może to ja powinnam wezwać grupę aurorów, skoro jakiś dureń po raz kolejny rzuca się na mnie z łapami, co?! – warknęła wreszcie, wyszarpując się z jego ucisku. Znów to robił. Znów chciał ją zamknąć w żelaznym uścisku. – Nie wiem, o czym ty mówisz, ale uwierz, znam sposoby na tych, którzy dotykają mnie bez pozwolenia – rzuciła ostro, już nie tak bezbronna jak kiedyś w tamtym zaułku. – Mogłabym zacząć krzyczeć. Jak myślisz, komu uwierzą? – zapytała wyraźnie zirytowana jego nieusprawiedliwionym wyskokiem. Kątem oka wyłapywała coraz więcej par oczy przyglądających się im, tej głośnej dwójce stojącej na środku dworcowego holu. Ona, śliczna, młoda i bezbronna – osaczana przez jakiegoś wielkiego, starego perwersa. Widzieliście kiedyś aurora w mugolskim areszcie? Mógł dołączyć do bandy głupich żeglarzyków, którzy dobrze wiedzieli, że Philippa nie lubiła, kiedy próbowało się ją kontrolować.
– Wracaj do domu, Kieranie. Zaparz sobie melisę – mruknęła, teatralnie rozmasowując uciskane przed chwilą ramię. Nic jej nie bolało, ale nie musiał tego wiedzieć.
– Powinnam przeprosić? – podpytała niby niewinnie, niby skruszona. W środku śmiech obijał się o ściany duszy, wyjątkowo stłumiony. Potrzeba wydobycia z niego dodatkowych informacji przezwyciężyła ducha ironii. Czyżby? – Wracam z… bardzo przyjemnego spotkania – oświadczyła zgodnie z prawdą. Jeśli potrzebował usłyszeć więcej, to bardzo proszę! Ostatecznie wcale nie chciała się kryć z tym, że nie spędza całego życia za kontuarem w dokach. – A może powinnam podać nazwisko? Adres? – dorzuciła, świetnie się przy tym bawiąc. Dmuchnęła w ten zagubiony lok, który ułożył się między jej oczami. Dookoła gdzieś gnali mugole, z niewiadomego punktu dolatywały oficjalne komunikaty. Jeden pociąg odjechał, inny przyjechał, a zegar nie chciał się zatrzymać. Tak jak i Kieran żądający odpowiedzi, których Moss chyba wcale nie chciała mu podarować. Nie było mowy o przyznaniu się do tego prawdziwego powodu wizyty na dworcu. Chciał słuchać opowieści o tym, że polazła między perony w poszukiwaniu miłości, bo powiedział jej o tym jakiś depresyjny duch? Przecież by nie uwierzył. Nawet jeśli wiedział o istnieniu czarodziejskich przepowiedni, nawet jeśli przy swoim rozsądkowym myśleniu zdołałby sobie taki scenariusz wyobrazić, to i tak już nazwał jej motywacje tymi złymi. Zadowolenie jednak nie schodziło z jej twarzy.
– Powinieneś wziąć urlop – stwierdziła z nadzwyczajnym spokojem. – To właśnie sądzę, kiedy widzę, jak jakieś chore wyobrażenia przysłaniają ci prawdę – Nie miała czasu ani ochoty na dociekliwość, na przekopywanie się przez morze jego wzburzenia po to, aby wreszcie poznać źródło tego dzisiejszego zderzenia. Przypadkowa mugolska miejscówka, a on najwyraźniej wyczuwał jakiś wielki spisek, o którym Moss nie miała bladego pojęcia. O tak, za dużo stresu i najwyraźniej… zdecydowanie za mało śmiechu. Jak dobrze, że zauważył, jak ktoś miłosiernie nadrabia za niego. Wcale nie umknęło jej uwadze, jak wyraźnie narysował granicę, prawie szydząc z jej młodzieńczego usposobienia. A może właśnie podkopując dołek pod samym sobą? Wielki, stary auror pełen mocy, których ona jako ta gówniara nigdy nie dotknie. Genialne! – Może to ja powinnam wezwać grupę aurorów, skoro jakiś dureń po raz kolejny rzuca się na mnie z łapami, co?! – warknęła wreszcie, wyszarpując się z jego ucisku. Znów to robił. Znów chciał ją zamknąć w żelaznym uścisku. – Nie wiem, o czym ty mówisz, ale uwierz, znam sposoby na tych, którzy dotykają mnie bez pozwolenia – rzuciła ostro, już nie tak bezbronna jak kiedyś w tamtym zaułku. – Mogłabym zacząć krzyczeć. Jak myślisz, komu uwierzą? – zapytała wyraźnie zirytowana jego nieusprawiedliwionym wyskokiem. Kątem oka wyłapywała coraz więcej par oczy przyglądających się im, tej głośnej dwójce stojącej na środku dworcowego holu. Ona, śliczna, młoda i bezbronna – osaczana przez jakiegoś wielkiego, starego perwersa. Widzieliście kiedyś aurora w mugolskim areszcie? Mógł dołączyć do bandy głupich żeglarzyków, którzy dobrze wiedzieli, że Philippa nie lubiła, kiedy próbowało się ją kontrolować.
– Wracaj do domu, Kieranie. Zaparz sobie melisę – mruknęła, teatralnie rozmasowując uciskane przed chwilą ramię. Nic jej nie bolało, ale nie musiał tego wiedzieć.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wydawała się dobrze bawić jego kosztem. Tak samo było podczas ich nieszczęsnego spotkania podczas sylwestrowej zabawy w Dolinie Godryka. Wtedy też mówiła kontrowersyjne rzeczy, jednak obecnie była jeszcze bardziej swobodna, jakby całkowicie pozbyła się hamulców, do których należała również przyzwoitość. Na chwilę kontrolę nad nim przejęło bezbrzeżne zdumienie.
– Co do… – stu psidwaczych synów, dokończył w myślach, nie potrafiąc odpowiednio zareagować, kiedy rzuciła całkowicie nieprzydatną informacją, którą sugerowała, że… Co właściwie chciała mu przekazać? Po co? W głębokim poważaniu miał przecież te jej bardzo przyjemne spotkania. Nazwisko i adres nie było mu potrzebne, nie chciał znać żadnych szczegółów! Trudno mu było określić czy taka propozycja zweryfikowania jej swoistego alibi budzi w nim więcej złości czy jednak przeważa w nim odraza. Kpiła w sobie najlepsze, nie wykazując żadnej skruchy. Stał się jeszcze bardziej daleki od uznania, że nie ma z całą ta idiotyczną sprawą anonimowego zgłoszenia nic wspólnego, skoro tak sobie z nim pogrywała. Doskonale wiedziała, po jakie kąśliwości sięgnąć, aby skruszyć wszelkie jego pokłady cierpliwości i skrajnie rozdrażnić. Kiedy on swoją traktował jako życiową misję, ona radziła mu wziąć urlop.
Ostatnie granice przekroczyła wtedy, gdy mu odwarknęła. Smarkula właśnie mu odwarknęła! Portowe środowisko musiało już całkiem zaburzyć jej umiejętność percepcji. Wściekłość rozlała się po jego ciele po zrozumieniu, jaką to groźbę ku niemu kierowała. Chciała zrobić scenę? Proszę bardzo! Niech wrzeszczy, płacze, rzuca się na niego z pazurami, niech wciela się w rolę ofiary zbyt napastliwego mężczyzny – może robić co chce! Jeśli ktokolwiek sądził, że chwycił ją za ramię z powodu jakiejś niepohamowanej żądzy, to powinien po tysiąckroć puknąć się w swój durny łeb! Na złote sklątki tylnowybuchowe, nigdy nie naruszył przestrzeni osobistej którejkolwiek kobiety bez powodu! Jednak nie wyciągnął po niej ręki znowu, choć ta niemiłosiernie go świerzbiła, bo gdyby chciała, w każdej chwili mogłaby mu umknąć.
– I myślisz, że uwierzą komuś, kto ma ich pracę za nic?! – a jednak podniósł głos, zmusiła go do tego swoją bezczelną postawą, kiedy rozgorzała w nim pretensja za oskarżanie go o niecne zamiary wobec dwukrotnie młodszej czarownicy. – Może wtrącenie do celi w Tower na dwie doby pomoże ci nabrać więcej rozumu – zszedł jednak z tonu, kiedy poczuł na sobie coraz więcej karcących spojrzeń. – Bez wahania aresztuję cię za wprowadzanie w błąd służb porządkowych. Myślisz, że to przelewki?
Piskliwy świst lokomotywy nie pozwolił mu powiedzieć nic więcej, ale tuż po nim po dworcu rozlały się inne dźwięki. Nagłe poruszenie wywołał wybuch – niezbyt donośny, bardziej syczący, któremu akompaniowały krzyki. Odwrócił się gwałtownie, aby dostrzec morze płomieni rozlewających się pomiędzy coraz większą liczbą ludzi. Byli w stanie wydostać się z ognia, lecz ten nie spalał ich całkowicie. To nie była Szatańska Pożoga, więc co? Nie, takiego pożaru nie wywoła się w kilka sekund z pomocą Ignitio. A więc wieczny płomień? Ludzie wokół uciekali, on z kolei stanął sztywny i bezwiednie znów chwycił ramię czarownicy, tym razem mocniej, za żadne skarby nie chcąc go puścić, kiedy wokół nich do wyjść przedzierali się spanikowani ludzie. To nie był żart, do ataku doszło naprawdę. Pędzący wprost w jego stronę jaskrawy promień zaklęcia zmusił go do zakończenia już i tak nadwyrężonego statusu quo pomiędzy nim a Moss. Przyciągnął ją do siebie stanowczo, różdżkę wyciągając przed siebie. – Protego Maxima!
Silna tarcza zmaterializowała się przed nimi, skutecznie chroniąc przed skutkami natarcia. Chaos, jaki zapanował przez pożar, nie pozwalał mu dostrzec agresora, choć widział przecież, z której strony nastąpił atak. – Trzymaj się obok – nakazał jej władczo, nie biorąc pod uwagę możliwości, aby mogła znaleźć się teraz z dala od niego. To nie było bezpieczne i jego pogląd potwierdziło kolejne zaklęcie, rzucone gdzieś pomiędzy tłumem, znów prosto w niego. Nie było już tak potężne, jak wcześniejsze, lecz Rineheart tym razem musiał zadbać nie tylko o własne bezpieczeństwo, dlatego znów sięgnął po nieco bardziej zaawansowaną barierę obronną. – Protego Maxima! – kolejny raz jasny promień rozbił się o jasną łunę.
– Co do… – stu psidwaczych synów, dokończył w myślach, nie potrafiąc odpowiednio zareagować, kiedy rzuciła całkowicie nieprzydatną informacją, którą sugerowała, że… Co właściwie chciała mu przekazać? Po co? W głębokim poważaniu miał przecież te jej bardzo przyjemne spotkania. Nazwisko i adres nie było mu potrzebne, nie chciał znać żadnych szczegółów! Trudno mu było określić czy taka propozycja zweryfikowania jej swoistego alibi budzi w nim więcej złości czy jednak przeważa w nim odraza. Kpiła w sobie najlepsze, nie wykazując żadnej skruchy. Stał się jeszcze bardziej daleki od uznania, że nie ma z całą ta idiotyczną sprawą anonimowego zgłoszenia nic wspólnego, skoro tak sobie z nim pogrywała. Doskonale wiedziała, po jakie kąśliwości sięgnąć, aby skruszyć wszelkie jego pokłady cierpliwości i skrajnie rozdrażnić. Kiedy on swoją traktował jako życiową misję, ona radziła mu wziąć urlop.
Ostatnie granice przekroczyła wtedy, gdy mu odwarknęła. Smarkula właśnie mu odwarknęła! Portowe środowisko musiało już całkiem zaburzyć jej umiejętność percepcji. Wściekłość rozlała się po jego ciele po zrozumieniu, jaką to groźbę ku niemu kierowała. Chciała zrobić scenę? Proszę bardzo! Niech wrzeszczy, płacze, rzuca się na niego z pazurami, niech wciela się w rolę ofiary zbyt napastliwego mężczyzny – może robić co chce! Jeśli ktokolwiek sądził, że chwycił ją za ramię z powodu jakiejś niepohamowanej żądzy, to powinien po tysiąckroć puknąć się w swój durny łeb! Na złote sklątki tylnowybuchowe, nigdy nie naruszył przestrzeni osobistej którejkolwiek kobiety bez powodu! Jednak nie wyciągnął po niej ręki znowu, choć ta niemiłosiernie go świerzbiła, bo gdyby chciała, w każdej chwili mogłaby mu umknąć.
– I myślisz, że uwierzą komuś, kto ma ich pracę za nic?! – a jednak podniósł głos, zmusiła go do tego swoją bezczelną postawą, kiedy rozgorzała w nim pretensja za oskarżanie go o niecne zamiary wobec dwukrotnie młodszej czarownicy. – Może wtrącenie do celi w Tower na dwie doby pomoże ci nabrać więcej rozumu – zszedł jednak z tonu, kiedy poczuł na sobie coraz więcej karcących spojrzeń. – Bez wahania aresztuję cię za wprowadzanie w błąd służb porządkowych. Myślisz, że to przelewki?
Piskliwy świst lokomotywy nie pozwolił mu powiedzieć nic więcej, ale tuż po nim po dworcu rozlały się inne dźwięki. Nagłe poruszenie wywołał wybuch – niezbyt donośny, bardziej syczący, któremu akompaniowały krzyki. Odwrócił się gwałtownie, aby dostrzec morze płomieni rozlewających się pomiędzy coraz większą liczbą ludzi. Byli w stanie wydostać się z ognia, lecz ten nie spalał ich całkowicie. To nie była Szatańska Pożoga, więc co? Nie, takiego pożaru nie wywoła się w kilka sekund z pomocą Ignitio. A więc wieczny płomień? Ludzie wokół uciekali, on z kolei stanął sztywny i bezwiednie znów chwycił ramię czarownicy, tym razem mocniej, za żadne skarby nie chcąc go puścić, kiedy wokół nich do wyjść przedzierali się spanikowani ludzie. To nie był żart, do ataku doszło naprawdę. Pędzący wprost w jego stronę jaskrawy promień zaklęcia zmusił go do zakończenia już i tak nadwyrężonego statusu quo pomiędzy nim a Moss. Przyciągnął ją do siebie stanowczo, różdżkę wyciągając przed siebie. – Protego Maxima!
Silna tarcza zmaterializowała się przed nimi, skutecznie chroniąc przed skutkami natarcia. Chaos, jaki zapanował przez pożar, nie pozwalał mu dostrzec agresora, choć widział przecież, z której strony nastąpił atak. – Trzymaj się obok – nakazał jej władczo, nie biorąc pod uwagę możliwości, aby mogła znaleźć się teraz z dala od niego. To nie było bezpieczne i jego pogląd potwierdziło kolejne zaklęcie, rzucone gdzieś pomiędzy tłumem, znów prosto w niego. Nie było już tak potężne, jak wcześniejsze, lecz Rineheart tym razem musiał zadbać nie tylko o własne bezpieczeństwo, dlatego znów sięgnął po nieco bardziej zaawansowaną barierę obronną. – Protego Maxima! – kolejny raz jasny promień rozbił się o jasną łunę.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Philippa nigdy nie przypominała potulnego kociątka. Był naiwny, jeśli wierzył, że tak po prostu go posłucha, że podda się temu ryczącemu oburzeniu, że wyśpiewa grzecznie wszystkie swoje intrygi przed jego przykurzonym obliczem szlachetnego służbisty. Ta złość zdawała się wręcz zachęcać ją do większego zaangażowania się w tę grę. Oj, nie miał cierpliwości, nie umiał obronić własnych niespokojnych emocji przed labiryntami słówek, w których próbowała go zgubić. Żadne jej odpowiedzi nie przynosiły spodziewanej satysfakcji. Za to ona odczuwała ją aż w nadmiarze, kiedy niespokojne pięści ledwo co panowały nad kolejnymi złowrogimi ruchami. Wyobrażała sobie, jak w myślach uderza w nią z całą mocą, bo najwyraźniej tylko tak umiałby poradzić sobie z kumulującymi się pokładami niezadowolenia. Czegoś próbował się dowiedzieć, istniał jakiś powód tego niespodziewanego doskoku do niej, ale wciąż nie wiedziała. Nie przeszkadzało jej to jednak w odważnym dziurawieniu jego rozsądku, jego misternie konstruowanych murów spokoju. Więc nie chciał słuchać o jej przygodach? Nie chciał ich spisać, uznać niewinności? Posmutniała trochę na pokaz, wyraźnie się znów drażniąc z rozgrzanym wulkanem ściśniętym w ciele Kierana. O tak, działała bardzo świadomie, podsuwając mu raz za razem kolejną nijaką wskazówkę, skręcającą w jej nieprzyzwoite sekrety, o których wcale nie chciał słyszeć. Co dziwne, z jakiegoś powodu czuła, że to właśnie do nich powinna się odwoływać, że to właśnie nimi powinna go kąsać. Uderzała w jego starzejącą się samotność, w mało interesującą powagę, w rutynę, która zbyt mocno oplotła się szorstkimi gałęziami wokół aurorskiego ciała. Przemawiała językiem ironii, chociaż daleko jeszcze do perfidnych złośliwości. Gryzła się z Kieranem, nie chcąc jednak ostatecznie go powalić, a jedynie naruszyć te podstawy skrupulatnie budowane przez lata. Znów, bo i dokładnie to samo robiła wtedy, długie tygodnie temu przy tajemniczej studni. Tym razem jednak był trzeźwy, nie kołysała ich muzyka, a jedynie popędzał nerwowy tupot pantofli zagłuszany co rusz przez trąbienie zasapanej lokomotywy.
– Skąd pomysł, że gardzę twoją pracą? – zapytała wyraźnie zaskoczona. Choć w sumie mogłaby się spodziewać, że wykorzysta właśnie ten argument. Wyobrażał sobie jej wielką pogardę dla jego zawodowej misji. – A może gardzę tobą i twoimi nieuzasadnionymi atakami na mnie? – wypaliła teraz już oburzona. Zastanawiała się, czy to mówić, ale w sumie nie było żadnego powodu, by zamykać buzię w obawie przed nim. Co mógł zrobić? O, no właśnie… – Zamknij mnie. Bardzo proszę – mruknęła, już posłusznie wciskając mu pod płaszcz swoją różdżkę, a później grzecznie wyciągnęła dłonie, nim jakkolwiek zdążył zareagować. – Złap mnie znów, skuj i naucz porządku… – zanuciła z dziwną słodyczą jak na sytuację, w której się właśnie znaleźli. Jakby o tym właśnie fantazjowała. Tylko dobrze wiedziała, że to nie są akurat jej fantazje. – Pozwolę ci uwierzyć, że to cokolwiek… – da. Urwała jednak, gdy nachalny hałas przerwał ich dyskusję.
Przerażony tłum w chaosie próbował wydostać się z dworca, ale Rineheart nie pozwolił, by pospieszne sylwetki porwały ją ze sobą. Przez chwilę nie protestowała, czując atakujące ich zewsząd błyski, ludzkie naciski napędzone przez gęstniejący wokół nich zapach strachu. Prawie jak na portowym targowisku, kiedy przypływał długo wyczekiwany statek ze świeżym towarem. Rzucali się w pędzie, gubiąc buty i przy okazji rozum. Tu działały nieco inne instynkty, ale siła dość podobna. Jednak ją chronił, najwyraźniej zapominając o niedawnej nienawiści. Nie było czasu i sposobności, by dłużej się nad tym zastanawiać. Moss rozglądała się, próbując ujrzeć coś, co pozwoli jej zorientować się w sytuacji. Deszcz iskier fruwał niedaleko nich, dworzec pękał w chwili ostatecznego natarcia. – Co się dzieje? – spytała głośno, między jedną i drugą tarczą prawdziwie wymierzoną w ich postacie. Ciekawskie spojrzenie nie potrafiło odpowiedzieć na jej niepewność. Przy nim czuła się… bezpieczna, ale i dziwnie zaangażowana w całą potyczkę. Gdzieś niedaleko nich rozprysnęła się jakaś ściana, pękało szkło w okienkach kas, ktoś panicznie krzyknął, ktoś padł na zdobne posadzki holu. Otworzyła szerzej oczy. Więc to ta dobra wróżba, to jej miłosna przyszłość? Powinni stąd wyjść, ale aż za dobrze wiedziała, że auror nie zejdzie z posterunku, że musi być tym pieprzonym bohaterem.
– Skąd pomysł, że gardzę twoją pracą? – zapytała wyraźnie zaskoczona. Choć w sumie mogłaby się spodziewać, że wykorzysta właśnie ten argument. Wyobrażał sobie jej wielką pogardę dla jego zawodowej misji. – A może gardzę tobą i twoimi nieuzasadnionymi atakami na mnie? – wypaliła teraz już oburzona. Zastanawiała się, czy to mówić, ale w sumie nie było żadnego powodu, by zamykać buzię w obawie przed nim. Co mógł zrobić? O, no właśnie… – Zamknij mnie. Bardzo proszę – mruknęła, już posłusznie wciskając mu pod płaszcz swoją różdżkę, a później grzecznie wyciągnęła dłonie, nim jakkolwiek zdążył zareagować. – Złap mnie znów, skuj i naucz porządku… – zanuciła z dziwną słodyczą jak na sytuację, w której się właśnie znaleźli. Jakby o tym właśnie fantazjowała. Tylko dobrze wiedziała, że to nie są akurat jej fantazje. – Pozwolę ci uwierzyć, że to cokolwiek… – da. Urwała jednak, gdy nachalny hałas przerwał ich dyskusję.
Przerażony tłum w chaosie próbował wydostać się z dworca, ale Rineheart nie pozwolił, by pospieszne sylwetki porwały ją ze sobą. Przez chwilę nie protestowała, czując atakujące ich zewsząd błyski, ludzkie naciski napędzone przez gęstniejący wokół nich zapach strachu. Prawie jak na portowym targowisku, kiedy przypływał długo wyczekiwany statek ze świeżym towarem. Rzucali się w pędzie, gubiąc buty i przy okazji rozum. Tu działały nieco inne instynkty, ale siła dość podobna. Jednak ją chronił, najwyraźniej zapominając o niedawnej nienawiści. Nie było czasu i sposobności, by dłużej się nad tym zastanawiać. Moss rozglądała się, próbując ujrzeć coś, co pozwoli jej zorientować się w sytuacji. Deszcz iskier fruwał niedaleko nich, dworzec pękał w chwili ostatecznego natarcia. – Co się dzieje? – spytała głośno, między jedną i drugą tarczą prawdziwie wymierzoną w ich postacie. Ciekawskie spojrzenie nie potrafiło odpowiedzieć na jej niepewność. Przy nim czuła się… bezpieczna, ale i dziwnie zaangażowana w całą potyczkę. Gdzieś niedaleko nich rozprysnęła się jakaś ściana, pękało szkło w okienkach kas, ktoś panicznie krzyknął, ktoś padł na zdobne posadzki holu. Otworzyła szerzej oczy. Więc to ta dobra wróżba, to jej miłosna przyszłość? Powinni stąd wyjść, ale aż za dobrze wiedziała, że auror nie zejdzie z posterunku, że musi być tym pieprzonym bohaterem.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Kto i kim powinien gardzić? – spytał sam siebie, nagle i w złości, pozwalając sobie spojrzeć z góry na Philippę Moss. Bardzo zagubione dziewczę przemieniło się w zbyt pewną siebie kobietę. Jak do tego doszło? To była chwila, słowa nie zostały wypowiedziane na głos, a jednak sama myśl była powodem do wstydu. Wszystkich zwyrodnialców poddawał surowej ocenie bez mrugnięcia okiem, lecz wzmagał się przed tym wobec niej. Nagłe poczucie wyższości było tylko i wyłącznie wynikiem jej prowokacji, ale sumienie jeszcze chwilę go gryzło. Zacisnął mocno usta, nie chcąc powiedzieć czegoś pochopnie, w międzyczasie ona ze zbyt wielką swobodą lawirowała pomiędzy powagą a drwiną. Ledwo dała znać o swym oburzeniu, a już chwilę później wsuwała dłoń pod męski płaszcz, choć jego właścicielowi zarzuciła przeprowadzenie godzących w nią nieuzasadnionych ataków. W wewnętrznej kieszeni zostawiła mu swoją różdżkę. Czy to miało jakikolwiek sens? Dlaczego Philippa Moss nie mogła działać racjonalnie? Przekraczała kolejne granice, świadomie operując swoim głosem tak, aby ociekał rozpraszającą słodyczą. Być może odpowiedziałby wreszcie całym swoim oburzeniem na jej absurdalne propozycje, chcąc raz a dobrze ukarać te jej zuchwałości, aby nie powtarzały się już w przyszłości. Również dobrze mógł zakończyć dyskusję i kazać jej odejść. Żadne z nich się już tego nie dowie, nie w najbliższym czasie, kiedy wokół zapanował chaos.
Zadziałał instynktownie, chcąc uniknąć sytuacji, w której osoba postronna doznaje krzywdy, ponieważ znalazła się zbyt blisko niego. Nie sposób było znaleźć odpowiednią chwilę, aby odpowiedzieć na jej pytanie. Przestał trzymać ją mocno przy swoim boku, zdecydował się stanąć przed nią, zakryć ją swoim ciałem, choć odgłos rozpryskującego się szkła kazał mu przypuszczać, że atak może nastąpić równie dobrze z innej strony, a trajektoria jasnego promienia kolejnego zaklęcia może nawet będzie miała swój początek gdzieś za jego plecami. Żadnej możliwości nie mógł wykluczyć, kiedy nie znał dokładnej liczby agresorów, a tłum wciąż nie przerzedził się wystarczająco, aby bez przeszkód ustalił pozycję wroga.
– Skup się, Moss – zażądał od niej stanowczo, póki kolejny czar nie pędził wprost na nich. – Widzisz gdzieś dla siebie bezpieczną kryjówkę? – nie chciał, aby oddalała się zbyt daleko, lecz pozostawał jednocześnie świadom tego, że to jego osoba była celem ataków, podczas gdy płomienie miały jedynie odciągnąć jego uwagę. Była drobna, mogła spróbować schować się za jakąś kolumną, wcisnąć się w jakiś kąt, skulić się i schować pod którąś z pustych ławek. Znikąd jeszcze nie padła czarnomagiczna inkantacja, ale również Hopkirk z innymi aurorami nie nadchodzili. Miał jeszcze czas zareagować, dlatego w pierwszej kolejności pomyślał o przypadkowych ofiarach, ich mentalnych ranach, gdy w powietrzu wciąż nie unosił się swąd ludzkiego ciała, choć niektóre osoby jeszcze trwały w swym zagubieniu w płomieniach. Dworcowy tłum jednak przepadł, fala desperacji w postaci morza pędzących ciał musiała się rozlać na inne perony lub na zewnątrz. – Nebula exstiguere – wymierzył różdżką wprost w ogień, na całe szczęście utrzymujący się w jednym stałym obszarze. Fioletowa chmura osiadła na części tego pożaru, lecz wtedy nastąpił nagły ciąg zdarzeń.
Nie miał szansy zareagować, kiedy jego magia pozostawała wciąż skupiona na jednym zaklęciu, dlatego te cudze uderzyło w niego z całą mocą. Nie mógł się bronić przed rozpoznanym czarem. Poczuł coś na wzór skręcających się trzewi w okolicy podbrzusza, lecz zdołał ustać, choć gardłowy jęk świadczący o boleści wydobył się spomiędzy jego warg. Tortura nie trwała jednak całą wieczność, zaklęcie minęło i pozostawiło go z jedynym jasnym przebłyskiem świadomości, że powinien cieszyć się z tego, że wciąż jest w jednym kawałku. Już wielu paskudztw zdołał doświadczyć w swoim życiu i musiał mieć wyjątkowo dużo szczęścia, że nigdy nie pożegnał się z żadną częścią ciała. Wiedział czym jest ból, dlatego nie trwał w oszołomieniu zbyt długo, bez problemu uniósł różdżkę i mógł wreszcie stanąć naprzeciwko zamachowca, który nie miał sposobności kryć się dalej pomiędzy innymi ludźmi, gdy tych zabrakło. – Petrificus Totalus! – kiedy wydał z siebie okrzyk i silny promień opuszczał jego różdżkę, usłyszał takie samo zawołanie. Wreszcie pojawiła się grupa aurorów, o której zebranie zapobiegawczo poprosił. Potem posłany przez niego czar odbił się od wystarczająco solidnej tarczy.
– RINEHEART, TY TCHÓRZU! – wściekły krzyk rozszedł się na wszystkie strony. – CRUCIO!
– Protego Horribilis! – odpowiedział na udany atak potężną tarczą, nie doznając żadnej szkody, następnie zainicjował własny atak, nie bacząc na odgłosy pozostałych starć. – Expelliarmus!
Zadziałał instynktownie, chcąc uniknąć sytuacji, w której osoba postronna doznaje krzywdy, ponieważ znalazła się zbyt blisko niego. Nie sposób było znaleźć odpowiednią chwilę, aby odpowiedzieć na jej pytanie. Przestał trzymać ją mocno przy swoim boku, zdecydował się stanąć przed nią, zakryć ją swoim ciałem, choć odgłos rozpryskującego się szkła kazał mu przypuszczać, że atak może nastąpić równie dobrze z innej strony, a trajektoria jasnego promienia kolejnego zaklęcia może nawet będzie miała swój początek gdzieś za jego plecami. Żadnej możliwości nie mógł wykluczyć, kiedy nie znał dokładnej liczby agresorów, a tłum wciąż nie przerzedził się wystarczająco, aby bez przeszkód ustalił pozycję wroga.
– Skup się, Moss – zażądał od niej stanowczo, póki kolejny czar nie pędził wprost na nich. – Widzisz gdzieś dla siebie bezpieczną kryjówkę? – nie chciał, aby oddalała się zbyt daleko, lecz pozostawał jednocześnie świadom tego, że to jego osoba była celem ataków, podczas gdy płomienie miały jedynie odciągnąć jego uwagę. Była drobna, mogła spróbować schować się za jakąś kolumną, wcisnąć się w jakiś kąt, skulić się i schować pod którąś z pustych ławek. Znikąd jeszcze nie padła czarnomagiczna inkantacja, ale również Hopkirk z innymi aurorami nie nadchodzili. Miał jeszcze czas zareagować, dlatego w pierwszej kolejności pomyślał o przypadkowych ofiarach, ich mentalnych ranach, gdy w powietrzu wciąż nie unosił się swąd ludzkiego ciała, choć niektóre osoby jeszcze trwały w swym zagubieniu w płomieniach. Dworcowy tłum jednak przepadł, fala desperacji w postaci morza pędzących ciał musiała się rozlać na inne perony lub na zewnątrz. – Nebula exstiguere – wymierzył różdżką wprost w ogień, na całe szczęście utrzymujący się w jednym stałym obszarze. Fioletowa chmura osiadła na części tego pożaru, lecz wtedy nastąpił nagły ciąg zdarzeń.
Nie miał szansy zareagować, kiedy jego magia pozostawała wciąż skupiona na jednym zaklęciu, dlatego te cudze uderzyło w niego z całą mocą. Nie mógł się bronić przed rozpoznanym czarem. Poczuł coś na wzór skręcających się trzewi w okolicy podbrzusza, lecz zdołał ustać, choć gardłowy jęk świadczący o boleści wydobył się spomiędzy jego warg. Tortura nie trwała jednak całą wieczność, zaklęcie minęło i pozostawiło go z jedynym jasnym przebłyskiem świadomości, że powinien cieszyć się z tego, że wciąż jest w jednym kawałku. Już wielu paskudztw zdołał doświadczyć w swoim życiu i musiał mieć wyjątkowo dużo szczęścia, że nigdy nie pożegnał się z żadną częścią ciała. Wiedział czym jest ból, dlatego nie trwał w oszołomieniu zbyt długo, bez problemu uniósł różdżkę i mógł wreszcie stanąć naprzeciwko zamachowca, który nie miał sposobności kryć się dalej pomiędzy innymi ludźmi, gdy tych zabrakło. – Petrificus Totalus! – kiedy wydał z siebie okrzyk i silny promień opuszczał jego różdżkę, usłyszał takie samo zawołanie. Wreszcie pojawiła się grupa aurorów, o której zebranie zapobiegawczo poprosił. Potem posłany przez niego czar odbił się od wystarczająco solidnej tarczy.
– RINEHEART, TY TCHÓRZU! – wściekły krzyk rozszedł się na wszystkie strony. – CRUCIO!
– Protego Horribilis! – odpowiedział na udany atak potężną tarczą, nie doznając żadnej szkody, następnie zainicjował własny atak, nie bacząc na odgłosy pozostałych starć. – Expelliarmus!
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
To była słuszna obrona, jedyna możliwa przemiana – ratunek. Mogłaby dalej wyć do księżyca i moczyć kostki w ulicznym błocie, zmarznięta, chora i głodna, pozostawiona sama sobie. Wybrała jednak drugą opcję, wykorzystała podarowany jej los, nauczyła się kroczyć jego ścieżkami, mówić w jego języku. Dziecko portu nie mogło drżeć przez byle warknięcie, nie mogło dawać się wodzić za nos pierwszemu lepszemu brutalowi, nie mogło jęczeć z byłe powodu. Pracowało dzielnie, przełykało codzienną niewygodę i właśnie tak zwyciężało. Pojedyncze osoby znające Annie i znające Philippę wiedziały, że to było dla niej dobre, że tego potrzebowała, bo w innym wypadku doszłoby do prywatnego kataklizmu. Wciąż powtarzała sobie, że jest lepsza, bardziej dumna, odważna i gotowa zmierzyć się z niewygodnym życiem, gotowa przeobrazić je w coś lepszego. Czy to nie działało? Czy to było złe? Nie lękała się sprzeciwić temu, kto wydawał się potężny i wszechmocny. Rineheart nie miał władzy, nie mógł decydować za nią i nie powinien też liczyć na to, że zgodzi się z nim zawsze, nawet gdy ewidentnie się mylił. Najwyraźniej jednak zamierzał iść w zaparte i próbować siłą i głośnym buczeniem zdusić jej niewielkie oblicze. Jeśli tak było, mylił się. Wcale nie była mała, jej słowa i działania przecież miały znaczenie. Nie musiała w kółko czarować go kłamstwami – co jeśli tym razem mówiła prawdę?
To wszystko manifestowała głośno i dobitnie, odpowiadając atakiem na jego atak. Podejrzewała, że mogliby skoczyć sobie do gardeł – i nie tylko – gdyby nie bezczelne wtargnięcie tajemniczych nieprzyjaciół. To nie było coś, z czym miała do czynienia na co dzień. Fruwająca groza rysowała łuki nad jej głową, wzburzony tłum szukał tej jedynej drogi ucieczki, ale Kieran się nie bał, nie uciekał przed nimi. Zamiast tego bohatersko zasłonił ją swoją piersią, tworząc niezniszczalne tarcze. Do Philippy nie od razu dotarło to, że znalazła się w rozpalonym piecu. Co gdyby go tutaj nie było? Zapewne tworzyłaby część tej ruchomej rzeki. Nawet gdyby miała w ręku różdżkę, za nic nie przywołałaby tak silnej linii obrony. Dziś, po kilku ciężkich treningach była tego pewna. Nie bez powodu Kieran spisywał się w roli aurora. Był zdolny. Szkoda tylko, że w parze z tymi zdolnościami nie szło opanowanie i humor. Beznamiętne próby zorientowania się w sytuacji przerwał jej jego głos. – Czekaj, jak… – zaczęła się już oburzać, ale szybko zamknęła buzię. Może słusznie. Wiedział przecież, co robić, jego moc mogła się im przeciwstawić, a ona… ona była bezużyteczna w walce z nieokreślonym wrogiem. – Coś wymyślę – odpowiedziała już trzeźwo.
Posłuchała. Philippa go posłuchała! Z boku to wyglądało jak dowcipna, fantazyjna scenka, ale faktycznie niedługo później chowała się w ciasnym, ciemniejszym przesmyku. Wykorzystała dobry moment, może nawet w chwili, gdy nieznajomy czarodziej skupiony był na zadawaniu bólu Kieranowi. Zagryzła usta, tłumiąc krzyk. Chłodny policzek wtulał się gdzieś nisko do dworcowej ściany. Widziała jednak wszystko. Przyjął cios, wciąż trzymał się na nogach i nie wyglądało na to, by miał zaraz paść. W hałasie niewiele łapała, śmiercionośne hasła wzniecały magię, dolatywały do niej w formie niezrozumiałych pomruków. Ze wszystkich sił pragnęła, aby ten koszmar się skończył. Nie chciała tkwić jak biedna mysz, wciśnięta w kąt, gdy parę kroków od niej toczyła się okrutna walka. Na śmierć i życie. Wolałaby mu pomóc, ale… nie mogła, a to było nie do zniesienia. Znów. Potem nastąpił wybuch, skuliła się jeszcze bardziej, kryjąc dłońmi uszy, cofając się jeszcze dalej. Naprawdę nie powinna tu przychodzić. Pieprzony Rineheart, oby tylko to przeżył, bo jeszcze nie zdążyła na niego nawrzeszczeć. Nie wymiga się! Możliwe, że zasłużył na parę wściekłych kopniaków, ale na pewno nie od tych durnowatych zbirów.
To wszystko manifestowała głośno i dobitnie, odpowiadając atakiem na jego atak. Podejrzewała, że mogliby skoczyć sobie do gardeł – i nie tylko – gdyby nie bezczelne wtargnięcie tajemniczych nieprzyjaciół. To nie było coś, z czym miała do czynienia na co dzień. Fruwająca groza rysowała łuki nad jej głową, wzburzony tłum szukał tej jedynej drogi ucieczki, ale Kieran się nie bał, nie uciekał przed nimi. Zamiast tego bohatersko zasłonił ją swoją piersią, tworząc niezniszczalne tarcze. Do Philippy nie od razu dotarło to, że znalazła się w rozpalonym piecu. Co gdyby go tutaj nie było? Zapewne tworzyłaby część tej ruchomej rzeki. Nawet gdyby miała w ręku różdżkę, za nic nie przywołałaby tak silnej linii obrony. Dziś, po kilku ciężkich treningach była tego pewna. Nie bez powodu Kieran spisywał się w roli aurora. Był zdolny. Szkoda tylko, że w parze z tymi zdolnościami nie szło opanowanie i humor. Beznamiętne próby zorientowania się w sytuacji przerwał jej jego głos. – Czekaj, jak… – zaczęła się już oburzać, ale szybko zamknęła buzię. Może słusznie. Wiedział przecież, co robić, jego moc mogła się im przeciwstawić, a ona… ona była bezużyteczna w walce z nieokreślonym wrogiem. – Coś wymyślę – odpowiedziała już trzeźwo.
Posłuchała. Philippa go posłuchała! Z boku to wyglądało jak dowcipna, fantazyjna scenka, ale faktycznie niedługo później chowała się w ciasnym, ciemniejszym przesmyku. Wykorzystała dobry moment, może nawet w chwili, gdy nieznajomy czarodziej skupiony był na zadawaniu bólu Kieranowi. Zagryzła usta, tłumiąc krzyk. Chłodny policzek wtulał się gdzieś nisko do dworcowej ściany. Widziała jednak wszystko. Przyjął cios, wciąż trzymał się na nogach i nie wyglądało na to, by miał zaraz paść. W hałasie niewiele łapała, śmiercionośne hasła wzniecały magię, dolatywały do niej w formie niezrozumiałych pomruków. Ze wszystkich sił pragnęła, aby ten koszmar się skończył. Nie chciała tkwić jak biedna mysz, wciśnięta w kąt, gdy parę kroków od niej toczyła się okrutna walka. Na śmierć i życie. Wolałaby mu pomóc, ale… nie mogła, a to było nie do zniesienia. Znów. Potem nastąpił wybuch, skuliła się jeszcze bardziej, kryjąc dłońmi uszy, cofając się jeszcze dalej. Naprawdę nie powinna tu przychodzić. Pieprzony Rineheart, oby tylko to przeżył, bo jeszcze nie zdążyła na niego nawrzeszczeć. Nie wymiga się! Możliwe, że zasłużył na parę wściekłych kopniaków, ale na pewno nie od tych durnowatych zbirów.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W duchu dziękował wszelkiej opatrzności za to, że czarownica po raz pierwszy w życiu nie próbowała się z nim spierać. Okoliczności nie sprzyjały wnoszeniu szeregu sprzeciwów, które nigdy nie jawiły mu się jako walka o integralność, to zawsze był zuchwały bunt oparty na ślepym uporze. Kierował nią rozsądek czy strach? To nie było ważne w obliczu tego, że usłuchała, nie poddając pod wątpliwość jego intencji czy słuszności samego żądania, dzięki czemu była odrobinę bezpieczniejsza. Niepokoiło go to, że nie mógł skupić na niej spojrzenia, aby zobaczyć w jakim kącie dworca się skryła, wówczas
poczyniłby wszelkie kroki, aby znaleźć się od jej kryjówki jak najdalej. Działo się jednak zbyt wiele, aby mógł pozwolić sobie na podobną troskę, mimo wszystko zbyt rozpraszającą. Część płomieni została ugaszona przez fioletową chmurę, zarazem ból wywołany zaklęciem Coli powoli przemijał. Atak nie zadał mu fizycznych ran, nie osłabił też znacząco, dzięki czemu mógł kontynuować walkę. Starcie trwało dalej, nabierało większej dynamiki, gdy pomiędzy walczącymi zmniejszyła się liczba postronnych świadków. Na pierwszy rzut oka tylko zaangażowane strony tkwiły wewnątrz dworca, Rineheart znał więc dokładne położenie przeciwnika. Znajdował się po drugiej stronie resztek pożaru, ciało oblókł w ciemną szatę i twarz skrył pod kapturem. Parszywa gnida, która przed chwilą rzuciła w jego stronę Cruciatusa, teraz wybroniła się przed kolejnym aurorskim zaklęciem. Wokół toczyły się też inne walki, jedna gdzieś z boku, kolejna z tyłu, za plecami Kierana. Nie wsłuchiwał się dokładnie w cudze wymiany zaklęć, pozostawał skupiony na jednym konkretnym celu, co zdecydował się rzucić jedno z zaklęć niewybaczalny. Zgnije w Azkabanie, innej możliwości nie było. Zgodnie ze swoim doświadczeniem zaczął stopniowo zmniejszać dystans dzielący go od zbrodniarza, gdy ten nie pozostawał tak odgrodzony płomieniami i ludźmi, jak wcześniej. Drań zapłaci za wszystko.
– Lamino! – wykrzyknął Rineheart, korzystając jeszcze z chwili przeciwnika, wciąż skupionego na obronie, gdy jego tarcza powoli zanikała po spełnieniu swojego zadania. Trzy ostrza zmaterializowały się w powietrzu i zaraz wbiły w ciało zamachowca. Odgłosy innych potyczek nie zagłuszyły krzyku wypełnionego boleścią i wściekłością. Kolejna inkantacja ze strony agresora wybrzmiała niczym ryknięcie zranionego zwierza.
– SECTUMSEMPRA!
Tym razem promień zaklęcia pomknął w bok, Rineheart nie musiał się przed nim bronić, dlatego odpowiedział na atak swoim własnym atakiem. – Petrificus Totalus! – jego głos wybrzmiał donośnie, stanowczo, a potężna wiązka zaraz trafiła prosto w przeciwnika. Kieran przyspieszył kroku, aby skorzystać z niedyspozycji przeciwnika i rzucić na niego werbalnie Esposas, a następnie odebrał mu różdżkę. – Leż, psidwaczy synie – warknął w jego stronę i pędem ruszył dalej, do kolejnej walki, musząc od razu uchylić się przed kolejnym zaklęciem, które zostało w niego wycelowane. Dopomógł dwóm aurorom spacyfikować drugiego przeciwnika, trzeci, który był w stanie rzucać Bombardami, został pokonany bez jego udziału przez Hopkirka i Attenberry’ego. Jeden bronił ich obu, drugi zaciekle atakował, doskonale uzupełniając swoje umiejętności defensywne i ofensywne
Rineheart nie był pewien, ile czasu to wszystko trwało, dla niego to była sekwencja chwil, a każda pędziła jeszcze szybciej. Dokonał szybkiego rozeznania pomiędzy swoimi ludźmi, jeden oberwał powierzchownie, drugi poważniej, ale urokami, w tym przez odrzut po jednej Bombardzie, lecz trzymał się na nogach o własnych siłach.
– Ranni do Munga, reszta zabiera się z podejrzanymi do Tower – nakazał stanowczo. – Hopkirk, poinformuj odpowiednie służby w Ministerstwie o tym syfie, trzeba to ogarnąć – zwrócił się jeszcze do starszego aurora, jego doświadczeniu ufając najbardziej. Nie czekał długo, aby jego podwładni dostosowali się do poleceń, szybko przenieśli się w odpowiednie miejsca z pomocą świstoklików lub teleportacji. Sam jednak zwlekał z opuszczeniem dworca, próbując powrócić do miejsca pierwotnego ataku. – Moss, jest bezpiecznie! – zakrzyknął głośno, wykonując ostatni krok. Potem zamarł, westchnął ciężko, potwornie zmęczony, docierając wreszcie w to miejsce, gdzie się rozdzielili. Udało mu się zauważyć ją w jednym z ciemnych zakątków, gdzie tkwiła w jednym kawałku. Cholernie mu ulżyło, tak bardzo, że zapomniał o złości, rozgoryczeniu, ale i o tym, że w pewnym momencie wcisnęła mu do wewnętrznej kieszeni płaszcza swoją różdżkę. – Wracaj prosto do domu, rozumiesz? – po wyartykułowaniu swojego żądania zniknął i tylko ciche pyknięcie po sobie pozostawił.
| z tematu
poczyniłby wszelkie kroki, aby znaleźć się od jej kryjówki jak najdalej. Działo się jednak zbyt wiele, aby mógł pozwolić sobie na podobną troskę, mimo wszystko zbyt rozpraszającą. Część płomieni została ugaszona przez fioletową chmurę, zarazem ból wywołany zaklęciem Coli powoli przemijał. Atak nie zadał mu fizycznych ran, nie osłabił też znacząco, dzięki czemu mógł kontynuować walkę. Starcie trwało dalej, nabierało większej dynamiki, gdy pomiędzy walczącymi zmniejszyła się liczba postronnych świadków. Na pierwszy rzut oka tylko zaangażowane strony tkwiły wewnątrz dworca, Rineheart znał więc dokładne położenie przeciwnika. Znajdował się po drugiej stronie resztek pożaru, ciało oblókł w ciemną szatę i twarz skrył pod kapturem. Parszywa gnida, która przed chwilą rzuciła w jego stronę Cruciatusa, teraz wybroniła się przed kolejnym aurorskim zaklęciem. Wokół toczyły się też inne walki, jedna gdzieś z boku, kolejna z tyłu, za plecami Kierana. Nie wsłuchiwał się dokładnie w cudze wymiany zaklęć, pozostawał skupiony na jednym konkretnym celu, co zdecydował się rzucić jedno z zaklęć niewybaczalny. Zgnije w Azkabanie, innej możliwości nie było. Zgodnie ze swoim doświadczeniem zaczął stopniowo zmniejszać dystans dzielący go od zbrodniarza, gdy ten nie pozostawał tak odgrodzony płomieniami i ludźmi, jak wcześniej. Drań zapłaci za wszystko.
– Lamino! – wykrzyknął Rineheart, korzystając jeszcze z chwili przeciwnika, wciąż skupionego na obronie, gdy jego tarcza powoli zanikała po spełnieniu swojego zadania. Trzy ostrza zmaterializowały się w powietrzu i zaraz wbiły w ciało zamachowca. Odgłosy innych potyczek nie zagłuszyły krzyku wypełnionego boleścią i wściekłością. Kolejna inkantacja ze strony agresora wybrzmiała niczym ryknięcie zranionego zwierza.
– SECTUMSEMPRA!
Tym razem promień zaklęcia pomknął w bok, Rineheart nie musiał się przed nim bronić, dlatego odpowiedział na atak swoim własnym atakiem. – Petrificus Totalus! – jego głos wybrzmiał donośnie, stanowczo, a potężna wiązka zaraz trafiła prosto w przeciwnika. Kieran przyspieszył kroku, aby skorzystać z niedyspozycji przeciwnika i rzucić na niego werbalnie Esposas, a następnie odebrał mu różdżkę. – Leż, psidwaczy synie – warknął w jego stronę i pędem ruszył dalej, do kolejnej walki, musząc od razu uchylić się przed kolejnym zaklęciem, które zostało w niego wycelowane. Dopomógł dwóm aurorom spacyfikować drugiego przeciwnika, trzeci, który był w stanie rzucać Bombardami, został pokonany bez jego udziału przez Hopkirka i Attenberry’ego. Jeden bronił ich obu, drugi zaciekle atakował, doskonale uzupełniając swoje umiejętności defensywne i ofensywne
Rineheart nie był pewien, ile czasu to wszystko trwało, dla niego to była sekwencja chwil, a każda pędziła jeszcze szybciej. Dokonał szybkiego rozeznania pomiędzy swoimi ludźmi, jeden oberwał powierzchownie, drugi poważniej, ale urokami, w tym przez odrzut po jednej Bombardzie, lecz trzymał się na nogach o własnych siłach.
– Ranni do Munga, reszta zabiera się z podejrzanymi do Tower – nakazał stanowczo. – Hopkirk, poinformuj odpowiednie służby w Ministerstwie o tym syfie, trzeba to ogarnąć – zwrócił się jeszcze do starszego aurora, jego doświadczeniu ufając najbardziej. Nie czekał długo, aby jego podwładni dostosowali się do poleceń, szybko przenieśli się w odpowiednie miejsca z pomocą świstoklików lub teleportacji. Sam jednak zwlekał z opuszczeniem dworca, próbując powrócić do miejsca pierwotnego ataku. – Moss, jest bezpiecznie! – zakrzyknął głośno, wykonując ostatni krok. Potem zamarł, westchnął ciężko, potwornie zmęczony, docierając wreszcie w to miejsce, gdzie się rozdzielili. Udało mu się zauważyć ją w jednym z ciemnych zakątków, gdzie tkwiła w jednym kawałku. Cholernie mu ulżyło, tak bardzo, że zapomniał o złości, rozgoryczeniu, ale i o tym, że w pewnym momencie wcisnęła mu do wewnętrznej kieszeni płaszcza swoją różdżkę. – Wracaj prosto do domu, rozumiesz? – po wyartykułowaniu swojego żądania zniknął i tylko ciche pyknięcie po sobie pozostawił.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Utknęła w środku ognia. Nieprzygotowana, zmrożona powiewem niespodziewanej agresji, przed którą nie potrafiła się bronić – w szoku, bez różdżki, wypełniona falą wściekłej emocji rozpalonej przez pewnego mężczyznę. Choć wiele nieszablonowych decyzji zdarzało jej się podejmować, to jednak nie była na tyle bezmyślna, by świadomie wystawiać się na torturę, by zmuszać go do bezsensowej obrony, kiedy przecież mogła umknąć, nim bolesna iskra przetnie jej skórę, nim otumani zmysły. Głupotą byłoby chowanie się za jego plecami (i tym samym znów uzależnianie od niego swojego bezpieczeństwa). Mogła podjąć próbę wydostania się z serca tej masakry, chociaż i to wymagało pewnego wysiłku. Tutaj nie była mu do niczego potrzebna, choć nie spodziewała się, że wodziłby nasączonym niepokojem spojrzeniem za jej drobną sylwetką. Czy jednak nie dało się przewidzieć, że ta bohatersko wypięta pierś nie objawia się tylko w fizycznych wygięciach, że tkwi w umyśle, że dawno już opętała jego duszę? Pieprzony heros.
Był silny. Musiała to przyznać. Nie potrzebowała obserwować, jak dzielnie zmagał się z bezczelnym nieprzyjacielem, ale mimo to zerkała w tamtym kierunku, jakby chciała kontrolować rozgrywająca się na środku dworca batalię, jakby mogła mu jakkolwiek dopomóc. Męczyła się zatrzaśnięta w osłoniętym przesmyku, choć tu żadne złe oczy nie mogły ugodzić jej swą mroczną mocą. Wszystkie podłe czary uderzały w aurorów. Wiedziała, że postąpiła słusznie, ale trudno było znów stać w roli bezbronnej. Zastanawiała się, czy gdyby nawet miała w ręku różdżkę, jej działania faktycznie mogłyby wesprzeć tych dobrych. Pewnie i tak odesłałby ją do suchego kąta, nie godząc się, by zrobiła… cokolwiek.
Zamknęła oczy, a kiedy otworzyła je ponownie, ucichły świdrujące przestrzeń holu czary. Obezwładniony przeciwnik uginał się w mocnym ucisku Rinehearta, a ten wydawał polecenia. Jego stanowczy głos zdawał się wciąż pozostawać w chaosie bitwy. Pomyślała, że właściwie to nie zna innego Kierana, nie zna tej miękkiej, wesołej wersji, a ta twardość nie jest czymś, co mogłoby ją zaskoczyć. Wyobrażała sobie, że adrenalina wciąż jeszcze nie opuszczała nikogo, komu jeszcze przed chwilą śmierć dreptała po piętach. Jej własne serce wariowało, nie mogąc usiedzieć w ciasnym kaftanie piersi, choć dochodziło do niej, że to już koniec, że już po wszystkim. Podnosiła się z podłogi, pod jej stopami łamało się szkło. Powoli prostowała zgięte w kolanach nogi, a chwilę później doleciało do niej wołanie aurora. Wyruszyła w jego stronę, chociaż on znalazł się przed nią zaskakująco szybko.
Przez chwilę patrzyła. Niewiadomym spojrzeniem obejmowała jego pokiereszowaną postać, jakby coś chciała… ale nie do końca była pewna co. Rzadko kiedy maskowała swoje motywacje. Zwykle po prostu robiła to, co chciała, patrzyła jak chciała i wszelkie emocje obnażała w sposób śmiały, wręcz ostentacyjny. Teraz jednak dusiła się resztkami oparów tego szoku. Jakby wciąż jeszcze słyszała odgłosy wojny. Zamrugała, a potem przetarła twarz. Odezwał się pierwszy, wybudzając ją z tego dziwnego odrętwienia. Wydał polecenie. Kazał, a to rozjuszyło jej niechętną do przyjmowania poleceń duszę. Otworzyła usta, aby tylko zaprotestować, aby skomentować to wszystko, co się właśnie wydarzyło, ale zdołał umknąć, zanim pierwsza głoska wysunęła się spomiędzy jej warg. Przeklęła, a potem kopnęła kawałek deski, celując dokładnie w to miejsce, w którym jeszcze dwie sekundy temu stał. Jakby automatycznie pomyślała, że właśnie tego nie zrobi, że na przekór jemu nie pójdzie prosto do domu.
Poszła. Zbyt zmęczona po ostatniej dobie, zbyt brudna, aby jeszcze dłużej kręcić się po mieście.
zt x2
Był silny. Musiała to przyznać. Nie potrzebowała obserwować, jak dzielnie zmagał się z bezczelnym nieprzyjacielem, ale mimo to zerkała w tamtym kierunku, jakby chciała kontrolować rozgrywająca się na środku dworca batalię, jakby mogła mu jakkolwiek dopomóc. Męczyła się zatrzaśnięta w osłoniętym przesmyku, choć tu żadne złe oczy nie mogły ugodzić jej swą mroczną mocą. Wszystkie podłe czary uderzały w aurorów. Wiedziała, że postąpiła słusznie, ale trudno było znów stać w roli bezbronnej. Zastanawiała się, czy gdyby nawet miała w ręku różdżkę, jej działania faktycznie mogłyby wesprzeć tych dobrych. Pewnie i tak odesłałby ją do suchego kąta, nie godząc się, by zrobiła… cokolwiek.
Zamknęła oczy, a kiedy otworzyła je ponownie, ucichły świdrujące przestrzeń holu czary. Obezwładniony przeciwnik uginał się w mocnym ucisku Rinehearta, a ten wydawał polecenia. Jego stanowczy głos zdawał się wciąż pozostawać w chaosie bitwy. Pomyślała, że właściwie to nie zna innego Kierana, nie zna tej miękkiej, wesołej wersji, a ta twardość nie jest czymś, co mogłoby ją zaskoczyć. Wyobrażała sobie, że adrenalina wciąż jeszcze nie opuszczała nikogo, komu jeszcze przed chwilą śmierć dreptała po piętach. Jej własne serce wariowało, nie mogąc usiedzieć w ciasnym kaftanie piersi, choć dochodziło do niej, że to już koniec, że już po wszystkim. Podnosiła się z podłogi, pod jej stopami łamało się szkło. Powoli prostowała zgięte w kolanach nogi, a chwilę później doleciało do niej wołanie aurora. Wyruszyła w jego stronę, chociaż on znalazł się przed nią zaskakująco szybko.
Przez chwilę patrzyła. Niewiadomym spojrzeniem obejmowała jego pokiereszowaną postać, jakby coś chciała… ale nie do końca była pewna co. Rzadko kiedy maskowała swoje motywacje. Zwykle po prostu robiła to, co chciała, patrzyła jak chciała i wszelkie emocje obnażała w sposób śmiały, wręcz ostentacyjny. Teraz jednak dusiła się resztkami oparów tego szoku. Jakby wciąż jeszcze słyszała odgłosy wojny. Zamrugała, a potem przetarła twarz. Odezwał się pierwszy, wybudzając ją z tego dziwnego odrętwienia. Wydał polecenie. Kazał, a to rozjuszyło jej niechętną do przyjmowania poleceń duszę. Otworzyła usta, aby tylko zaprotestować, aby skomentować to wszystko, co się właśnie wydarzyło, ale zdołał umknąć, zanim pierwsza głoska wysunęła się spomiędzy jej warg. Przeklęła, a potem kopnęła kawałek deski, celując dokładnie w to miejsce, w którym jeszcze dwie sekundy temu stał. Jakby automatycznie pomyślała, że właśnie tego nie zrobi, że na przekór jemu nie pójdzie prosto do domu.
Poszła. Zbyt zmęczona po ostatniej dobie, zbyt brudna, aby jeszcze dłużej kręcić się po mieście.
zt x2
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
[ 5.04.1957r. ]
Na stacji wiało pustką. No, może niezupełnie. Pracownicy, pasażerowie, odbierający, wszyscy mieli tu swoje miejsce. Zwykle jednak przypadało go drażniąco niewiele. Dzięki wszystkim, którym nie dość się spieszyło, dzięki handlarzom, kieszonkowcom, dzięki wszystkim, którzy po prostu nie potrafili znaleźć swojego pociągu, swojego wyjścia, czy po prostu swojego miejsca. Zaduch, rytm, podekscytowanie towarzyszące powitaniom i niepokój rozstań. Z tym wszystkim kojarzył się King’s Cross. Teraz wszystko to zdominował inny rodzaj napięcia. Pośpiech podszyty był lękiem, który nie miał w sobie już nic z przypuszczeń i niepewności poprzednich miesięcy. Nie było już miejsca na domysły, niebezpieczeństwo stało się zupełnie namacalne i aż nazbyt… konkretne. Nikt nie ociągał się z bagażami, nikt nie relacjonował przebiegu podróży. Peron pustoszał z każdą sekundą.
Ostatnie szarpnięcie i była wolna. Pociąg zatrzymał się na stacji. Niski obcas skórzanych trzewików uderzył o metalowy stopień i betonową przystań peronu. Sylwetka opatulona w lekki, karmazynowy płaszcz przez krótki moment zatrzymała się tuż przy krawędzi, by wreszcie przystąpić nieco dalej, ustępując miejsca kolejnym wysiadającym. O ile w ogóle tacy byli? Pociąg, podobnie jak stacja, wydawał jej się raczej opustoszały. W niczym to jej nie przeszkadzało, brak równie niezobowiązujących co nierokujących rozmów był w zasadzie miłą odmianą. Cisza, z wyłączeniem miarowego stukotu kół, przynosiła ukojenie.
Krok Elaine był swobodny i niespieszny; wyraz twarzy nie zdradzał wiele ponad umiarkowanym zainteresowaniem ewentualnymi zmianami, jakie zaszły od czasu, kiedy ostatnio znalazła się w tym miejscu. Nie była wcale wolna od lęku, nie była, może przede wszystkim, wolna od głodu wiedzy i doświadczenia na nowo życia tam, gdzie działy się sprawy wielkiej wagi. Na nic jednak zdałoby się jej trzymanie tego rodzaju uczuć na wierzchu; nie kiedy mogła jednocześnie pozwolić sobie, na przekór szalejącej wokół politycznej zawierusze, na przekór faktom upierać się przy stanowisku, że bezpośrednie zagrożenie nie tyczy się jej osobiście, że jest poza i właściwie ponad toczącą się wojną.
Spod przymkniętych powiek przesuwała wzrokiem po twarzach w swoim otoczeniu, nieznajomych, niezainteresowanych – faktycznie lub z rozsądku – jej osobą. Wreszcie jednak dostrzegła tą jedynie oczekiwaną. Zatrzymała się, obracając w stronę mężczyzny. Na bladej twarzy pojawił się delikatny uśmiech, któremu jednak nie udało się sięgnąć jej oczu. Ich spojrzenie pozostawało niezaangażowane, niemal senne.
Na stacji wiało pustką. No, może niezupełnie. Pracownicy, pasażerowie, odbierający, wszyscy mieli tu swoje miejsce. Zwykle jednak przypadało go drażniąco niewiele. Dzięki wszystkim, którym nie dość się spieszyło, dzięki handlarzom, kieszonkowcom, dzięki wszystkim, którzy po prostu nie potrafili znaleźć swojego pociągu, swojego wyjścia, czy po prostu swojego miejsca. Zaduch, rytm, podekscytowanie towarzyszące powitaniom i niepokój rozstań. Z tym wszystkim kojarzył się King’s Cross. Teraz wszystko to zdominował inny rodzaj napięcia. Pośpiech podszyty był lękiem, który nie miał w sobie już nic z przypuszczeń i niepewności poprzednich miesięcy. Nie było już miejsca na domysły, niebezpieczeństwo stało się zupełnie namacalne i aż nazbyt… konkretne. Nikt nie ociągał się z bagażami, nikt nie relacjonował przebiegu podróży. Peron pustoszał z każdą sekundą.
Ostatnie szarpnięcie i była wolna. Pociąg zatrzymał się na stacji. Niski obcas skórzanych trzewików uderzył o metalowy stopień i betonową przystań peronu. Sylwetka opatulona w lekki, karmazynowy płaszcz przez krótki moment zatrzymała się tuż przy krawędzi, by wreszcie przystąpić nieco dalej, ustępując miejsca kolejnym wysiadającym. O ile w ogóle tacy byli? Pociąg, podobnie jak stacja, wydawał jej się raczej opustoszały. W niczym to jej nie przeszkadzało, brak równie niezobowiązujących co nierokujących rozmów był w zasadzie miłą odmianą. Cisza, z wyłączeniem miarowego stukotu kół, przynosiła ukojenie.
Krok Elaine był swobodny i niespieszny; wyraz twarzy nie zdradzał wiele ponad umiarkowanym zainteresowaniem ewentualnymi zmianami, jakie zaszły od czasu, kiedy ostatnio znalazła się w tym miejscu. Nie była wcale wolna od lęku, nie była, może przede wszystkim, wolna od głodu wiedzy i doświadczenia na nowo życia tam, gdzie działy się sprawy wielkiej wagi. Na nic jednak zdałoby się jej trzymanie tego rodzaju uczuć na wierzchu; nie kiedy mogła jednocześnie pozwolić sobie, na przekór szalejącej wokół politycznej zawierusze, na przekór faktom upierać się przy stanowisku, że bezpośrednie zagrożenie nie tyczy się jej osobiście, że jest poza i właściwie ponad toczącą się wojną.
Spod przymkniętych powiek przesuwała wzrokiem po twarzach w swoim otoczeniu, nieznajomych, niezainteresowanych – faktycznie lub z rozsądku – jej osobą. Wreszcie jednak dostrzegła tą jedynie oczekiwaną. Zatrzymała się, obracając w stronę mężczyzny. Na bladej twarzy pojawił się delikatny uśmiech, któremu jednak nie udało się sięgnąć jej oczu. Ich spojrzenie pozostawało niezaangażowane, niemal senne.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Dworzec King Cross
Szybka odpowiedź