Flavien Arsene Lestrange
Nazwisko matki: Carrow
Miejsce zamieszkania: rodowa posiadłość na wyspie Wight
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: pomocnik dyrektora artystycznego magicznej opery należącej do rodu
Wzrost: 183 cm
Waga: 81 kg
Kolor włosów: jasny blond
Kolor oczu: niebieski
Znaki szczególne: malutkie, ledwie widoczne blizny na opuszkach palców.
11 cali, sztywna, brezylka, pióro gryfa, z rękojeścią pokrytą syrenimi łuskami
Slytherin
Wąż
Duch matki będący w szaleńczej furii, wyrywającej sobie włosy z głowy
Morską bryzą, liliami, olejnymi farbami i końską sierścią
Pełną rodzinę: już nie zmarłą matkę z ojcem, a tatę z macochą. Przed nimi stoi uśmiechająca się do mnie Evandra, która kładzie dłoń na ramię zdrowej oraz szczęśliwej Edith
Sztuką, z uprzywilejowaniem muzyki oraz malarstwa, ekonomią, magią umysłu oraz czarną magią
Zjednoczonym z Puddlemere
Pływam, jeżdżę na hipokampusach i aetonanach, uczę się szermierki
Muzyki klasycznej
Clement Chabernaud
Od zawsze uważał, że ludzki umysł jest największą potęgą. Nie czarna magia, nie stołek Ministra Magii, a właśnie siła mózgu. Magazynowanie wspomnień, snów oraz marzeń, czyli wszystko, co czyni człowiekiem; wszystkie informacje o nim samym, mogące być najpotężniejszą bronią w walce z istotą ludzką. Lord Odyseusz Lestrange, mój ojciec, nabył zdolność legilimencji, która szybko wyniosła go na szczyt kariery wziętego magipsychiatry. Szukał lekarstwa na rodzinne szaleństwo samemu będąc od niego wolnym. Długie lata poświęcił badaniom swoich pacjentów, włącznie z członkami rodziny; wydał kilka poczytnych ksiąg traktujących o problemach psychicznych niepoczytalnych czarodziejów, napisał kilkanaście artykułów do Horyzontów Zaklęć wytłuszczając wiele niuansów, które zdołał odczytać w umysłach poszkodowanych. Oczywiście nikomu nie chwalił się swoją umiejętnością, swoje zasługi całkowicie przypisując odpowiednio dobranym terapiom, opartym na doświadczeniu oraz niezawodnej intuicji medyka.
Wieść o małżeństwie z piękną lady Carrow, moją matką, skądinąd także krewną Lestrangów, przypadł na jego złoty wiek w dziedzinie uzdrowicielstwa. Nie spodziewał się, że moment założenia rodziny nadejdzie tak szybko, ale przyjął swoją powinność z godnością. Przywiązał się do swojej żony, choć życie z nią po jakimś czasie okazało się być dalekie od sielanki. Z początku wahania nastrojów oraz nasilające się gwałtowne reakcje zbywał milczeniem, jednak już wtedy wracając z pracy do domu bacznie obserwował chwiejną emocjonalnie czarownicę.
W tym samym czasie kobieta oznajmiła mu, że jest w ciąży. Ucieszył się, licząc oczywiście na spadkobiercę jego dokonań; pobożne życzenia magipsychiatry zostały wysłuchane: kwietniowego poranka na świat przyszedłem ja. Ojciec zawsze opowiadał mi, że temu wydarzeniu towarzyszyła wielka radość, a mój krzyk mieszał się z kojącym śpiewem rozradowanych syren. Dopiero po latach odkryłem jak wielką to było nieprawdą. Matka chorowała już wtedy na zaawansowaną schizofrenię, cudem nie robiąc mi w trakcie ciąży krzywdy. Podczas moich narodzin była przerażona, krzyczała, że jestem wampirem wzywającym swoich pobratymców na żer, że oni wybiją cały ich ród. Po krótkiej rekonwalescencji zamknięto ją w rodowej wieży spisując na straty.
Dla ojca była natomiast fascynującym obiektem badań. Urządzał jej testy psychologiczne oraz psychiatryczne, skrupulatnie notując w strzeżonym dzienniku każdą jej reakcję. Wiedział, że nie da mu więcej dzieci i że jej koniec jest bliski; wdzierał się więc do jej umysłu, zmieniał wspomnienia, wymazywał je, doprowadzając ostatecznie do skrajnego obłędu. Zmarła pewnej nocy samotnie w wieży, na atak serca. Na pogrzebie nie płakał nikt oprócz syren wyśpiewujących smutne ballady przy brzegu. Opinia społeczna jeszcze bardziej pokochała mojego ojca: męczennika, opiekującego się żoną do samego końca, wzorowego męża. Wydanie kolejnej książki o schizofrenii oraz pojawienie się jej na sklepowych półkach krótko po śmierci ukochanej małżonki było przecież tylko zbiegiem okoliczności.
Odkąd poznałem tę historię, myśl o duchu matki w trakcie ataku choroby stał się moim boginem. Wcześniej rodowe szaleństwo było jedynie odległą, mglistą ewentualnością, której nie dawałem wiary. A jednak ja też mogę być wariatem.
Zadziwiająco szybko wzorowy lord stanął na ślubnym kobiercu ponownie. Jako, że spłodził już męskiego potomka, mógł teraz pojąć za żonę piękną, młodą oraz nienagannie wychowaną wilę, w której zakochał się do szaleństwa. W dziewięć miesięcy po zaślubinach na świat przyszła ich pierwsza córka, moja młodsza siostra, Evandra. Kilka lat później doczekaliśmy się jeszcze Edith, ostatniej latorośli tej gałęzi rodu.
Bardzo szybko oznajmiłem rodzinie, że jestem czarodziejem. Miałem dwa lata i właśnie mazałem bez składu i ładu pulchnymi, brudnymi od olejnych farb rączkami po pergaminie. Chyba nie spodobało mi się moje dzieło, bo w ułamku sekund cała kolorowa twórczość znalazła się na antycznym suficie, szpecąc znajdujące się na nim od czasów średniowiecznych malowidła. Później zdarzało się, że kiedy przechodziłem obok instrumentów muzycznych, te na kilka chwil wygrywały okropną, nie do zniesienia kakofonię dźwięków. Zupełnie tego nie pamiętałem, ale ojciec lubił się mną chwalić. Przynajmniej do pewnego momentu.
Życie arystokratów to nie tylko sielanka, ale też ciężka praca. Od małego uczono mnie wszystkiego, od etykiety począwszy, na historii skończywszy. Sądziłem, że skoro matki praktycznie nie znałem, nie będzie ona nigdy obecna w moim życiu. Myliłem się. Bardzo szybko odezwała się we mnie miłość do aetonanów. Posiadałem również dryg do nie tylko utrzymania się w siodle, ale także jazdy konnej. Zaczęło się od nauki pod czujnym okiem instruktora, ale wraz z biegiem lat sam udawałem się na przejażdżki po Hampshire; pokochałem to nieporównywalne z niczym uczucie wolności, wiatr we włosach oraz trzepot skrzydeł wierzchowca. Woda była wspaniała, ale powietrze było równie cudowne. Od tamtej pory z chęcią wybierałem się z męskimi krewnymi na polowania oraz brałem udział w wyścigach pegazów.
Moją piętą achillesową okazała się być… sztuka. Obrazy wychodzące spod moich rąk były niczym innym jak odrażającymi bohomazami, a żaden istniejący na świecie instrument muzyczny nie podołał moim dłoniom. Nieważne, czy był to rodowy fortepian, zwykła trąbka czy nawet cymbałki; nic, kompletnie nic nie trzymało się normy. Moi nauczyciele bywali bliscy obłędu, kiedy próbowali mnie czegoś nauczyć. A ja się starałem, naprawdę się starałem. Widziałem, że ojciec nie patrzył na mnie z takim samym zadowoleniem jak wcześniej. Pracowałem więc jeszcze więcej chcąc poskromić sztukę.
Momentem przełomowym była chwila, kiedy bez ustanku maltretowałem klawisze salonowego fortepianu. Tak bardzo, że nabawiłem się palcach odcisków, później była ropa i krew. Zabrudziłem każdy jeden przycisk, pragnąc tylko tyle, by wreszcie wygrywana przeze mnie melodia okazała się być równie wybitna co talenty całych pokoleń naszej rodziny. Niestety, nie udało się. Macocha z troski o mnie zakazała mi wtedy dalszych ćwiczeń. Wpadłem więc na pomysł, by spełnić moją powinność w inny sposób. Z zapałem uczyłem się teorii, nazwisk wybitnych artystów, prosiłem o ciągłe wyjścia do galerii sztuki, do opery. Z podekscytowaniem słuchałem koncertów, podziwiałem cudze obrazy. Uwielbiałem patrzeć na Evandrę kiedy grała na harfie, z zadowoleniem wsłuchiwałem się w postępy Edith jakie robiła w grze na skrzypcach. Wyciągałem wnioski, będąc prymusem jeśli chodziło o wiedzę; zauważyłem, że dzięki temu rozczarowanie ojca trochę przycichło. I zamieniło się w milczące uznanie.
Jego kulminacją był rok 1943, kiedy miałem dziesięć lat. Rok przed otrzymaniem listu z Hogwartu, półtorej roku do rozpoczęcia nauki w tamtejszej placówce. Zaprosił mnie do swojego gabinetu ze słowami dotyczącymi konieczności rozmowy. Bałem się bardzo, w głowie zacząłem gorączkowo szukać swoich przewinień i ten moment właśnie wykorzystał mój ojciec. Pierwszy raz wdarł się do mojej głowy; to było jedno z najstraszniejszych uczuć, jakie miałem okazję poznać w moim krótkim życiu. Był niezadowolony, zupełnie, jakby spodziewał się, że dziesięciolatek zamknie przed nim swój umysł tak od razu, jakby nie istniało nic prostszego na świecie.
Powiedział mi wtedy wiele ważnych rzeczy, wyjaśnił niektóre sprawy, które wtedy wydawały mi się takie dorosłe. Obiecałem mu, że będę ćwiczyć. I ćwiczyliśmy, do czasu mojego wyjazdu i później w trakcie wakacji oraz przerw świątecznych; nie tylko oklumencji, także czarnej magii. Uważał, że powinienem znać przynajmniej jej podstawy jako szanujący się członek rodu Lestrange. Początkowo zacząłem od książek oraz teorii, ale później nadeszła praktyka w postaci manekinów i mniejszych zwierząt. To były ciężkie w chwile w moim życiu, długo nie było widać rezultatów. Dopiero po ukończeniu szkoły zdołałem na kilkanaście długich sekund zablokować ojcu dostęp do moich wspomnień, potrafiłem też użyć kilku czarnomagicznych zaklęć. Sprawiał wtedy wrażenie zadowolonego jak i rozczarowanego jednocześnie. Według niego uczyłem się zbyt wolno. Postanowił, że będę musiał znaleźć czas w dorosłym życiu na szlifowanie tej umiejętności. Muszę być godnym nazwiska, bronić sióstr przed wrogami, wyzbyć się emocji, strzec ich tajemnic, a może w przyszłości wydobywać je z innych; dokładnie to mi wtedy powiedział. Nie oponowałem.
Hogwart wydał mi się ponurym i przygnębiającym miejscem. Kojarzyłem go z wieżą, do której odsyłano niepoczytalnych członków rodziny. Tak samo smutny oraz ponury. Nie to co nasza jasna, pełna życia posiadłość. Tłum wszelakiej maści uczniów zalewał mnie zewsząd, a mimo to czułem się samotny. Nie nawiązałem znajomości ani w pociągu, ani przed Wielką Salą. Pogrążony we własnych myślach ledwie dostałem się do jej wnętrza. Doskonale wiedziałem, że Tiara przydziału wytypuje mnie do zajęcia miejsca przy stole Slytherinu i w istocie, nie pomyliłem się.
Pomimo niechlubnego pierwszego wrażenia, jakie wywarła na mnie placówka, kolejne lata w szkole upływały mi zadziwiająco lekko. Miałem naturalny talent do magii, świetnie radziłem sobie w zaklęciach defensywnych i ofensywnych, reszta powiedzmy, że nie wykraczała poza ramy szeroko pojętego wstydu. W listach, które pisała do mnie rodzina, jasno stało, że byli zadowoleni z moich postępów. Ojciec na bieżąco zalecał mi studiowanie ksiąg o magii umysłu (z oczywistych powodów naukę czarnej magii musiałem zawiesić), bym posiadł niezbędną teorię przed naszymi lekcjami. Macocha prosiła o niezaniedbywanie rodowych obowiązków nadal zgłębiając tajemnice sztuki. Posyłała mi czasem płyty gramofonowe, niekiedy różne powieści, a nawet tomiki poezji. Te ostatnie zainteresowały mnie na tyle, że sam zacząłem pisywać różne wiersze. Z początku nie szło mi to najlepiej, ale w końcu nabierałem wprawy. Nigdy nie osiągnąłem poziomu mistrzostwa, ale wszystkim dziewczętom, które je wysyłałem lub deklamowałem, wyraźnie się podobały. Nie było ważne, czy znały się choć krztynę na poezji, czy doceniały po prostu moje starania, ale udało mi się zyskać tym sposobem kilka znaczących znajomości.
Kiedy szedłem do trzeciej klasy, do Hogwartu przyjechała także Evandra. Byłem z niej niesamowicie dumny z powodu przybrania przez nią zieleni Slytherinu. Zbiegło to się zresztą z moim dołączeniem do Klubu Pojedynków, w którym pragnąłem ponadprogramowo szkolić się z zaklęć oraz obrony przed czarną magią. I tak zawsze wygospodarowywałem dość czasu, by zawsze móc dbać o swoją siostrę; była taka krucha oraz delikatna, że naturalnym odruchem była opieka nad nią. Wszystkich adoratorów gromiłem spojrzeniem, którego uczą w szkole dla nadopiekuńczych, starszych braci. Takie same (choć już w dużej mierze przećwiczone) miałem zarezerwowane dla zalotników Edith kiedy kończyłem naukę, a ona pojawiła się w szkole. W międzyczasie udało mi się pomagać przy organizacji szkolnego chóru; wykazywałem naturalny talent do przywództwa oraz chęci do zdobywania doświadczenia. To sprawiło, że na szóstym roku zostałem prefektem naczelnym. Zawsze byłem grzecznym uczniem; w przeciwieństwie do innych arystokratów nie brałem udziału w gnębieniu szlam czy niżej urodzonych czarodziejów. Traktowałem ich jak powietrze, mając ważniejsze rzeczy na głowie niż obmyślanie wymyślnych obelg lub sposobów na utarcie im nosa. Nie byłem typowym Ślizgonem, który łamie wszystkie regulaminy lub wymądrza się dla zasady, choć niestety jawił się we mnie pierwiastek tchórzostwa. Tylko dla najbliższych byłem skory na poświęcenia, w przeciwnym razie raczej wycofywałem się z konfliktów. Cyniczne poczucie humoru pozwalało mi zdobyć tych kilku bliższych znajomych, by nie spędzać czasu wolnego samotnie. Nie miałem go wiele, zwykle zajęty ambicjami swoimi oraz ojca, ale zawsze z chęcią udawałem się do Hogsmeade na kremowe piwo czy słodycze z Miodowego Królestwa.
Niestety lekkie życie trwało tylko do czasu kiedy zmarła Edith. Był to schyłek mojej edukacji w Hogwarcie. Kilka dziewcząt ze Slytherinu z jej rocznika znalazło ją zakrwawioną w łazience w lochach. Dotarłem tam najszybciej jak mogłem; nigdy nie zapomnę jej bladej twarzy, zakrwawionej sukienki oraz pustych oczu. Dopadła ją serpentyna, ta sama, która atakowała organizm Evandry. Boleśnie zbierała swoje żniwo. Ród był zrozpaczony. Myślałem wtedy, że także i ja oszaleję z tego smutku. To właśnie wtedy dotarły do mnie słowa ojca, rzucone przed paroma laty w jego gabinecie. Wyzbywanie się uczuć nagle nabrało realnego wymiaru. Wiedziałem już, że jeśli chcę być oparciem dla rodziny, to muszę sam wpierw stać się ich siłą oraz opoką. Nie mogłem uginać się pod każdą dosięgającą mnie tragedią. Edith chciałaby, bym był silny, tak jak ona była; gdyby nie to, że pokonał ją jej własny organizm.
Owutemy zdałem wtedy przyzwoicie, ale nie tak, jak mógłbym gdyby nie problemy osobiste. Pamiętam, że ojciec machnął na to wtedy ręką. Po raz pierwszy. To niesamowite, ale wiedział, że sobie poradzę. Ufał mi i zdawał sobie sprawę, że pielęgnowane przez lata ambicje wreszcie wydadzą najlepsze plony.
Po powrocie na wyspę Wight pracowałem jeszcze ciężej nad swoim umysłem, trudną sztuką czarnomagiczną oraz… wrażliwością. Nagle zacząłem robić większe postępy niż podczas dotychczasowej nauki. W tym samym czasie zadebiutowałem na moim pierwszym sabacie. Najbardziej żałowałem niemożności pochwalenia się artystycznymi zdolnościami; mogłem tylko bić brawo innym uczestnikom spotkania. Pomimo przekucia wad w zalety, okupionym ciężką pracą nad samym sobą, ta sprawa zawsze leżała w szeregu moich kompleksów. Niedługo się nad sobą rozckliwiałem, ojciec szybko wkręcił mnie w posadę pomocnika mego wuja, dyrektora artystycznego rodowej opery. Miałem talent do zarządzania, słuch do wychwycenia najlepszych gwiazd, zmysł organizacyjny. Myślę, że byłem sporą pomocą dla mojego krewnego, zadowolonego z instynktu i kreatywności swego bratanka. Nadal zresztą jestem.
Nie odstępowałem Evandry na krok, kiedy debiutowała na salonach; niestety groźne spojrzenie starczego brata nie działało na wszystkich mężczyzn. Wreszcie nadszedł ten dzień, w którym po raz pierwszy nie miałem nic do powiedzenia. Oddanie jej w ramiona bawidamka Tristana nie napawało mnie entuzjazmem, ale nie mogłem nic zrobić. Bezradnie patrzyłem jak przysięga mu wierność oraz układa swoje życie w nowej rodzinie. Bałem się, że z dala od rodzinnego domu nikt nie zajmie się nią należycie, że serpentyna dopadnie i ją, zostawiając macochę trwałej żałobie. Oboje nie wiedzieliśmy co kierowało ojcem kiedy oddawał jej rękę Rosierowi, ale nigdy nie odważyłem się o to zapytać. To on próbował wydobyć ze mnie wspomnienia oraz myśli na ten temat. Nieskutecznie, zamknąłem przed nim swój umysł na dobre.
W nagrodę zamierzał mi ofiarować rękę francuskiej półwili, rozrzedzając w ten sposób krew oraz zapobiegając przekazaniu potomstwu kolejnych chorób. Szaleństwo, serpentyna; to wszystko atakowało Lestrangów z każdej ze stron. Nie wiedziałem o jego planach, nadal pozostają one dla mnie tajemnicą. To dlatego, że ostatecznie do niczego nie doszło, z winy tej drugiej rodziny. Położyło to cień na relacje między oboma familiami, ale podobno kryzys wkrótce zażegnano kolejnym interesem, niedotyczącym już mojej osoby. Żyję niczego nieświadom, spełniając się zawodowo. Bryluję na przyjęciach zabawiając młode i mniej młode lady, wypatruję na horyzoncie obiecujących artystów. Bywam czasem na trybunach meczów Quidditcha, jeżdżę na hipokampusach i aetonanach, biorę udział w polowaniach i żyję pełnią życia; na tyle, na ile mogę.
Wyczarowując zaklęcie patronusa przypominam sobie moje dzieciństwo, szczery śmiech sióstr niosący się po korytarzach posiadłości, śpiew syren oraz obcowanie ze sztuką, czyli wszystko to, co daje mi prawdziwe szczęście i spełnienie.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 15 | +1 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 10 | +4 (różdżka) |
Czarna magia: | 10 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 5 | Brak |
Zwinność: | 10 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
język francuski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
historia magii | I | 2 |
kłamstwo | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
perswazja | II | 10 |
spostrzegawczość | I | 2 |
zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
odporność magiczna | I | 5 (0) |
ekonomia | II | 10 |
szlachecka etykieta | I | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
muzyka (wiedza) | III | 25 |
malarstwo (wiedza) | I | ½ |
literatura (wiedza) | I | ½ |
literatura (tworzenie poezji) | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
taniec balowy | I | ½ |
pływanie | I | ½ |
jeździectwo | II | 7 |
szermierka | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (brak) | - | 0 |
Reszta: 0 |
Różdżka, sowa, oklumencja
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Te pour cela préfère l’Impair.
Witamy wśród Morsów
Rodzina na myśl o nim może czuć jedynie dumę: bystry, światły, doskonale wychowany, pielęgnujący rodowe dziedzictwo w rodzinnej operze - proszę państwa, o to Flavien Lestrange!
[30.12.17] Zakup zaklęć ochronnych: Cave Inimicum, Bubonem, -0 PD
[07.08.18] Zdobyto podczas Festiwalu Lata: odłamek spadającej gwiazdy x3
[30.09.18] Wykonywanie zawodu (lipcosierpień), +50PD
[16.10.18] Wsiąkiewka (maj/czerwiec), +90 PD, +2 PB