Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Świstokliki
18.06-24.06.1956r. Rosja
AutorWiadomość
Ignotus Mulciber i Ramsey Mulciber w poszukiwaniu rodowego dziedzictwa.
opłacone
I show not your face but your heart's desire
Nie byłem nigdy w Rosji. Słyszałem o niej historie opowiadane przez ojca. O wielkich wojnach, jakie przetoczyły się przez ziemię moich przodków, o potężnych czarodziejach, którzy się stamtąd wywodzili, o niezwykłych magicznych potyczkach, jakie stoczono na wieżach Kremla i pustkowiach mroźnej Syberii. Znałem ją też, nawet lepiej, z opowieści matki. Jej cichy, spokojny głos jak pędzel malował w mojej dziecięcej wyobraźni pejzaże, których moje oczy nigdy nie widziały. Wracałem jednak w czasach dzieciństwa do śnieżnej krainy, w której krył się dziadek mróz z długą, siwą brodą lśniącą się od szronu, a olbrzymy kroczyły pomiędzy pokrytymi bielą sosnami. Kiedy dorosłem, to właśnie te obrazy widziałem jako pierwsze myśląc o Rosji. Kolorowe dachy Kremla, bezkresne stepy i lodowe pustkowia. W rzeczywistości jednak nie wiedziałem, czego mogę oczekiwać i czy powinienem oczekiwać czegokolwiek. Poznałem język, dźwięczny i miły dla ucha, miękki i ciepły, otulający człowieka jak koc w zimowy wieczór, który kojarzył mi się z opowiadanymi w dzieciństwie przez matkę baśniami. Bogato zdobiona książka z jaskrawo kolorowymi obrazkami zapisana cyrylicą była moim jedynym oknem na kraj przodków przez długie, długie lata. Siedząc w Tower, w zimnej i śmierdzącej celi planowałem tę wycieczkę wiele razy i na tysiące sposobów. Zawsze u mojego boku stał syn. Czasem dwóch. Graham i Vasyl. Jako dzieci. Przez blisko trzydzieści lat zamknięcia nie potrafiłem dopuścić do siebie myśli, że mój mały synek dorośnie, będzie starszy niż ja, kiedy zostałem zamknięty. Ukradziony czas bezpowrotnie przepadł, choć tak bardzo liczyłem na to, że się zatrzyma, że się cofnie i pozwoli mi przeżyć życie na nowo. Wyrwane gwałtem lata, w których nie mogłem być ojcem dla Grahama. W których odmówiono mi możliwości poznania Vasyla zanim było za późno. W których nie mogłem spotkać nigdy Ramseya. W których nie mogłem zapewnić synom tej jednej rzeczy, której potrzebowali, bo potrzebował jej każdy mały chłopiec - taty. Kiedy podróż doszła do skutku, stałem ramię w ramię z dorosłym mężczyzną, któremu oprócz krwi nie dałem nic. Moim synem. Nie byłem sentymentalny, nie rozpaczałem po Vasylu, nie opłakiwałem też Grahama zbyt długo. Tym, co czułem była złość. Wściekłość na tych, którzy odważyli się mnie rozdzielić z moimi chłopcami, bo to oni byli odpowiedzialni za ich śmierć, za wszystko, co spotkało ich w życiu, za każdą chwilę, w której ja cierpiałem. Ukojenie zawsze, zarówno w Tower jak i teraz, przynosiło mi myślenie o tym, co czeka ludzi, którzy mieli odwagę mi to zrobić. Wściekłość ukryta gdzieś pod maską opanowania i doświadczenia widocznego w zmarszczkach przecinających moją twarz coraz wyraźniejszą siatką była moim jedynym pożywieniem w więzieniu, tym, co pozwoliło mi się utrzymać przy życiu wtedy, kiedy wszyscy o mnie zapomnieli pewni, że zmarłem, zgniłem pochowany żywcem w zimnych murach.
Sporą część długiej podróży milczeliśmy. Najpierw statkiem z Anglii, do Francji, Niemiec, Polski i wreszcie na tereny Rosji. Świstoklikam i sieciami kominków najdalej jak się dało. Wymieniając tylko kilka słów przez całą podróż. Z Ramseyem dobrze się milczało. Panowała między nami cisza, która nie wymagała przerywania, by nie powodować skrępowania. Było w niej coś poniekąd spokojnego i kojącego. Świadomość bycia zrozumianym bez słów. Nie zastanawiałem się czy Ramsey po prostu urodził się tak podobny do mnie, czy może wychowanie przez Rosiera zrobiło swoje. Na nas obu miał wszak olbrzymi wpływ. Nie miało to jednak znaczenia, doskonale wiedziałem, że jest do mnie podobny, niekoniecznie z wyglądu, choć poza oczami można było dopatrzeć się w nas tych rys naszych przodków. Ale nie był identyczny. W pewien sposób wyczuwało się od niego aurę zagrożenia, która mnie nie otaczała nigdy. Był dużo bardziej niebezpieczny niż ja kiedykolwiek mogłem zostać. Miał w sobie bezwzględność i wyrachowanie, jakie nie często widywałem w życiu. Gdyby zechciał się przeciwko mnie zwrócić, nie łudziłem się, że miałbym z nim jakiekolwiek szanse. Nie miałem też całkowitej pewności, że nigdy i tak tego nie zrobi. Mogłem być jego ojcem, a on moim synem, krwią z mojej krwi, ale nigdy nie miałem zostać jego rodzicem. Pogodziłem się z tą myślą podświadomie dawno temu ubierając ją w słowa dopiero niedawno, gdy podczas bezsennych nocy miałem czas to przemyśleć i włożyć w ciasne ramy liter. Ramsey doskonale krył się przed światem pod płaszczem uroczego chłopca, jednocześnie skrywając w sobie niezmierzone wręcz okrucieństwo. Mogłem cieszyć się, że nie zostało skierowane przeciwko mnie, miałby do tego pełne prawo. Nie mnie też było dane wskazywać cele, na których miało się skupić. Był sprytniejszy ode mnie, ale gdyby nie spotkał Czarnego Pana, kto wie czy nie skończyłby równie źle. Podobny, ale groźniejszy, taki sam, ale bardziej okrutny, jak lustrzane odbicie, na zaśniedziałej nieco tafli - mroczniejszy. Był mężczyzną, który budził respekt i szacunek. Był moim synem, nawet jeśli dla niego znaczyć mogło niewiele. I cieszyłem się, że był tu ze mną. Nawet jeśli nie przyznałem tego nawet jednym słowem. Było to pewne uczucie ulgi i spokoju, bardzo bliskie mojej idei szczęścia. To było ciepłe uczucie, w przeciwieństwie do zimnego strachu, który towarzyszył mi podczas wysłuchiwania wyroku Wizegamontu.
- To tutaj - wreszcie. Dwa krótkie słowa po przejechaniu pół świata. Podróż przez Rosję, pomimo że była jednym krajem, trwała równie długo, co przemieszczanie się przez Europę. Ale oto byliśmy. Przed zawieją stworzoną przez zaklęcia naszych przodków, Mulciberów, którzy chowali się przed światem. Wciąż się utrzymywała. Trudno było powiedzieć czy czas ją osłabił, czy może wręcz przeciwnie. Wiało od niej chłodem tnącym policzki. A gdzieś w jej środku znajdować się miał dworek. Siedziba dawno upadłego rodu. Zawsze wstajemy - brzmiało to jakoś ironicznie. Zawsze, chyba że przysypie nas śnieg, który stworzyliśmy sami. Chyba że damy zakryć się kłopotom, które sami, w naszej pysze, naszej dumie ściągnęliśmy na własne głowy. Ale oto byliśmy, wygnani czy nie, Mulciberowie u progu domu. Nieugięci i wyprostowani, stojący na własnych nogach, o własnych siłach.
Postawiłem pierwszy krok w zawiei nie oglądając się na Ramseya. Wiedziałem, że teraz już się nie wycofa.
Sporą część długiej podróży milczeliśmy. Najpierw statkiem z Anglii, do Francji, Niemiec, Polski i wreszcie na tereny Rosji. Świstoklikam i sieciami kominków najdalej jak się dało. Wymieniając tylko kilka słów przez całą podróż. Z Ramseyem dobrze się milczało. Panowała między nami cisza, która nie wymagała przerywania, by nie powodować skrępowania. Było w niej coś poniekąd spokojnego i kojącego. Świadomość bycia zrozumianym bez słów. Nie zastanawiałem się czy Ramsey po prostu urodził się tak podobny do mnie, czy może wychowanie przez Rosiera zrobiło swoje. Na nas obu miał wszak olbrzymi wpływ. Nie miało to jednak znaczenia, doskonale wiedziałem, że jest do mnie podobny, niekoniecznie z wyglądu, choć poza oczami można było dopatrzeć się w nas tych rys naszych przodków. Ale nie był identyczny. W pewien sposób wyczuwało się od niego aurę zagrożenia, która mnie nie otaczała nigdy. Był dużo bardziej niebezpieczny niż ja kiedykolwiek mogłem zostać. Miał w sobie bezwzględność i wyrachowanie, jakie nie często widywałem w życiu. Gdyby zechciał się przeciwko mnie zwrócić, nie łudziłem się, że miałbym z nim jakiekolwiek szanse. Nie miałem też całkowitej pewności, że nigdy i tak tego nie zrobi. Mogłem być jego ojcem, a on moim synem, krwią z mojej krwi, ale nigdy nie miałem zostać jego rodzicem. Pogodziłem się z tą myślą podświadomie dawno temu ubierając ją w słowa dopiero niedawno, gdy podczas bezsennych nocy miałem czas to przemyśleć i włożyć w ciasne ramy liter. Ramsey doskonale krył się przed światem pod płaszczem uroczego chłopca, jednocześnie skrywając w sobie niezmierzone wręcz okrucieństwo. Mogłem cieszyć się, że nie zostało skierowane przeciwko mnie, miałby do tego pełne prawo. Nie mnie też było dane wskazywać cele, na których miało się skupić. Był sprytniejszy ode mnie, ale gdyby nie spotkał Czarnego Pana, kto wie czy nie skończyłby równie źle. Podobny, ale groźniejszy, taki sam, ale bardziej okrutny, jak lustrzane odbicie, na zaśniedziałej nieco tafli - mroczniejszy. Był mężczyzną, który budził respekt i szacunek. Był moim synem, nawet jeśli dla niego znaczyć mogło niewiele. I cieszyłem się, że był tu ze mną. Nawet jeśli nie przyznałem tego nawet jednym słowem. Było to pewne uczucie ulgi i spokoju, bardzo bliskie mojej idei szczęścia. To było ciepłe uczucie, w przeciwieństwie do zimnego strachu, który towarzyszył mi podczas wysłuchiwania wyroku Wizegamontu.
- To tutaj - wreszcie. Dwa krótkie słowa po przejechaniu pół świata. Podróż przez Rosję, pomimo że była jednym krajem, trwała równie długo, co przemieszczanie się przez Europę. Ale oto byliśmy. Przed zawieją stworzoną przez zaklęcia naszych przodków, Mulciberów, którzy chowali się przed światem. Wciąż się utrzymywała. Trudno było powiedzieć czy czas ją osłabił, czy może wręcz przeciwnie. Wiało od niej chłodem tnącym policzki. A gdzieś w jej środku znajdować się miał dworek. Siedziba dawno upadłego rodu. Zawsze wstajemy - brzmiało to jakoś ironicznie. Zawsze, chyba że przysypie nas śnieg, który stworzyliśmy sami. Chyba że damy zakryć się kłopotom, które sami, w naszej pysze, naszej dumie ściągnęliśmy na własne głowy. Ale oto byliśmy, wygnani czy nie, Mulciberowie u progu domu. Nieugięci i wyprostowani, stojący na własnych nogach, o własnych siłach.
Postawiłem pierwszy krok w zawiei nie oglądając się na Ramseya. Wiedziałem, że teraz już się nie wycofa.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Miał szesnaście lat, kiedy wśród wydechów pachnących whisky usłyszał kilka słów prawdy wydostających się z ust podburzonego Rosiera. Tego wieczora przyniósł mu dzbany alkoholu, polewał mu usłużnie, jeszcze nim dobrze wykończył zawartość szklanki. Żądał, by wreszcie pozwolił mu przejrzeć na oczy, by wyjawił prawdę o matce, o której niewiele wiedział, a która śniła mu się nocami, gdy był jeszcze dzieckiem. Wyobrażał sobie jej ciemnokasztanowe włosy, białą jak płatki śniegu cerę, jasne jak wiosenne niebo oczy. Musiała być piękna. Nie wiedział dlaczego wtedy tak myślał — czy łatwiej mu było znieść świadomość, że była nikim, że nie dała mu niczego poza pierwszym oddechem, a może zwyczajnie jak każde dziecko, przynajmniej w swej wyobraźni chcące mieć matkę, posiadającą coś więcej niż biologiczny tytuł. Chciał się od Rosiera dowiedzieć, po kim odziedziczył dar, dlaczego widzi rzeczy, które się jeszcze nie zdarzyły i kim jest chłopiec ze szkoły, który wydawał mu się od początku tak bliski i tak obcy jednocześnie. Chłopiec, który mu się objawiał, gdy zamykał oczy i nieprzytomnie upadał na ziemię. Ten Mulciber. To nazwisko nie dawało mu spokoju, krążyło po świadomości, wydzierało się wewnątrz niego, jakby było istotne, jeszcze wtedy, gdy uważał je w świecie arystokratów za nic nieznaczące. Przebywał w towarzystwie Grahama coraz częściej, wypytywał go o przodków, o dziedzictwo. O ojca. To od niego dowiedział się, że go stracił — tkwił w więzieniu; o tym, że matka ponownie wyszła za mąż, urodziła córeczkę. Miał siostrę, której nie mógł zdzierżyć. Wypytywał go o historię rodziny, o połączenia, nie mając w tym żadnego konkretnego celu — chciał wiedzieć jak najwięcej. Kiedy prawda spadła na jego chude ramiona, zawalił się pod jej ciężarem, sądząc, że nie był na nią gotowy. Ale to nieprawda. Zawsze był gotowy, by przyjąć rodowe dziedzictwo, marną spuściznę Mulciberów, wśród których było rosyjskie nazwisko, dewiza i manuskrypty spisane cyrylicą, które gromadził Graham odkąd tylko stał się pełnoletni. To był jego spadek — po tym wszystkim otrzymał po nim skrzynię dokumentów, które gromadził w trakcie swoich wypraw.
To tkwiło w nim od zawsze, lecz dojrzewał do tego powoli. Musiało minąć czternaście lat, by jego noga wreszcie stanęła na rosyjskiej ziemi, ziemi przodków. Prowadzony przez ojca, który całe jego życie przesiedział w więzieniu, nie wiedząc nawet o jego istnieniu. Był pewien, że zabrał go tu z poczucia winy, że jeśli posiadał w sobie jeszcze jakiekolwiek emocje po śmierci Vasyla, dręczyła go świadomość czasu, jaki upłynął, a którego sobie nie zwrócą. Taka była rola ojca. Powinien przekazać synowi wszystkie wartości, zakorzenić w nim lojalność do tradycji i poczucie tożsamości. Ignotus zawiódł na tym polu, nie będąc tego ani świadomym, ani winnym. Jego zadanie wypełnił ktoś inny. Na wychowywanie Ramseya było już za późno, nie mógł zapełnić luk, które powstały w obcym domu, głęboko w jego psychice. Czy patrząc na niego, był zadowolony z tego, co widział, choć nie przyłożył do tego swojej ręki? On sam patrzył na Ignotusa często, kiedy nie patrzył i nawet wtedy, gdy orientował się, że jest obserwowany. Przyglądał się wnikliwie jego zmarszczkom, ukradkiem doszukując się w jego twarzy podobieństw do Grahama. Gdyby miał szansę się zestarzeć byłby do niego o wiele bardziej podobny niż on sam. Tylko charakter nie ten - osobowość, jakby wymknęła się spod kontroli, ukształtowana przez matkę i ojczyma, który może i nie raz podniósł na niego rękę. Czy Dolohov śmiał uderzyć Mulcibera?
— Moja matka — odezwał się, przełamując ciszę, po raz pierwszy od wielu lat podejmując dawno zakopany temat. — Była ładna?
Wewnętrznie odczuwane podekscytowanie wyprawą nie skaziło obojętnego wyrazu twarzy, który przez większość czasu na niej gościł. Ale cisza mu nie przeszkadzała. To w niej najlepiej się myślało, to jej brzmienie lubił ze wszystkiego najbardziej. W niej nie musiał udawać, kłamać, grać, igrać z losem. Po prostu w niej trwał, a jego ojciec zdawał się współdzielić tę chwilę w podobny sposób. Docierali razem do celu, nie wiedząc, co zastaną, nie mając wielkich oczekiwań wobec tego, co ujrzą. Czekało ich coś nowego. Mieli wspólnie odkopać zgliszcza przeszłości, dawnych dziejów i historii, która na tych surowych ziemiach się rozgrywała. Jasność otaczającej ich bieli zdumiała go na tyle, by zmrużyć oczy, nim nie przywykną do odbijającego się od szronu światła. Ojciec szedł przodem, tym razem się nie wyrywał, pozwalając mu czynić honory i rozdziewiczać ziemie przodków. Nie był pewien, jaki stosunek miał do tego wszystkiego — obecność Ignotusa dawała mu wrażenie kompletności namalowanego rodzinnego obrazka, na tle śnieżnych pustkowi. Zupełnie jak w dziecięcych wyobrażeniach o czymś, co inni nazywali domem, a co dla niego było tylko miejscem zamieszkania. Tu, przy nim, czuł to w mroźnym, świeżym powietrzu.
— Widziałem to już kiedyś— odezwał się tuż po nim, rozglądając dookoła. W jednej z wizji, bardzo starych, nie pamiętał nawet szczegółów — przemierzał przez podobną zawieję. Twarz, którą szczypał mróz zastawił dłonią; drobinki lodu nie tylko siekały policzki, lecz i wpadały do oczu, które wciąż nie mogły przywyknąć do mroźnej i przerażającej aury; tak odmiennej do londyńskiej w czasach największych śnieżyc.
W uszach dudnił wiatr, świszczał też, gdy obracał głowę na Ignotusa, któremu przyjrzał się nim ruszył w zamieć. Jego poprzednie słowa mógł porwać ze sobą w dal, gdzie nikt nigdy ich nie usłyszy. Byli na miejscu. To tutaj, zwiastowało koniec podróży, lecz nie drogi, jaką mieli podczas tego tygodnia przeżyć. Nie zwlekając zbyt długo, ruszył śladami ojca, krok w krok, po stopniowo rosnącym śnieżnym płaszczu, który przykrywał trawy i ścieżki. Syberia. Równie zimna i okrutna, co oni. Pasowała do Ignotusa. Jego wzrok spod oszronionych gęstych brwi spoglądał gdzieś dalej, za horyzont. Był przenikliwy i mądry, naznaczony doświadczeniami, których on szybko nie zdobędzie i czasem, który został mu odebrany, zatrzymując go w miejscu na długo. Pomimo wielkiego zimna, które w nich uderzyło, wydawał się niezłomny. Lata spędzone w o wiele gorszych warunkach niż te, zahartowały go. Tak wyglądał. Jakby ta zamieć nie robiła na nim wrażenia, jakby już o niej słyszał i wcale się jej nie obawiał. Miał grubą skórę, niczym niedźwiedź, który potrafi przetrwać najsroższą zimę. Wybudził się z zimowego snu po trzydziestu latach, by dotrzeć do domu i odzyskać te ziemie.
Droga przez zwieję i śnieg, który dość szybko urósł na wysokość kolan przeciągała się, lecz nie zatrzymywali się ani na chwilę. Grube szaty, podbijane miękką skórą płaszcze z obszytymi kołnierzami chroniły ich przed wiatrem, lecz nie przed uciekającym czasem. Słońca nie było widać, lecz kierunek światła się zmieniał, dość szybko opadał, niczym balon, który gwałtownie tracił powietrze, lecąc w stronę linii horyzontu. Aż wreszcie, gdzieś w oddali zamajaczył kontur kamiennego dworku.
To tkwiło w nim od zawsze, lecz dojrzewał do tego powoli. Musiało minąć czternaście lat, by jego noga wreszcie stanęła na rosyjskiej ziemi, ziemi przodków. Prowadzony przez ojca, który całe jego życie przesiedział w więzieniu, nie wiedząc nawet o jego istnieniu. Był pewien, że zabrał go tu z poczucia winy, że jeśli posiadał w sobie jeszcze jakiekolwiek emocje po śmierci Vasyla, dręczyła go świadomość czasu, jaki upłynął, a którego sobie nie zwrócą. Taka była rola ojca. Powinien przekazać synowi wszystkie wartości, zakorzenić w nim lojalność do tradycji i poczucie tożsamości. Ignotus zawiódł na tym polu, nie będąc tego ani świadomym, ani winnym. Jego zadanie wypełnił ktoś inny. Na wychowywanie Ramseya było już za późno, nie mógł zapełnić luk, które powstały w obcym domu, głęboko w jego psychice. Czy patrząc na niego, był zadowolony z tego, co widział, choć nie przyłożył do tego swojej ręki? On sam patrzył na Ignotusa często, kiedy nie patrzył i nawet wtedy, gdy orientował się, że jest obserwowany. Przyglądał się wnikliwie jego zmarszczkom, ukradkiem doszukując się w jego twarzy podobieństw do Grahama. Gdyby miał szansę się zestarzeć byłby do niego o wiele bardziej podobny niż on sam. Tylko charakter nie ten - osobowość, jakby wymknęła się spod kontroli, ukształtowana przez matkę i ojczyma, który może i nie raz podniósł na niego rękę. Czy Dolohov śmiał uderzyć Mulcibera?
— Moja matka — odezwał się, przełamując ciszę, po raz pierwszy od wielu lat podejmując dawno zakopany temat. — Była ładna?
Wewnętrznie odczuwane podekscytowanie wyprawą nie skaziło obojętnego wyrazu twarzy, który przez większość czasu na niej gościł. Ale cisza mu nie przeszkadzała. To w niej najlepiej się myślało, to jej brzmienie lubił ze wszystkiego najbardziej. W niej nie musiał udawać, kłamać, grać, igrać z losem. Po prostu w niej trwał, a jego ojciec zdawał się współdzielić tę chwilę w podobny sposób. Docierali razem do celu, nie wiedząc, co zastaną, nie mając wielkich oczekiwań wobec tego, co ujrzą. Czekało ich coś nowego. Mieli wspólnie odkopać zgliszcza przeszłości, dawnych dziejów i historii, która na tych surowych ziemiach się rozgrywała. Jasność otaczającej ich bieli zdumiała go na tyle, by zmrużyć oczy, nim nie przywykną do odbijającego się od szronu światła. Ojciec szedł przodem, tym razem się nie wyrywał, pozwalając mu czynić honory i rozdziewiczać ziemie przodków. Nie był pewien, jaki stosunek miał do tego wszystkiego — obecność Ignotusa dawała mu wrażenie kompletności namalowanego rodzinnego obrazka, na tle śnieżnych pustkowi. Zupełnie jak w dziecięcych wyobrażeniach o czymś, co inni nazywali domem, a co dla niego było tylko miejscem zamieszkania. Tu, przy nim, czuł to w mroźnym, świeżym powietrzu.
— Widziałem to już kiedyś— odezwał się tuż po nim, rozglądając dookoła. W jednej z wizji, bardzo starych, nie pamiętał nawet szczegółów — przemierzał przez podobną zawieję. Twarz, którą szczypał mróz zastawił dłonią; drobinki lodu nie tylko siekały policzki, lecz i wpadały do oczu, które wciąż nie mogły przywyknąć do mroźnej i przerażającej aury; tak odmiennej do londyńskiej w czasach największych śnieżyc.
W uszach dudnił wiatr, świszczał też, gdy obracał głowę na Ignotusa, któremu przyjrzał się nim ruszył w zamieć. Jego poprzednie słowa mógł porwać ze sobą w dal, gdzie nikt nigdy ich nie usłyszy. Byli na miejscu. To tutaj, zwiastowało koniec podróży, lecz nie drogi, jaką mieli podczas tego tygodnia przeżyć. Nie zwlekając zbyt długo, ruszył śladami ojca, krok w krok, po stopniowo rosnącym śnieżnym płaszczu, który przykrywał trawy i ścieżki. Syberia. Równie zimna i okrutna, co oni. Pasowała do Ignotusa. Jego wzrok spod oszronionych gęstych brwi spoglądał gdzieś dalej, za horyzont. Był przenikliwy i mądry, naznaczony doświadczeniami, których on szybko nie zdobędzie i czasem, który został mu odebrany, zatrzymując go w miejscu na długo. Pomimo wielkiego zimna, które w nich uderzyło, wydawał się niezłomny. Lata spędzone w o wiele gorszych warunkach niż te, zahartowały go. Tak wyglądał. Jakby ta zamieć nie robiła na nim wrażenia, jakby już o niej słyszał i wcale się jej nie obawiał. Miał grubą skórę, niczym niedźwiedź, który potrafi przetrwać najsroższą zimę. Wybudził się z zimowego snu po trzydziestu latach, by dotrzeć do domu i odzyskać te ziemie.
Droga przez zwieję i śnieg, który dość szybko urósł na wysokość kolan przeciągała się, lecz nie zatrzymywali się ani na chwilę. Grube szaty, podbijane miękką skórą płaszcze z obszytymi kołnierzami chroniły ich przed wiatrem, lecz nie przed uciekającym czasem. Słońca nie było widać, lecz kierunek światła się zmieniał, dość szybko opadał, niczym balon, który gwałtownie tracił powietrze, lecąc w stronę linii horyzontu. Aż wreszcie, gdzieś w oddali zamajaczył kontur kamiennego dworku.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Była piękna. O ciemnych włosach i szarych oczach. Kolorem przypominały te, którymi na świat patrzył i Ramsey, i Graham. Delikatna, filigranowa wręcz, z zamyślonym wzrokiem przeglądała się w lustrze zapewne rozmyślając zaprzepaszczone na zawsze życie. Potrafił się ładnie uśmiechać. Nigdy do mnie, ale czasem widywałem ją, gdy nachylając się nad kołyską naszego syna zapominała przez chwilę, kto był jego ojcem. Blada, z czerwonymi, pełnymi ustami. Chłodna, oziębła i wyniosła. Przypominała czasem ducha, który uciekł z Cheshire i tylko czeka aż będzie mógł powrócić. Lubiła muzykę. Potrafiła grać na klawesynie. Czasem myślała, że nie słyszę jak do niego siadała w środku nocy. A może wręcz liczyła na to, że mnie nim obudzi. Zawsze kiedy ja grałem, wychodziła. Choć poza Gahamem była to jedyna rzecz, jaką mieliśmy wspólną. Niszczyła moje rysunki, rozlewała sok dyniowy na nuty, odzywała się do mnie jedynie półsłówkami albo krzykiem. Nigdy nie odważyła się podnieść na mnie różdżki. Nie kierował nią szacunek czy życzliwość, a jedynie strach. Czasem mówiła przez sen, byłem potworem z jej senny mar, straszniejszym niż zdołałbym być w rzeczywistości. Ale to pozwalało jej mnie nienawidzić. A ja nigdy nie wyprowadziłem jej z błędu, bo w gruncie rzeczy odpowiadał mi strach, który tlił się gdzieś za jej obojętnością i obrzydzeniem. Dodawał jej uroku. I popychał do desperackich czynów, których ofiarą stał się Ramsey. Była zapatrzona w swoją nienawiść, bo postanowiła widzieć we mnie symbol swoich wszystkich utraconych szans i na zawsze zamkniętego już życia, do którego przywykła. Nie mieliśmy w domu elfa, nie mieliśmy wielkich salonów, komnat z olbrzymimi oknami, fioletowych poduszek na każdym meblu, kryształowych żyrandoli i największych dzieł sztuki. Nie mieliśmy luksusów, które nauczyła się kochać, od których całkowicie się uzależniła. Pranie ubrań, wstawanie do płaczącego dziecka, gotowanie obiadu, wszystko ją przerastało. I choć to nie ja skazałem ją na życie ze mną, to mnie najłatwiej było obwinić. Z perspektywy czasu potrafiłem zrozumieć jej nienawiść. Nie mogłem jedynie wybaczyć, do czego ją doprowadziła.
- Tak - odparłem krótko widząc ją oczyma wyobraźni w białej, ślubnej sukni, gdy naiwnie wierzyłem jeszcze, że będziemy potrafili się pokochać. - Macie podobne oczy - bo nie identyczne. W jej oczach też tkwiło ukryte niebezpieczeństwo, skrywane okrucieństwo, ale nigdy nie dorównywało temu, które czaiło się w źrenicach Ramseya, choć również potrafiła sycić się cierpieniem. Ból innych zagłuszał pewnie ten, który ściągnęła na siebie sama. Nigdy nie zapytałem czy to była miłość, naiwna wiara, że nikt się nie dowie, czy może przebłysk głupiego buntu. Ona też nigdy nie zapytała, czemu, choć w przeciwieństwie do niej miałem wybór, nie powiedziałem nie, gdy postawiono nas na ślubnym kobiercu. W gruncie rzeczy nie znaliśmy się ani trochę. Byliśmy najgorszym przykładem małżeństwa, jakie można sobie było wyobrazić. Połączeni kilkoma niezobowiązującymi słowami przysięgi, a podzieleni nienawiścią, niechęcią, żalem i pretensjami. To nigdy nie kończy się dobrze i w naszym przypadku nie było inaczej.
- Była drobna, delikatna, o czarnych włosach i bladej cerze. W tej śnieżycy mogłaby wyglądać jak królowa śniegu - ale nigdy nie miała okazji ani chęci nią zostać. Lód pokrywający jej serce przeznaczony był tylko dla mnie, a ja odpowiedziałem jej pięknym za nadobne, szczęścia szukając z daleka od niej. - Nie pytaj proszę, kim jest. Nie znam jej - nie była to kwestia wyparcia, całkowitego odrzucenia. Naprawdę nie wiedziałem o niej nic, co mógłbym powiedzieć Ramseyowi. Może i był dorosłym człowiekiem, mężczyzną wychowanym bez matki. Nie czułem się jednak odpowiednią osobą, która miałaby szargać jej obraz w jego oczach. Mógł to zrobić sam, dowiedzieć się o niej wszystkiego, może nawet poznać ją osobiście. Była jego matką, a toczenie bojów o serce syna, który dawno rodzicielskiej miłości już nie potrzebował uważałem za poniżej mojej i jego godności. O Seraphinie mogłem mieć gorsze zdanie, ale nie zamierzałem równać do jej poziomu. Nikt nie upada tak nisko, by oddać swoje dziecko obcemu człowiekowi tylko po to, by zrobić komuś na złość, zagrać mu na nosie dla chwilowej satysfakcji. Nie mogłem gardzić nią już bardziej.
Przedzieraliśmy się przez zawieję, w której niejeden stracił życie. Wyczarowany mróz kąsał policzki równie mocno, co ten prawdziwy, a zimny wiatr przenikał przez grube warstwy futer, które mieliśmy na siebie naciągnięte. Panując cisza była pewnym uproszczeniem, wiatr bowiem gwizdał na tyle głośno, bym i tak miał problemy ze zrozumieniem słów Ramseya, o ile w ogóle by do mnie dotarły. W myślach kołatały mi się jedynie jego słowa, które wypowiedział tuż przed wkroczeniem w zawieję. Ja widziałem to po raz pierwszy. Jak wiele pokazało mu jego trzecie oko? Dar, którego los poskąpił i mnie i mojej matce, która porzuciła nazwisko wieszczek pozostając wyklętą i wygnaną, pozbawioną swojego dziedzictwa, pozwalając zapomnieć światu, gdzie sięgały jej korzenie. Opowiedziała mi swoją historię tylko raz, gdy na dworze panowała jedna z niewielu w Anglii prawdziwych śnieżyc, a ojciec utknął w rezerwacie z rozszalałymi smokami. Nie wiedziałem, czy wśród Rowle'owie mieli wiele wspólnego z wróżbitami, ilu z nich potrafiło przejrzeć zasłonę czasu i zobaczyć przyszłość. Nie interesowało mnie to za bardzo. Wolałem wierzyć, że swój dar Ramsey odziedziczył po mnie, po swojej babce. Że choć na świat patrzył oczami Seraphine Rowle, w przyszłość spoglądał okiem mojej matki, które otworzyło się z dwupokoleniowym opóźnieniem. U niego i Grahama.
Śnieg wdzierał się w każdą niezakrytą szczelinę w obraniu. Czułem go na twarzy i szyi, na nadgarstkach. Nie było sposobu, by się przed nim całkowicie uchronić. Nawet nie próbowałem wyciągać różdżki doskonale wiedząc, że magicznej burzy nie powstrzyma zwykłe zaklęcie. Szedłem więc naprzód co jakiś czas tylko upewniając się, że nie zgubiłem Ramseya w oślepiającej bieli otaczającej nas zamieci. Nie zdążyłem zastanowić się do tej pory czy przybyłem do Rosji w poszukiwaniu domu. Zawsze myślałem tak o miejscu, w którym się wychowałem. Zniszczonym przez mugoli. Dom, który jednocześnie był grobowcem dla moich rodziców. Od tamtej pory nigdy nie szukałem kolejnego, nie czułem potrzeby. Czy może cała podróż była wcześniej niezidentyfikowanym pragnieniem odkrycia miejsca, które na powrót mogłoby być moje? Nie byłem pewien. Pogodziłem się z myślą, że nigdy nie będę potrafił poczuć się tak, jak za czasów dzieciństwa, gdy z ojcowskiego fotela wypatrywałem przez okno przelatujących po niebie smoków. Idąc przez zawieję nie czułem się obcy, choć w tym rozległym kraju byłem po raz pierwszy. Ale nie widziałem w nim też niczego, co mógłbym nazwać domem. Wszystko było w gruncie rzeczy obce. Mulciberowie dawno stracili swoje związki z Rosją i Syberią. Niewiele było w niej już z nich i w nich z niej. Wspólna burzliwa historia to jednak za mało. Chciałem tu przyjechać, żeby zobaczyć kraj, o którym słuchałem w bajkach matki, o którym z zachwytem opowiadał mi ojciec, odbyć coś na kształt pielgrzymki do korzeni, by może odnaleźć kawałek siebie. Nie oczekiwałem jednak, że w środku zawiei odkryję coś, co będę potrafił nazwać domem, nie byłem naiwny. Chciałem dojść do środka cyklonu, w którym według legendy mieścić miała się dawna rodzinna rezydencja wraz z synem nie po to, by odnaleźć swoje miejsce, w świecie, a by zobaczyć to, co mnie z nim łączyło. Krew, ta sama, która napędzała serca naszych przodków. Od wieków krążąca w naszej rodzinie, zdolna do przekazywania wrodzonego okrucieństwa i magii. Zatrzymałem się, gdy u moich stóp wyrósł kamień pokryty śniegiem, ledwo widoczny spod oblepiającej go bieli. Rozgarnąłem go dłońmi sprawdzając czy jest to jeden z punktów orientacyjnych, który miał nas doprowadzić na miejsce, czy może tylko zwykły głaz. Jeden z wielu, przy którym zginęli intruzi próbujący dostać się do niedostępnej rezydencji. Wyryty cyrylicą napis głosił jedynie zawsze wstajemy. Nie podejrzewałem swoich przodków o podobne umiłowanie do ironii. Po przyjrzeniu się kamieniowi ze wszystkich stron wyglądał jak coś, za czym można schować się przed zamiecią, odpocząć, usiąść.
- Jak rzeczywistość ma się do wizji? - Zapytałem korzystając ze schronienia przed świszczącym wiatrem. Spróbowałem przyjrzeć się Ramseyowi, dostrzec w jego twarzy pobudki, dla których przybył tu ze mną. Ciekawość? A może uznał, że tak po prostu powinien i ruszył w ślad za mną wypełniając coś, co uznał za dziwaczny obowiązek, konieczny gest, samemu nie czując zupełnie nic? Zastanawiało mnie, co myślał mój syn o samej naszej podróży, a przede wszystkim o jej celu, ukrytym za ścianą nieprzeniknionej śnieżycy. Miałem nadzieję, że był tu, by czegoś poszukać, i że czymkolwiek miałoby nie być, uda mu się to znaleźć.
- Według legendy tylko prawdziwy Mulciber może przeżyć tę zamieć - tak brzmiała rodzinna opowieść. Nawet nie pamiętałem, od którego z rodziców usłyszałem ją po raz pierwszy. Jako dziecko jeszcze w nią wierzyłem, gdy dorosłem, zrozumiałem, że to tylko kolejna bajka na temat tej magicznej krainy dzieciństwa, w którą upchnięto wszystkie moje fantastyczne wyobrażenia. Przejść zamieć mógł tylko czarodziej, a żaden nie był na tyle głupi, by się w nią pchać, gdy mógł użyć dużo bezpieczniejszego świstoklika. Przynajmniej w przeszłości. Teraz nawet Ramsey nie zdołałby stworzyć przedmiotu zdolnego przenieść nas w miejsce, którego istnienie wcale nie było takie pewne. Mogliśmy przebyć całą drogą na próżno, nie znaleźć nawet resztek naszej historii. Czy byłby rozczarowany? Nie wiedziałem, ale ja nie. Odczułbym spokój. Nie byłoby żadnych śladów po dawnej chwale Mulciberów. Zostałoby tylko tu i teraz, bez cudzych snów na bezpowrotnie przeminionej wielkości. Tylko magiczna śnieżyca targająca ubraniami, odmrażająca nosy, wciąż grzebiąca nieostrożnych wędrowców. Potężna, nieugięta i nieposkromiona trwająca na całkowitym pustkowiu nawet wówczas, gdy wszyscy już o niej zapomną.
Po krótkim odpoczynku znów ruszyłem w zawieję, w kierunku, który wydawał mi się słuszny, pod wiatr, w sam środek cyklonu. Tam, gdzie według opowieści, panować miał spokój, a mieszkać miały cienie świetności naszych przodków.
- Tak - odparłem krótko widząc ją oczyma wyobraźni w białej, ślubnej sukni, gdy naiwnie wierzyłem jeszcze, że będziemy potrafili się pokochać. - Macie podobne oczy - bo nie identyczne. W jej oczach też tkwiło ukryte niebezpieczeństwo, skrywane okrucieństwo, ale nigdy nie dorównywało temu, które czaiło się w źrenicach Ramseya, choć również potrafiła sycić się cierpieniem. Ból innych zagłuszał pewnie ten, który ściągnęła na siebie sama. Nigdy nie zapytałem czy to była miłość, naiwna wiara, że nikt się nie dowie, czy może przebłysk głupiego buntu. Ona też nigdy nie zapytała, czemu, choć w przeciwieństwie do niej miałem wybór, nie powiedziałem nie, gdy postawiono nas na ślubnym kobiercu. W gruncie rzeczy nie znaliśmy się ani trochę. Byliśmy najgorszym przykładem małżeństwa, jakie można sobie było wyobrazić. Połączeni kilkoma niezobowiązującymi słowami przysięgi, a podzieleni nienawiścią, niechęcią, żalem i pretensjami. To nigdy nie kończy się dobrze i w naszym przypadku nie było inaczej.
- Była drobna, delikatna, o czarnych włosach i bladej cerze. W tej śnieżycy mogłaby wyglądać jak królowa śniegu - ale nigdy nie miała okazji ani chęci nią zostać. Lód pokrywający jej serce przeznaczony był tylko dla mnie, a ja odpowiedziałem jej pięknym za nadobne, szczęścia szukając z daleka od niej. - Nie pytaj proszę, kim jest. Nie znam jej - nie była to kwestia wyparcia, całkowitego odrzucenia. Naprawdę nie wiedziałem o niej nic, co mógłbym powiedzieć Ramseyowi. Może i był dorosłym człowiekiem, mężczyzną wychowanym bez matki. Nie czułem się jednak odpowiednią osobą, która miałaby szargać jej obraz w jego oczach. Mógł to zrobić sam, dowiedzieć się o niej wszystkiego, może nawet poznać ją osobiście. Była jego matką, a toczenie bojów o serce syna, który dawno rodzicielskiej miłości już nie potrzebował uważałem za poniżej mojej i jego godności. O Seraphinie mogłem mieć gorsze zdanie, ale nie zamierzałem równać do jej poziomu. Nikt nie upada tak nisko, by oddać swoje dziecko obcemu człowiekowi tylko po to, by zrobić komuś na złość, zagrać mu na nosie dla chwilowej satysfakcji. Nie mogłem gardzić nią już bardziej.
Przedzieraliśmy się przez zawieję, w której niejeden stracił życie. Wyczarowany mróz kąsał policzki równie mocno, co ten prawdziwy, a zimny wiatr przenikał przez grube warstwy futer, które mieliśmy na siebie naciągnięte. Panując cisza była pewnym uproszczeniem, wiatr bowiem gwizdał na tyle głośno, bym i tak miał problemy ze zrozumieniem słów Ramseya, o ile w ogóle by do mnie dotarły. W myślach kołatały mi się jedynie jego słowa, które wypowiedział tuż przed wkroczeniem w zawieję. Ja widziałem to po raz pierwszy. Jak wiele pokazało mu jego trzecie oko? Dar, którego los poskąpił i mnie i mojej matce, która porzuciła nazwisko wieszczek pozostając wyklętą i wygnaną, pozbawioną swojego dziedzictwa, pozwalając zapomnieć światu, gdzie sięgały jej korzenie. Opowiedziała mi swoją historię tylko raz, gdy na dworze panowała jedna z niewielu w Anglii prawdziwych śnieżyc, a ojciec utknął w rezerwacie z rozszalałymi smokami. Nie wiedziałem, czy wśród Rowle'owie mieli wiele wspólnego z wróżbitami, ilu z nich potrafiło przejrzeć zasłonę czasu i zobaczyć przyszłość. Nie interesowało mnie to za bardzo. Wolałem wierzyć, że swój dar Ramsey odziedziczył po mnie, po swojej babce. Że choć na świat patrzył oczami Seraphine Rowle, w przyszłość spoglądał okiem mojej matki, które otworzyło się z dwupokoleniowym opóźnieniem. U niego i Grahama.
Śnieg wdzierał się w każdą niezakrytą szczelinę w obraniu. Czułem go na twarzy i szyi, na nadgarstkach. Nie było sposobu, by się przed nim całkowicie uchronić. Nawet nie próbowałem wyciągać różdżki doskonale wiedząc, że magicznej burzy nie powstrzyma zwykłe zaklęcie. Szedłem więc naprzód co jakiś czas tylko upewniając się, że nie zgubiłem Ramseya w oślepiającej bieli otaczającej nas zamieci. Nie zdążyłem zastanowić się do tej pory czy przybyłem do Rosji w poszukiwaniu domu. Zawsze myślałem tak o miejscu, w którym się wychowałem. Zniszczonym przez mugoli. Dom, który jednocześnie był grobowcem dla moich rodziców. Od tamtej pory nigdy nie szukałem kolejnego, nie czułem potrzeby. Czy może cała podróż była wcześniej niezidentyfikowanym pragnieniem odkrycia miejsca, które na powrót mogłoby być moje? Nie byłem pewien. Pogodziłem się z myślą, że nigdy nie będę potrafił poczuć się tak, jak za czasów dzieciństwa, gdy z ojcowskiego fotela wypatrywałem przez okno przelatujących po niebie smoków. Idąc przez zawieję nie czułem się obcy, choć w tym rozległym kraju byłem po raz pierwszy. Ale nie widziałem w nim też niczego, co mógłbym nazwać domem. Wszystko było w gruncie rzeczy obce. Mulciberowie dawno stracili swoje związki z Rosją i Syberią. Niewiele było w niej już z nich i w nich z niej. Wspólna burzliwa historia to jednak za mało. Chciałem tu przyjechać, żeby zobaczyć kraj, o którym słuchałem w bajkach matki, o którym z zachwytem opowiadał mi ojciec, odbyć coś na kształt pielgrzymki do korzeni, by może odnaleźć kawałek siebie. Nie oczekiwałem jednak, że w środku zawiei odkryję coś, co będę potrafił nazwać domem, nie byłem naiwny. Chciałem dojść do środka cyklonu, w którym według legendy mieścić miała się dawna rodzinna rezydencja wraz z synem nie po to, by odnaleźć swoje miejsce, w świecie, a by zobaczyć to, co mnie z nim łączyło. Krew, ta sama, która napędzała serca naszych przodków. Od wieków krążąca w naszej rodzinie, zdolna do przekazywania wrodzonego okrucieństwa i magii. Zatrzymałem się, gdy u moich stóp wyrósł kamień pokryty śniegiem, ledwo widoczny spod oblepiającej go bieli. Rozgarnąłem go dłońmi sprawdzając czy jest to jeden z punktów orientacyjnych, który miał nas doprowadzić na miejsce, czy może tylko zwykły głaz. Jeden z wielu, przy którym zginęli intruzi próbujący dostać się do niedostępnej rezydencji. Wyryty cyrylicą napis głosił jedynie zawsze wstajemy. Nie podejrzewałem swoich przodków o podobne umiłowanie do ironii. Po przyjrzeniu się kamieniowi ze wszystkich stron wyglądał jak coś, za czym można schować się przed zamiecią, odpocząć, usiąść.
- Jak rzeczywistość ma się do wizji? - Zapytałem korzystając ze schronienia przed świszczącym wiatrem. Spróbowałem przyjrzeć się Ramseyowi, dostrzec w jego twarzy pobudki, dla których przybył tu ze mną. Ciekawość? A może uznał, że tak po prostu powinien i ruszył w ślad za mną wypełniając coś, co uznał za dziwaczny obowiązek, konieczny gest, samemu nie czując zupełnie nic? Zastanawiało mnie, co myślał mój syn o samej naszej podróży, a przede wszystkim o jej celu, ukrytym za ścianą nieprzeniknionej śnieżycy. Miałem nadzieję, że był tu, by czegoś poszukać, i że czymkolwiek miałoby nie być, uda mu się to znaleźć.
- Według legendy tylko prawdziwy Mulciber może przeżyć tę zamieć - tak brzmiała rodzinna opowieść. Nawet nie pamiętałem, od którego z rodziców usłyszałem ją po raz pierwszy. Jako dziecko jeszcze w nią wierzyłem, gdy dorosłem, zrozumiałem, że to tylko kolejna bajka na temat tej magicznej krainy dzieciństwa, w którą upchnięto wszystkie moje fantastyczne wyobrażenia. Przejść zamieć mógł tylko czarodziej, a żaden nie był na tyle głupi, by się w nią pchać, gdy mógł użyć dużo bezpieczniejszego świstoklika. Przynajmniej w przeszłości. Teraz nawet Ramsey nie zdołałby stworzyć przedmiotu zdolnego przenieść nas w miejsce, którego istnienie wcale nie było takie pewne. Mogliśmy przebyć całą drogą na próżno, nie znaleźć nawet resztek naszej historii. Czy byłby rozczarowany? Nie wiedziałem, ale ja nie. Odczułbym spokój. Nie byłoby żadnych śladów po dawnej chwale Mulciberów. Zostałoby tylko tu i teraz, bez cudzych snów na bezpowrotnie przeminionej wielkości. Tylko magiczna śnieżyca targająca ubraniami, odmrażająca nosy, wciąż grzebiąca nieostrożnych wędrowców. Potężna, nieugięta i nieposkromiona trwająca na całkowitym pustkowiu nawet wówczas, gdy wszyscy już o niej zapomną.
Po krótkim odpoczynku znów ruszyłem w zawieję, w kierunku, który wydawał mi się słuszny, pod wiatr, w sam środek cyklonu. Tam, gdzie według opowieści, panować miał spokój, a mieszkać miały cienie świetności naszych przodków.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
O to samo spytał Rosiera wiele lat temu. Siedział wtedy zgarbiony na sporym pniaku, pokrytą siwą, długą brodą twarz kierował w stronę zachodzącego słońca, zmrużonymi oczami przeczesywał korony drzew, wśród których miał nadzieję zobaczyć smoki. I Ramsey miał taką nadzieję, kiedy jego śladem spoglądał w przyszłość, przysłaniając dłonią twarz, byle tylko w promieniach dostrzec jakiś, jakikolwiek kształt. Tylko, że słońce go raziło, wpadało prosto w pomniejszone do rozmiarów główki od szpilki źrenice, rozświetlało szare tęczówki tak bardzo, że zdawały się być przezroczyste, chore, przeszywające i nienaturalne. Pamiętał dobrze, wtedy Rosier machnął na to ręką, jakby nie pamiętał, bo kto rozpamiętywałby wieczór — lub kilka wieczorów — spędzonych w towarzystwie o połowę od siebie młodszej kurtyzany, nie, kurwy, zwykłej kurwy. Mógłby powiedzieć, że pamięta odcień jej włosów, który sprawiał, że wydała mu się wyjątkowa, albo, ze jej figura go zachwyciła — naiwnie liczył wtedy na każdą wzmiankę o niej, dziecięca ciekawość zwyczajnie nie dawała mu spokoju. Mając dziewięć lat gotów był ją odnaleźć, wypinając pierś do przodu jak czarny rycerz, dumnie grożąc wrogom torturami i śmiercią wierzył, że mógłby jej wybaczyć i wyzwolić ją z okowów niewolnictwa. A później przyszła śmierć i poczucie straty, i przydarzyła się sterta komentarzy, zarzutów, wulgarnych ocen gówniarskich pomysłów ze strony czarodzieja, który kazał mu się nazywać ojcem. Wtedy stwierdził, że to nie ma najmniejszego sensu i przestał. Nie dlatego, że Rosier kazał mu przestać — dlatego, że sam tego chciał, uznając, że to bez znaczenia. Bajki opowiadane dzieciom nie były dla niego, podobnie jak czułe i tęskne spojrzenia matki, jakakolwiek by ona nie była. Karmił się tymi myślami, bo każdy musiał się trzegoś trzymać. On uchwycił się myśli, że matkę każdy posiada i on musiał ją mieć, bo nie był — wbrew przekonaniom — od nikogo gorszy i mniej wartościowy. Ale miał rację, choć nigdy ostatecznie nie powrócił do tego myślami i nie pogłaskał po głowie swojego małego, wewnętrznego "ja", które nakazało mu odpuścić. Po prostu uznał to za stosowne i przeszedł z tym do porządku dziennego — lecz miał rację, jego matka nie była warta jego czasu, zachodu, nie powinien nigdy myśleć o jej odszukaniu. Przez chwilę, tuż po dowiedzeniu się prawdy, poczuł się źle, gorzej niż zwykle. Dopadły go wątpliwości, uderzył w niego kamień o nazwie "powinna cię zabić". Został sprzedany jak bydło rolnikowi, nie, został oddany za darmo, nieważne, że niekochany, niechciany, potraktowany po macoszemu — ważne, że w sposób nieprzemyślany, za sprawką emocji, z poczucia zemsty, gniewu i nienawiści. Był owocem nienawiści, niechęci do męża i żalu do wszystkich o los, jaki ją spotkał. Gdyby to przemyślała, gdyby tylko podeszła do tego racjonalnie — mogłaby wszystko, obrócić los na swoją korzyść, mądrze obrócić dwóch synów przeciwko ojcu, którzy z pewnością dla niej zawojowaliby cały świat. Nie była nawet egoistką, była pęczniejącą kupą żałości i bezsensu. Najwyraźniej mądrość odziedziczył po ojcu, podobnie jak instynkt samozachowawczy, pragnienie przetrwania, siłę woli i ducha walki. Nieświadomie — niemożliwe, by Rosier swoim wychowaniem zbudował z plastycznej masy takiego czarodzieja. Choć wierzył jego poglądom, choć chłonął jego nienawiść do brudnej krwi, całej pozostałej rasy i mugoli, wierzył w to samo co on, pozwolił mu uformować swoje przekonania i skierować wzrok we wskazanym przez jego stary, pomarszczony paluch kierunku. Tak jak jego ojciec, tak jak Ignotus. Lecz on trafił do niego kiedy był już dorosłym, mądrym mężczyznom, nie tak podatnym na wpływy i manipulacje, potrafiącym oddzielać ziarno od plew. A może nie? Może dlatego przystał na propzycję Rosiera i oddał własnego syna? Nigdy się nie dowiedział, dlaczego na to zezwolił. Rosier nie mógł z tej samej gliny zbudować tego samego człowieka. Nie wierzył w to. Jego nauki, dom, środowisko — miały na niego wpływ, ale tylko odpowiedni materiał gotów był przyjąć to wszystko i pozwolić na szlifowanie pleców, podczas gdy pierś rozrastała się samoistnie.
— Umrze — jak każdy, lecz ona o wiele wcześniej; rzucił w odpowiedzi, jakby wizja jej przyszłości była adekwatnym ustosunkowaniem się, co do jej wyglądu. Uwagę o oczach, zdał się puścić mimo uszu. Nie był sentymentalny, a to porównanie nie obudziło w nim wrażliwości, którą powinno — mógłby się wzruszyć, zamyślić i zasmucić, ale nie. Domyślał się, że jej oczy miały podobny kolor. Wnikliwie obserwował Ignotusa. Jego tęczówki były piwne, nie, były brązowe. Jak czekolada z domieszką mleka, jak mokra kora leśnego drzewa, zbyt długo parzona herbata. Były zupełnie inne. Miały w sobie jakąś stałość, któreej nie rozumiał, choć był człowiekiem okrutnym i bezwzględnym. Potrafiły budzić zaufanie, choć mógł kłamać, kontrastowały z lodową aurą, która ich otaczała, z białym śniegiem, zawieją. Jak dwa ciemne kamienie porzucone na lodowych pustkowiach. — Wiem, kim jest— powiedział głośniej, próbując przedrzeć się przez szumiący wściekle wiatr, który szarpał ich płaszcze, uderzał w ciężkie kaptury i mierzył włosy, kiedy już zdołał się przedrzeć przez ciężkie warstwy materiałów. Wiedział — Graham mu opowiadał. W przeciwieństwie do Ignotusa zdążył spędzić w jego towarzystwie kilka lat, poznając go dość dobrze, poznając jego upodobania, paskudną żonę, historię rodziny. — Jest żoną Dolohova, matką czarownicy, którą mu urodziła po tym jak trafiłeś do więzienia, panią wielkiego domu, w którym zaklina się przedmioty — wiedział gdzie mieszka; Magnus przekazał mu tę radosną informację któregoś wieczoru w kasynie, wierząc, że żądza zemsty popchnie go do zbrodni i czym prędzej pobiegnie do rodzicielki, by ukrócić jej żywot. Wbrew temu — była mu prawie obojętna, nic dla niego nie znaczyła. Mógł ją zabić, ale dla zabawy, nie z nienawiści czy żalu, że oddała go obcemu. Dzięki niej wychował się w dobrym domu, nie musząc znosić towarzystwa Dolohova, przybranej siostry, tak jakby podniesniona przez szlachcica ręka miała większe znaczenie, sprawiała mniejszy ból niż ręka brudasa, złodzieja i oszusta o rosyjskich korzeniach.
Zawieja zdawała się nie mieć końca, ale on nie czuł zniechęcenia. Im silniej śnieg uderzał w jego twarz, trzaskał policzki i kaleczył wargi, tym lepiej się czuł — wiedział, że potrafi, jest w stanie to znieść, cokolwiek by się nie wydarzyło, powstrzyma to, pokona i ruszy dalej. Sam lub z Ignotusem na plecach. Jego truchło zostałoby tu na zawsze, zapomniane, nieważne dla świata — powinien mieć dla niego znaczenie. Nie potrzebował ani wsparcia, ani pomocy, dobrze radząc sobie w zawierusze. Przemierzali śnieżycę, krocząc ku nieznanemu — a może Ignotus znał przyszłość, ten jeden, jedyny raz, wiedząc o ich czeka, kiedy wiatry ustaną, a powietrze zachowując swoją rześkość przywita ich z radością.
Zatrzymał się i on, zdawszy sobie sprawę, że przemierza śnieżyce samotnie. Obejrzał się na Ignotusa, mrużąc oczy, obserwując go cierpliwie i z zastanowieniem śledząc jego ruchy. Mróz przedzierał się przez skóry, futra — nie traciłby czasu i sił na coś , co nie byłoby ważne.
— Równie zimna i pozbawiona litości — odparł niejako z dumą, to miejsce napawało go spokojem i siłą, pomimo zamieci, która zdawała się błyskawicznie pochłaniać jego energię; nie potrafiła jednak złamać jego ducha. Jego wizje zawsze, w tym ta o wielkiej śnieżycy i dworku pozostawionym na setki lat samemu sobie, były wyjątkowo obfite w bodźce. Chłód tak samo go wychładzał, szron osadzający się na policzkach mroził, śnieg sprawiał,że nogi okraszone skórzanymi buciorami robiły się skostniałe i sztywne. Wiedział, czego mógł się spodziewać po pułapkach Mulciberów, a mimo to wciąż kiełkowało w nim wrażenie dziwnej wielkości i mądrości, jaka ukryta była w lodowatym wietrze.
— Zaraz się przekonamy — odparł, mrużąc oczy, by spojrzeć w głąb zawiei próbując dostrzec w niej kontury i ślady czegoś znajomego. Ruszył zaraz za Ignotusem, nie pytając, czy zna drogę, jakby był przewodnikiem po dzikich terenach, któremu ufał bezgranicznie, w jego ręce powierzając własne życie. Jeśli jego słowa były prawdziwe; nawet jeśli upadną w śnieg, stracą przytomność, pozbawieni sił, których brak zaczynał odczuwać coraz wyraźniej — wstaną. I ruszą dalej, bratając się z chłodem.
— Graham zgromadził wiele zapisków o Mulciberach — otrzymał skrzynię z manuskryptami zebranymi przez bliźniaka podczas wszystkich wypraw, tuż po jego śmierci. Stosy pergaminów stały się spuścizną po Grahamie, który nieświadomie podjął próbę zebrania historycznych dowodów czystości Mulciberów, ich potęgi i siły. — Z czasów cara — dodał. Miał problem z tłumaczeniem, cyrylica była trudna w zrozumieniu, lecz wiedza Macnaira wystarczyła, by podjęli próbę ich tłumaczenia — a on w tym czasie, nauki języka przodków. — Wyjeżdżał i szukał w świecie informacji.— Nie wiedział, czemu się tym z nim podzielił; uznał że chciałby wiedzieć. Dla niego efekty podróży Grahama stały się źródłem wiedzy o rodzinie; zbiorem historycznych zapisków, których nie odnalazłby w żadnej londyńskiej bibliotece. — Macnair odnalazł emblemat przewieszony przez butelkę, herb — nie próżnował. Odkąd Drew wyjechał w dalekie kraje utrzymywał z nim stały kontakt. Głupia zawieszka, której rys zgadzał się z treścią manuskryptów otrzymanych od Grahama wystarczyła, by wyobraził to sobie — bez płonnych nadziei; nie potrzebował dowodu na zachowanie czystości krwi, choć wśród ostatnich zdarzeń, postaci mogło budzić coraz więcej wątpliwości.
Śnieżyca nie ustawała, miał wrażenie, że prze na nich coraz silniej.
— Umrze — jak każdy, lecz ona o wiele wcześniej; rzucił w odpowiedzi, jakby wizja jej przyszłości była adekwatnym ustosunkowaniem się, co do jej wyglądu. Uwagę o oczach, zdał się puścić mimo uszu. Nie był sentymentalny, a to porównanie nie obudziło w nim wrażliwości, którą powinno — mógłby się wzruszyć, zamyślić i zasmucić, ale nie. Domyślał się, że jej oczy miały podobny kolor. Wnikliwie obserwował Ignotusa. Jego tęczówki były piwne, nie, były brązowe. Jak czekolada z domieszką mleka, jak mokra kora leśnego drzewa, zbyt długo parzona herbata. Były zupełnie inne. Miały w sobie jakąś stałość, któreej nie rozumiał, choć był człowiekiem okrutnym i bezwzględnym. Potrafiły budzić zaufanie, choć mógł kłamać, kontrastowały z lodową aurą, która ich otaczała, z białym śniegiem, zawieją. Jak dwa ciemne kamienie porzucone na lodowych pustkowiach. — Wiem, kim jest— powiedział głośniej, próbując przedrzeć się przez szumiący wściekle wiatr, który szarpał ich płaszcze, uderzał w ciężkie kaptury i mierzył włosy, kiedy już zdołał się przedrzeć przez ciężkie warstwy materiałów. Wiedział — Graham mu opowiadał. W przeciwieństwie do Ignotusa zdążył spędzić w jego towarzystwie kilka lat, poznając go dość dobrze, poznając jego upodobania, paskudną żonę, historię rodziny. — Jest żoną Dolohova, matką czarownicy, którą mu urodziła po tym jak trafiłeś do więzienia, panią wielkiego domu, w którym zaklina się przedmioty — wiedział gdzie mieszka; Magnus przekazał mu tę radosną informację któregoś wieczoru w kasynie, wierząc, że żądza zemsty popchnie go do zbrodni i czym prędzej pobiegnie do rodzicielki, by ukrócić jej żywot. Wbrew temu — była mu prawie obojętna, nic dla niego nie znaczyła. Mógł ją zabić, ale dla zabawy, nie z nienawiści czy żalu, że oddała go obcemu. Dzięki niej wychował się w dobrym domu, nie musząc znosić towarzystwa Dolohova, przybranej siostry, tak jakby podniesniona przez szlachcica ręka miała większe znaczenie, sprawiała mniejszy ból niż ręka brudasa, złodzieja i oszusta o rosyjskich korzeniach.
Zawieja zdawała się nie mieć końca, ale on nie czuł zniechęcenia. Im silniej śnieg uderzał w jego twarz, trzaskał policzki i kaleczył wargi, tym lepiej się czuł — wiedział, że potrafi, jest w stanie to znieść, cokolwiek by się nie wydarzyło, powstrzyma to, pokona i ruszy dalej. Sam lub z Ignotusem na plecach. Jego truchło zostałoby tu na zawsze, zapomniane, nieważne dla świata — powinien mieć dla niego znaczenie. Nie potrzebował ani wsparcia, ani pomocy, dobrze radząc sobie w zawierusze. Przemierzali śnieżycę, krocząc ku nieznanemu — a może Ignotus znał przyszłość, ten jeden, jedyny raz, wiedząc o ich czeka, kiedy wiatry ustaną, a powietrze zachowując swoją rześkość przywita ich z radością.
Zatrzymał się i on, zdawszy sobie sprawę, że przemierza śnieżyce samotnie. Obejrzał się na Ignotusa, mrużąc oczy, obserwując go cierpliwie i z zastanowieniem śledząc jego ruchy. Mróz przedzierał się przez skóry, futra — nie traciłby czasu i sił na coś , co nie byłoby ważne.
— Równie zimna i pozbawiona litości — odparł niejako z dumą, to miejsce napawało go spokojem i siłą, pomimo zamieci, która zdawała się błyskawicznie pochłaniać jego energię; nie potrafiła jednak złamać jego ducha. Jego wizje zawsze, w tym ta o wielkiej śnieżycy i dworku pozostawionym na setki lat samemu sobie, były wyjątkowo obfite w bodźce. Chłód tak samo go wychładzał, szron osadzający się na policzkach mroził, śnieg sprawiał,że nogi okraszone skórzanymi buciorami robiły się skostniałe i sztywne. Wiedział, czego mógł się spodziewać po pułapkach Mulciberów, a mimo to wciąż kiełkowało w nim wrażenie dziwnej wielkości i mądrości, jaka ukryta była w lodowatym wietrze.
— Zaraz się przekonamy — odparł, mrużąc oczy, by spojrzeć w głąb zawiei próbując dostrzec w niej kontury i ślady czegoś znajomego. Ruszył zaraz za Ignotusem, nie pytając, czy zna drogę, jakby był przewodnikiem po dzikich terenach, któremu ufał bezgranicznie, w jego ręce powierzając własne życie. Jeśli jego słowa były prawdziwe; nawet jeśli upadną w śnieg, stracą przytomność, pozbawieni sił, których brak zaczynał odczuwać coraz wyraźniej — wstaną. I ruszą dalej, bratając się z chłodem.
— Graham zgromadził wiele zapisków o Mulciberach — otrzymał skrzynię z manuskryptami zebranymi przez bliźniaka podczas wszystkich wypraw, tuż po jego śmierci. Stosy pergaminów stały się spuścizną po Grahamie, który nieświadomie podjął próbę zebrania historycznych dowodów czystości Mulciberów, ich potęgi i siły. — Z czasów cara — dodał. Miał problem z tłumaczeniem, cyrylica była trudna w zrozumieniu, lecz wiedza Macnaira wystarczyła, by podjęli próbę ich tłumaczenia — a on w tym czasie, nauki języka przodków. — Wyjeżdżał i szukał w świecie informacji.— Nie wiedział, czemu się tym z nim podzielił; uznał że chciałby wiedzieć. Dla niego efekty podróży Grahama stały się źródłem wiedzy o rodzinie; zbiorem historycznych zapisków, których nie odnalazłby w żadnej londyńskiej bibliotece. — Macnair odnalazł emblemat przewieszony przez butelkę, herb — nie próżnował. Odkąd Drew wyjechał w dalekie kraje utrzymywał z nim stały kontakt. Głupia zawieszka, której rys zgadzał się z treścią manuskryptów otrzymanych od Grahama wystarczyła, by wyobraził to sobie — bez płonnych nadziei; nie potrzebował dowodu na zachowanie czystości krwi, choć wśród ostatnich zdarzeń, postaci mogło budzić coraz więcej wątpliwości.
Śnieżyca nie ustawała, miał wrażenie, że prze na nich coraz silniej.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
18.06-24.06.1956r. Rosja
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Świstokliki