Brzeg jeziora
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brzeg jeziora
Jedno z przepięknych jezior wchodzących w skład Krainy Jezior znajduje się w pobliżu posiadłości Fawleyów i jest lubianym miejscem wypoczynku członków rodziny, choć trzeba uważać na żyjące w nim kelpie. Te jednak za sprawą magicznych wędzideł pozostają niegroźne dla czarodziejów. Teren wokół jeziora jest piękny i spokojny, znajduje się tu też wąskie nadbrzeże i drewniany pomost. W wodach prócz kelpii żyją także inne magiczne stworzenia i rośliny, często można tu zobaczyć też niemagiczne ptactwo, na przykład liczne łabędzie będące jednym z symboli rodu. Miejsce jest szczególnie piękne o zachodzie słońca, kiedy to barwi wodę na różne odcienie czerwieni. Artyści z rodziny czasem szukają tu inspiracji i natchnienia.
Miała dużo szczęścia. Nie każde młode dziewczę trafiało na dobrego, adorującego je męża, który traktowałby je dobrze i z szacunkiem. Zawsze mogła trafić na kogoś, kto byłby dla niej niedobry, a taka myśl była zdecydowanie przerażająca nawet dla kogoś wychowanego w systemie patriarchalnym, a więc przyzwyczajonego do większej roli mężczyzn. To był kolejny powód, dla którego Cressie (poza wpojonym jej wychowaniem) nie musiała się buntować – bo dlaczego miałaby to robić, kiedy była dobrze traktowana i żadna krzywda się jej nie działa? Pan ojciec również nigdy się nad nią nie znęcał, nie bił jej ani nic z tych rzeczy. Był konserwatywny, ale nie stosował przemocy wobec rodziny. Cressida nie zdawała sobie jednak sprawy, że porównywanie jej do rodzeństwa i deprecjonowanie jej także było jakąś formą przemocy, tyle że psychicznej. W ogóle nie postrzegała tego w ten sposób, wierząc, że pan ojciec przecież chciał dobrze, a ona widocznie sobie zasłużyła, skoro nie potrafiła być tak dobra jak jej rodzeństwo. Teraz, kiedy była mężatką, w jakiś dziwny, irracjonalny sposób odczuwała brak takiego traktowania. Było jej dziwnie z tym, że mąż prawił jej komplementy i próbował poprawić jej poczucie własnej wartości, skoro ona w swoim mniemaniu była niepełnowartościowa i niedoskonała. Podświadomie brakowało tej osoby, która dawała jej odczuć tę niedoskonałość i mimowolnie węszyła spisek w tym, że mąż ją tak chwali, bo nie do tego była przyzwyczajona. Nigdy nie postrzegała też jako przemoc licznych ograniczeń, takich jak to, że nie wolno jej było się przyjaźnić z osobami nieczystej krwi. Czarownicom jej urodzenia po prostu nie wypadało, więc nie buntowała się i w szkole zawierała przyjaźnie tylko w gronie akceptowalnym przez ojca, czyli wśród innych lady oraz dziewcząt czystej krwi. Nie wynikało to z jakichś uprzedzeń czy nienawiści, a po prostu z pewnych norm, w jakie szlachcianka musiała się wpasować, żeby nie odstawać od reszty swojej warstwy społecznej. Przyjaźń z potomkami mugoli była kontrowersyjna, niegodna i buntownicza, a Cressie była daleko od tego typu postaw i bezpiecznie płynęła z prądem, woląc się dopasowywać do oczekiwań. Jako dziecko niczego nie bała się bardziej niż widoku rozczarowania na twarzy pana ojca. Bo Leander Flint nie wrzeszczał i nie pieklił się, kiedy był zły, a po prostu milczał i patrzył z rozczarowaniem, kiedy któreś z dzieci go zawodziło, a najczęściej była to Cressida, jej wybaczał mniej niż jej starszemu rodzeństwu, miał mniej cierpliwości do jej dziwactw takich jak rozmawianie z ptactwem.
- Trudno jest namalować pejzaż całkowicie z głowy, to zbyt wiele detali, które mogą umykać. Czasem robię tak, że będąc w danym miejscu wykonuję szkic w szkicowniku, a potem przelewam to na płótno. Najłatwiej maluje się obrazy w przestrzeni pracowni, gdyż na zewnątrz pogoda bywa kapryśna, zwłaszcza w pory roku inne niż lato – wyjaśniła. Oczywiście istniały zaklęcia chroniące przed warunkami atmosferycznymi, ale Cressie i tak spokojniej tworzyło się w pracowni, choć czasem decydowała się i na plenery, przynajmniej w miejscach takich jak to, gdzie mogła bezpiecznie poruszać się po rodowych terenach. Nie zdecydowałaby się na samotne malowanie w jakimś obcym, oddalonym miejscu. Jeśli zaś chodzi o fotografię, była ostrożna wobec takich nowoczesnych metod z racji swojej bardzo małej wiedzy na ten temat.
Cressie była lękliwym dziewczątkiem, które nigdy nie lubiło kusić losu i ryzykować. Nie lekceważyła siły groźnych magicznych stworzeń. Jeśli chodzi o dar, może nie bez powodu otrzymała go właśnie ona, osóbka dobra i łagodna, której nawet nie przyszło do głowy, by używać swoich umiejętności do uzyskania wymiernych korzyści. Dla niej korzyścią samą w sobie była możliwość porozmawiania z ptakami, poznania ich świata. Miała wobec nich wiele dobroci, ale zdawała sobie sprawę, że nie wszyscy ludzie postępowaliby podobnie do niej.
- Przypomniałam sobie jedną sytuację… Kiedyś, gdy byłam na Pokątnej, ponad rok temu okradł mnie pewien mężczyzna, a ja, nie do końca świadomie, wpłynęłam na będącą w pobliżu sowę, która się na niego rzuciła – wyznała po chwili, przypominając sobie tamten dzień po raz pierwszy od dawna. Tamten mężczyzna ukradł jej farby, a Cressie była akurat w pobliżu magicznej menażerii. Jej dar wpłynął na sowę, która zaatakowała tamtego czarodzieja, ale nie było to coś bezpośrednio zagrażającego życiu owej sowy. – Jeśli chodzi o łabędzie, mogę je zapytać, czy chcą do nas podejść.
Podeszła do wody; łabędzie były na tyle blisko, że mogły ją usłyszeć, kiedy odezwała się do nich w języku ptaków. Jako dziecko nie przejmowała się tym tak mocno, ale w dorosłości zawsze czuła się nieco skrępowana, kiedy w czyjejś obecności wydawała z siebie ptasie dźwięki. Nie bez powodu nie chwaliła się swoimi umiejętnościami na salonach, bojąc się drwin ze strony innych dam. Zwracała się do łabędzi łagodnie, prosząc je o podejście do brzegu. Jako że te konkretne łabędzie już ją znały, bo wielokrotnie je dokarmiała, zwłaszcza w trudnych czasach anomalii i rozmawiała z nimi, podpłynęły do brzegu i po chwili wygramoliły się z wody. Na lądzie nie poruszały się już z taką gracją jak wtedy, kiedy sunęły po tafli jeziora, ale nadal były piękne i dostojne. Cressie powoli wyciągnęła dłoń, gładząc jednego z nich po aksamitnie miękkiej szyi, a łabędź otarł się łebkiem o wnętrze jej dłoni, zadowolony z delikatnego dotyku.
- Chodź – zawołała Forsythię, zachęcając ją do podejścia bliżej łabędzi, które przekonała, że jej towarzyszka ich nie skrzywdzi. – Tak, kupiłam całkiem ładne perfumy przypominające swym leśnym zapachem moje rodzinne strony – odpowiedziała, przelotnie wspominając w myślach tamto spotkanie z Evandrą. Nie miała pewności, czy lady Rosier była z niego zadowolona, ale Cressida była.
A potem nadeszła opowieść. Cressida słuchała z uwagą, a na jej jasnej, nakrapianej piegami buzi odmalowała się wyraźna ciekawość. Lubiła słuchać opowieści o miejscach, których nigdy nie widziała, i wyobrażać sobie, jak mogły wyglądać, choć z racji jej niewielkiej wiedzy o świecie poza Anglią i poza jej warstwą społeczną, niektóre wyobrażenia mogły odbiegać od rzeczywistości. Afryka zawsze kojarzyła jej się z bardzo gorącą i dziką krainą, pełną niebezpiecznych stworzeń oraz ludzi o zupełnie odmiennej kulturze.
- To… naprawdę fascynujące – powiedziała w końcu, gdy Forsythia skończyła opowieść. – Tak samo jak to, że tyle widziałaś. Więcej niż ja kiedykolwiek ujrzę. Musisz mieć dużą wiedzę nie tylko o stworzeniach, ale i o świecie, skoro tyle podróżowałaś. – Pewnie niewielu czarodziejów, a już na pewno niewiele kobiet, mogło się taką wiedzą pochwalić. Od kobiet oczekiwano, że będą wychodziły za mąż i rodziły dzieci, co dotyczyło zwłaszcza szlachetnych rodów, ale nie tylko. Kobiety z ludu podobno też zwykle wybierały tradycyjne role, choć w przypadku odstępstw nie były oceniane tak surowo jak młode lady, choć pewnie i tak nadal niewiele z nich mogło wieść życie o jakim opowiadała panna Crabbe. Dalekie podróże były niebezpieczne i kosztowne. – Mogę ci tylko pozazdrościć możliwości podziwiania żmijoptaka – dodała z pewnym żalem. Te stworzenia były rzadkie i nie występowały w Anglii naturalnie. Nie miała okazji ich widzieć, a co najwyżej o nich czytać. To już nawet smoka było łatwiej zobaczyć, bo mieli w kraju rezerwaty tych stworzeń. – A chciałabym go ujrzeć. Może jeszcze kiedyś będzie okazja? – Może kiedyś taki okaz zostanie sprowadzony do ogrodu magizoologicznego, co stwarzałoby jedyną okazję ujrzenia go, choć zarazem będzie to okazja dość smutna, bo w takim miejscu żmijoptak nie będzie mógł zaprezentować się w pełnej krasie, zamknięty i ograniczony.
Tak jak i ona była zamknięta i ograniczona w swojej złotej klatce, choć uparcie nie chciała widzieć jej prętów. Nie znała świata poza nią, i tylko jej wnętrze jawiło jej się jako bezpieczne, bo tak nauczono ją funkcjonować, przedstawiając jako jedyny słuszny określony model życia. Młode lady nie miały być jak wolne ptaki, a jak ptaki urodzone w klatce i spędzające w niej całe życie aż po jego kres. Ptaki, które z niej uciekały, nie miały już powrotu i były wykluczane. A Forsythia była jak wolny ptak. Podróżowała i spełniała się w sposób, jaki Cressidzie nigdy nie będzie dany i po który nie miałaby odwagi sięgnąć, bo najważniejsza była dla niej rodzina. A żeby zachować więzi z rodziną, musiała trzymać się wpojonych zasad i żyć w zgodzie ze schematami przypisanymi jej warstwie społecznej. O dalekich wyprawach zawsze już miała tylko czytać i słuchać, więc to robiła, korzystając z tego, że obok jest ktoś, kto miał okazję zwiedzić świat poza Anglią.
- Mogłabym słuchać godzinami tego, co opowiadasz. Naprawdę. Cieszę się, że zgodziłaś się przybyć i podzielić się ze mną historiami o tym, co ujrzałaś – powiedziała po chwili. – I długo tak podróżowałaś? Bliscy nie niepokoili się o ciebie, kiedy znikałaś na tak długo i byłaś tak daleko od nich? – zapytała, zaraz jednak przypominając sobie smutną wieść poznaną w jednym z listów. To musiało być okropne, stracić brata i nie móc być przy nim w jego ostatnich chwilach. Pewnie nawet najwspanialsza wyprawa nie mogła tego ukoić, ale Cressie taktownie nie poruszyła tej kwestii. Była jednak ciekawa, ile trwały te wyprawy, i co jeszcze Forsythia widziała poza dziką Afryką i pięknymi żmijoptakami.
- Trudno jest namalować pejzaż całkowicie z głowy, to zbyt wiele detali, które mogą umykać. Czasem robię tak, że będąc w danym miejscu wykonuję szkic w szkicowniku, a potem przelewam to na płótno. Najłatwiej maluje się obrazy w przestrzeni pracowni, gdyż na zewnątrz pogoda bywa kapryśna, zwłaszcza w pory roku inne niż lato – wyjaśniła. Oczywiście istniały zaklęcia chroniące przed warunkami atmosferycznymi, ale Cressie i tak spokojniej tworzyło się w pracowni, choć czasem decydowała się i na plenery, przynajmniej w miejscach takich jak to, gdzie mogła bezpiecznie poruszać się po rodowych terenach. Nie zdecydowałaby się na samotne malowanie w jakimś obcym, oddalonym miejscu. Jeśli zaś chodzi o fotografię, była ostrożna wobec takich nowoczesnych metod z racji swojej bardzo małej wiedzy na ten temat.
Cressie była lękliwym dziewczątkiem, które nigdy nie lubiło kusić losu i ryzykować. Nie lekceważyła siły groźnych magicznych stworzeń. Jeśli chodzi o dar, może nie bez powodu otrzymała go właśnie ona, osóbka dobra i łagodna, której nawet nie przyszło do głowy, by używać swoich umiejętności do uzyskania wymiernych korzyści. Dla niej korzyścią samą w sobie była możliwość porozmawiania z ptakami, poznania ich świata. Miała wobec nich wiele dobroci, ale zdawała sobie sprawę, że nie wszyscy ludzie postępowaliby podobnie do niej.
- Przypomniałam sobie jedną sytuację… Kiedyś, gdy byłam na Pokątnej, ponad rok temu okradł mnie pewien mężczyzna, a ja, nie do końca świadomie, wpłynęłam na będącą w pobliżu sowę, która się na niego rzuciła – wyznała po chwili, przypominając sobie tamten dzień po raz pierwszy od dawna. Tamten mężczyzna ukradł jej farby, a Cressie była akurat w pobliżu magicznej menażerii. Jej dar wpłynął na sowę, która zaatakowała tamtego czarodzieja, ale nie było to coś bezpośrednio zagrażającego życiu owej sowy. – Jeśli chodzi o łabędzie, mogę je zapytać, czy chcą do nas podejść.
Podeszła do wody; łabędzie były na tyle blisko, że mogły ją usłyszeć, kiedy odezwała się do nich w języku ptaków. Jako dziecko nie przejmowała się tym tak mocno, ale w dorosłości zawsze czuła się nieco skrępowana, kiedy w czyjejś obecności wydawała z siebie ptasie dźwięki. Nie bez powodu nie chwaliła się swoimi umiejętnościami na salonach, bojąc się drwin ze strony innych dam. Zwracała się do łabędzi łagodnie, prosząc je o podejście do brzegu. Jako że te konkretne łabędzie już ją znały, bo wielokrotnie je dokarmiała, zwłaszcza w trudnych czasach anomalii i rozmawiała z nimi, podpłynęły do brzegu i po chwili wygramoliły się z wody. Na lądzie nie poruszały się już z taką gracją jak wtedy, kiedy sunęły po tafli jeziora, ale nadal były piękne i dostojne. Cressie powoli wyciągnęła dłoń, gładząc jednego z nich po aksamitnie miękkiej szyi, a łabędź otarł się łebkiem o wnętrze jej dłoni, zadowolony z delikatnego dotyku.
- Chodź – zawołała Forsythię, zachęcając ją do podejścia bliżej łabędzi, które przekonała, że jej towarzyszka ich nie skrzywdzi. – Tak, kupiłam całkiem ładne perfumy przypominające swym leśnym zapachem moje rodzinne strony – odpowiedziała, przelotnie wspominając w myślach tamto spotkanie z Evandrą. Nie miała pewności, czy lady Rosier była z niego zadowolona, ale Cressida była.
A potem nadeszła opowieść. Cressida słuchała z uwagą, a na jej jasnej, nakrapianej piegami buzi odmalowała się wyraźna ciekawość. Lubiła słuchać opowieści o miejscach, których nigdy nie widziała, i wyobrażać sobie, jak mogły wyglądać, choć z racji jej niewielkiej wiedzy o świecie poza Anglią i poza jej warstwą społeczną, niektóre wyobrażenia mogły odbiegać od rzeczywistości. Afryka zawsze kojarzyła jej się z bardzo gorącą i dziką krainą, pełną niebezpiecznych stworzeń oraz ludzi o zupełnie odmiennej kulturze.
- To… naprawdę fascynujące – powiedziała w końcu, gdy Forsythia skończyła opowieść. – Tak samo jak to, że tyle widziałaś. Więcej niż ja kiedykolwiek ujrzę. Musisz mieć dużą wiedzę nie tylko o stworzeniach, ale i o świecie, skoro tyle podróżowałaś. – Pewnie niewielu czarodziejów, a już na pewno niewiele kobiet, mogło się taką wiedzą pochwalić. Od kobiet oczekiwano, że będą wychodziły za mąż i rodziły dzieci, co dotyczyło zwłaszcza szlachetnych rodów, ale nie tylko. Kobiety z ludu podobno też zwykle wybierały tradycyjne role, choć w przypadku odstępstw nie były oceniane tak surowo jak młode lady, choć pewnie i tak nadal niewiele z nich mogło wieść życie o jakim opowiadała panna Crabbe. Dalekie podróże były niebezpieczne i kosztowne. – Mogę ci tylko pozazdrościć możliwości podziwiania żmijoptaka – dodała z pewnym żalem. Te stworzenia były rzadkie i nie występowały w Anglii naturalnie. Nie miała okazji ich widzieć, a co najwyżej o nich czytać. To już nawet smoka było łatwiej zobaczyć, bo mieli w kraju rezerwaty tych stworzeń. – A chciałabym go ujrzeć. Może jeszcze kiedyś będzie okazja? – Może kiedyś taki okaz zostanie sprowadzony do ogrodu magizoologicznego, co stwarzałoby jedyną okazję ujrzenia go, choć zarazem będzie to okazja dość smutna, bo w takim miejscu żmijoptak nie będzie mógł zaprezentować się w pełnej krasie, zamknięty i ograniczony.
Tak jak i ona była zamknięta i ograniczona w swojej złotej klatce, choć uparcie nie chciała widzieć jej prętów. Nie znała świata poza nią, i tylko jej wnętrze jawiło jej się jako bezpieczne, bo tak nauczono ją funkcjonować, przedstawiając jako jedyny słuszny określony model życia. Młode lady nie miały być jak wolne ptaki, a jak ptaki urodzone w klatce i spędzające w niej całe życie aż po jego kres. Ptaki, które z niej uciekały, nie miały już powrotu i były wykluczane. A Forsythia była jak wolny ptak. Podróżowała i spełniała się w sposób, jaki Cressidzie nigdy nie będzie dany i po który nie miałaby odwagi sięgnąć, bo najważniejsza była dla niej rodzina. A żeby zachować więzi z rodziną, musiała trzymać się wpojonych zasad i żyć w zgodzie ze schematami przypisanymi jej warstwie społecznej. O dalekich wyprawach zawsze już miała tylko czytać i słuchać, więc to robiła, korzystając z tego, że obok jest ktoś, kto miał okazję zwiedzić świat poza Anglią.
- Mogłabym słuchać godzinami tego, co opowiadasz. Naprawdę. Cieszę się, że zgodziłaś się przybyć i podzielić się ze mną historiami o tym, co ujrzałaś – powiedziała po chwili. – I długo tak podróżowałaś? Bliscy nie niepokoili się o ciebie, kiedy znikałaś na tak długo i byłaś tak daleko od nich? – zapytała, zaraz jednak przypominając sobie smutną wieść poznaną w jednym z listów. To musiało być okropne, stracić brata i nie móc być przy nim w jego ostatnich chwilach. Pewnie nawet najwspanialsza wyprawa nie mogła tego ukoić, ale Cressie taktownie nie poruszyła tej kwestii. Była jednak ciekawa, ile trwały te wyprawy, i co jeszcze Forsythia widziała poza dziką Afryką i pięknymi żmijoptakami.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
- Rozumiem – mruknęła pod nosem pogrążając się w odmętach własnych myśli. Detale były ważne, owszem, ale czy nie ważniejsze było uchwycenie kolorów i atmosfery? Przez wzgląd na swoje konotacje z różnymi artystami, zaczęła postrzegać sztukę nieco inaczej bardziej wrażeniowo. Ulotność chwili, która wymykała się między palcami, mogła zostać zapisana kolorem na płótnie – samym kolorem i to było niesamowite. Czy potrzebna była forma i kształt dla wyrażenia uczucia? Przecież barwa sama w sobie stanowiła nośnik ekspresji, który ugruntowany duktem pędzla mógł opowiedzieć więcej niźli pejzaż. Przechadzając się po galeriach sztuki Forsythia zawsze pragnęła zostać wchłonięta przez czystą barwę, wciągnięta i zaabsorbowana środowiskiem tak dziwnie zaprzeczającym fizjologii percepcji. Wrażenie nieograniczonej przestrzeni, wielkiego nieba bez horyzontu – nieskończonej wolności, ujętej w braku konturów i pozbawieniu niuansów. Wyeliminować precyzyjną kreskę i porzucić ograniczenia kompozycji, pozwolić popłynąć swemu umysłowi z nadrzędną ideą oddania się emocjom. Dreszcz podniecenia przebiegł po skórze panny Crabbe na tę myśl zatracenia się w polach pełnych brzmienia tonacji różnej maści. – Próbowałaś kiedyś większej ekspresji? – zapytała w końcu, choć może nie powinna. – Nigdy nie dałaś ponieść się wrażeniom i atmosferze ze wspomnienia? Nie ciągnęło cię do zalania obrazu jednym pociągnięciem pędzla? – nie wiedziała jak konkretnie sformułować to, co siedziało w jej myślach, ale miała nadzieję, że artystka ją zrozumie. Ten brak konserwatyzmu wlał w nią niegdyś ktoś bardzo jej bliski, z każdym pocałunkiem pozostawionym na jej skórze w jakiejkolwiek komitywie by nie byli. Wolną od liści dłonią, potarła się po ramieniu, przymykając lekko oczy i wciągając zapach własnych perfum. O zgrozo, jak bardzo tęskniła za frywolną barwą upojnych nocy. Lecz musiała otrząsnąć się z tych wspomnień jak najprędzej, wszak poprzysięgła sobie, nigdy już nie czuć nic więcej do o pożal się Merlinie artysty. I tylko los śmiał się niemo, wszak tym o kim myślała panna Crabbe, była persona, która to okradła bezczelnie damę z farb. – Cóż za niewdzięcznik, okradać kobietę… Należało mu się – stwierdziła, nawet nie wiedząc o kim była mowa. – Pewnie jakiś bezdomny włóczęga, prostak – dodała, kończąc kolekcjonować swój mały, liściasty bukiet. – Ludzie są czasem tak irytująco bezczelni – westchnęła na koniec, nie wiedząc co zrobić z tworem we własnych rękach. Pomachała liśćmi jak dziecko zabawką, a gdy zerwał się odrobinę bardziej porywisty wiatr, pozwoliła wówczas obumarłym kawałkom drzewa odfrunąć w dal.
Uśmiechnęła się pod nosem, widząc, jak dama podchodzi do brzegu i zaczyna w śpiewnym języku przywoływać ptactwo. Dla panny Crabbe nie było to dziwne, a raczej fascynujące – dokładnie tak jak umiejętność pomiałkiwiania Vivienne lub zmiany swego wyglądu przez metamorfomagów. Nie było to nic czego winien się ktokolwiek wstydzić, a to, że ktoś wyśmiewał innych z tego względu, znaczyło zaledwie o zazdrości. Taki dar należało pielęgnować i rozwijać, choć być może poprawnym było go ukrywać, gdyż dawał swoistą przewagę, jakiej uzyskać nie można było w żaden inny sposób. Z zapartym tchem obserwowała więc jak białe i smukłe ptaszyska, podpływają do brzegu, zupełnie jak gdyby ktoś je zauroczył – niepotrzebne były dodatkowe nagrody czy zaklęcia, gdy dochodziło do czystej komitywy między czarownicą a stworzeniem. Nieco nostalgii wkradło się wówczas do głowy Forsythii, której poskąpione zostały takie dary, a także talent do transmutacji, który mógłby jej w jakiś sposób ułatwić pracę. Niemniej jednak polegała na niewerbalnej komunikacji z magicznymi stworzeniami – i tymi niemagicznymi też. Panowała nad językiem ciała, wiedząc jakie gesty i ruchy mogą spłoszyć dany rodzaj zwierzęcia, działało to też w stronę, w której należało pokazać dominację nad stworem. Pozostałą jej zaledwie taka forma i to ją doskonaliła przez lata, choć było jej łatwiej o tyle, że podobno miała rękę do zwierząt – szczególnie tych niebezpiecznych. Czekała więc grzecznie na sygnał, mając świadomość, że może przepłoszyć ptaki najmniejszym ruchem, jeśli Cressie jeszcze nie poinformowała ich o braku zagrożenia. Na szczęście dama to zrobiła i gdy tylko do uszu panny Crabbe dotarło krótkie słowo, Forsythia ruszyła powoli w ślad za szlachcianką. Dbając o rozłożenie materiału sukni, przykucnęła przy ptakach, delikatnie wyciągając przed siebie dłoń, poniżej malutkiego ptasiego łba, tak aby nie dać stworzeniu żadnego poczucia zagrożenia. Niczym mityczna Leda, została uwiedziona łabędziem, który przytknął swój dziób do długich palców czarownicy. Kobieta niespiesznie sunęła dłonią po łbie, a potem szyi, zgładzą lekko palcami śnieżnobiałe opierzenie. Pozwoliła stworzeniu skubnąć rękawy sukni, wiedząc, że nie wyrządzi jej żadnej krzywdy, a potem delikatnie zaczęła sunąć palcami po grzbiecie, aż w końcu skrzydle, analizując jego fakturę. Dopiero dziób, który znalazł się niebezpiecznie blisko jej twarzy, spowodował, że oderwała dłoń od białych piór i odwróciła głowę rozbawiona. – Zeusie, nie kuś mnie – zaśmiała się, pijąc do mitu, a potem wróciła dłonią do pieszczenia ptasiej głowy. – Rodzinne strony? Miałaś robione perfumy na zamówienie, jak rozumiem? – zapytała dla pewności.
Zachichotała lekko na stwierdzenie lady Fawley i pokręciła głową, absolutnie nie zgadzają się odnośnie statusu swojej wiedzy. Ciągle uważała, że wie za mało, jak typowa krukonka pragnęła zgłębić całą wiedzę świata, jednocześnie będąc w pełni świadomą, jaki był to ogrom wiedzy. – Nie całkiem, mało wiem tak naprawdę – stwierdziła pokornie, wzdychając ciężko. Jej dłoń sunęła wciąż, bo białych piórach ptaszyska, co jakiś czas zatrzymując się przy łebku, gdzie kciukiem masowała obszar między oczami stworzenia. Niegdyś robiła tak swojej sowie, a i May całkiem to lubił, więc uznała, że łabędź również będzie ucieszony taką pieszczotą. – Po powrocie z Afryki rozbijałam się głównie po krajach północnej Europy. Norwegia była ciekawa, podobały mi się tamtejsze fiordy, chętnie wróciłabym tam również, aby ujrzeć zorzę polarną, gdyż nie miałam do tego sposobności. Potem wyruszyliśmy na Ukrainę, gdzie uczyłam się o zajmowaniu smokami, konkretnie spiżobrzuchami, jednak naszym głównym celem było przetransportowanie jednego z okazów do angielskiego rezerwatu – opowiadała, wodząc wzrokiem po tafli jeziora, jakby to na nim wypisane były dzieje jej podróży.
Natomiast na słowa odnośnie żmijoptaka, uśmiechnęła się szeroko, a w oczach zaiskrzyła jakaś tajemnica. – Chciałabym kiedyś posiadać własny okaz, może wtedy mogłabyś go ujrzeć – dodała i przemknęła dłonią po ptasiej szyi po raz ostatni. – Nie wiem, czy wiesz, ale ich jaja są stworzone z czystego srebra, toteż gdybym posiadała parkę… - zamyśliła się, a potem zaśmiała. – No cóż, może byłoby mnie stać na zostanie prywatnym magizoologiem. Przez jedną dobrą znajomą zaczęłam to ostatnio rozważać, a z drugiej strony… mogłabym spróbować zatrudnić się w rezerwacie – westchnęła, zupełnie jakby słowa pozbawiły ją jakiegoś ciężaru. – Jednak lata życia jeszcze przede mną, nie wiadomo co się jeszcze zmieni – zauważyła, mając w myślach kilka wrześniowych, a także sierpniowych sytuacji, jakie wpłynęły całkiem znacząco na jej życie. Tempo wzbierało, a prędkość przemijających dni, zatrważająco wzrastała do tego stopnia, iż panna Crabbe zaczynała obawiać się utraty kontroli nad sterem swego okrętu losu.
- Szczerze powiedziawszy, również się cieszę, uczę się od nowa opowiadania o przeszłości i w jakiś sposób mi to pomaga – przyznała, przywołując we wspomnieniach swoje pierwsze wizyty u magipsychiatry, podczas których zalewała się łzami i nie mogła wykrztusić z siebie żadnego słowa. Ten rok obfitował dla niej w wiele zmian, lecz uczyła się prędko, adaptowała się, jakby była stworzona do prędkiej zmiany środowiska i korygowania własnego smutku. A może poniekąd tak było? Liczne tragedie w jej życiu zahartowywały ją przez lata, stwarzając jej własną zbroję, a także podnosząc próg bólu, jaki była w stanie wytrzymać. – Tak, podróżowałam aż do połowy grudnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego – zatrzymała się, wzdychając ciężko. – Czy niepokoili… Na pewno brat się o mnie martwił, ale wierzył we mnie… chciał… chciał, żebym została za granicą – mówiąc to, jej głos lekko zadrżał. – Chciał mojego szczęścia – uśmiechnęła się blado, zdając sobie sprawę, że te słowa mogły być tak naprawdę postrzegane na wielu różnych poziomach. – W Azji spędziłam naprawdę sporo czasu, na tyle długo, aby nauczyć się języka mandaryńskiego – zauważyła i odchrząknęła. – Pięknie dziś pani wygląda, lady Fawley – powiedziała w języku chińskim, mając na uwadze, że tych słów raczej młoda kobieta nie rozszyfruje, niemniej rozbawiło ją w to w jakiś sposób. Rozluźniło ją to bardziej, odtrącając przykre wspomnienia o zmarłym bracie, dzięki czemu mogła skupić się na kolejnych opowieściach, jakie posiadała w zanadrzu. Później kontynuowała opowieść o przeróżnych sytuacjach, jakie spotkały ją w Chinach, Japonii, Mongolii, Korei czy Indiach. Snuła historie pełne słońca i letniego ciepła, w jakich dane jej było ujrzeć te malownicze krainy, jakie kultury tam poznała, jakie dziwne zwyczaje charakteryzowały tamtą ludność, a także wspominała o magicznych stworzeniach. – A potem przyszła jesień i rosyjska tajga, Grecja, Włochy, Rumunia, Hiszpania… Och, ile tego było, czasem każdego dnia znajdowałam się gdzie indziej. Budziłam się w Portugalii, a zasypiałam na Cyprze – zaśmiała się wesoło. – Tak w głębi serca… chciałabym, aby moje życie było takie codziennie – stwierdziła nieśmiało, spuszczając spojrzenie na trawę, po której wiatr toczył puchate białe piórka.
Uśmiechnęła się pod nosem, widząc, jak dama podchodzi do brzegu i zaczyna w śpiewnym języku przywoływać ptactwo. Dla panny Crabbe nie było to dziwne, a raczej fascynujące – dokładnie tak jak umiejętność pomiałkiwiania Vivienne lub zmiany swego wyglądu przez metamorfomagów. Nie było to nic czego winien się ktokolwiek wstydzić, a to, że ktoś wyśmiewał innych z tego względu, znaczyło zaledwie o zazdrości. Taki dar należało pielęgnować i rozwijać, choć być może poprawnym było go ukrywać, gdyż dawał swoistą przewagę, jakiej uzyskać nie można było w żaden inny sposób. Z zapartym tchem obserwowała więc jak białe i smukłe ptaszyska, podpływają do brzegu, zupełnie jak gdyby ktoś je zauroczył – niepotrzebne były dodatkowe nagrody czy zaklęcia, gdy dochodziło do czystej komitywy między czarownicą a stworzeniem. Nieco nostalgii wkradło się wówczas do głowy Forsythii, której poskąpione zostały takie dary, a także talent do transmutacji, który mógłby jej w jakiś sposób ułatwić pracę. Niemniej jednak polegała na niewerbalnej komunikacji z magicznymi stworzeniami – i tymi niemagicznymi też. Panowała nad językiem ciała, wiedząc jakie gesty i ruchy mogą spłoszyć dany rodzaj zwierzęcia, działało to też w stronę, w której należało pokazać dominację nad stworem. Pozostałą jej zaledwie taka forma i to ją doskonaliła przez lata, choć było jej łatwiej o tyle, że podobno miała rękę do zwierząt – szczególnie tych niebezpiecznych. Czekała więc grzecznie na sygnał, mając świadomość, że może przepłoszyć ptaki najmniejszym ruchem, jeśli Cressie jeszcze nie poinformowała ich o braku zagrożenia. Na szczęście dama to zrobiła i gdy tylko do uszu panny Crabbe dotarło krótkie słowo, Forsythia ruszyła powoli w ślad za szlachcianką. Dbając o rozłożenie materiału sukni, przykucnęła przy ptakach, delikatnie wyciągając przed siebie dłoń, poniżej malutkiego ptasiego łba, tak aby nie dać stworzeniu żadnego poczucia zagrożenia. Niczym mityczna Leda, została uwiedziona łabędziem, który przytknął swój dziób do długich palców czarownicy. Kobieta niespiesznie sunęła dłonią po łbie, a potem szyi, zgładzą lekko palcami śnieżnobiałe opierzenie. Pozwoliła stworzeniu skubnąć rękawy sukni, wiedząc, że nie wyrządzi jej żadnej krzywdy, a potem delikatnie zaczęła sunąć palcami po grzbiecie, aż w końcu skrzydle, analizując jego fakturę. Dopiero dziób, który znalazł się niebezpiecznie blisko jej twarzy, spowodował, że oderwała dłoń od białych piór i odwróciła głowę rozbawiona. – Zeusie, nie kuś mnie – zaśmiała się, pijąc do mitu, a potem wróciła dłonią do pieszczenia ptasiej głowy. – Rodzinne strony? Miałaś robione perfumy na zamówienie, jak rozumiem? – zapytała dla pewności.
Zachichotała lekko na stwierdzenie lady Fawley i pokręciła głową, absolutnie nie zgadzają się odnośnie statusu swojej wiedzy. Ciągle uważała, że wie za mało, jak typowa krukonka pragnęła zgłębić całą wiedzę świata, jednocześnie będąc w pełni świadomą, jaki był to ogrom wiedzy. – Nie całkiem, mało wiem tak naprawdę – stwierdziła pokornie, wzdychając ciężko. Jej dłoń sunęła wciąż, bo białych piórach ptaszyska, co jakiś czas zatrzymując się przy łebku, gdzie kciukiem masowała obszar między oczami stworzenia. Niegdyś robiła tak swojej sowie, a i May całkiem to lubił, więc uznała, że łabędź również będzie ucieszony taką pieszczotą. – Po powrocie z Afryki rozbijałam się głównie po krajach północnej Europy. Norwegia była ciekawa, podobały mi się tamtejsze fiordy, chętnie wróciłabym tam również, aby ujrzeć zorzę polarną, gdyż nie miałam do tego sposobności. Potem wyruszyliśmy na Ukrainę, gdzie uczyłam się o zajmowaniu smokami, konkretnie spiżobrzuchami, jednak naszym głównym celem było przetransportowanie jednego z okazów do angielskiego rezerwatu – opowiadała, wodząc wzrokiem po tafli jeziora, jakby to na nim wypisane były dzieje jej podróży.
Natomiast na słowa odnośnie żmijoptaka, uśmiechnęła się szeroko, a w oczach zaiskrzyła jakaś tajemnica. – Chciałabym kiedyś posiadać własny okaz, może wtedy mogłabyś go ujrzeć – dodała i przemknęła dłonią po ptasiej szyi po raz ostatni. – Nie wiem, czy wiesz, ale ich jaja są stworzone z czystego srebra, toteż gdybym posiadała parkę… - zamyśliła się, a potem zaśmiała. – No cóż, może byłoby mnie stać na zostanie prywatnym magizoologiem. Przez jedną dobrą znajomą zaczęłam to ostatnio rozważać, a z drugiej strony… mogłabym spróbować zatrudnić się w rezerwacie – westchnęła, zupełnie jakby słowa pozbawiły ją jakiegoś ciężaru. – Jednak lata życia jeszcze przede mną, nie wiadomo co się jeszcze zmieni – zauważyła, mając w myślach kilka wrześniowych, a także sierpniowych sytuacji, jakie wpłynęły całkiem znacząco na jej życie. Tempo wzbierało, a prędkość przemijających dni, zatrważająco wzrastała do tego stopnia, iż panna Crabbe zaczynała obawiać się utraty kontroli nad sterem swego okrętu losu.
- Szczerze powiedziawszy, również się cieszę, uczę się od nowa opowiadania o przeszłości i w jakiś sposób mi to pomaga – przyznała, przywołując we wspomnieniach swoje pierwsze wizyty u magipsychiatry, podczas których zalewała się łzami i nie mogła wykrztusić z siebie żadnego słowa. Ten rok obfitował dla niej w wiele zmian, lecz uczyła się prędko, adaptowała się, jakby była stworzona do prędkiej zmiany środowiska i korygowania własnego smutku. A może poniekąd tak było? Liczne tragedie w jej życiu zahartowywały ją przez lata, stwarzając jej własną zbroję, a także podnosząc próg bólu, jaki była w stanie wytrzymać. – Tak, podróżowałam aż do połowy grudnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego – zatrzymała się, wzdychając ciężko. – Czy niepokoili… Na pewno brat się o mnie martwił, ale wierzył we mnie… chciał… chciał, żebym została za granicą – mówiąc to, jej głos lekko zadrżał. – Chciał mojego szczęścia – uśmiechnęła się blado, zdając sobie sprawę, że te słowa mogły być tak naprawdę postrzegane na wielu różnych poziomach. – W Azji spędziłam naprawdę sporo czasu, na tyle długo, aby nauczyć się języka mandaryńskiego – zauważyła i odchrząknęła. – Pięknie dziś pani wygląda, lady Fawley – powiedziała w języku chińskim, mając na uwadze, że tych słów raczej młoda kobieta nie rozszyfruje, niemniej rozbawiło ją w to w jakiś sposób. Rozluźniło ją to bardziej, odtrącając przykre wspomnienia o zmarłym bracie, dzięki czemu mogła skupić się na kolejnych opowieściach, jakie posiadała w zanadrzu. Później kontynuowała opowieść o przeróżnych sytuacjach, jakie spotkały ją w Chinach, Japonii, Mongolii, Korei czy Indiach. Snuła historie pełne słońca i letniego ciepła, w jakich dane jej było ujrzeć te malownicze krainy, jakie kultury tam poznała, jakie dziwne zwyczaje charakteryzowały tamtą ludność, a także wspominała o magicznych stworzeniach. – A potem przyszła jesień i rosyjska tajga, Grecja, Włochy, Rumunia, Hiszpania… Och, ile tego było, czasem każdego dnia znajdowałam się gdzie indziej. Budziłam się w Portugalii, a zasypiałam na Cyprze – zaśmiała się wesoło. – Tak w głębi serca… chciałabym, aby moje życie było takie codziennie – stwierdziła nieśmiało, spuszczając spojrzenie na trawę, po której wiatr toczył puchate białe piórka.
Cressida w kwestii malarstwa była dość konserwatywna i starała się jak najwierniej oddać rzeczywistość. Oczywiście pamiętała o tym, by uchwycić odpowiednie barwy i nastrój, które były istotne by nadać obrazowi właściwy klimat mający przypominać portretowane miejsce, ale była bardzo ostrożna wobec wszystkiego, co mogłoby na salonach wywołać kontrowersje. Zależało jej na tym, by jak najbardziej się dostosować i nie wyłamywać się, bo to mogłoby ją narazić na nieprzyjemne uwagi. Bała się płynąć pod prąd, nawet jeśli niektórzy artyści to lubili. Ale ona była lady, więc wybaczano jej mniej niż mężczyznom, zwłaszcza takim nieszlachetnym. Była artystką salonową, pogardzającą tak zwaną bohemą artystyczną i trzymającą się na dystans od zdegenerowanych pseudoartystów, którzy oddawali się nałogom i żyli niczym w rynsztoku. Szczególnie we Francji spotykała takich artystów, ale stroniła od nich, woląc obracać się w gronie tych, którzy potrafili się zachować na salonach i których twórczość lepiej wpasowywała się w kanony sztuki wysokiej. To samo tyczyło się muzyki, nie lubiła nowoczesnych, wzorowanych na mugolskich brzmień, jej uszy pieściła jedynie muzyka klasyczna. Ogólnie rzecz biorąc Cressida była zdystansowana wobec tego, co nowe i obce, a wierna temu, co stare i sprawdzone. Jak przystało na osobę urodzoną w rodzie Flintów nie szła z duchem czasu.
- Jako malarka z wyższych sfer muszę trzymać się pewnych ram, w naszym świecie odstępstwa zbaczające w stronę abstrakcji nie są mile widziane – powiedziała cicho. Ciekawe, jak wyglądałoby jej życie, gdyby miała swój talent, ale urodziła się w zwykłej rodzinie? Jaką artystką by była i co by tworzyła, gdyby nie konserwatywne wychowanie ograniczające kreatywność i narzucające określone kanony piękna?
Nie miała też pojęcia, że Forsythia znała tamtego degenerata, który bezczelnie ją okradł.
- Też tak myślę. To na pewno był ktoś z nizin, kto nie wiedział, jak należy postępować z damą i który okradł mnie ze zwykłej zawiści, dodatkowo wykorzystując moją bezbronność – wyjaśniła; tak to sobie wyobrażała. Tamten prostak z gminu nie mógł znieść tego, że ktoś miał lepiej od niego, i zamiast zapracować na farby okradł niewinną, bezbronną damę bo przecież tak było dla tego typu mętów najprościej. Ale mąż ostrzegał ją przed tym, że ludzie z nizin właśnie tacy są, może nie wszyscy, ale wielu z nich, i że dziś Londyn jest tak niespokojny właśnie przez to, że bezmyślna tłuszcza próbuje dokonać przewrotu i wywrócić do góry nogami cały dotychczasowy porządek rzeczy. Dlatego mogła się tam pojawiać tylko z obstawą, żeby nikt nie skrzywdził jej z zazdrości, że należała do wyższych sfer i że żyła w luksusach, kiedy niższym warstwom wiodło się gorzej. Oczywiście żyjąca w pewnym oderwaniu od rzeczywistości Cressida nie znała prawdy o tym, co się działo, bo nie chciano jej martwić, nie znała się też na polityce, bo kobiecie nie wypadało się nią interesować, więc budowała swoje wyobrażenia ze strzępków tego, co gdzieś zasłyszała, i czuła prawdziwy strach przed ludźmi, którzy chcieli przemocą zaprowadzić powszechną równość i strącić szlachetną krew z piedestału, sprowadzić ich do swojego poziomu. Dotychczas nigdy nie była mocno uprzedzona do ludzi niższego statusu (choć naturalnie unikała ich, gdyż lady nie wypadało się przyjaźnić z osobami o nieczystej krwi, było to bardzo źle widziane przez szlachetne koleżanki, nie wspominając o surowym panu ojcu), nie interesowali jej oni i traktowała ich po prostu obojętnie, ale teraz po prostu się ich bała, więc tym bardziej trzymała się wyłącznie w gronie sobie podobnych. Jedność szlachetnego świata była obecnie ważniejsza niż kiedykolwiek, i nawet jeśli Cressida zawsze trochę odstawała od innych dam przez swoją nieśmiałość i nieumiejętność gry pozorów, to był to jej świat i pragnęła, by jej dzieci również w nim dorastały, i żeby były spokojne, bezpieczne i szczęśliwe.
Przywołała łabędzie z łatwością, miała lata, by lepiej poznać i oswoić wrodzony dar, a wiedza na temat stworzeń dodatkowo jej w tym pomagała. Nie była co prawda znawcą jak zawodowi magizoolodzy, bo interesowała się światem fauny hobbystycznie i głównie teoretycznie, ale wiedziała wystarczająco, by wiedzieć, jak postępować z pospolitymi, spotykanymi na co dzień stworzeniami. Była wobec łabędzi pełna dobroci i delikatności, tej konkretnej parki nie zapoznała dzisiaj, co dodatkowo ułatwiło jej zadanie, ponieważ etap wstępnego oswajania i przekonywania do siebie zaliczyła już pewien czas temu. Więź z ptakami nie była czymś pojawiającym się w sekundę po wypowiedzeniu pierwszych ptasich słów, czasem potrzeba było dłuższego oswajania, ale dar bez wątpienia bardzo wiele jej ułatwiał.
Uśmiechnęła się ciepło, widząc jak do łabędzi podchodzi Forsythia.
- Chyba im się podoba – zauważyła, widząc jak łabędź nadstawia łebek do głaskania. Sama też głaskała tego, który stał bliżej niej, z niezwykłą delikatnością gładząc białe, aksamitne pióra. – Łabędzie to symbol rodu mego męża, dlatego Fawleyowie bardzo o nie dbają – dodała. – A jeśli chodzi o perfumy, był to szczęśliwy traf, że akurat mieli mieszankę o zapachu lasu i kwiatów. Ale może zamówienie jeszcze bardziej sprecyzowanej mieszanki byłoby dobrym pomysłem.
Cressida, jak na Flintównę przystało, uwielbiała zapachy kojarzące się z lasem. Lubiła bliskość natury, gdyż wychowano ją w poszanowaniu do niej i blisko niej. Nie bez powodu na salonach rody nieprzychylne Flintom czasem podśmiewały się z ich rzekomej dzikości. Cressida, gdy pierwszy raz na dłużej opuściła dworek, by znaleźć się w szkole, czasem słyszała komentarze o „dzikiej Flintównie z lasu”, bo rzeczywiście w swej chorobliwej, jeszcze większej niż dziś nieśmiałości mogła się bardziej towarzyskim koleżankom jawić jako dzikuska, kiedy stroniła od towarzystwa ludzi wybierając bliskość obrazów i ptaków. Pierwsze dni w szkole były dla niej pierwszym czasem takiego oderwania od rodowego dworku, bo w dzieciństwie wychowała się w niemal całkowitej izolacji od zewnętrznego świata, posiadłość opuszczając tylko przy okazji wizyt u krewnych i przyjaciół rodu.
- Wciąż wiesz więcej ode mnie. – Ale Cressidzie, jako lady, po prostu nie wypadało się zbyt wiele uczyć, tak samo jak nie wypadało jej pracować zawodowo. Damy nie mogły być w końcu mądrzejsze od mężczyzn, choć akurat William pewnie nie miałby jej za złe dużej wiedzy. Ale byli mężowie, którzy nie chcieli, by ich żony spędzały czas nad książkami zamiast oddawać się typowo kobiecym zajęciom. Pan ojciec chciał, żeby znała dziedziny ważne dla Flintów, ale w rozsądnej ilości. Nie miała nigdy zostać mistrzynią zielarstwa tak jak on, bo była przygotowywana na żonę mężczyzny z innej rodziny. Świat, w którym żyła, otwierał wiele dróg dla mężczyzn, ale ograniczał kobiety. – Sama chętnie ujrzałabym fiordy i zorzę polarną – rozmarzyła się. Och, jak cudownie byłoby móc namalować zorzę! Ciekawe, czy sprostałaby takiemu wyzwaniu, żeby wiarygodnie i realistycznie odwzorować ją na płótnie? – Na szczęście Norwegia nie leży daleko, może kiedyś William mnie tam zabierze? – Nie było to nieprawdopodobne. Gdyby go poprosiła, być może poczyniłby starania, żeby zorganizować taki krótki wyjazd z zadbaniem o to, by zapewnić delikatnej żonie dogodne warunki. – Czytałam o tym, to naprawdę niesamowita cecha, jak zresztą całe żmijoptaki. Ale pewnie trudno byłoby trzymać go w domu, prawda? – Magiczne zwierzęta były naprawdę fascynujące. Oczywiście najbardziej interesowały ją ptaki, ale i o innych dobrze było posłuchać. Żałowała tylko, że nie tak łatwo było zobaczyć niektóre gatunki na żywo z racji ich rzadkości.
Forsythia wciąż była młoda (nawet jeśli z perspektywy tradycyjnych kobiecych ról była już niemal starą panną) i miała czas, żeby spełniać swoje marzenia związane z magizoologią. Potem rozmowa zeszła na trudniejszy temat i Cressie posmutniała.
- Przykro mi – szepnęła, spuszczając wzrok. Nie chciała sobie nawet wyobrażać, jak by się czuła, gdyby to jej brat umarł. – Ale na pewno cieszyłby się z twojego szczęścia i z tego, że spełniasz swoje marzenia.
Oczywiście nie zrozumiała słów w obcym języku, którego nie słyszała nigdy wcześniej, a który brzmiał egzotycznie i zupełnie niecodziennie.
- To chyba trudny język? – zapytała. – Mnie uczono w dzieciństwie tylko francuskiego. – Inne uznano za zbędne, dlatego obecnie władała tylko angielskim i francuskim. No i ptasim.
Z zamyśleniem powiodła spojrzeniem przez taflę jeziora i łabędzie, które po porcji pieszczot niespiesznie wracały na wodę. Słuchała fascynującej opowieści, próbując wyobrazić sobie te wszystkie miejsca tak bardzo różniące się od Anglii.
- Wiodłaś naprawdę fascynujący żywot, choć ja bym się nie odnalazła w ciągłej podróży, wśród tylu częstych zmian. – Cressida lubiła bowiem stałość i przewidywalność, zmiany ją stresowały, i choć z jednej strony bardzo ją to wszystko ciekawiło, było jak powiew innego świata, tak chyba nie umiałaby wieść życia podróżniczki i szybko poczułaby przesyt i zmęczenie, gdyby zmiany miejsc miały następować tak szybko. – Zawsze możesz jeszcze kiedyś znowu wyruszyć w podróż. Może uda ci się znaleźć męża, który podzielałby twoją pasję? – Bo jak przystało na kobietę wychowaną w patriarchalnym świecie, nie wyobrażała sobie, że można nie mieć męża i iść przez życie jako kobieta samotna.
- Jako malarka z wyższych sfer muszę trzymać się pewnych ram, w naszym świecie odstępstwa zbaczające w stronę abstrakcji nie są mile widziane – powiedziała cicho. Ciekawe, jak wyglądałoby jej życie, gdyby miała swój talent, ale urodziła się w zwykłej rodzinie? Jaką artystką by była i co by tworzyła, gdyby nie konserwatywne wychowanie ograniczające kreatywność i narzucające określone kanony piękna?
Nie miała też pojęcia, że Forsythia znała tamtego degenerata, który bezczelnie ją okradł.
- Też tak myślę. To na pewno był ktoś z nizin, kto nie wiedział, jak należy postępować z damą i który okradł mnie ze zwykłej zawiści, dodatkowo wykorzystując moją bezbronność – wyjaśniła; tak to sobie wyobrażała. Tamten prostak z gminu nie mógł znieść tego, że ktoś miał lepiej od niego, i zamiast zapracować na farby okradł niewinną, bezbronną damę bo przecież tak było dla tego typu mętów najprościej. Ale mąż ostrzegał ją przed tym, że ludzie z nizin właśnie tacy są, może nie wszyscy, ale wielu z nich, i że dziś Londyn jest tak niespokojny właśnie przez to, że bezmyślna tłuszcza próbuje dokonać przewrotu i wywrócić do góry nogami cały dotychczasowy porządek rzeczy. Dlatego mogła się tam pojawiać tylko z obstawą, żeby nikt nie skrzywdził jej z zazdrości, że należała do wyższych sfer i że żyła w luksusach, kiedy niższym warstwom wiodło się gorzej. Oczywiście żyjąca w pewnym oderwaniu od rzeczywistości Cressida nie znała prawdy o tym, co się działo, bo nie chciano jej martwić, nie znała się też na polityce, bo kobiecie nie wypadało się nią interesować, więc budowała swoje wyobrażenia ze strzępków tego, co gdzieś zasłyszała, i czuła prawdziwy strach przed ludźmi, którzy chcieli przemocą zaprowadzić powszechną równość i strącić szlachetną krew z piedestału, sprowadzić ich do swojego poziomu. Dotychczas nigdy nie była mocno uprzedzona do ludzi niższego statusu (choć naturalnie unikała ich, gdyż lady nie wypadało się przyjaźnić z osobami o nieczystej krwi, było to bardzo źle widziane przez szlachetne koleżanki, nie wspominając o surowym panu ojcu), nie interesowali jej oni i traktowała ich po prostu obojętnie, ale teraz po prostu się ich bała, więc tym bardziej trzymała się wyłącznie w gronie sobie podobnych. Jedność szlachetnego świata była obecnie ważniejsza niż kiedykolwiek, i nawet jeśli Cressida zawsze trochę odstawała od innych dam przez swoją nieśmiałość i nieumiejętność gry pozorów, to był to jej świat i pragnęła, by jej dzieci również w nim dorastały, i żeby były spokojne, bezpieczne i szczęśliwe.
Przywołała łabędzie z łatwością, miała lata, by lepiej poznać i oswoić wrodzony dar, a wiedza na temat stworzeń dodatkowo jej w tym pomagała. Nie była co prawda znawcą jak zawodowi magizoolodzy, bo interesowała się światem fauny hobbystycznie i głównie teoretycznie, ale wiedziała wystarczająco, by wiedzieć, jak postępować z pospolitymi, spotykanymi na co dzień stworzeniami. Była wobec łabędzi pełna dobroci i delikatności, tej konkretnej parki nie zapoznała dzisiaj, co dodatkowo ułatwiło jej zadanie, ponieważ etap wstępnego oswajania i przekonywania do siebie zaliczyła już pewien czas temu. Więź z ptakami nie była czymś pojawiającym się w sekundę po wypowiedzeniu pierwszych ptasich słów, czasem potrzeba było dłuższego oswajania, ale dar bez wątpienia bardzo wiele jej ułatwiał.
Uśmiechnęła się ciepło, widząc jak do łabędzi podchodzi Forsythia.
- Chyba im się podoba – zauważyła, widząc jak łabędź nadstawia łebek do głaskania. Sama też głaskała tego, który stał bliżej niej, z niezwykłą delikatnością gładząc białe, aksamitne pióra. – Łabędzie to symbol rodu mego męża, dlatego Fawleyowie bardzo o nie dbają – dodała. – A jeśli chodzi o perfumy, był to szczęśliwy traf, że akurat mieli mieszankę o zapachu lasu i kwiatów. Ale może zamówienie jeszcze bardziej sprecyzowanej mieszanki byłoby dobrym pomysłem.
Cressida, jak na Flintównę przystało, uwielbiała zapachy kojarzące się z lasem. Lubiła bliskość natury, gdyż wychowano ją w poszanowaniu do niej i blisko niej. Nie bez powodu na salonach rody nieprzychylne Flintom czasem podśmiewały się z ich rzekomej dzikości. Cressida, gdy pierwszy raz na dłużej opuściła dworek, by znaleźć się w szkole, czasem słyszała komentarze o „dzikiej Flintównie z lasu”, bo rzeczywiście w swej chorobliwej, jeszcze większej niż dziś nieśmiałości mogła się bardziej towarzyskim koleżankom jawić jako dzikuska, kiedy stroniła od towarzystwa ludzi wybierając bliskość obrazów i ptaków. Pierwsze dni w szkole były dla niej pierwszym czasem takiego oderwania od rodowego dworku, bo w dzieciństwie wychowała się w niemal całkowitej izolacji od zewnętrznego świata, posiadłość opuszczając tylko przy okazji wizyt u krewnych i przyjaciół rodu.
- Wciąż wiesz więcej ode mnie. – Ale Cressidzie, jako lady, po prostu nie wypadało się zbyt wiele uczyć, tak samo jak nie wypadało jej pracować zawodowo. Damy nie mogły być w końcu mądrzejsze od mężczyzn, choć akurat William pewnie nie miałby jej za złe dużej wiedzy. Ale byli mężowie, którzy nie chcieli, by ich żony spędzały czas nad książkami zamiast oddawać się typowo kobiecym zajęciom. Pan ojciec chciał, żeby znała dziedziny ważne dla Flintów, ale w rozsądnej ilości. Nie miała nigdy zostać mistrzynią zielarstwa tak jak on, bo była przygotowywana na żonę mężczyzny z innej rodziny. Świat, w którym żyła, otwierał wiele dróg dla mężczyzn, ale ograniczał kobiety. – Sama chętnie ujrzałabym fiordy i zorzę polarną – rozmarzyła się. Och, jak cudownie byłoby móc namalować zorzę! Ciekawe, czy sprostałaby takiemu wyzwaniu, żeby wiarygodnie i realistycznie odwzorować ją na płótnie? – Na szczęście Norwegia nie leży daleko, może kiedyś William mnie tam zabierze? – Nie było to nieprawdopodobne. Gdyby go poprosiła, być może poczyniłby starania, żeby zorganizować taki krótki wyjazd z zadbaniem o to, by zapewnić delikatnej żonie dogodne warunki. – Czytałam o tym, to naprawdę niesamowita cecha, jak zresztą całe żmijoptaki. Ale pewnie trudno byłoby trzymać go w domu, prawda? – Magiczne zwierzęta były naprawdę fascynujące. Oczywiście najbardziej interesowały ją ptaki, ale i o innych dobrze było posłuchać. Żałowała tylko, że nie tak łatwo było zobaczyć niektóre gatunki na żywo z racji ich rzadkości.
Forsythia wciąż była młoda (nawet jeśli z perspektywy tradycyjnych kobiecych ról była już niemal starą panną) i miała czas, żeby spełniać swoje marzenia związane z magizoologią. Potem rozmowa zeszła na trudniejszy temat i Cressie posmutniała.
- Przykro mi – szepnęła, spuszczając wzrok. Nie chciała sobie nawet wyobrażać, jak by się czuła, gdyby to jej brat umarł. – Ale na pewno cieszyłby się z twojego szczęścia i z tego, że spełniasz swoje marzenia.
Oczywiście nie zrozumiała słów w obcym języku, którego nie słyszała nigdy wcześniej, a który brzmiał egzotycznie i zupełnie niecodziennie.
- To chyba trudny język? – zapytała. – Mnie uczono w dzieciństwie tylko francuskiego. – Inne uznano za zbędne, dlatego obecnie władała tylko angielskim i francuskim. No i ptasim.
Z zamyśleniem powiodła spojrzeniem przez taflę jeziora i łabędzie, które po porcji pieszczot niespiesznie wracały na wodę. Słuchała fascynującej opowieści, próbując wyobrazić sobie te wszystkie miejsca tak bardzo różniące się od Anglii.
- Wiodłaś naprawdę fascynujący żywot, choć ja bym się nie odnalazła w ciągłej podróży, wśród tylu częstych zmian. – Cressida lubiła bowiem stałość i przewidywalność, zmiany ją stresowały, i choć z jednej strony bardzo ją to wszystko ciekawiło, było jak powiew innego świata, tak chyba nie umiałaby wieść życia podróżniczki i szybko poczułaby przesyt i zmęczenie, gdyby zmiany miejsc miały następować tak szybko. – Zawsze możesz jeszcze kiedyś znowu wyruszyć w podróż. Może uda ci się znaleźć męża, który podzielałby twoją pasję? – Bo jak przystało na kobietę wychowaną w patriarchalnym świecie, nie wyobrażała sobie, że można nie mieć męża i iść przez życie jako kobieta samotna.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Chciała powiedzieć damie, że popiera sprawę z tradycyjnych powinności względem sztuki, wszak sama jej rodzina mieszkająca w Belgii wykazywała się swoistym konserwatyzmem, piastując bogactwo i elegancję antwerpskiej tradycji. Jednak absolutnie była swoimi myślami gdzie indziej, pochłaniały ją zdrożne kierunki, była eksploratorką, pochłaniającą wiedzę w zatrważających ilościach – w jej przypadku taką sztuką była magizoologia, toteż była nieco skrępowana, słysząc ograniczenia, jakimi oplatała się Cressie. Niemniej jednak była damą – tego od niej wymagano. Miała się zmarnować w złotej klatce i nigdy nie rozprostować w pełni swych majestatycznych skrzydeł. Już nie odpowiadała, zaledwie przyjęła do wiadomości te informacje, kiwając bezwiednie głową.
- Jeszcze gdyby były to pieniądze na jedzenie lub życie… ale farby? – przewróciła z lekka teatralnie oczami. Oczywiście, mógł sprzedać też te farby na kupno czegoś sensownego, może miał chore dzieci? Właściwie mogła tak dywagować bez końca, nie wiedząc właściwie, kim był oraz jakie idee mu przeświecały. Forsythia miała tyle szczęścia, że zwykle udało jej się spotkania z typami spod ciemnej gwiazdy zakończyć pozytywnie. Nie była nigdy okradziona, ani też w żaden sposób nie uprzykrzono jej życia w zbrodniczym reżimie londyńskich zbirów. Może to szczęście? A może ktoś trzymał nad nią pieczę? Nie miała pojęcia, niemniej nie narzekała na taki obrót spraw.
Gładząc łabędzie, przysłuchiwała się krótkiej opowieści, którą snuła lady. Skłoniło ją to do myślenia o tym, jakie zwierzę wykorzystywała rodzina jako symbol – herbu nie mieli, ale wizerunkiem kraba pieczętowali listy, podpisywali obrazy i wyszywali na żaglach. Właściwie dochodzenie względem tej symboliki przeprowadziła już lata temu, niemniej zaintrygowały ją w tej chwili same w sobie stworzenia. Czy dałyby się pogłaskać? Rozbawiła ją ta myśl i wyobrażając sobie szczypce zakleszczające się na cienkiej skórze, parsknęła cichutko.
- Och, tak. Absolutnie widok fiordów porwał me serce, choć nie wiem, czy byłabym w stanie pozostać tam na dłużej, szczególnie zimą. Zresztą… lubię gdy jest ciepło – przyznała. Nie, żeby chłód był całkowicie nieprzyjemny, wprost przeciwnie, posiadał swoje właściwości kojące, otrzeźwiające umysł i cało – regenerował i skupiał. – Być może! William to dobry mąż, może powinnam mu szepnąć o tym jako o prezencie na twoje urodziny? – zaproponowała, choć wiedziała, że prawdopodobnie pospieszyła się z tą propozycją. Wracając do tematu żmijoptaków, pokiwała nieznacznie głową, przyznając, że trzymanie takiego stworzenia w domu mogłoby być ciężkie, ale z drugiej strony… - Zmieniając swój rozmiar, być może nie stanowiłyby takiego problemu – zamyśliła się na chwilę. W tej chwili nie miała żadnego pomysłu, jak mogłaby utrzymywać żmijoptaka, a już na pewno nie miała idei na zorganizowanie hodowli tych stworzeń – chociaż skorupki stanowiły cenny zasób, tak reszta wyglądała jak bajzel bez ładu i składu, a panna Crabbe jako profesjonalna magizoolożka, nie potrafiłaby zaakceptować takiego bałaganu w pracy. Może było to już spaczenie Ministerstwa?
Pominęła potem wzmiankę o bracie, nie żeby zignorowowała ją całkowicie, ale dała sobie dyspensę na odpowiadanie w tej kwestii, toteż skupiła swoją uwagę na kolejnym temacie.
- Początkowo wydawał się trudny, lecz z czasem okazało się, że wcale taki nie był – stwierdziła szczerze. – Francuski był dla mnie znacznie bardziej skomplikowany – przyznała w po francusku, uśmiechając się ciepło do Cressie. Forsythia miała całkiem sprawną umiejętność zapamiętywania języków, przychodziło jej to niezwykle naturalnie. Być może było to związane z tym, że w jej domu operowano wieloma językami – flamandzki, francuski i oczywiście angielski. Tak rozbrzmiewał dom państwa Crabbe’ów, choć ten drugi głos odpływał przez lata w zapomnienie. Zresztą w Europie i różnych krajach przestawała panować wiktoriańska moda na język Moliera, za to język Szekspira zyskiwał, skutkiem czego jako Angielka nie potrzebowała poznawać, używać, aż tak często francuskiego – przynajmniej nie w takim stopniu jak jej kuzynka.
Zmarszczyła brwi na stwierdzenie młodej czarownicy względem podróżowania i częstych zmian. Całkowicie zdawała sobie sprawę, że nie był to tryb żywota, jaki odpowiadałby każdemu, wygoda też była ważna – sama często tęskniła za wygodnym łóżkiem i miękką pościelą, która nie pozostawiała na jej skórze wysypki, jak chociażby ta, pod którą przyszło jej spać w Egipcie. – Szczerze powiedziawszy, myślę, że najlepiej jest wydać opinię po empirycznym poznaniu – dodała wesoło, nie chcąc zniechęcać lady do wypraw. Nie musiała od razu spędzać czasu tak radykalnie jak panna Crabbe, ale być może delikatniejsza forma podróży, również z mężem, byłaby dla niej odpowiednia? Uważała też, że jako artystka winna zobaczyć trochę więcej świata – wszak wyprawy nie tylko kształciły, ale również inspirowały.
Kolejne pytanie damy wybiło ją z rytmu i dobrego humor, w jakim była dzięki przemyśleniom o dalekich kraina. Znalezienie męża… ten temat powracał do niej jak bumerang. Przez poprzednie miesiące mogła znajdować dobre wymówki, aby odtrącać tego typu rozważania, szczególnie gdy jej przekichana kuzynka próbowała się dogrzebać do sumienia Forsythii i przypominać jej o tym parszywym obowiązku. Młoda czarownica wcale nie chciała wychodzić za mąż, a nawet nie oczekiwała, że zwiąże się z kimś mocniej, niż powinna – w ten sposób było jej dobrze, choć brakowało jej tej cząstki życia dla kogoś. Ale może w przyszłości przyjdzie jej poświęcać nie za jedną osobę, a za wiele? Za niewinnych w tej okrutnej wojnie? Westchnęła ciężko i pokręciła głową. – Być może – mruknęła smutno, pozostawiając Cressie domyślenie się, dlaczego był to, aż tak depresyjny ton.
Cieszyła się, że odwiedziła dawną znajomą, a weekend zapowiadał się nadzwyczajnie spokojnie – był ciszą, jaka zapowiadała burzę w najbliższych tygodniach.
| zt
- Jeszcze gdyby były to pieniądze na jedzenie lub życie… ale farby? – przewróciła z lekka teatralnie oczami. Oczywiście, mógł sprzedać też te farby na kupno czegoś sensownego, może miał chore dzieci? Właściwie mogła tak dywagować bez końca, nie wiedząc właściwie, kim był oraz jakie idee mu przeświecały. Forsythia miała tyle szczęścia, że zwykle udało jej się spotkania z typami spod ciemnej gwiazdy zakończyć pozytywnie. Nie była nigdy okradziona, ani też w żaden sposób nie uprzykrzono jej życia w zbrodniczym reżimie londyńskich zbirów. Może to szczęście? A może ktoś trzymał nad nią pieczę? Nie miała pojęcia, niemniej nie narzekała na taki obrót spraw.
Gładząc łabędzie, przysłuchiwała się krótkiej opowieści, którą snuła lady. Skłoniło ją to do myślenia o tym, jakie zwierzę wykorzystywała rodzina jako symbol – herbu nie mieli, ale wizerunkiem kraba pieczętowali listy, podpisywali obrazy i wyszywali na żaglach. Właściwie dochodzenie względem tej symboliki przeprowadziła już lata temu, niemniej zaintrygowały ją w tej chwili same w sobie stworzenia. Czy dałyby się pogłaskać? Rozbawiła ją ta myśl i wyobrażając sobie szczypce zakleszczające się na cienkiej skórze, parsknęła cichutko.
- Och, tak. Absolutnie widok fiordów porwał me serce, choć nie wiem, czy byłabym w stanie pozostać tam na dłużej, szczególnie zimą. Zresztą… lubię gdy jest ciepło – przyznała. Nie, żeby chłód był całkowicie nieprzyjemny, wprost przeciwnie, posiadał swoje właściwości kojące, otrzeźwiające umysł i cało – regenerował i skupiał. – Być może! William to dobry mąż, może powinnam mu szepnąć o tym jako o prezencie na twoje urodziny? – zaproponowała, choć wiedziała, że prawdopodobnie pospieszyła się z tą propozycją. Wracając do tematu żmijoptaków, pokiwała nieznacznie głową, przyznając, że trzymanie takiego stworzenia w domu mogłoby być ciężkie, ale z drugiej strony… - Zmieniając swój rozmiar, być może nie stanowiłyby takiego problemu – zamyśliła się na chwilę. W tej chwili nie miała żadnego pomysłu, jak mogłaby utrzymywać żmijoptaka, a już na pewno nie miała idei na zorganizowanie hodowli tych stworzeń – chociaż skorupki stanowiły cenny zasób, tak reszta wyglądała jak bajzel bez ładu i składu, a panna Crabbe jako profesjonalna magizoolożka, nie potrafiłaby zaakceptować takiego bałaganu w pracy. Może było to już spaczenie Ministerstwa?
Pominęła potem wzmiankę o bracie, nie żeby zignorowowała ją całkowicie, ale dała sobie dyspensę na odpowiadanie w tej kwestii, toteż skupiła swoją uwagę na kolejnym temacie.
- Początkowo wydawał się trudny, lecz z czasem okazało się, że wcale taki nie był – stwierdziła szczerze. – Francuski był dla mnie znacznie bardziej skomplikowany – przyznała w po francusku, uśmiechając się ciepło do Cressie. Forsythia miała całkiem sprawną umiejętność zapamiętywania języków, przychodziło jej to niezwykle naturalnie. Być może było to związane z tym, że w jej domu operowano wieloma językami – flamandzki, francuski i oczywiście angielski. Tak rozbrzmiewał dom państwa Crabbe’ów, choć ten drugi głos odpływał przez lata w zapomnienie. Zresztą w Europie i różnych krajach przestawała panować wiktoriańska moda na język Moliera, za to język Szekspira zyskiwał, skutkiem czego jako Angielka nie potrzebowała poznawać, używać, aż tak często francuskiego – przynajmniej nie w takim stopniu jak jej kuzynka.
Zmarszczyła brwi na stwierdzenie młodej czarownicy względem podróżowania i częstych zmian. Całkowicie zdawała sobie sprawę, że nie był to tryb żywota, jaki odpowiadałby każdemu, wygoda też była ważna – sama często tęskniła za wygodnym łóżkiem i miękką pościelą, która nie pozostawiała na jej skórze wysypki, jak chociażby ta, pod którą przyszło jej spać w Egipcie. – Szczerze powiedziawszy, myślę, że najlepiej jest wydać opinię po empirycznym poznaniu – dodała wesoło, nie chcąc zniechęcać lady do wypraw. Nie musiała od razu spędzać czasu tak radykalnie jak panna Crabbe, ale być może delikatniejsza forma podróży, również z mężem, byłaby dla niej odpowiednia? Uważała też, że jako artystka winna zobaczyć trochę więcej świata – wszak wyprawy nie tylko kształciły, ale również inspirowały.
Kolejne pytanie damy wybiło ją z rytmu i dobrego humor, w jakim była dzięki przemyśleniom o dalekich kraina. Znalezienie męża… ten temat powracał do niej jak bumerang. Przez poprzednie miesiące mogła znajdować dobre wymówki, aby odtrącać tego typu rozważania, szczególnie gdy jej przekichana kuzynka próbowała się dogrzebać do sumienia Forsythii i przypominać jej o tym parszywym obowiązku. Młoda czarownica wcale nie chciała wychodzić za mąż, a nawet nie oczekiwała, że zwiąże się z kimś mocniej, niż powinna – w ten sposób było jej dobrze, choć brakowało jej tej cząstki życia dla kogoś. Ale może w przyszłości przyjdzie jej poświęcać nie za jedną osobę, a za wiele? Za niewinnych w tej okrutnej wojnie? Westchnęła ciężko i pokręciła głową. – Być może – mruknęła smutno, pozostawiając Cressie domyślenie się, dlaczego był to, aż tak depresyjny ton.
Cieszyła się, że odwiedziła dawną znajomą, a weekend zapowiadał się nadzwyczajnie spokojnie – był ciszą, jaka zapowiadała burzę w najbliższych tygodniach.
| zt
Cressida, chociaż nie była tak pazerna na bogactwa jak niektóre damy, to jednak wychowała się jako lady, nie znała niczego innego i nie chciała przekonywać się, jak wygląda surowe życie zwykłej czarownicy. Ale, jak to w życiu bywało, za wszystko trzeba było zapłacić pewną cenę. Żeby zachować status lady, a także (co dla niej najważniejsze) więzi z rodziną, należało się dostosować i żyć według narzuconych zasad. Nie była jedyną, która wybrała rodzinę i obowiązek ponad samorealizację i swobodę. Te, które wybierały inaczej, były wykluczane ze społeczności, a Cressida nigdy nie chciałaby zostać wykluczoną. Tak jak Isabella, która po swojej zdradzie stała się dla swojej rodziny martwa. Także dla Cressidy, która odcinała się od zdrajców i odstępców, bo tak nakazywały zasady. Nie rozumiała zresztą, jak można odrzucić więzi z rodziną i to wspaniałe życie, które zostało im dane. Gdyby się zbuntowała, pan ojciec wyrzekłby się jej i uznał, że umarła. Taka myśl absolutnie ją przerażała, tak samo jak to, że odebrano by jej dzieci i nie mogłaby już nigdy uczestniczyć w ich życiu. Dlatego, choć w głębi duszy niektóre zasady były dla niej przykre, zwłaszcza kiedy była dzieckiem na początku szkoły i nie pojmowała jeszcze, dlaczego nie wypada jej zaprzyjaźnić się z tą miłą dziewczynką półkrwi która tak ładnie się do niej uśmiechała, przestrzegała ich. Poza tym była zbyt mocno zależna od innych, by potrafić sięgnąć po swobodę i rozprostować skrzydła. Od urodzenia wychowywała się w złotej klatce, a ptaki urodzone w klatce traciły umiejętność wzlatywania wysoko.
- Sama się zastanawiam, dlaczego farby. Może był biednym artystą z nizin lub po prostu chciał je sprzedać? – zastanowiła się. – Jeśli był biedny i potrzebował pieniędzy na coś do zjedzenia, mógł po prostu poprosić. – A że Cressie miała gołębie serce, pewnie nie odmówiłaby komuś, kto by grzecznie poprosił o użyczenie garści knutów na posiłek. Ale tamten mężczyzna zagadał ją, udawał miłego a w rzeczywistości podstępnie ją okradł, i to w biały dzień, na środku ulicy Pokątnej. Ludzie bywali różni i należało na nich uważać, szczególnie na niziny społeczne i szczególnie teraz. Zawiść pchała ludzi do najgorszych uczynków.
Jeśli chodzi o symbole, każdy ród jakiś posiadał. Symbolem Flintów była sowa, zaś Fawleyów łabędź – jakże odpowiednio dla Cressidy były to ptaki. W głębi duszy czuła się jednak nie łabędziem, a sową żyjącą między łabędziami i uczącą się je naśladować, bo tak w istocie było. Jedne damy przystosowywały się do nowych rodzin szybciej, inne wolniej. Cressida zawsze powoli przystosowywała się do wszelkich zmian.
- Zimą pewnie i dla mnie byłoby zbyt zimno, ale chętnie ujrzałabym to miejsce latem – rzekła. Cressidzie odpowiadał typowy angielski klimat, nie odnajdywałaby się w ani zbyt gorącym, ani zbyt zimnym. – Moje urodziny były dwudziestego ósmego sierpnia, ale może na kolejne mąż sprawi mi taki prezent?
Niedawno skończyła już dwadzieścia jeden lat. Jak ten czas szybko leciał! Przecież dopiero co opuszczała mury szkoły, dopiero debiutowała na salonach, dopiero wychodziła za mąż i rodziła dzieci… Ale czas nieubłaganie pędził do przodu.
- Może kiedyś się uda – powiedziała w kwestii żmijoptaka, choć nadal nie potrafiła wyobrazić sobie takiego zwierzątka w domu. To przecież prawie tak, jakby trzymać w domu smoka. Kompletnie niepojęte, ale może to jej wyobrażenia o tych stworzeniach były mylne? – Francuskiego uczyłam się od dziecka, zanim jeszcze w ogóle postanowiono że wyjadę do Beauxbatons. Młode lady po prostu powinny go znać, ale przyznaję, że długo kaleczyłam wymowę i na początku szkoły francuskie dzieci śmiały się z tego, jak mówię.
Nie od zawsze było wiadomo że Cressie i jej siostra wyruszą do Francji. Pierwotnie miały się uczyć w Hogwarcie jak ich brat, dopiero później matka powodowana strachem postanowiła inaczej. Pan ojciec mimo patriarchalnego podejścia najwyraźniej ją kochał i szanował, skoro przychylił się do jej prośby.
Trudno byłoby jej sobie wyobrazić życie bez wygód, podróżowanie w często surowych warunkach, gdzie nie było mowy o przestrzeganiu zasad etykiety czy o spaniu w miękkim łóżku i czystej pościeli. Ale może kiedyś z mężem uda się zorganizować jakiś wyjazd tak, żeby wszystkie wygody niezbędne młodej lady zostały zachowane.
Cressie zinterpretowała ton Forsythii na swój sposób, uznając, że pewnie mimo wszystko smutno jej się żyje samej, bez tej drugiej osoby, wraz z którą można by kroczyć przez życie i która rozumiałaby jej pasje i potrzeby. Wielu mężczyzn pewnie by nie zrozumiało, że kobieta może chcieć robić coś więcej niż być żoną i matką. Cressie miała typowe priorytety, ale była w stanie zaakceptować, że Forsythia kocha podróże. Ostatecznie nie była lady, więc obowiązywały ją luźniejsze zasady.
Uśmiechnęła się blado, jakby pocieszająco, a potem ruszyły dalej kontynuując spacer wokół jeziora. Rozmawiały i czas upływał im naprawdę miło i spokojnie, kiedy mogły nadrobić czas, gdy naprawdę długo się nie widziały i utrzymywały wyłącznie listowny kontakt.
| zt.
- Sama się zastanawiam, dlaczego farby. Może był biednym artystą z nizin lub po prostu chciał je sprzedać? – zastanowiła się. – Jeśli był biedny i potrzebował pieniędzy na coś do zjedzenia, mógł po prostu poprosić. – A że Cressie miała gołębie serce, pewnie nie odmówiłaby komuś, kto by grzecznie poprosił o użyczenie garści knutów na posiłek. Ale tamten mężczyzna zagadał ją, udawał miłego a w rzeczywistości podstępnie ją okradł, i to w biały dzień, na środku ulicy Pokątnej. Ludzie bywali różni i należało na nich uważać, szczególnie na niziny społeczne i szczególnie teraz. Zawiść pchała ludzi do najgorszych uczynków.
Jeśli chodzi o symbole, każdy ród jakiś posiadał. Symbolem Flintów była sowa, zaś Fawleyów łabędź – jakże odpowiednio dla Cressidy były to ptaki. W głębi duszy czuła się jednak nie łabędziem, a sową żyjącą między łabędziami i uczącą się je naśladować, bo tak w istocie było. Jedne damy przystosowywały się do nowych rodzin szybciej, inne wolniej. Cressida zawsze powoli przystosowywała się do wszelkich zmian.
- Zimą pewnie i dla mnie byłoby zbyt zimno, ale chętnie ujrzałabym to miejsce latem – rzekła. Cressidzie odpowiadał typowy angielski klimat, nie odnajdywałaby się w ani zbyt gorącym, ani zbyt zimnym. – Moje urodziny były dwudziestego ósmego sierpnia, ale może na kolejne mąż sprawi mi taki prezent?
Niedawno skończyła już dwadzieścia jeden lat. Jak ten czas szybko leciał! Przecież dopiero co opuszczała mury szkoły, dopiero debiutowała na salonach, dopiero wychodziła za mąż i rodziła dzieci… Ale czas nieubłaganie pędził do przodu.
- Może kiedyś się uda – powiedziała w kwestii żmijoptaka, choć nadal nie potrafiła wyobrazić sobie takiego zwierzątka w domu. To przecież prawie tak, jakby trzymać w domu smoka. Kompletnie niepojęte, ale może to jej wyobrażenia o tych stworzeniach były mylne? – Francuskiego uczyłam się od dziecka, zanim jeszcze w ogóle postanowiono że wyjadę do Beauxbatons. Młode lady po prostu powinny go znać, ale przyznaję, że długo kaleczyłam wymowę i na początku szkoły francuskie dzieci śmiały się z tego, jak mówię.
Nie od zawsze było wiadomo że Cressie i jej siostra wyruszą do Francji. Pierwotnie miały się uczyć w Hogwarcie jak ich brat, dopiero później matka powodowana strachem postanowiła inaczej. Pan ojciec mimo patriarchalnego podejścia najwyraźniej ją kochał i szanował, skoro przychylił się do jej prośby.
Trudno byłoby jej sobie wyobrazić życie bez wygód, podróżowanie w często surowych warunkach, gdzie nie było mowy o przestrzeganiu zasad etykiety czy o spaniu w miękkim łóżku i czystej pościeli. Ale może kiedyś z mężem uda się zorganizować jakiś wyjazd tak, żeby wszystkie wygody niezbędne młodej lady zostały zachowane.
Cressie zinterpretowała ton Forsythii na swój sposób, uznając, że pewnie mimo wszystko smutno jej się żyje samej, bez tej drugiej osoby, wraz z którą można by kroczyć przez życie i która rozumiałaby jej pasje i potrzeby. Wielu mężczyzn pewnie by nie zrozumiało, że kobieta może chcieć robić coś więcej niż być żoną i matką. Cressie miała typowe priorytety, ale była w stanie zaakceptować, że Forsythia kocha podróże. Ostatecznie nie była lady, więc obowiązywały ją luźniejsze zasady.
Uśmiechnęła się blado, jakby pocieszająco, a potem ruszyły dalej kontynuując spacer wokół jeziora. Rozmawiały i czas upływał im naprawdę miło i spokojnie, kiedy mogły nadrobić czas, gdy naprawdę długo się nie widziały i utrzymywały wyłącznie listowny kontakt.
| zt.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
08.10
Świat gnał na złamanie karku, nierzadko po najgorszych z możliwych dróg - Oleander coraz ciężej odnajdywał się w labiryncie pozorów. Nie znosił niepewności, zbyt szczelnie opatulała zimnem, zbyt szybko studziła rozum, a wraz z nim zapał do działania. Czasem przeklinał swój dar, zwłaszcza, gdy oczami przeznaczenia studiował najmakabryczniejsze z obrazów, ale… często dziękował za niego w duchu. Dzięki niemu mógł przygotować się na nieuchronność zdarzeń. Ostatnio coraz więcej piętrzyło się tych mrożących krew w żyłach, niedawny pogrzeb w jakim uczestniczył okazał się tego niezbitym dowodem. Cierpiał oglądając cierpienie innych, na jawie i w koszmarach, w teraźniejszości oraz przyszłości, wszystko zazębiało się zbyt boleśnie. Dostępne Flintom zioła nieco ułatwiały odrzucenie emocjonalnych dogmatów, dzięki czemu umysł pozostawał jak najbardziej czujny i skoncentrowany na wyznaczonych mu zadaniach. Dziękował im z całego serca upatrując w nich skarb, jaki inni ludzie deptali bez większego zastanowienia, pochylenia się nad tematem. Nie lubił ignorantów, miał ich ostatnio bezwzględnie dość - dlatego szukał ukojenia w tym, co znajome. Staż niósł ze sobą wiele poświęceń, a wśród nich znalazła się także rodzina, nierzadko ta najbliższa. Z tego powodu zgubił gdzieś przyjazną atmosferę Ambleside, zapomniał, że był w tym miejscu mile widziany. Nie wierzył, że mógł odpocząć równie efektywnie co w ukochanym Charnwood, ale w tym momencie chwytał się każdej, nawet najdrobniejszej ewentualności. Po wyczerpujących tygodniach łaknął spokoju, lgnął też do ludzi, dzięki którym mógł poczuć się jak w domu. Jedna z najbliższych kuzynek mogła mu to zapewnić, pomimo, że na pewno także cierpiała. Oboje utracili kogoś cennego, kogoś, kto miał przed sobą całe życie. Ile jeszcze krwi należało przelać, żeby zaspokoić apetyt tych, którzy zdecydowali się przewrócić cały świat do góry nogami? Obietnica bohaterskiej śmierci smakowała goryczą piołunu, nie nosiła też znamion ulgi ani spokoju ducha, wręcz przeciwnie - kto miał być następny?
Być może Cressida nie myślała w podobnych schematach, bo jako kobieta trzymana była z daleka od wszelkiego konfliktu, ale wojna wydawała się docierać do najzacieklej broniących się zakątków. Przecież już w tym momencie cierpieli, na żywności, na innych dobrach. To dopiero początek, wiedział o tym. Coś wreszcie runie, być może po każdej ze stron; natura zawsze dążyła do równowagi. Tak został zbudowany wszechświat i takim powinien pozostać, ale przyszłość na razie skrywała się za gęstą mgłą niewiadomej - oby nie przyszło im poświęcić kogoś jeszcze.
Z pochmurną myślą oraz równie burzową miną szedł do dworku; za nim dreptał wypożyczony z rodowych stajni aetonan prowadzony przez jednego ze służących. Zapowiedział wizytę stosownie wcześniej, uznając, że im obojgu przyda się odrobina oddechu. Od zaciskającej na nich swe palce polityki, od śmierci i destrukcji, od obaw o najbliższych. Zebrał w sobie całą swoją silną wolę, żeby obdarzyć rudowłosą niemal beztroskim uśmiechem - niestety był beznadziejnym aktorem i równie okropnym kłamcą. Jasne oczy wręcz emanowały smutkiem. - Cieszę się, że zgodziłaś się na tę przejażdżkę - podjął po standardowym, rodzinnym powitaniu. Rzucił ostatnie spojrzenie na kumbryjską posiadłość, po czym zwrócił uwagę na kuzynce. - Potrzebujesz o tym pogadać czy deklarujemy strefę jeździecką wolną od smutków? - Wiedziała o co pytał, minęło raptem kilka dni. Chciał jednak uzgodnić na ten temat wspólny front, w końcu to, że on wolał odetchnąć, nie oznaczało, że ona oczekiwała tego samego. Może potrzebowała wygadać się lub liczyła na jakąś poradę. Czy miał takową w rękawie, tego sam nie wiedział. Nie czekał jednak na odpowiedź, gdy parę sekund później wskoczył na wierzchowca. Ruszyli z miejsca powoli, na razie usiłując dostać się do bezbrzeżnych połaci okalających jezioro. Pozwolił więc, żeby pytanie wsiąkło w świadomość, zaś odpowiedź pozostała przemyślana. W końcu to od niej zależał przebieg dzisiejszego spotkania.
Świat gnał na złamanie karku, nierzadko po najgorszych z możliwych dróg - Oleander coraz ciężej odnajdywał się w labiryncie pozorów. Nie znosił niepewności, zbyt szczelnie opatulała zimnem, zbyt szybko studziła rozum, a wraz z nim zapał do działania. Czasem przeklinał swój dar, zwłaszcza, gdy oczami przeznaczenia studiował najmakabryczniejsze z obrazów, ale… często dziękował za niego w duchu. Dzięki niemu mógł przygotować się na nieuchronność zdarzeń. Ostatnio coraz więcej piętrzyło się tych mrożących krew w żyłach, niedawny pogrzeb w jakim uczestniczył okazał się tego niezbitym dowodem. Cierpiał oglądając cierpienie innych, na jawie i w koszmarach, w teraźniejszości oraz przyszłości, wszystko zazębiało się zbyt boleśnie. Dostępne Flintom zioła nieco ułatwiały odrzucenie emocjonalnych dogmatów, dzięki czemu umysł pozostawał jak najbardziej czujny i skoncentrowany na wyznaczonych mu zadaniach. Dziękował im z całego serca upatrując w nich skarb, jaki inni ludzie deptali bez większego zastanowienia, pochylenia się nad tematem. Nie lubił ignorantów, miał ich ostatnio bezwzględnie dość - dlatego szukał ukojenia w tym, co znajome. Staż niósł ze sobą wiele poświęceń, a wśród nich znalazła się także rodzina, nierzadko ta najbliższa. Z tego powodu zgubił gdzieś przyjazną atmosferę Ambleside, zapomniał, że był w tym miejscu mile widziany. Nie wierzył, że mógł odpocząć równie efektywnie co w ukochanym Charnwood, ale w tym momencie chwytał się każdej, nawet najdrobniejszej ewentualności. Po wyczerpujących tygodniach łaknął spokoju, lgnął też do ludzi, dzięki którym mógł poczuć się jak w domu. Jedna z najbliższych kuzynek mogła mu to zapewnić, pomimo, że na pewno także cierpiała. Oboje utracili kogoś cennego, kogoś, kto miał przed sobą całe życie. Ile jeszcze krwi należało przelać, żeby zaspokoić apetyt tych, którzy zdecydowali się przewrócić cały świat do góry nogami? Obietnica bohaterskiej śmierci smakowała goryczą piołunu, nie nosiła też znamion ulgi ani spokoju ducha, wręcz przeciwnie - kto miał być następny?
Być może Cressida nie myślała w podobnych schematach, bo jako kobieta trzymana była z daleka od wszelkiego konfliktu, ale wojna wydawała się docierać do najzacieklej broniących się zakątków. Przecież już w tym momencie cierpieli, na żywności, na innych dobrach. To dopiero początek, wiedział o tym. Coś wreszcie runie, być może po każdej ze stron; natura zawsze dążyła do równowagi. Tak został zbudowany wszechświat i takim powinien pozostać, ale przyszłość na razie skrywała się za gęstą mgłą niewiadomej - oby nie przyszło im poświęcić kogoś jeszcze.
Z pochmurną myślą oraz równie burzową miną szedł do dworku; za nim dreptał wypożyczony z rodowych stajni aetonan prowadzony przez jednego ze służących. Zapowiedział wizytę stosownie wcześniej, uznając, że im obojgu przyda się odrobina oddechu. Od zaciskającej na nich swe palce polityki, od śmierci i destrukcji, od obaw o najbliższych. Zebrał w sobie całą swoją silną wolę, żeby obdarzyć rudowłosą niemal beztroskim uśmiechem - niestety był beznadziejnym aktorem i równie okropnym kłamcą. Jasne oczy wręcz emanowały smutkiem. - Cieszę się, że zgodziłaś się na tę przejażdżkę - podjął po standardowym, rodzinnym powitaniu. Rzucił ostatnie spojrzenie na kumbryjską posiadłość, po czym zwrócił uwagę na kuzynce. - Potrzebujesz o tym pogadać czy deklarujemy strefę jeździecką wolną od smutków? - Wiedziała o co pytał, minęło raptem kilka dni. Chciał jednak uzgodnić na ten temat wspólny front, w końcu to, że on wolał odetchnąć, nie oznaczało, że ona oczekiwała tego samego. Może potrzebowała wygadać się lub liczyła na jakąś poradę. Czy miał takową w rękawie, tego sam nie wiedział. Nie czekał jednak na odpowiedź, gdy parę sekund później wskoczył na wierzchowca. Ruszyli z miejsca powoli, na razie usiłując dostać się do bezbrzeżnych połaci okalających jezioro. Pozwolił więc, żeby pytanie wsiąkło w świadomość, zaś odpowiedź pozostała przemyślana. W końcu to od niej zależał przebieg dzisiejszego spotkania.
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Koniec września był dla Cressidy trudny. Wieść o śmierci Alpharda była dla niej bardzo bolesnym i przykrym ciosem, podobnie przykry był jego pogrzeb. Choć dzieliła ich spora różnica wieku, Alphard był jej bardzo bliski i nie mogła pogodzić się z tym, że już nigdy go nie zobaczy. Że on już nigdy nie zakradnie się tutaj, by z nią porozmawiać, już nigdy nie wyjaśni jej niczego, co mąż i inni krewni przed nią przemilczali. Za każdym razem, kiedy coś jej o nim przypominało, potrafiła wybuchnąć płaczem lub przynajmniej posmutnieć. Nie rozumiała, dlaczego umarł. Polityka była jej całkowicie obca, pod jej ochronny klosz docierało naprawdę niewiele informacji ze świata poza dworkiem.
William, by ukoić jej rozpacz, postanowił zrobić jej prezent, który obiecywał od dawna i podarował jej aetonana. Dotychczas mieszkając w Ambleside jeździła na wierzchowcu należącym do jednej z kuzynek męża, ale rzeczona lady niedawno wyszła za mąż, zabierając aetonana ze sobą, i był to dobry moment, by wreszcie zdecydować się na to, by Cressida miała własne zwierzę, a nie wypożyczone. W siodle odzyskiwała energię i radość z życia, była to aktywność bliska jej sercu, bo kojarząca się z jej rodzinnymi stronami. Flintowie może i nie byli aż tak wielkimi maniakami jak Carrowowie, ale i tak, jako czarodzieje bliscy lasu i natury, często poruszali się po ostępach Charnwood na końskim grzbiecie, i Cressidę od małego uczyli pan ojciec oraz brat, a uczestnictwo w szkolnym kółku jeździeckim w Beauxbatons dodatkowo wyszlifowało umiejętności.
Bardzo ucieszyła ją wizyta Oleandra. Za czasów dzieciństwa był jej zmorą wrzucającą za kołnierz sukienki oślizgłe robaki, ale doceniła go bardziej gdy wyruszyła do dalekiego Beauxbatons i odtąd widywała go jedynie w letnie wakacje. Łączyła ich ta sama krew, dorastanie w tej samej posiadłości. Ich ojcowie byli braćmi, a po śmierci ojca Oleandra ojciec Cressidy starał się mieć pieczę nad jego wychowaniem. Potomkowie, a zwłaszcza męscy byli dobrem całego rodu, bo to oni mieli ponieść dalej ciężar nazwiska i obowiązków, podczas gdy dziewczęta wydawano do innych rodzin, i nie inaczej stało się z Cressidą, która musiała przybrać inne nazwisko i zamieszkać przy rodzinie męża. W sercu wciąż jednak pozostawała Flintem i nadal utrzymywała relacje z rodzicami, rodzeństwem i kuzynostwem.
Zdawała sobie sprawę, że Oleander miał dużo pracy na kursie i dlatego nie mógł jej odwiedzać zbyt często, a kiedy ona odwiedzała Charnwood, nie zawsze udawało jej się go zastać. Ale wreszcie nastała okazja do spotkania i spędzenia czasu razem jak za dawnych dobrych lat, choć oboje przestali już być nastolatkami, a byli dorosłymi ludźmi z konkretnymi obowiązkami na barkach. W jego oczach widziała smutek podobny temu, który towarzyszył jej od dnia śmierci Alpharda. Czy też rozpaczał po nim, czy może przyczyna jego nastroju była bardziej złożona? Był w końcu mężczyzną, więc było mu trudniej, bo więcej od niego wymagano, podczas gdy ona miała po prostu być żoną swego męża i matką swoich dzieci. I żaden mężczyzna nie musiał jej niczego wyjaśniać. Miała po prostu być i wypełniać swoje kobiece role.
- A ja się cieszę, że postanowiłeś mnie odwiedzić – powiedziała, witając się z nim. Na jej ustach pojawił się przyjazny uśmiech, choć zielone oczy pozostały nieco smutne. Alphard też czasem ją odwiedzał, ale już nigdy tego nie zrobi, bo umarł. – Spodziewam się, że masz wiele zajęć w Mungu? – To pewnie było głównym powodem, dla którego nie widywali się tak często jak kiedyś. – Wiesz, może rozmowa dobrze mi zrobi, ale najpierw dojedźmy nad jezioro. Tam porozmawiamy, myślę, że otoczenie będzie dobre i wystarczająco spokojne.
Chciała porozmawiać, ale zarazem jeszcze odraczała tę część spotkania, chciała najpierw nacieszyć się obecnością kuzyna i wspólną przejażdżką, a dopiero potem przejść do poważniejszych spraw. Sługa przyprowadził jej aetonana, piękną klacz o lśniącej sierści i piórach, i pomógł jej ją dosiąść; Cressida z racji niskiego wzrostu miała problem z samodzielnym poskoczeniem tak wysoko i to pomimo faktu, że była bardzo zwinna. Usadowiła się wygodnie w siodle; wcześniej przezornie ubrała strój odpowiedni do jazdy, z rodzinnego domu wyniosła wszystkie potrzebne umiejętności, by wiedzieć, jak dobrze i bezpiecznie jeździć na aetonanie, jej suknia do jazdy była do tego odpowiednio dostosowana, a pod spodem znajdowały się buty i spodnie chroniące nogi przed otarciami. Zdawała sobie sprawę, że gdyby mieli się ścigać, najprawdopodobniej by wygrała, zarówno dzięki umiejętnościom jak i lepszej znajomości tego terenu, ale póki co jechała powoli. Dopiero poznawała piękne stworzenie, na którym zasiadała i nie znała jeszcze pełni jego możliwości, poza tym wolna jazda miała w sobie coś uspokajającego i kojącego.
- Jeśli będziesz chciał, możemy się później pościgać wokół jeziora – zaproponowała jednak. – Pamiętasz, jak kiedyś ścigaliśmy się tak po lasach Charnwood, kiedy byliśmy młodsi? Jak kiedyś uciekliśmy mojemu bratu i pognaliśmy sami w las? Mój pan ojciec nie był z nas zbyt zadowolony.
Wspomniała przelotnie tamte chwile. Jej brat był starszy od nich obojga, więc często pilnował młodszych sióstr i kuzynów ilekroć wybierali się do lasu. Teraz był już poważnym mężem i ojcem, miał dużo obowiązków pomagając ojcu przy rodowych sprawach, więc i z nim Cressie ostatnio widywała się rzadziej.
Ale może po rozmowie oboje będą potrzebować odrobiny relaksu i zabawy takiej, jak kiedyś? Pogładziła lśniącą szyję skrzydlatej klaczy, zachęcając ją, by skierowała się w stronę jeziora. Oddalali się od dworku i wypielęgnowanych, choć obecnie poddających się jesieni ogrodów, zbliżając się do miejsca, które nie było już formowane, a wyglądało jak najbardziej naturalnie.
William, by ukoić jej rozpacz, postanowił zrobić jej prezent, który obiecywał od dawna i podarował jej aetonana. Dotychczas mieszkając w Ambleside jeździła na wierzchowcu należącym do jednej z kuzynek męża, ale rzeczona lady niedawno wyszła za mąż, zabierając aetonana ze sobą, i był to dobry moment, by wreszcie zdecydować się na to, by Cressida miała własne zwierzę, a nie wypożyczone. W siodle odzyskiwała energię i radość z życia, była to aktywność bliska jej sercu, bo kojarząca się z jej rodzinnymi stronami. Flintowie może i nie byli aż tak wielkimi maniakami jak Carrowowie, ale i tak, jako czarodzieje bliscy lasu i natury, często poruszali się po ostępach Charnwood na końskim grzbiecie, i Cressidę od małego uczyli pan ojciec oraz brat, a uczestnictwo w szkolnym kółku jeździeckim w Beauxbatons dodatkowo wyszlifowało umiejętności.
Bardzo ucieszyła ją wizyta Oleandra. Za czasów dzieciństwa był jej zmorą wrzucającą za kołnierz sukienki oślizgłe robaki, ale doceniła go bardziej gdy wyruszyła do dalekiego Beauxbatons i odtąd widywała go jedynie w letnie wakacje. Łączyła ich ta sama krew, dorastanie w tej samej posiadłości. Ich ojcowie byli braćmi, a po śmierci ojca Oleandra ojciec Cressidy starał się mieć pieczę nad jego wychowaniem. Potomkowie, a zwłaszcza męscy byli dobrem całego rodu, bo to oni mieli ponieść dalej ciężar nazwiska i obowiązków, podczas gdy dziewczęta wydawano do innych rodzin, i nie inaczej stało się z Cressidą, która musiała przybrać inne nazwisko i zamieszkać przy rodzinie męża. W sercu wciąż jednak pozostawała Flintem i nadal utrzymywała relacje z rodzicami, rodzeństwem i kuzynostwem.
Zdawała sobie sprawę, że Oleander miał dużo pracy na kursie i dlatego nie mógł jej odwiedzać zbyt często, a kiedy ona odwiedzała Charnwood, nie zawsze udawało jej się go zastać. Ale wreszcie nastała okazja do spotkania i spędzenia czasu razem jak za dawnych dobrych lat, choć oboje przestali już być nastolatkami, a byli dorosłymi ludźmi z konkretnymi obowiązkami na barkach. W jego oczach widziała smutek podobny temu, który towarzyszył jej od dnia śmierci Alpharda. Czy też rozpaczał po nim, czy może przyczyna jego nastroju była bardziej złożona? Był w końcu mężczyzną, więc było mu trudniej, bo więcej od niego wymagano, podczas gdy ona miała po prostu być żoną swego męża i matką swoich dzieci. I żaden mężczyzna nie musiał jej niczego wyjaśniać. Miała po prostu być i wypełniać swoje kobiece role.
- A ja się cieszę, że postanowiłeś mnie odwiedzić – powiedziała, witając się z nim. Na jej ustach pojawił się przyjazny uśmiech, choć zielone oczy pozostały nieco smutne. Alphard też czasem ją odwiedzał, ale już nigdy tego nie zrobi, bo umarł. – Spodziewam się, że masz wiele zajęć w Mungu? – To pewnie było głównym powodem, dla którego nie widywali się tak często jak kiedyś. – Wiesz, może rozmowa dobrze mi zrobi, ale najpierw dojedźmy nad jezioro. Tam porozmawiamy, myślę, że otoczenie będzie dobre i wystarczająco spokojne.
Chciała porozmawiać, ale zarazem jeszcze odraczała tę część spotkania, chciała najpierw nacieszyć się obecnością kuzyna i wspólną przejażdżką, a dopiero potem przejść do poważniejszych spraw. Sługa przyprowadził jej aetonana, piękną klacz o lśniącej sierści i piórach, i pomógł jej ją dosiąść; Cressida z racji niskiego wzrostu miała problem z samodzielnym poskoczeniem tak wysoko i to pomimo faktu, że była bardzo zwinna. Usadowiła się wygodnie w siodle; wcześniej przezornie ubrała strój odpowiedni do jazdy, z rodzinnego domu wyniosła wszystkie potrzebne umiejętności, by wiedzieć, jak dobrze i bezpiecznie jeździć na aetonanie, jej suknia do jazdy była do tego odpowiednio dostosowana, a pod spodem znajdowały się buty i spodnie chroniące nogi przed otarciami. Zdawała sobie sprawę, że gdyby mieli się ścigać, najprawdopodobniej by wygrała, zarówno dzięki umiejętnościom jak i lepszej znajomości tego terenu, ale póki co jechała powoli. Dopiero poznawała piękne stworzenie, na którym zasiadała i nie znała jeszcze pełni jego możliwości, poza tym wolna jazda miała w sobie coś uspokajającego i kojącego.
- Jeśli będziesz chciał, możemy się później pościgać wokół jeziora – zaproponowała jednak. – Pamiętasz, jak kiedyś ścigaliśmy się tak po lasach Charnwood, kiedy byliśmy młodsi? Jak kiedyś uciekliśmy mojemu bratu i pognaliśmy sami w las? Mój pan ojciec nie był z nas zbyt zadowolony.
Wspomniała przelotnie tamte chwile. Jej brat był starszy od nich obojga, więc często pilnował młodszych sióstr i kuzynów ilekroć wybierali się do lasu. Teraz był już poważnym mężem i ojcem, miał dużo obowiązków pomagając ojcu przy rodowych sprawach, więc i z nim Cressie ostatnio widywała się rzadziej.
Ale może po rozmowie oboje będą potrzebować odrobiny relaksu i zabawy takiej, jak kiedyś? Pogładziła lśniącą szyję skrzydlatej klaczy, zachęcając ją, by skierowała się w stronę jeziora. Oddalali się od dworku i wypielęgnowanych, choć obecnie poddających się jesieni ogrodów, zbliżając się do miejsca, które nie było już formowane, a wyglądało jak najbardziej naturalnie.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie żałował bycia mężczyzną, chociaż zdarzało mu się myśleć, że w pewnych aspektach miałby lepiej, gdyby urodził się kobietą. Rzeczywiście nie imałyby się go żadne bardziej skomplikowane sprawy, nie wymagano by od niego zbyt wiele - chociaż zdawał sobie sprawę, że w ich kręgu towarzyskim obie płcie miewały trudne życie. Nie mówił oczywiście o statusie majątkowym, o tym, że wszystko podtykano im pod nos i że gdyby chcieli, mogliby podcierać się jedwabnymi chusteczkami; sięgał głębiej problemu: nieustającego nadzoru, dbania o opinię, bezwzględnego podporządkowania się. Co jeśli serce zabije mocniej do kobiety, z którą nigdy nie będzie mógł spleść swych losów? Nie chodziło już nawet o odmienność czystości krwi, a o zwykłą, polityczną szachownicę. Co jeśli wybrałby lady X, a nestor oznajmiłby, że dla wzmocnienia sojuszu między rodzinami musi pojąć za żonę pannę Y? To nie były proste sprawy, a skomplikowane dylematy serca, decyzje, jakie zaważają na całym przyszłym życiu. Jednym wydają się całkowicie błahe, pozbawione sensu - zwłaszcza teraz, w obliczu przeklętej wojny. Jednak innym spędzają sen z powiek lub przynajmniej mieszają w życiu. On jeszcze o tym nie myślał, może poza sporadycznymi przypadkami; chroniony całunem przeznaczenia nie zaprzątał sobie głowy podobnymi dylematami. Wiedział jaka czekała go przyszłość, dostrzegł ją dokładnie, znał rysy twarzy oraz barwę tęczówek. Melodyjny dźwięk śmiechu wraz z czarującym uśmiechem. Czasami sądził, że niewiele było go w stanie zaskoczyć; mimo to nie do końca akceptował swój dar. Owszem, bywał przydatny, ale nadal nie poznał go w zadowalającym stopniu. Nieustannie ćwiczył pod okiem starszyzny rodziny; wciąż za mało. Niestety, ostatnie tragiczne wydarzenia nie sprzyjały szlifowaniu sztuki jasnowidzenia. Paradoksalnie powinien przysiąść do tego z jeszcze większym zapałem, bo negatywne emocje wzmagały w nim spontanicznie pojawiające się wizje. Te z kolei utrudniały pracę, stawiały go na równi z dziwadłami, co boleśnie nadszarpywało reputację. I nieważne, że bliscy natury oraz uczący się od centaurów Flintowie mieli w swoich szeregach osoby z otwartym trzecim okiem, społeczność nadal nie do końca pojmowała ten niezwykły stan. Tak, to na nim powinien skoncentrować swe wysiłki - nie na polityce, nie na opłakiwaniu śmierci kuzyna. Wszystko było lepszym od przeklętego marazmu, do spółki z bezsilnością. Jak mógł mierzyć się przeciwko całemu światu?
Dziś nie chciał. Dziś zapragnął harmonii z dala od zgiełku propagandowych haseł oraz bojówkowych dywersji. Skinął głową, nieskory do dalszej wymiany uprzejmości; właściwie dążył do ponownego zajęcia miejsca na grzbiecie rumaka, poczucia wolności, gdy ten galopował po dzikich trawach, by później unieść się w powietrze. Wcześniej nie doceniał zalet aktywności fizycznej i poświęcał jej minimum, jednak teraz zechciał odświeżyć zardzewiałą pamięć.
- Właściwie mniej niż na stażu - odparł w lekkim zamyśleniu. - Jednak wciąż dużo. Jako świeżak dostaję więcej zadań, żeby się wdrożyć. Cieszę się, chcę umieć i wiedzieć wszystko - dodał, pozwalając sobie na blady uśmiech. Lubił leczyć ludzi, naprawiać ich zmęczone ciała. Lubił przypominać też, że rośliny posiadają w sobie niezwykłą moc - dobrze użyta potrafiła działać cuda. - To nad jezioro - przytaknął, a gdy oboje byli gotowi do drogi, ruszył spokojnie na przód. Kołysanie siodła rozluźniło spięte mięśnie, głowa zdawała się lżejsza, pozbawiona trosk. Wiatr przyjemnie lizał policzki, panujący dookoła spokój udzielał się także i jemu. Sprawiał wrażenie zrelaksowanego. - Dobrze, popiszesz się przede mną umiejętnościami i sprawdzimy twój nowy nabytek - rzucił nieco rozbawiony propozycją. Doskonale wiedział, że nie miał z nią szans, nie poświęcał jeździectwu tyle czasu co Cressida, ale i tak z chęcią przyspieszyłby tempa pod koniec przejażdżki. - To prezent od Williama? Nadałaś mu imię? - spytał autentycznie zaciekawiony. - Domyślam się, że prosto ze stajni Carrowów? - Kolejna lawina pytań. Może kiedyś sprezentuje sobie podobnego aetonana, kto wie. Na razie miał inne rzeczy na głowie. Prychnął cicho na wspomnienie ucieczki do lasu. - Zwłaszcza, że próbowałem wtedy być mistrzem jeździectwa i usiłowałem robić na siodle jakieś skomplikowane figury. Oczywiście runąłem z impetem w dół, a koń mnie prawie stratował. Mój ojciec za to… - zawahał się, mrugając przy tym szybko. Szukał jego sylwetki w gąszczu obrazów z przeszłości, bez skutków. - Nie było go wtedy. - Odchrząknął nieco zakłopotany. - Za to stryj owszem, myślałem, że wzrokiem obedrze mnie ze skóry. Do tej pory nie wiem czy to dlatego, że spróbowałem, czy że mi się nie udało. - Skierował rozmowę na lżejsze tory. Lewy kącik ust uniósł się ku górze; ciężko było nadążyć za wymaganiami krewnych. - No i naraziłem jego cenną córkę na niebezpieczeństwo. A może był zły, że twój brat nas nie dogonił? - zaśmiał się, całkowicie pochłonięty wspominkami. Piękne, beztroskie czasy. Słodycz niewinności została okraszona goryczą prawdy, gdy zrozumiał, że to już nie wróci. Na powrót spoważniał, kierując lejcami wierzchowca bliżej jeziora. Musiał przyznać, że widoki zapierały dech w piersiach.
Dziś nie chciał. Dziś zapragnął harmonii z dala od zgiełku propagandowych haseł oraz bojówkowych dywersji. Skinął głową, nieskory do dalszej wymiany uprzejmości; właściwie dążył do ponownego zajęcia miejsca na grzbiecie rumaka, poczucia wolności, gdy ten galopował po dzikich trawach, by później unieść się w powietrze. Wcześniej nie doceniał zalet aktywności fizycznej i poświęcał jej minimum, jednak teraz zechciał odświeżyć zardzewiałą pamięć.
- Właściwie mniej niż na stażu - odparł w lekkim zamyśleniu. - Jednak wciąż dużo. Jako świeżak dostaję więcej zadań, żeby się wdrożyć. Cieszę się, chcę umieć i wiedzieć wszystko - dodał, pozwalając sobie na blady uśmiech. Lubił leczyć ludzi, naprawiać ich zmęczone ciała. Lubił przypominać też, że rośliny posiadają w sobie niezwykłą moc - dobrze użyta potrafiła działać cuda. - To nad jezioro - przytaknął, a gdy oboje byli gotowi do drogi, ruszył spokojnie na przód. Kołysanie siodła rozluźniło spięte mięśnie, głowa zdawała się lżejsza, pozbawiona trosk. Wiatr przyjemnie lizał policzki, panujący dookoła spokój udzielał się także i jemu. Sprawiał wrażenie zrelaksowanego. - Dobrze, popiszesz się przede mną umiejętnościami i sprawdzimy twój nowy nabytek - rzucił nieco rozbawiony propozycją. Doskonale wiedział, że nie miał z nią szans, nie poświęcał jeździectwu tyle czasu co Cressida, ale i tak z chęcią przyspieszyłby tempa pod koniec przejażdżki. - To prezent od Williama? Nadałaś mu imię? - spytał autentycznie zaciekawiony. - Domyślam się, że prosto ze stajni Carrowów? - Kolejna lawina pytań. Może kiedyś sprezentuje sobie podobnego aetonana, kto wie. Na razie miał inne rzeczy na głowie. Prychnął cicho na wspomnienie ucieczki do lasu. - Zwłaszcza, że próbowałem wtedy być mistrzem jeździectwa i usiłowałem robić na siodle jakieś skomplikowane figury. Oczywiście runąłem z impetem w dół, a koń mnie prawie stratował. Mój ojciec za to… - zawahał się, mrugając przy tym szybko. Szukał jego sylwetki w gąszczu obrazów z przeszłości, bez skutków. - Nie było go wtedy. - Odchrząknął nieco zakłopotany. - Za to stryj owszem, myślałem, że wzrokiem obedrze mnie ze skóry. Do tej pory nie wiem czy to dlatego, że spróbowałem, czy że mi się nie udało. - Skierował rozmowę na lżejsze tory. Lewy kącik ust uniósł się ku górze; ciężko było nadążyć za wymaganiami krewnych. - No i naraziłem jego cenną córkę na niebezpieczeństwo. A może był zły, że twój brat nas nie dogonił? - zaśmiał się, całkowicie pochłonięty wspominkami. Piękne, beztroskie czasy. Słodycz niewinności została okraszona goryczą prawdy, gdy zrozumiał, że to już nie wróci. Na powrót spoważniał, kierując lejcami wierzchowca bliżej jeziora. Musiał przyznać, że widoki zapierały dech w piersiach.
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Obie płcie miały swoje obowiązki, ale Cressida mimo wszystko zdecydowanie wolała być kobietą niż mężczyzną. Zazdrościła mężczyznom tylko jednej rzeczy – że mogli pozostać przy rodzinach, w których się urodzili, i nie musieli opuszczać bliskich, by poślubić kogoś z obcej rodziny, przybrać cudze barwy i cudze nazwisko. Ale nie zazdrościła mężczyznom odpowiedzialności i obowiązków, ani tego, że musieli zajmować się kwestiami takimi jak polityka, interesy rodowe i tak dalej. Skupieni na własnych sprawach Flintowie czy Fawleyowie interesowali się polityką w znacznie mniejszym stopniu niż rody pokroju Blacków czy Malfoyów, bardziej cenili sobie oddawanie się swoim rodowym pasjom, ale i tak wydarzenia w magicznym świecie w jakimś stopniu dotyczyły także ich, bez względu na to, jak bardzo chcieliby się okopać na swoich rodowych terenach i przeczekać to wszystko.
Cressida zawsze traktowała swoje obowiązki z należytą powagą, była bardzo oddana rodowi z którego pochodziła i za młodu nic nie przerażało jej równie mocno jak rozczarowanie pana ojca. Pragnęła robić wszystko, żeby go zadowolić, i buntowała się tylko w jednej kwestii – polowań. Nie raz zdenerwowała swego surowego rodzica, kiedy ostrzegła leśne ptactwo przed wybierającymi się w las mężczyznami. Pan ojciec w młodszym wieku próbował przyuczyć podstaw polowania i córki, oczywiście w mniejszym stopniu niż robił to z synem, ale w przypadku Cressidy szybko odpuścił, widząc że była na to po prostu zbyt miękka i nadwrażliwa.
Jeśli chodzi o życie towarzyskie, nawet w odległym Beauxbatons uważała na to, z kim zawiera przyjaźnie, wiedząc że pan ojciec nigdy nie pozwoliłby jej na niegodne znajomości z mugolakami. Dlatego też jej przyjaciółki i koleżanki musiały być czystej krwi, żeby pan ojciec był spokojny o to, że była mu posłuszna nawet na obczyźnie. Przyjaźnienie się z osobami mugolskiego pochodzenia śmierdziałoby jawnym buntem i przekorą wobec zasad, a tego typu zachowania nie leżały w naturze dziewczątka. Cressidę jako kobietę wychowano w duchu uległości wobec systemu patriarchalnego, więc dorastała w przekonaniu o tym, że jej rolą jako kobiety jest być posłuszną ojcu i nestorowi, a w odpowiednim wieku miała wyjść za mąż i urodzić mężowi dzieci. Jej pan ojciec był tradycjonalistą i pogardzał nowomodnymi obyczajami, jego córki zostały więc wychowane jako materiał na przyszłe żony i matki, mimo że w trakcie ich wychowania zadbał i o to, by posiadły niezbędną wiedzę na tematy bliskie Flintom. Dlatego Cressida była obeznana z zielarstwem i opieką nad magicznymi stworzeniami, poznała też podstawy astronomii i wiedziała jak zachować się w pobliżu centaurów. No i oczywiście potrafiła dobrze jeździć konno i w siodle radziła sobie bez wątpienia lepiej niż na parkiecie. Bycie posłuszną woli rodu oznaczało też, że nie wolno jej było czuć niczego do mężczyzny niższego statusu, z tego powodu w szkole zawsze trzymała się na dystans od chłopców, wiedząc że to pan ojciec wybierze jej męża. Co prawda koniec końców to William Fawley wybrał ją sobie wypatrzywszy ją na salonach, ale Leander Flint musiał go zaakceptować i pobłogosławić ten związek, dopiero wtedy były możliwe zaręczyny i kilka miesięcy później ślub. Bez akceptacji pana ojca Cressida musiałaby zapomnieć o Williamie bez względu na to, jak bardzo go lubiła, i musiałaby poślubić mężczyznę wybranego przez ojca. Być może jednak Leander obawiał się, że lepszy kandydat do ręki Cressidy i tak się nie pojawi (nie była w końcu tak urodziwa jak jej siostra i uchodziła za tę gorszą partię z sióstr Flint), dlatego finalnie zaaprobował starania Williama, co miało miejsce jeszcze przed tym, nim Fawleyowie na krótko zbłądzili, w czasach gdy obie rodziny pozostawały neutralne politycznie. Gdyby tak starał się o jej rękę w okresie zbłądzenia, zostałby przez jej pana ojca odrzucony i do ślubu nigdy by nie doszło. Leander Flint był konserwatystą i gardził postawami promugolskimi, zmusił nawet swoją żonę pochodzącą z Ollivanderów do odsunięcia się od panieńskiego rodu po tym, jak obrał on promugolską ścieżkę. Zawsze szanował żonę, liczył się z jej opiniami, ale mimo to pozostawał patriarchalną głową rodziny i miał władzę nad żoną i dziećmi, Portia Flint po latach życia u jego boku też zresztą dawno odsunęła się od spraw rodu pochodzenia.
Cieszyła się, że nie miała trzeciego oka. Czasem lepiej było nie wiedzieć co przyniesie przyszłość i trwać w błogiej nieświadomości. Kiedy była dzieckiem czasem dopytywała Oleandra, czy widział czegoś dotyczącego jej, ale gdy była starsza przestała pytać. Pozostawało jednak faktem to, że oboje urodzili się w jakiś sposób odmienni od większości czarodziejów. On widział przyszłość, ona rozmawiała z ptakami. I ta odmienność pomimo jej różnego charakteru ich łączyła.
Jak przystało na byłą Flintównę dobrze czuła się będąc blisko natury. Piękne przestrzenie, a także bliskość roślin i zwierząt zawsze działały na nią relaksująco. Ofiarowując jej aetonana mąż sprawił jej piękny prezent, Cressida cieszyła się, że wreszcie posiada własnego wierzchowca i nie musi pożyczać czyjegoś. Dziś miała też dobrą okazję, by pochwalić się prezentem przed odwiedzającym ją kuzynem. Mogli wybrać się na przejażdżkę razem, korzystając z tego że październikowa pogoda nie była jeszcze tak bardzo nieprzyjemna, jak będzie ta listopadowa. A w porównaniu do ubiegłorocznych anomalii i tak było bardzo dobrze.
- Cieszę się. Myślę, że będziesz świetnym uzdrowicielem, a wiedza wyniesiona z wychowania na pewno będzie ci pomocna – powiedziała; mężczyznom wolno było więcej, jej jako kobiecie nigdy nie pozwolono by pójść na kurs, nie mówiąc o takiej pracy. Lady nie powinna nurzać dłoni w krwi i to niekoniecznie czystej, było to niegodne. Miała przecież być ozdobą męża i matką jego dzieci.
Wyruszyli nad jezioro, póki co jadąc niespiesznie, dzięki czemu mogli rozmawiać. Cressie świetnie czuła się w siodle, uczyła się tego od dziecka, i choć nie mogłaby konkurować z Carrowami, większość swojego kuzynostwa z Flintów bez problemu wyprzedzała. Jako kobieta nie miała tyle obowiązków co mężczyźni i nie musiała pracować, więc nawet teraz mogła poświęcać dużo czasu na przejażdżki, by umiejętności wyniesione z domu się nie zastały. Oleander natomiast uczył się i pracował, więc siłą rzeczy miał mniej czasu wolnego niż Cressie.
- Tak, mam ją dzięki Williamowi. Bo to ona, nazwałam ją Juno – powiedziała, z dumą spoglądając na skrzydlatą klacz. – To trochę spóźniony prezent na urodziny i rzeczywiście pochodzi ze stajni Carrowów. – W końcu oni hodowali najlepsze aetonany, więc William i Cressie skierowali swój wybór właśnie tam.
Potem rozmowa zeszła na temat wspominek z przeszłości, starych dobrych czasów, kiedy oboje byli młodzi i razem spędzali czas na ziemiach Charnwood. Uśmiechnęła się lekko, choć na moment posmutniała, gdy Oleander wspomniał, że jego ojca wtedy nie było. Pamiętała jego tragiczną historię, a także i to, że nawet przed śmiercią często wyjeżdżał i był nieobecny. Z tego względu już wcześniej to Leander Flint musiał mieć baczenie nie tylko na swoje dzieci, ale i na dzieci brata. I nie był ojcem pobłażliwym i miękkim, a surowym, wymagającym i nie okazującym słabości i sentymentów tak, jak robiła to matka. Od chłopców wymagał jeszcze więcej niż od dziewczynek, żeby ich zahartować i przygotować do dźwigania ciężkiego brzemienia rodowego dziedzictwa.
- Mój pan ojciec zawsze był wymagający i surowy, ale myślę że wierzył, że w ten sposób najlepiej nas wychowa i przygotuje do dorosłego życia – zauważyła, choć nie pamiętała, o co dokładnie był wtedy zły. Nie musiał nigdy mówić, o co dokładnie się złości, zwykle wystarczył jego wzrok i już się wiedziało, że nie jest dobrze. A że oboje wtedy byli dziećmi i przeskrobali, to zadowolony na pewno nie był. – Może był na ciebie zły bo obawiał się o twoje bezpieczeństwo? Obiecał w końcu twojemu ojcu, że będzie mieć na ciebie oko. – Zawsze, ilekroć ojciec Oleandra wyjeżdżał, ojciec Cressidy składał mu taką obietnicę. Że będzie mieć oko na jego dzieci kiedy go nie będzie, i pewnego dnia musiał to robić już na stałe, kiedy mężczyzna nie wrócił ze swojej wyprawy. – Cenną? – zdziwiła się; miała niskie poczucie własnej wartości, więc uważała się za to najgorsze i najmniej ważne z dzieci swego ojca. – Na mnie też był wtedy zły, zresztą… często pewnie był. Nie umiałam być tak idealna jak moja siostra, choć oczywiście się starałam. Ale nie zawsze wychodziło.
Wzruszyła lekko ramionami. Przez lata przywykła do tego, że była gorsza od swojego rodzeństwa, choć zawsze pragnęła im dorównać, by pan ojciec kochał ją równie mocno. Na jego pochwały trudno było jednak zasłużyć, bo nieczęsto je wypowiadał, a już zwłaszcza wobec niej. Ale już samo aprobujące spojrzenie zawsze wiele dla niej znaczyło. Zawsze pragnęła postępować tak, aby był z niej zadowolony, może nawet dumny. Nawet teraz, po ślubie, zdanie ojca było dla niej bardzo ważne.
Przybliżali się do jeziora, już widząc z daleka jego taflę. Cressie czasem przychodziła tu pieszo, co zajmowało więcej czasu niż podróż wierzchem, dziś natomiast, na aetonanach, dotarli w okolice jeziora dość szybko.
- Masz ochotę zobaczyć, jak to miejsce wygląda z góry? – zaproponowała. W końcu aetonany posiadały skrzydła, więc mogli trochę polatać wokół jeziora. – Czy może wolisz objechać je dookoła bez odrywania się od ziemi? Bo jeśli nie masz ochoty na latanie, możemy pozostać na ziemi, stąd też pięknie widać.
Cressida zawsze traktowała swoje obowiązki z należytą powagą, była bardzo oddana rodowi z którego pochodziła i za młodu nic nie przerażało jej równie mocno jak rozczarowanie pana ojca. Pragnęła robić wszystko, żeby go zadowolić, i buntowała się tylko w jednej kwestii – polowań. Nie raz zdenerwowała swego surowego rodzica, kiedy ostrzegła leśne ptactwo przed wybierającymi się w las mężczyznami. Pan ojciec w młodszym wieku próbował przyuczyć podstaw polowania i córki, oczywiście w mniejszym stopniu niż robił to z synem, ale w przypadku Cressidy szybko odpuścił, widząc że była na to po prostu zbyt miękka i nadwrażliwa.
Jeśli chodzi o życie towarzyskie, nawet w odległym Beauxbatons uważała na to, z kim zawiera przyjaźnie, wiedząc że pan ojciec nigdy nie pozwoliłby jej na niegodne znajomości z mugolakami. Dlatego też jej przyjaciółki i koleżanki musiały być czystej krwi, żeby pan ojciec był spokojny o to, że była mu posłuszna nawet na obczyźnie. Przyjaźnienie się z osobami mugolskiego pochodzenia śmierdziałoby jawnym buntem i przekorą wobec zasad, a tego typu zachowania nie leżały w naturze dziewczątka. Cressidę jako kobietę wychowano w duchu uległości wobec systemu patriarchalnego, więc dorastała w przekonaniu o tym, że jej rolą jako kobiety jest być posłuszną ojcu i nestorowi, a w odpowiednim wieku miała wyjść za mąż i urodzić mężowi dzieci. Jej pan ojciec był tradycjonalistą i pogardzał nowomodnymi obyczajami, jego córki zostały więc wychowane jako materiał na przyszłe żony i matki, mimo że w trakcie ich wychowania zadbał i o to, by posiadły niezbędną wiedzę na tematy bliskie Flintom. Dlatego Cressida była obeznana z zielarstwem i opieką nad magicznymi stworzeniami, poznała też podstawy astronomii i wiedziała jak zachować się w pobliżu centaurów. No i oczywiście potrafiła dobrze jeździć konno i w siodle radziła sobie bez wątpienia lepiej niż na parkiecie. Bycie posłuszną woli rodu oznaczało też, że nie wolno jej było czuć niczego do mężczyzny niższego statusu, z tego powodu w szkole zawsze trzymała się na dystans od chłopców, wiedząc że to pan ojciec wybierze jej męża. Co prawda koniec końców to William Fawley wybrał ją sobie wypatrzywszy ją na salonach, ale Leander Flint musiał go zaakceptować i pobłogosławić ten związek, dopiero wtedy były możliwe zaręczyny i kilka miesięcy później ślub. Bez akceptacji pana ojca Cressida musiałaby zapomnieć o Williamie bez względu na to, jak bardzo go lubiła, i musiałaby poślubić mężczyznę wybranego przez ojca. Być może jednak Leander obawiał się, że lepszy kandydat do ręki Cressidy i tak się nie pojawi (nie była w końcu tak urodziwa jak jej siostra i uchodziła za tę gorszą partię z sióstr Flint), dlatego finalnie zaaprobował starania Williama, co miało miejsce jeszcze przed tym, nim Fawleyowie na krótko zbłądzili, w czasach gdy obie rodziny pozostawały neutralne politycznie. Gdyby tak starał się o jej rękę w okresie zbłądzenia, zostałby przez jej pana ojca odrzucony i do ślubu nigdy by nie doszło. Leander Flint był konserwatystą i gardził postawami promugolskimi, zmusił nawet swoją żonę pochodzącą z Ollivanderów do odsunięcia się od panieńskiego rodu po tym, jak obrał on promugolską ścieżkę. Zawsze szanował żonę, liczył się z jej opiniami, ale mimo to pozostawał patriarchalną głową rodziny i miał władzę nad żoną i dziećmi, Portia Flint po latach życia u jego boku też zresztą dawno odsunęła się od spraw rodu pochodzenia.
Cieszyła się, że nie miała trzeciego oka. Czasem lepiej było nie wiedzieć co przyniesie przyszłość i trwać w błogiej nieświadomości. Kiedy była dzieckiem czasem dopytywała Oleandra, czy widział czegoś dotyczącego jej, ale gdy była starsza przestała pytać. Pozostawało jednak faktem to, że oboje urodzili się w jakiś sposób odmienni od większości czarodziejów. On widział przyszłość, ona rozmawiała z ptakami. I ta odmienność pomimo jej różnego charakteru ich łączyła.
Jak przystało na byłą Flintównę dobrze czuła się będąc blisko natury. Piękne przestrzenie, a także bliskość roślin i zwierząt zawsze działały na nią relaksująco. Ofiarowując jej aetonana mąż sprawił jej piękny prezent, Cressida cieszyła się, że wreszcie posiada własnego wierzchowca i nie musi pożyczać czyjegoś. Dziś miała też dobrą okazję, by pochwalić się prezentem przed odwiedzającym ją kuzynem. Mogli wybrać się na przejażdżkę razem, korzystając z tego że październikowa pogoda nie była jeszcze tak bardzo nieprzyjemna, jak będzie ta listopadowa. A w porównaniu do ubiegłorocznych anomalii i tak było bardzo dobrze.
- Cieszę się. Myślę, że będziesz świetnym uzdrowicielem, a wiedza wyniesiona z wychowania na pewno będzie ci pomocna – powiedziała; mężczyznom wolno było więcej, jej jako kobiecie nigdy nie pozwolono by pójść na kurs, nie mówiąc o takiej pracy. Lady nie powinna nurzać dłoni w krwi i to niekoniecznie czystej, było to niegodne. Miała przecież być ozdobą męża i matką jego dzieci.
Wyruszyli nad jezioro, póki co jadąc niespiesznie, dzięki czemu mogli rozmawiać. Cressie świetnie czuła się w siodle, uczyła się tego od dziecka, i choć nie mogłaby konkurować z Carrowami, większość swojego kuzynostwa z Flintów bez problemu wyprzedzała. Jako kobieta nie miała tyle obowiązków co mężczyźni i nie musiała pracować, więc nawet teraz mogła poświęcać dużo czasu na przejażdżki, by umiejętności wyniesione z domu się nie zastały. Oleander natomiast uczył się i pracował, więc siłą rzeczy miał mniej czasu wolnego niż Cressie.
- Tak, mam ją dzięki Williamowi. Bo to ona, nazwałam ją Juno – powiedziała, z dumą spoglądając na skrzydlatą klacz. – To trochę spóźniony prezent na urodziny i rzeczywiście pochodzi ze stajni Carrowów. – W końcu oni hodowali najlepsze aetonany, więc William i Cressie skierowali swój wybór właśnie tam.
Potem rozmowa zeszła na temat wspominek z przeszłości, starych dobrych czasów, kiedy oboje byli młodzi i razem spędzali czas na ziemiach Charnwood. Uśmiechnęła się lekko, choć na moment posmutniała, gdy Oleander wspomniał, że jego ojca wtedy nie było. Pamiętała jego tragiczną historię, a także i to, że nawet przed śmiercią często wyjeżdżał i był nieobecny. Z tego względu już wcześniej to Leander Flint musiał mieć baczenie nie tylko na swoje dzieci, ale i na dzieci brata. I nie był ojcem pobłażliwym i miękkim, a surowym, wymagającym i nie okazującym słabości i sentymentów tak, jak robiła to matka. Od chłopców wymagał jeszcze więcej niż od dziewczynek, żeby ich zahartować i przygotować do dźwigania ciężkiego brzemienia rodowego dziedzictwa.
- Mój pan ojciec zawsze był wymagający i surowy, ale myślę że wierzył, że w ten sposób najlepiej nas wychowa i przygotuje do dorosłego życia – zauważyła, choć nie pamiętała, o co dokładnie był wtedy zły. Nie musiał nigdy mówić, o co dokładnie się złości, zwykle wystarczył jego wzrok i już się wiedziało, że nie jest dobrze. A że oboje wtedy byli dziećmi i przeskrobali, to zadowolony na pewno nie był. – Może był na ciebie zły bo obawiał się o twoje bezpieczeństwo? Obiecał w końcu twojemu ojcu, że będzie mieć na ciebie oko. – Zawsze, ilekroć ojciec Oleandra wyjeżdżał, ojciec Cressidy składał mu taką obietnicę. Że będzie mieć oko na jego dzieci kiedy go nie będzie, i pewnego dnia musiał to robić już na stałe, kiedy mężczyzna nie wrócił ze swojej wyprawy. – Cenną? – zdziwiła się; miała niskie poczucie własnej wartości, więc uważała się za to najgorsze i najmniej ważne z dzieci swego ojca. – Na mnie też był wtedy zły, zresztą… często pewnie był. Nie umiałam być tak idealna jak moja siostra, choć oczywiście się starałam. Ale nie zawsze wychodziło.
Wzruszyła lekko ramionami. Przez lata przywykła do tego, że była gorsza od swojego rodzeństwa, choć zawsze pragnęła im dorównać, by pan ojciec kochał ją równie mocno. Na jego pochwały trudno było jednak zasłużyć, bo nieczęsto je wypowiadał, a już zwłaszcza wobec niej. Ale już samo aprobujące spojrzenie zawsze wiele dla niej znaczyło. Zawsze pragnęła postępować tak, aby był z niej zadowolony, może nawet dumny. Nawet teraz, po ślubie, zdanie ojca było dla niej bardzo ważne.
Przybliżali się do jeziora, już widząc z daleka jego taflę. Cressie czasem przychodziła tu pieszo, co zajmowało więcej czasu niż podróż wierzchem, dziś natomiast, na aetonanach, dotarli w okolice jeziora dość szybko.
- Masz ochotę zobaczyć, jak to miejsce wygląda z góry? – zaproponowała. W końcu aetonany posiadały skrzydła, więc mogli trochę polatać wokół jeziora. – Czy może wolisz objechać je dookoła bez odrywania się od ziemi? Bo jeśli nie masz ochoty na latanie, możemy pozostać na ziemi, stąd też pięknie widać.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Gardził zmianami, gardził światem, jaki teraz zaczął się formować - to musiało wreszcie runąć, równowaga nie potrafiła być zachwiana zbyt długo. Ludzie po przeciwnej stronie wreszcie zaczną przeć mocniej, buntować się bardziej, byli w końcu w większości. Szczególnie mugole. Czuł podskórnie, że ta wojna zaskoczy ich jeszcze nie raz. Może zostaną zaatakowani przez niemagiczną technikę? Nie znał jej, bał się i chociaż jego naukowy umysł wykazywał ciekawość w kierunku działania podobnej machinerii, tak wychowanie oraz poglądy drżały w strachu o coś, czego nie rozumiał. Coś, co nie współistniało w zgodzie z naturą. Lękał się również o rodzinę, Charnwood, mieszkańców okolicznych lasów; czasem sądził, że pojedynkował się z myślami w pojedynkę. Nie był w stanie zrzucać ciężaru odpowiedzialności na wrażliwe, łagodne kuzynki uznając, że powinny jak najdłużej zasmakować się w beztroskiej młodości. Ta przemknie między ich palcami nim zdążą się obejrzeć - dzieciństwo już dobiegło końca. Nigdy już się nie powtórzy, tak jak nie powtórzy się tych samych zdarzeń z kart historii. Nie wrócą do szkoły, nie poprawią testów, nie… nie wrócą najbliższym życia. Każda akcja zawierała w sobie jakąś nieznośną ostateczność, skutecznie okratowane więzienie; nie, to nawet nie końcówka rozdziału czy książki, papier zawsze można wyrwać i spalić albo wrócić do ulubionego fragmentu. Czas pozostawał nieuchwytny, zaczynał się i znikał niepostrzeżenie poza ludzką percepcję. Miał ledwie ponad dwadzieścia lat, a ostatnio odczuwał nadciągające kroki starości. Czy tak smakuje dorosłość? Piołunem i rokitnikiem? Walką, jakiej jeszcze nie stoczył? Potrzebował do tego pomocy, nie odnajdywał w sobie dostatecznie siły, żeby toczyć bój w pojedynkę. Nie do tego go przygotowywano, z natury wybierał rozwiązania pokojowe. Zawsze o łagodnym usposobieniu, może odrobinę naiwny. Nie taki świat spodziewał się ujrzeć po wstaniu z łóżka. A teraz było już za późno. Na wszystko.
Co najbardziej ironiczne, zmiany przyniosły również odrobinę dobra. Wiedział, że Flintowie hołubią tradycję uzdrawiania, ale czystość krwi także była ważna. Jeszcze nie tak dawno temu praca w szpitalu wydawała się raczej mrzonką; uczestniczył w kursie wyłącznie dlatego, że nie istniała inna droga. Lepsza, przystająca lordowi z dobrego domu. Mogli wykupić sztab profesjonalistów, ugościć ich na dworze i stamtąd czerpać mądrość, ale taka praktyka nie przygotowałaby go w pełni na wyzwania pracy magomedyka. Później mógł leczyć prywatnie, ale najpierw i tak czekała na niego ciężka praca w wątpliwych warunkach. Teraz nie musiał przejmować się statusem przyjmowanej na oddział osoby, solidna selekcja wprowadzona już od zarodka uniemożliwiała jakąkolwiek przypadkowość. Przecież do Londynu nie dało się wejść bez zarejestrowanej różdżki - chociaż kombinatorska natura człowieka z pewnością umiała poradzić sobie w podobnej sytuacji. Wciąż, pozostawał względnie niezagrożony, a posada jaką piastował znacznie urosła w randze prestiżu. Już nie był wyłącznie uzdrowicielem babrzącym się w wątpliwego pochodzenia krwi, teraz nosił znamiona nieocenionego pomocnika najważniejszych czarodziejów. Stojących po właściwej stronie, wspierających obecną władzę, o dobrych rodowodach. Jednak czy podobna świadomość potrafiła zamazać informację o wszystkich zabitych do osiągnięcia tego celu? Czy dlatego Alphard zginął? Dla jego komfortu pracy?
- Dzięki, Cress - odpowiedział, starał się przy tym nadać głosowi wdzięczny ton. W istocie był wdzięczny kuzynce za wypowiedziane słowa, ale wątpliwości kotłujące się w klatce piersiowej skutecznie tłumiły większą wylewność. Poprawił zaciśnięte w dłoniach lejce i ścisnął mocniej pięty, gdy zwierzę prowadziło ich do miejsca docelowego. - Juno - powtórzył za nią, jakby deliberując nad dźwiękiem tego imienia. Nad jego strukturą, brzmieniem głosek. - Ładne imię. - Uśmiechnął się w końcu, zadowolony, że rozmowa powoli przybiera inny tor. Lżejszy, łatwiejszy do przełknięcia i strawienia. - Jest piękna - dodał odnośnie zachwycającej klaczy. Musiała być ze stajni Carrowów, nie widział innego wyjścia. Może też sprawi sobie podobnego jak już odłoży trochę pieniędzy z pensji? Nie chciał prosić nikogo o pomoc w sfinansowaniu takiego zakupu, najwyższy czas stać się względnie samodzielnym i odpowiedzialnym czarodziejem. Niepolegającym wyłącznie na rodowym skarbcu.
Nie odpowiedział. Nie umiał odnaleźć słów na skomentowanie zachowania wuja. Zamiast tego zastanawiał się czy jego ojciec wychowywałby ich podobnie. Nie miał nawet pojęcia ile wspólnych rzeczy mieli ze sobą właśni bracia. Czy gdyby nie umarł tamtego dnia, czy gdyby tyle nie wyjeżdżał, to czy dzieciństwo Oleandra wyglądałoby inaczej? Pokręcił głową. - Może masz rację - mruknął, nie mówiąc już nic więcej. Żadne słowa nie oddałyby tego, co właśnie przeżywał i myślał. - Nie dziw się tak, Cress. - Tym razem burknął niemiło. - Twój ojciec cię kocha. Jest mężczyzną, nie potrafi okazywać uczuć tak jasno jakbyś tego chciała, ale to nie zmienia faktu, że tak, jesteś jego cenną córką. Jak każdy może ma swoje wyobrażenia co do tego jak powinien działać świat, w tym jego własne dzieci, ale nawet gdybyś zrobiła coś strasznego, coś, co kazałoby mu o tobie zapomnieć na zawsze, nie znaczy, że przeminęłaby jego miłość. - Był tego pewien. Nie umiał tego do końca wytłumaczyć, ale więź tworząca się między rodzicem, a jego pociechą, wykazywała się zaskakującą siłą oraz trwałością. Nawet w ich sztywnym, pozbawionym emocji świecie. Nadal pozostawali tylko ludźmi.
- Tak! - Ożywił się na propozycję wzbicia do lotu. - Chcę z góry zobaczyć jak promienie słońca odbijają się od jeziornej tafli - dodał niemal z dziecięcym zachwytem. Ścisnął lejce i łydki podrywając aetonana do lotu. Delikatnie, bez gwałtownych ruchów, ostatecznie nie zaliczał się do wytrawnych jeźdźców. Raczej do amatorów, ale w tamtym momencie czuł się jak najszczęśliwszy amator na świecie. Szybowanie w powietrzu miało w sobie coś wyzwalającego.
Co najbardziej ironiczne, zmiany przyniosły również odrobinę dobra. Wiedział, że Flintowie hołubią tradycję uzdrawiania, ale czystość krwi także była ważna. Jeszcze nie tak dawno temu praca w szpitalu wydawała się raczej mrzonką; uczestniczył w kursie wyłącznie dlatego, że nie istniała inna droga. Lepsza, przystająca lordowi z dobrego domu. Mogli wykupić sztab profesjonalistów, ugościć ich na dworze i stamtąd czerpać mądrość, ale taka praktyka nie przygotowałaby go w pełni na wyzwania pracy magomedyka. Później mógł leczyć prywatnie, ale najpierw i tak czekała na niego ciężka praca w wątpliwych warunkach. Teraz nie musiał przejmować się statusem przyjmowanej na oddział osoby, solidna selekcja wprowadzona już od zarodka uniemożliwiała jakąkolwiek przypadkowość. Przecież do Londynu nie dało się wejść bez zarejestrowanej różdżki - chociaż kombinatorska natura człowieka z pewnością umiała poradzić sobie w podobnej sytuacji. Wciąż, pozostawał względnie niezagrożony, a posada jaką piastował znacznie urosła w randze prestiżu. Już nie był wyłącznie uzdrowicielem babrzącym się w wątpliwego pochodzenia krwi, teraz nosił znamiona nieocenionego pomocnika najważniejszych czarodziejów. Stojących po właściwej stronie, wspierających obecną władzę, o dobrych rodowodach. Jednak czy podobna świadomość potrafiła zamazać informację o wszystkich zabitych do osiągnięcia tego celu? Czy dlatego Alphard zginął? Dla jego komfortu pracy?
- Dzięki, Cress - odpowiedział, starał się przy tym nadać głosowi wdzięczny ton. W istocie był wdzięczny kuzynce za wypowiedziane słowa, ale wątpliwości kotłujące się w klatce piersiowej skutecznie tłumiły większą wylewność. Poprawił zaciśnięte w dłoniach lejce i ścisnął mocniej pięty, gdy zwierzę prowadziło ich do miejsca docelowego. - Juno - powtórzył za nią, jakby deliberując nad dźwiękiem tego imienia. Nad jego strukturą, brzmieniem głosek. - Ładne imię. - Uśmiechnął się w końcu, zadowolony, że rozmowa powoli przybiera inny tor. Lżejszy, łatwiejszy do przełknięcia i strawienia. - Jest piękna - dodał odnośnie zachwycającej klaczy. Musiała być ze stajni Carrowów, nie widział innego wyjścia. Może też sprawi sobie podobnego jak już odłoży trochę pieniędzy z pensji? Nie chciał prosić nikogo o pomoc w sfinansowaniu takiego zakupu, najwyższy czas stać się względnie samodzielnym i odpowiedzialnym czarodziejem. Niepolegającym wyłącznie na rodowym skarbcu.
Nie odpowiedział. Nie umiał odnaleźć słów na skomentowanie zachowania wuja. Zamiast tego zastanawiał się czy jego ojciec wychowywałby ich podobnie. Nie miał nawet pojęcia ile wspólnych rzeczy mieli ze sobą właśni bracia. Czy gdyby nie umarł tamtego dnia, czy gdyby tyle nie wyjeżdżał, to czy dzieciństwo Oleandra wyglądałoby inaczej? Pokręcił głową. - Może masz rację - mruknął, nie mówiąc już nic więcej. Żadne słowa nie oddałyby tego, co właśnie przeżywał i myślał. - Nie dziw się tak, Cress. - Tym razem burknął niemiło. - Twój ojciec cię kocha. Jest mężczyzną, nie potrafi okazywać uczuć tak jasno jakbyś tego chciała, ale to nie zmienia faktu, że tak, jesteś jego cenną córką. Jak każdy może ma swoje wyobrażenia co do tego jak powinien działać świat, w tym jego własne dzieci, ale nawet gdybyś zrobiła coś strasznego, coś, co kazałoby mu o tobie zapomnieć na zawsze, nie znaczy, że przeminęłaby jego miłość. - Był tego pewien. Nie umiał tego do końca wytłumaczyć, ale więź tworząca się między rodzicem, a jego pociechą, wykazywała się zaskakującą siłą oraz trwałością. Nawet w ich sztywnym, pozbawionym emocji świecie. Nadal pozostawali tylko ludźmi.
- Tak! - Ożywił się na propozycję wzbicia do lotu. - Chcę z góry zobaczyć jak promienie słońca odbijają się od jeziornej tafli - dodał niemal z dziecięcym zachwytem. Ścisnął lejce i łydki podrywając aetonana do lotu. Delikatnie, bez gwałtownych ruchów, ostatecznie nie zaliczał się do wytrawnych jeźdźców. Raczej do amatorów, ale w tamtym momencie czuł się jak najszczęśliwszy amator na świecie. Szybowanie w powietrzu miało w sobie coś wyzwalającego.
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Cressida była naiwna, z natury uległa i pokorna, dzięki czemu rodzinie zawsze łatwo było ją formować w odpowiednich przekonaniach, a także uczyć szacunku do tradycji. Nie uczono jej może faktycznej nienawiści do mugoli i ich czarodziejskich potomków, ale pozostawało faktem, że nastawienie jej rodziny do nich było negatywne, że nie uważali ich za równych sobie, a pan ojciec zabronił jej przyjaźnienia się w szkole z uczniami mugolskiego pochodzenia i wolno jej było szukać przyjaciółek tylko w gronie innych szlachcianek lub ewentualnie czarodziejek czystej krwi. Cressida wyrosła więc wierząc w to, że mugole nie są równi czarodziejom, ale nigdy nie życzyła im śmierci. Przez znakomitą część jej życia byli jej obojętni – ot, gdzieś daleko stąd sobie istnieli i nie przeszkadzali jej, bo i tak ich nie spotykała na swej drodze. Dopiero niedawno zaczęła się ich bać, słysząc te wszystkie opowieści o paleniu na stosach i tak dalej, i bała się, że rozpasana, prymitywna i zawistna tłuszcza mogłaby zrobić to samo jej. Bała się tych strasznych terrorystów z Zakonu Feniksa, a także wizji odarcia z bogactw i sprowadzenia do poziomu, który reprezentowały najniższe warstwy społeczne. Nade wszystko pragnęła dla siebie i dla swoich dzieci życia w spokoju i bezpieczeństwie, z dala od wszelkiego zamieszania. Jej bliscy zdawali sobie sprawę z tego, jak bardzo była delikatna i wrażliwa, dlatego o wielu rzeczach jej nie mówili, nie wiedziała więc o wielu wydarzeniach i była ignorantką w kwestii polityki i wojny. Tutaj, w bezpiecznych przestrzeniach dworku, prawie nie dostrzegała, że jakaś wojna była, i tylko braki pewnych produktów na stole oraz wyraz zatroskania na twarzy męskich członków rodu stanowiły namacalny dowód tego, że w świecie na zewnątrz nie działo się najlepiej. Przemilczano przed nią niewygodne fakty pokroju tego, że mugoli w Londynie nie było, bo zostali z zimną krwią wymordowani lub przepędzeni; trwała w naiwnym przekonaniu, ze po prostu przesiedlono ich w inne miejsce, by pozostawić stolicę dla czarodziejów. Opowieści o rozlewie krwi nie były przeznaczone do delikatnych uszu wrażliwego dziewczątka, które bało się i brzydziło wszelkiej przemocy.
Oleander, choć swym imieniem tak podobny do jej ojca, pod względem usposobienia zdawał się od niego zupełnie inny. Z psotnego chłopca wyrósł wrażliwy młodzieniec, nieco wycofany i daleki od obrazu salonowego lwa, ale zdawał się odległy również od obrazu jej pana ojca. Cressida słabo pamiętała ojca Oleandra; wuj umarł kiedy była dzieckiem, a wcześniej często opuszczał dwór, więc trudno jej było ocenić, czy mocno różnił się usposobieniem od swego brata, czyli jej ojca. W Leanderze Flincie próżno byłoby szukać wrażliwości czy delikatności, był człowiekiem stąpającym po ziemi niezwykle mocno, konserwatywnym i nie okazującym emocji ani sentymentów. Natura Oleandra zapewne czasem doprowadzała do pewnych zgrzytów w relacjach z jej panem ojcem, choć ten i tak koncentrował najwięcej uwagi na wychowaniu własnego pierworodnego syna, z którego próbował uczynić kopię samego siebie i od dziecka tępił w nim przejawy słabości. Dzieciom brata mimo wszystko pobłażał nieco bardziej niż własnemu synowi (przynajmniej takie wrażenie odnosiła Cressida), choć też dokładał wszelkich starań, by wyrośli na godnych przedstawicieli rodu i żeby poznali niezbędne młodym Flintom umiejętności, których już nie mógł im pokazać ich własny ojciec.
Ale Cressida także czasem zastanawiała się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby stało się odwrotnie, i gdyby to jej pan ojciec zmarł, a wuj otoczył ją opieką. Jak by ją wychowywał? Jak by podchodził do jej odmienności i nadwrażliwości?
Uśmiechnęła się do kuzyna ciepło, zadowolona z jego obecności i z tego, że zgodził się na wspólną przejażdżkę. Cieszyła się także z każdej możliwości zapoznawania ze swoją aetonanką, wspaniałym stworzeniem, które zafundował jej mąż. Jako kobieta pozostawała na utrzymaniu rodziny i nie wypadało jej samodzielnie zarabiać na siebie, choć niewątpliwie do kieszeni jej małżonka spłynął niejeden galeon za obrazy Cressidy gościnnie użyczane renomowanym galeriom sztuki.
- Też tak myślę, i wydaje mi się, że się polubimy. Gdy William zabrał mnie do stajni Carrowów i ją wypatrzyłam to szybko poczułam, że chcę właśnie ją – powiedziała, z czułością gładząc zwierzę po boku lśniącej szyi. Juno była klaczą łagodnego usposobienia, młodą, zdrową i silną, a także przeszkoloną do reagowania na odpowiednie komendy.
Zmieszała się nieco, gdy rozmowa zeszła na kwestię jej pana ojca. Może Oleander miał rację? To, że jej pan ojciec nie potrafił okazywać uczuć w taki sposób jak matka nie znaczyło przecież, że ich nie było. Takie już miał usposobienie, że brakowało mu ciepła i bardzo rzadko ją chwalił, ale nigdy niczego jej nie brakowało. Tylko bardziej widocznych przejawów ojcowskiej miłości i aprobaty, bo zawsze czuła, że dla niej brata i siostry miał więcej czasu i uwagi, i częściej chwalił ich postępy.
- Zawsze pragnęłam, żeby mógł być ze mnie dumny. Zawsze. Nawet w szkole ściśle trzymałam się jego zasad, by nigdy nie musiał się za mnie wstydzić. Żadnych nieodpowiednich przyjaźni, żadnych niestosownych wyskoków. Byłam daleko od domu, wielu moich rówieśników pozwalało sobie na pewne… poluzowanie, ale nie ja. Przez całe życie był i nadal jest dla mnie wielkim autorytetem – zapewniła; bo choć miała czasem żal do ojca, że okazywał jej mniej uwagi niż jej rodzeństwu, to bardzo go kochała, podziwiała i traktowała jego zdanie jako rzecz świętą. Gdy pan ojciec zabraniał jej się z kimś zadawać, spełniała jego wolę. Chłonęła jego zdanie niczym gąbka, jej samoocena zawsze była bardzo zależna od ojcowskiego zdania, i jeśli spotykała ją ze strony ojca krytyka, to dotykała ją ona niezwykle mocno, obniżając jej poczucie wartości. I zdawała sobie sprawę, że gdyby splamiła honor rodu, nigdy by jej tego nie wybaczył. Gdyby zdradziła swą krew, wyrzekłby się jej i uznałby, że umarła. Dlatego nigdy, przenigdy nie mogła zdradzić. Zawsze musiała pozostawać wierna zasadom, które jej wpajano od dziecka.
- Więc lećmy – ucieszyła się; wspólne latanie mogło ich ożywić, rozweselić i pomóc odwlec jeszcze trochę w czasie trudną rozmowę.
Dała Juno sygnał, że czas rozwinąć skrzydła i oderwać się od ziemi. W przeszłości latała na aetonanach wiele razy, więc dobrze wiedziała, co robić. Uwielbiała to uczucie, gdy wiatr mierzwił jej ciemnorude włosy, gdy wszystkie troski zdawały się pozostać na ziemi. Powietrze, choć chłodne, nie było jeszcze tak lodowate, by obrzydzić jej lot. Rozkoszowała się zarówno doznaniami, jak i widokami ukazującymi się oczom; jezioro i jego okolica z góry wyglądały jeszcze bardziej malowniczo niż z dołu, a w wodzie przepięknie odbijało się słabe październikowe słońce. W oddali było też widać zalesione szczyty gór. Znajdowali się w północnej Anglii, dalej za Kumbrią była już tylko Szkocja. Wiedziała, że Oleandrowi widoki również się spodobają, oboje kochali przecież piękno przyrody, a Kumbria była piękna.
Nawet nie wiedziała, ile czasu tak latali. Może minęła nawet godzina? Dopiero gdy zrobiło jej się już naprawdę zimno dała Juno sygnał do lądowania, i po niedługiej chwili kopyta klaczy miękko osiadły na ziemi nieopodal jeziora, a jej skrzydła złożyły się po bokach. Poczekała chwilę, aż dołączył do niej Oleander i zeskoczyła z grzbietu Juno, znajdując się na ziemi. Poprawiła materiał sukni oraz włosy.
- I jak wrażenia? Prawda, że z góry jest jeszcze piękniej? – zapytała, przyglądając mu się uważnie. Chciała z nim o czymś porozmawiać, ale zarazem bała się tej rozmowy. Ale z drugiej strony, z kim miała porozmawiać? Jej mąż nie był krewnym Alpharda (chyba że kilka pokoleń wstecz, ostatecznie członkowie wszystkich rodów byli ze sobą bliżej lub dalej spokrewnieni), ale Oleander owszem. I też pewnie przeżył jego stratę oraz pogrzeb. Przygryzła wargę. – Ja, eee… chciałam porozmawiać z tobą o… o Alphardzie. Na pogrzebie nie było ku temu okazji, ale podejrzewam, że i tobie go brakuje. Bo mi bardzo, wiesz? Zawsze go lubiłam, a on nigdy nie traktował mnie jak irytującego dziecka, rozmawiał ze mną o różnych rzeczach, a czasem nawet odwiedzał również po tym, gdy już wyszłam za mąż… - zaczęła, mimowolnie wspominając sobie te jego wizyty, kiedyś nawet też spacerowali razem tutaj, nad jeziorem. Żałowała, że już nigdy go nie zobaczy. Pogrzeb był ostatecznym pożegnaniem, przynajmniej w tym świecie. Ale tak naprawdę nie wiedziała do końca, czy Oleander był z nim związany, czy był dla niego jednym z wielu krewnych. Oboje mieli wielu kuzynów, bo siostry i kuzynki ich ojców były wżeniane w różne rody.
Oleander, choć swym imieniem tak podobny do jej ojca, pod względem usposobienia zdawał się od niego zupełnie inny. Z psotnego chłopca wyrósł wrażliwy młodzieniec, nieco wycofany i daleki od obrazu salonowego lwa, ale zdawał się odległy również od obrazu jej pana ojca. Cressida słabo pamiętała ojca Oleandra; wuj umarł kiedy była dzieckiem, a wcześniej często opuszczał dwór, więc trudno jej było ocenić, czy mocno różnił się usposobieniem od swego brata, czyli jej ojca. W Leanderze Flincie próżno byłoby szukać wrażliwości czy delikatności, był człowiekiem stąpającym po ziemi niezwykle mocno, konserwatywnym i nie okazującym emocji ani sentymentów. Natura Oleandra zapewne czasem doprowadzała do pewnych zgrzytów w relacjach z jej panem ojcem, choć ten i tak koncentrował najwięcej uwagi na wychowaniu własnego pierworodnego syna, z którego próbował uczynić kopię samego siebie i od dziecka tępił w nim przejawy słabości. Dzieciom brata mimo wszystko pobłażał nieco bardziej niż własnemu synowi (przynajmniej takie wrażenie odnosiła Cressida), choć też dokładał wszelkich starań, by wyrośli na godnych przedstawicieli rodu i żeby poznali niezbędne młodym Flintom umiejętności, których już nie mógł im pokazać ich własny ojciec.
Ale Cressida także czasem zastanawiała się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby stało się odwrotnie, i gdyby to jej pan ojciec zmarł, a wuj otoczył ją opieką. Jak by ją wychowywał? Jak by podchodził do jej odmienności i nadwrażliwości?
Uśmiechnęła się do kuzyna ciepło, zadowolona z jego obecności i z tego, że zgodził się na wspólną przejażdżkę. Cieszyła się także z każdej możliwości zapoznawania ze swoją aetonanką, wspaniałym stworzeniem, które zafundował jej mąż. Jako kobieta pozostawała na utrzymaniu rodziny i nie wypadało jej samodzielnie zarabiać na siebie, choć niewątpliwie do kieszeni jej małżonka spłynął niejeden galeon za obrazy Cressidy gościnnie użyczane renomowanym galeriom sztuki.
- Też tak myślę, i wydaje mi się, że się polubimy. Gdy William zabrał mnie do stajni Carrowów i ją wypatrzyłam to szybko poczułam, że chcę właśnie ją – powiedziała, z czułością gładząc zwierzę po boku lśniącej szyi. Juno była klaczą łagodnego usposobienia, młodą, zdrową i silną, a także przeszkoloną do reagowania na odpowiednie komendy.
Zmieszała się nieco, gdy rozmowa zeszła na kwestię jej pana ojca. Może Oleander miał rację? To, że jej pan ojciec nie potrafił okazywać uczuć w taki sposób jak matka nie znaczyło przecież, że ich nie było. Takie już miał usposobienie, że brakowało mu ciepła i bardzo rzadko ją chwalił, ale nigdy niczego jej nie brakowało. Tylko bardziej widocznych przejawów ojcowskiej miłości i aprobaty, bo zawsze czuła, że dla niej brata i siostry miał więcej czasu i uwagi, i częściej chwalił ich postępy.
- Zawsze pragnęłam, żeby mógł być ze mnie dumny. Zawsze. Nawet w szkole ściśle trzymałam się jego zasad, by nigdy nie musiał się za mnie wstydzić. Żadnych nieodpowiednich przyjaźni, żadnych niestosownych wyskoków. Byłam daleko od domu, wielu moich rówieśników pozwalało sobie na pewne… poluzowanie, ale nie ja. Przez całe życie był i nadal jest dla mnie wielkim autorytetem – zapewniła; bo choć miała czasem żal do ojca, że okazywał jej mniej uwagi niż jej rodzeństwu, to bardzo go kochała, podziwiała i traktowała jego zdanie jako rzecz świętą. Gdy pan ojciec zabraniał jej się z kimś zadawać, spełniała jego wolę. Chłonęła jego zdanie niczym gąbka, jej samoocena zawsze była bardzo zależna od ojcowskiego zdania, i jeśli spotykała ją ze strony ojca krytyka, to dotykała ją ona niezwykle mocno, obniżając jej poczucie wartości. I zdawała sobie sprawę, że gdyby splamiła honor rodu, nigdy by jej tego nie wybaczył. Gdyby zdradziła swą krew, wyrzekłby się jej i uznałby, że umarła. Dlatego nigdy, przenigdy nie mogła zdradzić. Zawsze musiała pozostawać wierna zasadom, które jej wpajano od dziecka.
- Więc lećmy – ucieszyła się; wspólne latanie mogło ich ożywić, rozweselić i pomóc odwlec jeszcze trochę w czasie trudną rozmowę.
Dała Juno sygnał, że czas rozwinąć skrzydła i oderwać się od ziemi. W przeszłości latała na aetonanach wiele razy, więc dobrze wiedziała, co robić. Uwielbiała to uczucie, gdy wiatr mierzwił jej ciemnorude włosy, gdy wszystkie troski zdawały się pozostać na ziemi. Powietrze, choć chłodne, nie było jeszcze tak lodowate, by obrzydzić jej lot. Rozkoszowała się zarówno doznaniami, jak i widokami ukazującymi się oczom; jezioro i jego okolica z góry wyglądały jeszcze bardziej malowniczo niż z dołu, a w wodzie przepięknie odbijało się słabe październikowe słońce. W oddali było też widać zalesione szczyty gór. Znajdowali się w północnej Anglii, dalej za Kumbrią była już tylko Szkocja. Wiedziała, że Oleandrowi widoki również się spodobają, oboje kochali przecież piękno przyrody, a Kumbria była piękna.
Nawet nie wiedziała, ile czasu tak latali. Może minęła nawet godzina? Dopiero gdy zrobiło jej się już naprawdę zimno dała Juno sygnał do lądowania, i po niedługiej chwili kopyta klaczy miękko osiadły na ziemi nieopodal jeziora, a jej skrzydła złożyły się po bokach. Poczekała chwilę, aż dołączył do niej Oleander i zeskoczyła z grzbietu Juno, znajdując się na ziemi. Poprawiła materiał sukni oraz włosy.
- I jak wrażenia? Prawda, że z góry jest jeszcze piękniej? – zapytała, przyglądając mu się uważnie. Chciała z nim o czymś porozmawiać, ale zarazem bała się tej rozmowy. Ale z drugiej strony, z kim miała porozmawiać? Jej mąż nie był krewnym Alpharda (chyba że kilka pokoleń wstecz, ostatecznie członkowie wszystkich rodów byli ze sobą bliżej lub dalej spokrewnieni), ale Oleander owszem. I też pewnie przeżył jego stratę oraz pogrzeb. Przygryzła wargę. – Ja, eee… chciałam porozmawiać z tobą o… o Alphardzie. Na pogrzebie nie było ku temu okazji, ale podejrzewam, że i tobie go brakuje. Bo mi bardzo, wiesz? Zawsze go lubiłam, a on nigdy nie traktował mnie jak irytującego dziecka, rozmawiał ze mną o różnych rzeczach, a czasem nawet odwiedzał również po tym, gdy już wyszłam za mąż… - zaczęła, mimowolnie wspominając sobie te jego wizyty, kiedyś nawet też spacerowali razem tutaj, nad jeziorem. Żałowała, że już nigdy go nie zobaczy. Pogrzeb był ostatecznym pożegnaniem, przynajmniej w tym świecie. Ale tak naprawdę nie wiedziała do końca, czy Oleander był z nim związany, czy był dla niego jednym z wielu krewnych. Oboje mieli wielu kuzynów, bo siostry i kuzynki ich ojców były wżeniane w różne rody.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Może tak miało być. Może już zawsze miał być rozdarty między dwoma światami, między sercem a rozumem, jedną opinią, a drugą. Uparcie szukał złotego środka, czegoś, co pozwoli mu odzyskać równowagę w zachwianym w posadach świecie. Nie odnajdywał jej czując, jak sam przechyla się to na lewo, to na prawo. Cressida od zawsze miała jasno wytyczone zasady oraz osoby wokół siebie, które zamierzały egzekwować ustanowione odgórnie prawa. Oleander pomimo opieki roztaczanej przez stryja przypominał raczej wolnego ptaka, któremu pozwalano na wiele. Pozostawiony bez większego nadzoru sam szukał prawdy oraz własnej drogi. To sprawiło, że żadne fanatyczne poglądy nie rozwinęły się w jego sercu. Nie czuł się ani dobrym, ani złym, właściwie stał się kimś nijakim - szarym, zawsze pośrodku, pomiędzy skrajnościami. Do tego zresztą dążył wierząc w harmonię na wszelkich płaszczyznach. Nie istniał nikt, kto zdołałby go naprowadzić w jeden, konkretny kierunek, chociaż wuj bardzo starał się go zrównać do własnego syna. Bratanek z kolei wymykał się tym ramom oraz wyobrażeniom starszego mężczyzny; prawdopodobnie stało się to istniejącą drzazgą uwierającą ich obu. Pozostającą w ukryciu, o nigdy niewypowiedzianym istnieniu, chociaż obaj odczuwali kującą obecność. Ignorował ją długo, zamiatając problem pod dywan, bo tak przecież było łatwiej. Rozmowa i szczerość nie były mocnymi stronami Leandra, zaś jego młodszy krewny nie poczuwał się w obowiązku ciągnięcia ich przez tę trudną rozmowę. Czy to źle? Zastanawiał się nad tym po dziś dzień mimo, że na zmiany było już za późno. W międzyczasie toczonego niewidzialnego boju wiele zdążyło się zmienić, wiele ukształtować - a starych drzew ponoć nie należało przesadzać. To nic, że przecież nadal pozostawał młodym czarodziejem: korzystał z przysłowia, bo tak było wygodniej. Opłacało się zrzucać wszelkie problemy na barki wieku i… przeznaczenia? Tak, to na pewno los maczał w tym wszystkim palce i pokierował życiem Oleandra w ten sposób. Lista wymówek prezentowała się nadzwyczaj hojnie.
Nie miał kuzynce za złe zaślepienia na oczywistości. Sam robił identycznie, a nawet nie był kobietą, którą odsuwa się od przykrych oczywistości. Dotąd uważał bierność i neutralność za atut, coś, co należało pielęgnować niczym rzadki kwiat - rzeczywistość boleśnie upomniała się o niego. Nie tylko śmiercią Alpharda, ale także drastycznymi zmianami dziejącymi się dookoła. Możliwe, że mógł im zapobiec, a wolał stać z boku. Patrzeć jak świat dosłownie płonął. Nie przyniosło to ani grama satysfakcji, wręcz przeciwnie; odrobinę obrzydzenia pomieszaną z niedowierzaniem. Chyba nadal nie docierało do niego to, co działo się za bezpiecznymi murami arystokratycznych posiadłości. Może to inny świat, inna rzeczywistość, którą ogląda przez szybę oddalony od wydarzeń o tysiące mil? Czasem łapał się na tym, że wierzył w podobne mrzonki. Karmił się nimi, gdy dusza głodowała, gdy serce bolało, a umysł nie przyjmował odmowy. Pusta wiara pozwalała spać w nocy. Albo to był anyż?
Czymkolwiek było, pozwalało mu funkcjonować. Uśmiechać się, rozmawiać swobodnie. Wypełniać przykrą pustkę w klatce piersiowej. Teraz zapełnianą przez rozmowę z Cressidą oraz jej imponującą klacz. Uśmiechał się do nich obu widząc mocną więź porozumienia. On sam nigdy nie dogadywał się zbyt dobrze ze zwierzętami, ale może jeszcze uda mu się to zmienić? Na to liczył. - Nic dziwnego, prezentuje się okazale. Dobrze patrzy jej z oczu - przytaknął kiwnąwszy głową w stronę zwierzęcia. - Cieszę się, że nadal pielęgnujesz swoją pasję - dodał łagodnie. Zdecydowanie bardziej wolał temat magicznych stworzeń niż rodzinnych relacji oraz emocji, które dla większości były po prostu wstydliwe. Sam nie czuł się najlepiej z podobnymi wyznaniami, ale odniósł wrażenie, że kuzynka potrzebowała tej drobnej prawdy. Ciepłego zapewnienia, które chociażby na chwilę odsunie od niej ponure myśli. - Na pewno jest z ciebie dumny. Nie każdy potrafiłby oprzeć się pokusie. Mi się nie udało - stwierdził żartobliwie, co przypieczętował sugestywnym mrugnięciem. Hogwart nie stępił jego rozrywkowej natury, przeciwnie. Owszem, po paru latach opamiętał się i zaczął godnie reprezentować noszone nazwisko, ale to zdarzyło się dużo później niż wzorowa postawa uczennicy Beauxbatons. Nie żałował jednak - życie miało kopnąć go jeszcze nie raz, niepotrzebne ograniczenia lepiej było zostawić na później. To nawet lubił w byciu mężczyzną; mógł dorosnąć później i nikt nie miał mu za złe młodzieńczych wybryków. Nie tak bardzo w każdym razie. Zresztą, grzeszki Oleandra prezentowały się bardzo licho w obliczu arystokratycznego zepsucia jakie nierzadko miało miejsce. Jedynie nikt ich na tym nie przyłapał - a jeśli tak, to potem skrzętnie to ukryto.
Potrzebował tego. Namiastki wolności, wiatru smagającego policzki, plączącego się w puklach włosów, chociaż te miał dość krótkie; w powietrzu odetchnął pełną piersią. Zupełnie, jakby ziemskie problemy nie dotyczyły go wcale, a znajdowały się na innej planecie. Poza jego zasięgiem. Nie chciał wracać, wolałby szybować tak w nieskończoność, ale pogoda zweryfikowała śmiałe plany. Niechętnie przyjął powrót na twardy grunt, czując, że doczesne zmartwienia ponownie osiadły na zmęczonych ramionach. Mimo psychicznego dyskomfortu uśmiechnął się, nie chcąc smucąc Cressidy - przecież mieli miło spędzić czas, nie wzajemnie zatruwać sobie humor. To nic, że przygnębiający temat pojawił się wreszcie między nimi; tak było lepiej. Czas wyrzucić z siebie zatęchłe emocje. - Też masz wrażenie, że na górze nic nie ma znaczenia? - spytał najpierw, odrobinę zamyślony. Poklepał wypożyczonego aetonana po grzbiecie, gdy Flint zsunął się z siodła. - Brakuje mi go, chociaż… powoli wyzbywam się palącej tęsknoty i skołtunionego smutku. Emocje zazwyczaj utrudniają życie, nie ulepszają - stwierdził zdecydowanie. Nie zamierzał pozbywać się ich całkowicie, w końcu nie chciał utracić człowieczeństwa, ale wygładzenie nurtujących zmarszczek przynosiło upragnioną ulgę. - Cieszę się, że był dla ciebie takim oparciem. Wiem, że go nie zastąpię, ale możesz na mnie liczyć - obiecał spokojnie. - Jakie jest twoje ulubione wspomnienie z nim związane? - zagaił zaraz z zamiarem uczynienia osiadłej atmosfery nieco lżejszej. Także w ten sposób można było przebrnąć przez żałobę.
Nie miał kuzynce za złe zaślepienia na oczywistości. Sam robił identycznie, a nawet nie był kobietą, którą odsuwa się od przykrych oczywistości. Dotąd uważał bierność i neutralność za atut, coś, co należało pielęgnować niczym rzadki kwiat - rzeczywistość boleśnie upomniała się o niego. Nie tylko śmiercią Alpharda, ale także drastycznymi zmianami dziejącymi się dookoła. Możliwe, że mógł im zapobiec, a wolał stać z boku. Patrzeć jak świat dosłownie płonął. Nie przyniosło to ani grama satysfakcji, wręcz przeciwnie; odrobinę obrzydzenia pomieszaną z niedowierzaniem. Chyba nadal nie docierało do niego to, co działo się za bezpiecznymi murami arystokratycznych posiadłości. Może to inny świat, inna rzeczywistość, którą ogląda przez szybę oddalony od wydarzeń o tysiące mil? Czasem łapał się na tym, że wierzył w podobne mrzonki. Karmił się nimi, gdy dusza głodowała, gdy serce bolało, a umysł nie przyjmował odmowy. Pusta wiara pozwalała spać w nocy. Albo to był anyż?
Czymkolwiek było, pozwalało mu funkcjonować. Uśmiechać się, rozmawiać swobodnie. Wypełniać przykrą pustkę w klatce piersiowej. Teraz zapełnianą przez rozmowę z Cressidą oraz jej imponującą klacz. Uśmiechał się do nich obu widząc mocną więź porozumienia. On sam nigdy nie dogadywał się zbyt dobrze ze zwierzętami, ale może jeszcze uda mu się to zmienić? Na to liczył. - Nic dziwnego, prezentuje się okazale. Dobrze patrzy jej z oczu - przytaknął kiwnąwszy głową w stronę zwierzęcia. - Cieszę się, że nadal pielęgnujesz swoją pasję - dodał łagodnie. Zdecydowanie bardziej wolał temat magicznych stworzeń niż rodzinnych relacji oraz emocji, które dla większości były po prostu wstydliwe. Sam nie czuł się najlepiej z podobnymi wyznaniami, ale odniósł wrażenie, że kuzynka potrzebowała tej drobnej prawdy. Ciepłego zapewnienia, które chociażby na chwilę odsunie od niej ponure myśli. - Na pewno jest z ciebie dumny. Nie każdy potrafiłby oprzeć się pokusie. Mi się nie udało - stwierdził żartobliwie, co przypieczętował sugestywnym mrugnięciem. Hogwart nie stępił jego rozrywkowej natury, przeciwnie. Owszem, po paru latach opamiętał się i zaczął godnie reprezentować noszone nazwisko, ale to zdarzyło się dużo później niż wzorowa postawa uczennicy Beauxbatons. Nie żałował jednak - życie miało kopnąć go jeszcze nie raz, niepotrzebne ograniczenia lepiej było zostawić na później. To nawet lubił w byciu mężczyzną; mógł dorosnąć później i nikt nie miał mu za złe młodzieńczych wybryków. Nie tak bardzo w każdym razie. Zresztą, grzeszki Oleandra prezentowały się bardzo licho w obliczu arystokratycznego zepsucia jakie nierzadko miało miejsce. Jedynie nikt ich na tym nie przyłapał - a jeśli tak, to potem skrzętnie to ukryto.
Potrzebował tego. Namiastki wolności, wiatru smagającego policzki, plączącego się w puklach włosów, chociaż te miał dość krótkie; w powietrzu odetchnął pełną piersią. Zupełnie, jakby ziemskie problemy nie dotyczyły go wcale, a znajdowały się na innej planecie. Poza jego zasięgiem. Nie chciał wracać, wolałby szybować tak w nieskończoność, ale pogoda zweryfikowała śmiałe plany. Niechętnie przyjął powrót na twardy grunt, czując, że doczesne zmartwienia ponownie osiadły na zmęczonych ramionach. Mimo psychicznego dyskomfortu uśmiechnął się, nie chcąc smucąc Cressidy - przecież mieli miło spędzić czas, nie wzajemnie zatruwać sobie humor. To nic, że przygnębiający temat pojawił się wreszcie między nimi; tak było lepiej. Czas wyrzucić z siebie zatęchłe emocje. - Też masz wrażenie, że na górze nic nie ma znaczenia? - spytał najpierw, odrobinę zamyślony. Poklepał wypożyczonego aetonana po grzbiecie, gdy Flint zsunął się z siodła. - Brakuje mi go, chociaż… powoli wyzbywam się palącej tęsknoty i skołtunionego smutku. Emocje zazwyczaj utrudniają życie, nie ulepszają - stwierdził zdecydowanie. Nie zamierzał pozbywać się ich całkowicie, w końcu nie chciał utracić człowieczeństwa, ale wygładzenie nurtujących zmarszczek przynosiło upragnioną ulgę. - Cieszę się, że był dla ciebie takim oparciem. Wiem, że go nie zastąpię, ale możesz na mnie liczyć - obiecał spokojnie. - Jakie jest twoje ulubione wspomnienie z nim związane? - zagaił zaraz z zamiarem uczynienia osiadłej atmosfery nieco lżejszej. Także w ten sposób można było przebrnąć przez żałobę.
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Świat Cressidy zawsze zamykał się w konkretnych, jasno wytyczonych ramach. Miała być dobrą, posłuszną córką postępującą zgodnie z wpojonymi jej przez ojca zasadami. Nie przeżyła zamętu związanego ze śmiercią rodzica i przejściem pod opiekę kogoś innego, co niewątpliwie mocno namieszało w życiu Oleandra, który był już częściowo ukształtowany i dlatego nie poddał się całkowicie próbom urobienia go przez Leandera Flinta. Gdyby od zawsze dorastali jako rodzeństwo, gdyby Leander wychowywał go od narodzin, może dziś Oleander byłby młodszą kopią jej brata?
Ojciec Cressidy może i nie był skrajnym fanatykiem, nigdy nie angażował się aktywnie ani w politykę ani w działania wojenne, ale nie ulegało wątpliwości, że jego poglądy były konserwatywne i antymugolskie, i Cressida miała wrażenie, że popierał to, co się działo, bo zawsze pozytywnie wypowiadał się o działaniach ministerstwa pod wodzą Malfoya, a wcześniej krytykował równościowe zapędy Longbottoma, rzecz jasna skąpiąc córce szczegółów nieodpowiednich dla jej kobiecych uszu. Chętniej też dostarczał produkowane przez ród składniki zielarskie do Munga odkąd oczyszczono go z nieodpowiednich ludzi.
Tak czy inaczej pozostawało faktem, że oboje czasem rozczarowywali jej pana ojca, i może to najmocniej ich połączyło – bo żadne z nich nie było dokładnie takie, jak oczekiwał tego Leander, choć oczywiście Cressida starała się jak mogła, by dopasować się do ojcowskich zasad. I oczywiście od Cressidy nie wymagano aż tyle, w przypadku kobiety bierność i neutralność była jak najbardziej akceptowalna, nie wypadało jej się choćby interesować polityką, a co dopiero w nią angażować. Była więc dziewczątkiem zamkniętym w swojej złotej klatce, i nigdy nie kusiło jej poznawanie świata poza jej prętami. Świat na zewnątrz jawił się jako niebezpieczny i pełny drapieżników, podczas gdy ona była maleńką, niepozorną i bezbronną ptaszyną. Zawsze ją przed nim przestrzegano, uczono że dla dziewcząt takich jak ona jedyną opcją jest bezpieczne płynięcie z prądem, dostosowywanie się do woli rodu. Innej ścieżki nie było, musiała być uległa i posłuszna, a ród zapewniał jej bezpieczeństwo, najpierw ten panieński, a teraz ten od męża. Wszyscy wokół chronili ją przed zewnętrznym światem, dbając o to, by jej mydlana bańka nie pękła.
- William sam zachęca mnie, bym nadal pielęgnowała swoje pasje, nie tylko tą do malarstwa – powiedziała; Fawleyowie dawali jej wiele swobody, nie zabraniali jej kontaktów z ptakami, ilustrowania zielników czy jazdy konnej, wiedząc że to nieszkodliwe hobby, które w żaden sposób nie godziło w jej reputację. Poza tym William też lubił jeździć na ateonanie i podobnie jak ona w Beauxbatons należał do kółka jeździeckiego, więc teraz, jako małżeństwo, często wybierali się na przejażdżki razem. Cressie miała dobrą rękę i do roślin i do zwierząt, co wyniosła jeszcze z rodzinnego domu. Nikt jej tego nie zabraniał, choć zdawała sobie sprawę, że nie wszyscy mężowie byli tak dobrzy i wyrozumiali jak William. Miała szczęście, że pan ojciec ostatecznie zaaprobował go jako kandydata do jej ręki.
- Żadne pokusy nie były nigdy tak silne jak pragnienie zyskania aprobaty pana ojca – przyznała. Nie naraziłaby się na utratę owej aprobaty dla przyjaźni z mugolakami, wolała po prostu od nich stronić, wiedząc że lady nie przystoi otaczać się plebsem. Że nie tylko pan ojciec byłby zły, ale i szlacheckie koleżanki od razu by ją odrzuciły, gdyby ponad ich towarzystwo wybrała kogoś nieodpowiedniego. Dla ich akceptacji musiała się dostosować, próbowała być jak one, trzymać się blisko i mieć nadzieję, że choć część z zawartych w szkole przyjaźni była prawdziwa. Niestety nie wszystkie, czego przykład dała Cynthia, która odwróciła się od niej po jej ślubie i nie chciała jej dłużej znać tylko dlatego, że oddano ją Fawleyowi.
Ale chłopcom za młodzieńczych lat wybaczano więcej, pozwalano im się wyszumieć, nim w dorosłości spadną na nich poważne obowiązki. Za to dziewczęta od najmłodszych lat musiały być grzeczne, pokorne i dostosowane, ale w dorosłości nie wymagano od nich tyle co od mężczyzn, miały po prostu być ozdobami mężów i rodzić dzieci. Tylko tyle, a może aż tyle?
Dobrze się czuła w siodle, zarówno poruszając się wierzchem tradycyjnie, po ziemi, jak i w powietrzu. To ją odprężało i pozwalało zostawić troski za sobą, czuła się swobodna i wolna. Oleander także wyglądał na szczęśliwego, gdy w którymś momencie odwróciła głowę przez ramię i mogła na niego spojrzeć. Krew Flintów wartko płynęła w żyłach ich obojga, bliskość natury dawała im radość. Ale w końcu trzeba było powrócić na ziemię, choć najchętniej latałaby tak do wieczora. Nie dało się też wiecznie unikać pewnych tematów, ten i tak by prędzej czy później wrócił, więc może lepiej było się uporać ze smutkami po śmierci Alpharda tuż po jego pogrzebie, a nie ciągnąć tego wszystkiego przez miesiące niedopowiedzeń i unikania rozmów o nim.
Bo unikanie rozmów o problemach nie sprawiało, że owe problemy magicznie znikną.
- Tak, może właśnie dlatego tak bardzo lubię latanie na aetonanie – przytaknęła; miotły były niegodne dorosłej lady, dawno wyszła z wieku kiedy mogłoby jej wypadać korzystać z takiego środka transportu, ale aetonany były jak najbardziej godne jej statusu, więc nikt nie bronił jej na nich latać. – Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Oczywiście, że wiem – zapewniła go. To, że brakowało jej Alpharda nie oznaczało, że nie doceniała Oleandra i innych krewnych. – Pierwsze dni po… wieściach były chyba najtrudniejsze. Właściwie aż do pogrzebu ciągle miałam nadzieję że okaże się, że to nieprawda. Nawet, gdy… gdy zobaczyłam go w trumnie… liczyłam, że nagle podniesie się i zdziwi się całym tym zamieszaniem. Wiem, że to głupie, ale naprawdę chciałam... żeby nie był martwy.
Ale niestety Alphard umarł, nigdy nie wróci i musiała się z tym pogodzić.
- Wiesz, przez dużą część mojego życia był nieobecny, bo najpierw uczył się w Hogwarcie, a później podróżował. Ale zawsze, gdy przychodziło nam się spotkać, był po prostu… miły. Zdawał się mnie rozumieć. Nie oceniał i nie ganił tak jak niektórzy, i zawsze miał w zanadrzu jakieś ciekawe opowieści. – Mimowolnie przypominała sobie te wszystkie chwile, próbując wyłuskać jakąś konkretną, która szczególnie zapadła jej w pamięć. – Z takich świeższych wspomnień związanych z nim, to pamiętam, jak kiedyś po kryjomu się tu zakradł. Wówczas jego ród jeszcze niezbyt poważał Fawleyów, ta niechęć osłabła dopiero po Stonehenge, ale i wcześniej Alphard wcale nie zapomniał o mnie. Odwiedził mnie kiedyś w tajemnicy, a ja przemyciłam go do dworku, by pokazać mu moje dzieci. Pragnęłam, żeby był dla nich wujkiem, by pojawiał się w ich życiu.
To wtedy wiele dla niej znaczyło, że Alphard jej nie skreślił po jej ślubie, że był gotowy do niej przyjść i zobaczyć jej dzieci, że nie zapomniał o tym, że łączyła ich wspólna krew. A później, po poprawie rodowych stosunków, mogli się spotykać bardziej oficjalnie i nikt nie miał nic przeciwko. Jej oczy zwilgotniały jednak, gdy uświadomiła sobie, że bliźnięta nawet nie miały szans zapamiętać Alpharda, i będą go znać jedynie z jej opowieści.
- Spacerowaliśmy też kiedyś tutaj, wokół tego samego jeziora, przy którym teraz jesteśmy. Pokazywałam mu łabędzie – dodała jeszcze, przenosząc wzrok na wody jeziora. Pociągnęła cicho nakrapianym noskiem, a dłonią dyskretnie otarła oczy.
Ojciec Cressidy może i nie był skrajnym fanatykiem, nigdy nie angażował się aktywnie ani w politykę ani w działania wojenne, ale nie ulegało wątpliwości, że jego poglądy były konserwatywne i antymugolskie, i Cressida miała wrażenie, że popierał to, co się działo, bo zawsze pozytywnie wypowiadał się o działaniach ministerstwa pod wodzą Malfoya, a wcześniej krytykował równościowe zapędy Longbottoma, rzecz jasna skąpiąc córce szczegółów nieodpowiednich dla jej kobiecych uszu. Chętniej też dostarczał produkowane przez ród składniki zielarskie do Munga odkąd oczyszczono go z nieodpowiednich ludzi.
Tak czy inaczej pozostawało faktem, że oboje czasem rozczarowywali jej pana ojca, i może to najmocniej ich połączyło – bo żadne z nich nie było dokładnie takie, jak oczekiwał tego Leander, choć oczywiście Cressida starała się jak mogła, by dopasować się do ojcowskich zasad. I oczywiście od Cressidy nie wymagano aż tyle, w przypadku kobiety bierność i neutralność była jak najbardziej akceptowalna, nie wypadało jej się choćby interesować polityką, a co dopiero w nią angażować. Była więc dziewczątkiem zamkniętym w swojej złotej klatce, i nigdy nie kusiło jej poznawanie świata poza jej prętami. Świat na zewnątrz jawił się jako niebezpieczny i pełny drapieżników, podczas gdy ona była maleńką, niepozorną i bezbronną ptaszyną. Zawsze ją przed nim przestrzegano, uczono że dla dziewcząt takich jak ona jedyną opcją jest bezpieczne płynięcie z prądem, dostosowywanie się do woli rodu. Innej ścieżki nie było, musiała być uległa i posłuszna, a ród zapewniał jej bezpieczeństwo, najpierw ten panieński, a teraz ten od męża. Wszyscy wokół chronili ją przed zewnętrznym światem, dbając o to, by jej mydlana bańka nie pękła.
- William sam zachęca mnie, bym nadal pielęgnowała swoje pasje, nie tylko tą do malarstwa – powiedziała; Fawleyowie dawali jej wiele swobody, nie zabraniali jej kontaktów z ptakami, ilustrowania zielników czy jazdy konnej, wiedząc że to nieszkodliwe hobby, które w żaden sposób nie godziło w jej reputację. Poza tym William też lubił jeździć na ateonanie i podobnie jak ona w Beauxbatons należał do kółka jeździeckiego, więc teraz, jako małżeństwo, często wybierali się na przejażdżki razem. Cressie miała dobrą rękę i do roślin i do zwierząt, co wyniosła jeszcze z rodzinnego domu. Nikt jej tego nie zabraniał, choć zdawała sobie sprawę, że nie wszyscy mężowie byli tak dobrzy i wyrozumiali jak William. Miała szczęście, że pan ojciec ostatecznie zaaprobował go jako kandydata do jej ręki.
- Żadne pokusy nie były nigdy tak silne jak pragnienie zyskania aprobaty pana ojca – przyznała. Nie naraziłaby się na utratę owej aprobaty dla przyjaźni z mugolakami, wolała po prostu od nich stronić, wiedząc że lady nie przystoi otaczać się plebsem. Że nie tylko pan ojciec byłby zły, ale i szlacheckie koleżanki od razu by ją odrzuciły, gdyby ponad ich towarzystwo wybrała kogoś nieodpowiedniego. Dla ich akceptacji musiała się dostosować, próbowała być jak one, trzymać się blisko i mieć nadzieję, że choć część z zawartych w szkole przyjaźni była prawdziwa. Niestety nie wszystkie, czego przykład dała Cynthia, która odwróciła się od niej po jej ślubie i nie chciała jej dłużej znać tylko dlatego, że oddano ją Fawleyowi.
Ale chłopcom za młodzieńczych lat wybaczano więcej, pozwalano im się wyszumieć, nim w dorosłości spadną na nich poważne obowiązki. Za to dziewczęta od najmłodszych lat musiały być grzeczne, pokorne i dostosowane, ale w dorosłości nie wymagano od nich tyle co od mężczyzn, miały po prostu być ozdobami mężów i rodzić dzieci. Tylko tyle, a może aż tyle?
Dobrze się czuła w siodle, zarówno poruszając się wierzchem tradycyjnie, po ziemi, jak i w powietrzu. To ją odprężało i pozwalało zostawić troski za sobą, czuła się swobodna i wolna. Oleander także wyglądał na szczęśliwego, gdy w którymś momencie odwróciła głowę przez ramię i mogła na niego spojrzeć. Krew Flintów wartko płynęła w żyłach ich obojga, bliskość natury dawała im radość. Ale w końcu trzeba było powrócić na ziemię, choć najchętniej latałaby tak do wieczora. Nie dało się też wiecznie unikać pewnych tematów, ten i tak by prędzej czy później wrócił, więc może lepiej było się uporać ze smutkami po śmierci Alpharda tuż po jego pogrzebie, a nie ciągnąć tego wszystkiego przez miesiące niedopowiedzeń i unikania rozmów o nim.
Bo unikanie rozmów o problemach nie sprawiało, że owe problemy magicznie znikną.
- Tak, może właśnie dlatego tak bardzo lubię latanie na aetonanie – przytaknęła; miotły były niegodne dorosłej lady, dawno wyszła z wieku kiedy mogłoby jej wypadać korzystać z takiego środka transportu, ale aetonany były jak najbardziej godne jej statusu, więc nikt nie bronił jej na nich latać. – Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Oczywiście, że wiem – zapewniła go. To, że brakowało jej Alpharda nie oznaczało, że nie doceniała Oleandra i innych krewnych. – Pierwsze dni po… wieściach były chyba najtrudniejsze. Właściwie aż do pogrzebu ciągle miałam nadzieję że okaże się, że to nieprawda. Nawet, gdy… gdy zobaczyłam go w trumnie… liczyłam, że nagle podniesie się i zdziwi się całym tym zamieszaniem. Wiem, że to głupie, ale naprawdę chciałam... żeby nie był martwy.
Ale niestety Alphard umarł, nigdy nie wróci i musiała się z tym pogodzić.
- Wiesz, przez dużą część mojego życia był nieobecny, bo najpierw uczył się w Hogwarcie, a później podróżował. Ale zawsze, gdy przychodziło nam się spotkać, był po prostu… miły. Zdawał się mnie rozumieć. Nie oceniał i nie ganił tak jak niektórzy, i zawsze miał w zanadrzu jakieś ciekawe opowieści. – Mimowolnie przypominała sobie te wszystkie chwile, próbując wyłuskać jakąś konkretną, która szczególnie zapadła jej w pamięć. – Z takich świeższych wspomnień związanych z nim, to pamiętam, jak kiedyś po kryjomu się tu zakradł. Wówczas jego ród jeszcze niezbyt poważał Fawleyów, ta niechęć osłabła dopiero po Stonehenge, ale i wcześniej Alphard wcale nie zapomniał o mnie. Odwiedził mnie kiedyś w tajemnicy, a ja przemyciłam go do dworku, by pokazać mu moje dzieci. Pragnęłam, żeby był dla nich wujkiem, by pojawiał się w ich życiu.
To wtedy wiele dla niej znaczyło, że Alphard jej nie skreślił po jej ślubie, że był gotowy do niej przyjść i zobaczyć jej dzieci, że nie zapomniał o tym, że łączyła ich wspólna krew. A później, po poprawie rodowych stosunków, mogli się spotykać bardziej oficjalnie i nikt nie miał nic przeciwko. Jej oczy zwilgotniały jednak, gdy uświadomiła sobie, że bliźnięta nawet nie miały szans zapamiętać Alpharda, i będą go znać jedynie z jej opowieści.
- Spacerowaliśmy też kiedyś tutaj, wokół tego samego jeziora, przy którym teraz jesteśmy. Pokazywałam mu łabędzie – dodała jeszcze, przenosząc wzrok na wody jeziora. Pociągnęła cicho nakrapianym noskiem, a dłonią dyskretnie otarła oczy.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wiele traciła. Świat poza złotymi prętami klatki prezentował się pięknie - o ile wiedziało się gdzie szukać. Nie wymagał wielkich poświęceń, skandali ani strachu przed wieczną dezaprobatą. Istniały momenty, w których oboje mogliby być po prostu sobą. Bez czujnych spojrzeń wlepionych w przesadnie wyprostowane plecy, bez wiecznych ocen, skarg oraz plotek. Wystarczyło jedynie zrobić kilka kroków w bok, ku wyjściu; droga powrotna nie zostałaby przecież zagrodzona. Jeszcze kiedyś starałby się przekonać Cressidę do podobnego myślenia, ale odkąd została żoną oraz matką pod opieką obcego rodu… naprawdę już nie wypadało. Jeszcze bardziej niż kiedy nosiła nazwisko Flint. Wycofał się zatem przestając proponować tych ulotnych chwil tymczasowej wolności. Wolałby bawić się w towarzystwie rudzielca, ale także i samotność dało się oswoić. Ostatnio kąpał się w niej coraz częściej i nie przeszkadzało mu to. Spokojnie oddawał się kontemplacjom, długim spacerom podczas których zdarzało mu się wskakiwać w największe bajora i odczuwał wtedy pewnego rodzaju ulgę. Widząc mokre i pobrudzone ubrania, czując chłód wdzierający się pod skórę, poddawał się przedziwnemu rytuałowi oczyszczenia. Zupełnie jakby zrywał niewidzialną nić spajającą go z tym, co nie cieszyło, a przynosiło jedynie niewysłowiony ciężar. Wieczną grą pozorów, nieustającą poprawnością, wręcz nieznośną sztywnością. Nie chodziło o to, że należało miłować wszystkich i wystawiać samego siebie na pośmiewisko, ale żeby zostawić sobie margines na niewinne wygłupy. Chwilowy powrót do szczęśliwego dzieciństwa, leniwej beztroski. Zamiast myśleć w kółko o standardach, oczekiwaniach starszych. Wojnach, śmieci, potędze. Nie chciał tego, nie dążył, nie potrzebował. Wystarczył spokój, ład i harmonia. Tylko i aż tyle - pragnienia pozostawały mrzonkami. Nie powinien myśleć tak naiwnie, oczami zagubionego w świecie dorosłych dziecka; był już dojrzałym mężczyzną, kimś, od kogoś wymagano powagi i stateczności. Nie lubił tych zakamarków życia. O ile radośniejszym były tańce, gonitwy po lesie, lepienie bałwanów? To wykraczało wręcz poza skalę przyjemnych zajęć. Dlaczego nie mogli do tego wrócić? Dlaczego garstka osób zadecydowała, że to złe, niewłaściwe? Co chcieli tym osiągnąć? Żałował, że przyszło im egzystować w takich czasach.
Nie mógł tego powstrzymać. Ani galopujących zmian ani widma kostuchy nawiedzającej ich rodzinę. Czerpał zatem wszystko co najlepsze z doczesności. Dostrzegając bezpieczeństwo kuzynki wyciszał się, nawet jeżeli ich oboje trawiła żałoba oraz niezrozumienie. Fawleyowie otoczyli ją opieką, Ambleside stało się domem, polityka rodu zapewniała spokój dla niej i dzieci. To więcej niż przeciętny człowiek mógł otrzymać. Powstrzymał westchnięcie, gdy ponownie natura stała w sprzeczności z tym co miało miejsce poza arystokratycznymi posiadłościami. Jeszcze na początku kursu jako przyszły uzdrowiciel obiecał nie szkodzić. Ale czy pomagał, tak prawdziwie? Konflikt wartości narastał z każdym dniem i jedynym, co mógł uczynić, to… nic. Dosłownie.
- Cieszę się, że go poznałaś. To dobry człowiek. Tacy są rzadkością nie tylko w naszym kręgu, ale też ogólnie na tym świecie - odparł na wzmiankę o Williamie. To nic, że miał konserwatywne poglądy; Oleander wolał wierzyć, że nie był zamaskowanym czarnoksiężnikiem mordującym londyńskie dzieci. Nie wyobrażał sobie zresztą tych wszystkich, którzy to robili - jak mogli spoglądać w twarz swoim najbliższym, własnym pociechom wiedząc, że jeszcze kilka godzin temu podnieśli różdżkę na niewinne istnienie? Wzdrygnął się na samą myśl, ale na szczęście pozostało to niezauważone. Nie chciał martwić Cressidy.
Skinął głową na wiadomość o pokusach, nie wymagała komentarza. Każdy robił w życiu to, co uważał za słuszne, także i oni. Tak naprawdę nikt im nie bronił nawet występować wbrew rodzinnym wartościom - a to, że takie działanie kończyło się wydziedziczeniem, to już całkowicie inna historia. Od zarania dziejów każda akcja wywoływała swoje konsekwencje i nie inaczej przedstawiał się charakter nowożytności. Nie potrzebował wizji na stwierdzenie, że przyszłość będzie wyglądać dokładnie tak samo.
Lubił konne przejażdżki. Żałował wręcz, że miał na nie tak mało czasu; chociaż te podniebne dostarczały zdecydowanie więcej emocji. Na ziemi spędzał większość swojego życia, a w powietrzu? Nieczęsto. Pewnie dlatego poczuł wzrost adrenaliny krążącej w żyłach, ekscytację i zwyczajną beztroskę. Jakby na ułamek sekundy znów dostał pozwolenie na bycie dzieckiem.
Niestety nawet najpiękniejsze momenty dobiegały końca, lot również. Powoli wracali w stronę dworku, ale nie przestając w tym czasie rozmawiać. W końcu widział, że kuzynka odczuwała potrzebę rozmowy, a on zamierzał to umożliwić. - Znając nieprzewidywalność Alpharda czekałem na to, aż napisze list o tym jak dałem się nabrać i że żałuje, że nie widział mojej głupiej miny jak czytałem wieści o jego rzekomej śmierci - potwierdził słowa rozmówczyni, chociaż w nieco bardziej żartobliwym tonie; jeden z kącików ust drgnął w rozbawieniu, ale tylko na chwilę. Temat gradientowo stawał się coraz cięższy, osiadał nieznośnie na klatce piersiowej i zaciskał pętlą wokół szyi. Słuchał w milczeniu, co jakiś czas oglądając się na jezioro. Pokiwał smutno głową. - Cieszę się, że miałaś go w swoim życiu - przyznał. Chyba dlatego nie przeżył śmierci ojca aż tak mocno; brakowało mu odpowiedniej ilości wspomnień z nim związanych. Jednak serce poruszyło się nieznacznie na opowieść Cress. - Na szczęście jesteś otoczona ludźmi, którzy o ciebie dbają i troszczą się. Ty możesz przekazać to samo dzieciom. A Alphard zostanie żywy w opowieściach i pamięci. Na pewno nie chciałby, żebyśmy rozpaczali. - Starał się dodać otuchy, wesprzeć tak, jak umiał, ale nie odznaczał się na tym polu szczególnymi umiejętnościami. Próbował, to on z ich dwojga powinien być tym silniejszym, bardziej opanowanym. - Na razie zostawił nam po sobie smutek oraz poczucie niesprawiedliwości, ale te rany wreszcie zabliźnią się i na nowo przytłoczy nas codzienność - dodał już ciszej, w zamyśleniu. - Jest coś, czego potrzebujesz? Co mógłbym zrobić, żeby chociaż odrobinę złagodzić ból? - zapytał jeszcze, trochę trącając naiwną nadzieją, że cokolwiek takiego rzeczywiście istniało.
Nie mógł tego powstrzymać. Ani galopujących zmian ani widma kostuchy nawiedzającej ich rodzinę. Czerpał zatem wszystko co najlepsze z doczesności. Dostrzegając bezpieczeństwo kuzynki wyciszał się, nawet jeżeli ich oboje trawiła żałoba oraz niezrozumienie. Fawleyowie otoczyli ją opieką, Ambleside stało się domem, polityka rodu zapewniała spokój dla niej i dzieci. To więcej niż przeciętny człowiek mógł otrzymać. Powstrzymał westchnięcie, gdy ponownie natura stała w sprzeczności z tym co miało miejsce poza arystokratycznymi posiadłościami. Jeszcze na początku kursu jako przyszły uzdrowiciel obiecał nie szkodzić. Ale czy pomagał, tak prawdziwie? Konflikt wartości narastał z każdym dniem i jedynym, co mógł uczynić, to… nic. Dosłownie.
- Cieszę się, że go poznałaś. To dobry człowiek. Tacy są rzadkością nie tylko w naszym kręgu, ale też ogólnie na tym świecie - odparł na wzmiankę o Williamie. To nic, że miał konserwatywne poglądy; Oleander wolał wierzyć, że nie był zamaskowanym czarnoksiężnikiem mordującym londyńskie dzieci. Nie wyobrażał sobie zresztą tych wszystkich, którzy to robili - jak mogli spoglądać w twarz swoim najbliższym, własnym pociechom wiedząc, że jeszcze kilka godzin temu podnieśli różdżkę na niewinne istnienie? Wzdrygnął się na samą myśl, ale na szczęście pozostało to niezauważone. Nie chciał martwić Cressidy.
Skinął głową na wiadomość o pokusach, nie wymagała komentarza. Każdy robił w życiu to, co uważał za słuszne, także i oni. Tak naprawdę nikt im nie bronił nawet występować wbrew rodzinnym wartościom - a to, że takie działanie kończyło się wydziedziczeniem, to już całkowicie inna historia. Od zarania dziejów każda akcja wywoływała swoje konsekwencje i nie inaczej przedstawiał się charakter nowożytności. Nie potrzebował wizji na stwierdzenie, że przyszłość będzie wyglądać dokładnie tak samo.
Lubił konne przejażdżki. Żałował wręcz, że miał na nie tak mało czasu; chociaż te podniebne dostarczały zdecydowanie więcej emocji. Na ziemi spędzał większość swojego życia, a w powietrzu? Nieczęsto. Pewnie dlatego poczuł wzrost adrenaliny krążącej w żyłach, ekscytację i zwyczajną beztroskę. Jakby na ułamek sekundy znów dostał pozwolenie na bycie dzieckiem.
Niestety nawet najpiękniejsze momenty dobiegały końca, lot również. Powoli wracali w stronę dworku, ale nie przestając w tym czasie rozmawiać. W końcu widział, że kuzynka odczuwała potrzebę rozmowy, a on zamierzał to umożliwić. - Znając nieprzewidywalność Alpharda czekałem na to, aż napisze list o tym jak dałem się nabrać i że żałuje, że nie widział mojej głupiej miny jak czytałem wieści o jego rzekomej śmierci - potwierdził słowa rozmówczyni, chociaż w nieco bardziej żartobliwym tonie; jeden z kącików ust drgnął w rozbawieniu, ale tylko na chwilę. Temat gradientowo stawał się coraz cięższy, osiadał nieznośnie na klatce piersiowej i zaciskał pętlą wokół szyi. Słuchał w milczeniu, co jakiś czas oglądając się na jezioro. Pokiwał smutno głową. - Cieszę się, że miałaś go w swoim życiu - przyznał. Chyba dlatego nie przeżył śmierci ojca aż tak mocno; brakowało mu odpowiedniej ilości wspomnień z nim związanych. Jednak serce poruszyło się nieznacznie na opowieść Cress. - Na szczęście jesteś otoczona ludźmi, którzy o ciebie dbają i troszczą się. Ty możesz przekazać to samo dzieciom. A Alphard zostanie żywy w opowieściach i pamięci. Na pewno nie chciałby, żebyśmy rozpaczali. - Starał się dodać otuchy, wesprzeć tak, jak umiał, ale nie odznaczał się na tym polu szczególnymi umiejętnościami. Próbował, to on z ich dwojga powinien być tym silniejszym, bardziej opanowanym. - Na razie zostawił nam po sobie smutek oraz poczucie niesprawiedliwości, ale te rany wreszcie zabliźnią się i na nowo przytłoczy nas codzienność - dodał już ciszej, w zamyśleniu. - Jest coś, czego potrzebujesz? Co mógłbym zrobić, żeby chociaż odrobinę złagodzić ból? - zapytał jeszcze, trochę trącając naiwną nadzieją, że cokolwiek takiego rzeczywiście istniało.
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Cressida była kobietą, więc było jej trudniej. Od zawsze wpajano jej też przekonanie, że należy do tej słabszej płci, że jej role w życiu są inne i że to, co wypada chłopcom, niekoniecznie pasuje robić dziewczynkom. Wierzyła też, że jest sobą właśnie będąc przykładną młodą lady, choć pod pewnymi względami odstawała od rówieśniczek z innych rodów od zawsze. Nigdy nie była fałszywa i arogancka ani nie potrafiła udawać, że taka jest, sukienki i bale nie były dla niej najważniejszą rzeczą w życiu, nie lubiła też nigdy rozpowszechniać krzywdzących plotek o innych ludziach, choć jako osoba ptakousta miała sposobność, by dowiadywać się różnych rzeczy – a jednak nie wykorzystywała tej zdolności by szkodzić innym, choć niektóre jej koleżanki z pewnością oddałyby wiele, żeby posiadać taką możliwość. Może to kwestia tego, że Flintowie, choć byli tradycjonalistami jeśli chodzi o obyczajowość i podejście do czystości krwi, pozostawali też rodem bliskim naturze, byli bardziej prostolinijni i mniej zepsuci niż rody od wieków zajmujące się polityką i intrygami. Nie szli z duchem czasu, pozostawali wierni starym i sprawdzonym rozwiązaniom, a model patriarchalny też miał się u nich dobrze, dlatego Cressidy nie wychowano na silną czarownicę świadomą swoich zdolności, a na materiał na żonę i matkę. Cressie jednak odnajdywała się w tej roli bardzo dobrze, pragnęła być żoną i matką, dlatego nie uwierało jej to i czuła się spełniona. Czuła się sobą i było jej wygodnie, kiedy żyła tak jak teraz. Mając dobrego męża, śliczne i zdrowe dzieci, a także mnóstwo czasu wolnego na zajmowanie się swoimi hobby. Nie myślała zbyt wiele o tym, jak wielu ludzi w tych czasach nie ma nawet części tego, co ona – nie miała bowiem pojęcia, jak bardzo źle się działo tym, którzy nie mieli szczęścia urodzić się w rodzinach szlachetnych ani choćby czystokrwistych. Była naiwnym dzieckiem żyjącym pod kloszem, ptaszyną w złotej klatce. Braki pewnych produktów dały się niedawno odczuć, to prawda, ale nadal nie były to braki bardzo dotkliwe, poza tym przemilczano przed nią wiele. Zresztą od zawsze świat innych warstw społecznych był dla niej bardzo odległy, nie miała powodu, żeby się nim interesować, tym bardziej że pan ojciec zabraniał utrzymywania bliskich zażyłości z osobami nieczystej krwi i od zawsze izolował ją od tego niższego, gorszego świata. Pragnienie dostosowania się do rodziny i bycia jak inni Flintowie zawsze było w niej silniejsze niż głód wiedzy i pragnienie poznania świata, jako dziewczę zachowawcze, uległe i posłuszne wolała poznawać ten świat, który pozwalano jej poznać.
Gdyby poznała prawdę na temat wydarzeń w czarodziejskim świecie, gdyby mydlana bańka pękła, z pewnością czułaby się zdruzgotana i jej świat zadrżałby w posadach. Byłaby w wielkim szoku i wielu rzeczy z pewnością by nie popierała, ale dla własnego dobra siedziałaby cicho i nie zrobiłaby niczego wbrew panu ojcu. Nigdy nie była buntowniczką, nie zaryzykowałaby bezpieczeństwem swoim i dzieci ani utratą więzi z rodziną, żadne szlachetne idee nie były warte tego, by zaryzykować dla nich wydziedziczeniem. Tym właśnie skończyłoby się wyłamanie ze schematów, pan ojciec wyrzekłby się jej i uznał ją za martwą, może nawet od razu wypaliłby ją z rodowego drzewa, żeby nikt z potomnych nie wiedział, że ktoś taki w ogóle istniał. Taka myśl absolutnie ją przerażała. Teraz dodatkowo znalazła się pod opieką obcego rodu, należała do męża, miała także dzieci, które były dla niej najważniejsze. Konserwatywne poglądy były bezpieczne, nawet jeśli gdzieś głęboko w środku wcale nie była osobą bardzo konserwatywną i na pewno nie pochwaliłaby zabijania niewinnych. Co innego pod względem obyczajowym – w kwestii ról społecznych, a zwłaszcza roli kobiet, była tradycjonalistką, i bardzo źle patrzyła na dziewczęta zbuntowane, ich postawa była dla niej niedorzeczna, bo przecież kobieta powinna możliwie młodo wyjść za mąż i rodzić dzieci, a nie myśleć o bzdurach pokroju niezależności, pracy i tak dalej.
Bezpiecznie płynęła z prądem, chroniła się za prętami złotej klatki i wolała wiedzieć jak najmniej dla własnego spokoju, by nie czuć żadnych konfliktów moralnych ani wyrzutów sumienia. Nie interesowała się, nie zadawała wielu pytań i unikała niewłaściwego towarzystwa. Konserwatyzm był bezpieczny, tego nauczyło ją życie. Lepiej podążać za większością, potakiwać, nie wychylać się i myśleć tylko o sobie i o własnych bliskich, którzy byli ważniejsi niż obcy ludzie.
- Miałam po prostu dużo szczęścia, że z tłumu debiutantek wypatrzył wtedy akurat mnie – powiedziała, wspominając swój pierwszy sabat i to, że to akurat William Fawley uchronił ją przed koniecznością podpierania ściany. Był od niej dekadę starszy, bardzo przystojny i świetnie odnajdujący się na salonach, więc zawsze zaskakiwało ją, dlaczego wybrał sobie na żonę zahukaną szarą myszkę, a nie lady jemu podobną. Może lubił wyzwania? Poprawienie samooceny Cressidy niewątpliwie było dużym wyzwaniem, a jednak on nadal się nie poddawał i wciąż próbował sprawić, żeby w siebie uwierzyła. Jeśli zaś chodziło o jego poglądy, należał do tego bardziej konserwatywnego odłamu Fawleyów i w przeszłości nie podobało mu się to, że jego rodzina na krótko zbłądziła, nie uważał mugolaków i mugoli za równych i jako mecenas sztuki wolał wspierać czystokrwiste talenty, aczkolwiek nie angażował się czynnie w wojnę. W oczach Cressidy był dobrym człowiekiem, dobrym mężem, który jej nie tłamsił i okazywał jej dużo szacunku i zrozumienia. Tak samo za dobrego uważała Alpharda, bo był dobry dla niej i jej dzieci, i to było dla niej najważniejsze, nie miała zresztą powodów, by przypuszczać, że miał na swoim koncie jakieś złe uczynki.
Po miłym i przyjemnym lataniu nadeszła pora powrotu na ziemię, dosłownie i w przenośni. Czasem niestety trzeba było zejść na ziemię i porozmawiać o czymś trudniejszym, a o kim miała rozmawiać z Alphardem jak nie z członkiem rodziny? Tej z którą łączyła ją krew, a nie tylko węzeł małżeński, bo jej mąż nie będąc krewnym zmarłego Blacka nie mógł w pełni zrozumieć jej bólu.
- Niestety on umarł naprawdę. Jego ciało… To było straszne widzieć go takim… nieruchomym i martwym. Czasem wciąż mi się to śni, wiesz? – Wciąż przeżywała pogrzeb, a widok martwego ciała wyrył się w jej umyśle i dręczył ją. Była zbyt wrażliwa na takie widoki. – Wspominam też pogrzeb, jest mi przykro, że niektórzy nie potrafili się właściwie zachować, ale ludziom z gminu pewnie tego nikt nie wytłumaczył. I... wiem, że pewnie by tego nie chciał. Był dla mnie dobry i miły. Żałuję, że już go nie będzie nigdy w życiu moim ani moich dzieci, ale pewnego dnia im o nim opowiem. Musimy… pamiętać o naszych bliskich, by móc przekazać to naszym dzieciom. – Chciała w końcu wpoić dzieciom odpowiednie wartości, nauczyć je, jak ważne są tradycje i korzenie, jak ważne są więzi rodzinne. Bliźnięta były w połowie Flintami i chciała, żeby o tym zawsze pamiętały i były z tego dumne, oraz żeby poznały jej rodzinę. – Dziękuję za to, że po prostu jesteś. Że przyszedłeś do mnie i towarzyszyłeś mi w tej małej przejażdżce, a także ukoiłeś żal rozmową. Nie musisz robić nic więcej, po prostu bądź – powiedziała cicho, powoli wyciągając do niego dłoń, by lekko ścisnąć jego rękę w podziękowaniu za jego towarzystwo.
- Mam nadzieję, że niedługo znowu mnie odwiedzisz? Albo tym razem to ja odwiedzę Charnwood? Wiesz, jak bardzo drogi memu sercu jest rodzinny dom. Chciałabym wybrać się z tobą do naszych rodzinnych lasów, by powspominać stare, dobre czasy, w których to była nasza codzienność.
Cressida kochała rodowe ziemie Flintów, kochała dwór, w którym się narodziła i dorastała, a przede wszystkim kochała swoją rodzinę. W Charnwood wciąż mieszkali jej rodzice, a także brat z rodziną, byli też oczywiście inni krewni. Nigdy nie zapomniała o swoich korzeniach mimo że nosiła inne nazwisko i barwy.
- Gdy wrócimy do dworku chciałbyś jeszcze zobaczyć bliźnięta? Chciałabym, żebyś też był obecny w ich życiu, są coraz bardziej świadome otoczenia i jestem pewna, że ucieszą się twoim widokiem. – Alphard też miał być obecny, ale niestety go zabrakło. Julius i Portia wciąż jednak mogły tworzyć wspomnienia z innymi krewnymi, Cressidzie zależało, żeby miały jak najwięcej do czynienia z Flintami, by nie uważały tej części swojego pochodzenia za mniej ważną. – Ale jeśli jeszcze chcesz się przejechać po ziemi, to możemy to zrobić. Mamy jeszcze trochę czasu zanim zajdzie słońce, chyba że chcesz już zbierać się do drogi powrotnej.
Spojrzała na niego, uśmiechając się do niego blado.
Gdyby poznała prawdę na temat wydarzeń w czarodziejskim świecie, gdyby mydlana bańka pękła, z pewnością czułaby się zdruzgotana i jej świat zadrżałby w posadach. Byłaby w wielkim szoku i wielu rzeczy z pewnością by nie popierała, ale dla własnego dobra siedziałaby cicho i nie zrobiłaby niczego wbrew panu ojcu. Nigdy nie była buntowniczką, nie zaryzykowałaby bezpieczeństwem swoim i dzieci ani utratą więzi z rodziną, żadne szlachetne idee nie były warte tego, by zaryzykować dla nich wydziedziczeniem. Tym właśnie skończyłoby się wyłamanie ze schematów, pan ojciec wyrzekłby się jej i uznał ją za martwą, może nawet od razu wypaliłby ją z rodowego drzewa, żeby nikt z potomnych nie wiedział, że ktoś taki w ogóle istniał. Taka myśl absolutnie ją przerażała. Teraz dodatkowo znalazła się pod opieką obcego rodu, należała do męża, miała także dzieci, które były dla niej najważniejsze. Konserwatywne poglądy były bezpieczne, nawet jeśli gdzieś głęboko w środku wcale nie była osobą bardzo konserwatywną i na pewno nie pochwaliłaby zabijania niewinnych. Co innego pod względem obyczajowym – w kwestii ról społecznych, a zwłaszcza roli kobiet, była tradycjonalistką, i bardzo źle patrzyła na dziewczęta zbuntowane, ich postawa była dla niej niedorzeczna, bo przecież kobieta powinna możliwie młodo wyjść za mąż i rodzić dzieci, a nie myśleć o bzdurach pokroju niezależności, pracy i tak dalej.
Bezpiecznie płynęła z prądem, chroniła się za prętami złotej klatki i wolała wiedzieć jak najmniej dla własnego spokoju, by nie czuć żadnych konfliktów moralnych ani wyrzutów sumienia. Nie interesowała się, nie zadawała wielu pytań i unikała niewłaściwego towarzystwa. Konserwatyzm był bezpieczny, tego nauczyło ją życie. Lepiej podążać za większością, potakiwać, nie wychylać się i myśleć tylko o sobie i o własnych bliskich, którzy byli ważniejsi niż obcy ludzie.
- Miałam po prostu dużo szczęścia, że z tłumu debiutantek wypatrzył wtedy akurat mnie – powiedziała, wspominając swój pierwszy sabat i to, że to akurat William Fawley uchronił ją przed koniecznością podpierania ściany. Był od niej dekadę starszy, bardzo przystojny i świetnie odnajdujący się na salonach, więc zawsze zaskakiwało ją, dlaczego wybrał sobie na żonę zahukaną szarą myszkę, a nie lady jemu podobną. Może lubił wyzwania? Poprawienie samooceny Cressidy niewątpliwie było dużym wyzwaniem, a jednak on nadal się nie poddawał i wciąż próbował sprawić, żeby w siebie uwierzyła. Jeśli zaś chodziło o jego poglądy, należał do tego bardziej konserwatywnego odłamu Fawleyów i w przeszłości nie podobało mu się to, że jego rodzina na krótko zbłądziła, nie uważał mugolaków i mugoli za równych i jako mecenas sztuki wolał wspierać czystokrwiste talenty, aczkolwiek nie angażował się czynnie w wojnę. W oczach Cressidy był dobrym człowiekiem, dobrym mężem, który jej nie tłamsił i okazywał jej dużo szacunku i zrozumienia. Tak samo za dobrego uważała Alpharda, bo był dobry dla niej i jej dzieci, i to było dla niej najważniejsze, nie miała zresztą powodów, by przypuszczać, że miał na swoim koncie jakieś złe uczynki.
Po miłym i przyjemnym lataniu nadeszła pora powrotu na ziemię, dosłownie i w przenośni. Czasem niestety trzeba było zejść na ziemię i porozmawiać o czymś trudniejszym, a o kim miała rozmawiać z Alphardem jak nie z członkiem rodziny? Tej z którą łączyła ją krew, a nie tylko węzeł małżeński, bo jej mąż nie będąc krewnym zmarłego Blacka nie mógł w pełni zrozumieć jej bólu.
- Niestety on umarł naprawdę. Jego ciało… To było straszne widzieć go takim… nieruchomym i martwym. Czasem wciąż mi się to śni, wiesz? – Wciąż przeżywała pogrzeb, a widok martwego ciała wyrył się w jej umyśle i dręczył ją. Była zbyt wrażliwa na takie widoki. – Wspominam też pogrzeb, jest mi przykro, że niektórzy nie potrafili się właściwie zachować, ale ludziom z gminu pewnie tego nikt nie wytłumaczył. I... wiem, że pewnie by tego nie chciał. Był dla mnie dobry i miły. Żałuję, że już go nie będzie nigdy w życiu moim ani moich dzieci, ale pewnego dnia im o nim opowiem. Musimy… pamiętać o naszych bliskich, by móc przekazać to naszym dzieciom. – Chciała w końcu wpoić dzieciom odpowiednie wartości, nauczyć je, jak ważne są tradycje i korzenie, jak ważne są więzi rodzinne. Bliźnięta były w połowie Flintami i chciała, żeby o tym zawsze pamiętały i były z tego dumne, oraz żeby poznały jej rodzinę. – Dziękuję za to, że po prostu jesteś. Że przyszedłeś do mnie i towarzyszyłeś mi w tej małej przejażdżce, a także ukoiłeś żal rozmową. Nie musisz robić nic więcej, po prostu bądź – powiedziała cicho, powoli wyciągając do niego dłoń, by lekko ścisnąć jego rękę w podziękowaniu za jego towarzystwo.
- Mam nadzieję, że niedługo znowu mnie odwiedzisz? Albo tym razem to ja odwiedzę Charnwood? Wiesz, jak bardzo drogi memu sercu jest rodzinny dom. Chciałabym wybrać się z tobą do naszych rodzinnych lasów, by powspominać stare, dobre czasy, w których to była nasza codzienność.
Cressida kochała rodowe ziemie Flintów, kochała dwór, w którym się narodziła i dorastała, a przede wszystkim kochała swoją rodzinę. W Charnwood wciąż mieszkali jej rodzice, a także brat z rodziną, byli też oczywiście inni krewni. Nigdy nie zapomniała o swoich korzeniach mimo że nosiła inne nazwisko i barwy.
- Gdy wrócimy do dworku chciałbyś jeszcze zobaczyć bliźnięta? Chciałabym, żebyś też był obecny w ich życiu, są coraz bardziej świadome otoczenia i jestem pewna, że ucieszą się twoim widokiem. – Alphard też miał być obecny, ale niestety go zabrakło. Julius i Portia wciąż jednak mogły tworzyć wspomnienia z innymi krewnymi, Cressidzie zależało, żeby miały jak najwięcej do czynienia z Flintami, by nie uważały tej części swojego pochodzenia za mniej ważną. – Ale jeśli jeszcze chcesz się przejechać po ziemi, to możemy to zrobić. Mamy jeszcze trochę czasu zanim zajdzie słońce, chyba że chcesz już zbierać się do drogi powrotnej.
Spojrzała na niego, uśmiechając się do niego blado.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Brzeg jeziora
Szybka odpowiedź