Wnętrze
AutorWiadomość
Wnętrze pokoju
Ano jest.
Nie krzyczała, bo wiedziała doskonale, że to właśnie chce usłyszeć jej mąż. Krzyki, prośby i błagania – zupełnie, jak za kilkunastoma pierwszymi razami. Długo zajęło jej nauczenie się, że szarpanie tylko go nakręca, że walka z żoną podnieca go w chory sposób, a ona sama na tym traci, bo cały koszmar trwa dłużej i boli bardziej. Po tylu miesiącach wiedziała już, jak obrócić sytuacje na swoją korzyść; o ile w ogóle można to było tak nazwać.
Zaczęło się od kolacji, na którą zgodnie z życzeniem męża założyła tę samą suknię, jaką miała na sobie przy Calu. Przybrała na twarz maskę obojętności i tak samo czuła się w środku, oczekując na pierwszy cios. Nadszedł w postaci obelg, bowiem ułożony i pochodzący z dobrej rodziny Cedric Spencer-Moon znał doskonale słownictwo rodem z rynsztoka i potrafił się nim posługiwać. Inwektywy nie robiły na niej wrażenia, dlatego po raz kolejny zaczął grozić jej ojcem. Pogrozić śmiercią ukochanego wierzchowca już nie mógł, bo pozbawił go życia kilka tygodni temu, ale inne wyrafinowane sposoby tego, jak ją zniszczy uderzały w nią i odbijały się, spadając na wypolerowaną do czysta podłogę. Części przy stole nie obawiała się wcale, to sypialniana napawała ją obrzydzeniem. Użył różdżki, gdy wchodzili po schodach, a ona posłuszna i zaszczuta nie obroniła się, uderzając w balustradę, a później o drzwi. Starała się zachować wszystkie siły na walkę z penetracją umysłu, nie mogła bowiem pozwolić na to, by dojrzał cokolwiek, co kiedykolwiek łączyło ją z Calem. Byłaby stracona, jeśli tak by się stało. Spróbował raz, drugi i trzeci, ale usilnie pokazywała mu tylko wspomnienia względnie niewinne, choć niepozbawione dwuznaczności dla kogoś, kto wiedziałby co czaiło się już wtedy pod skórą Calhouna. Szarpnął ją za włosy i spróbował po raz czwarty, ale nie wydała z siebie ani wspomnienia, ani dźwięku. Walczyła dzielnie, zaciskając zarówno zęby, jak i powieki. Zagryzała poduszkę, gdy wziął ją siłą, więc piąta próba powiodła się i zobaczył ją piszącą do niego osławiony już list. To mu nie wystarczyło, więc chociaż starał się zawsze oszczędzać jej twarz, tym razem oberwała, a jego rodzinny sygnet rozciął jej dolną wargę. Krzyczał, co wywoływało jedynie kpiący uśmiech na jej twarzy. Nie dawał za wygraną, ale ona także nie – wdarł się do jej umysłu dopiero po długich próbach, lecz nawet wtedy nie zobaczył momentu przed ich finalnym pożegnaniem, a jedynie sceny, w których Caley igrała z bratem, przesuwając granicę. Walka wyczerpała ich oboje, dlatego Cedric w końcu ubrał się i wyszedł, pozostawiając żonę samą w jej sypialni.
Nie zamierzała tracić dużo czasu na podejmowanie decyzji. Jeszcze wtedy, w salonie, wiedziała doskonale, że po odebraniu swojej kary nie zostanie w domu ani minuty dłużej. Założyła jedną z czarnych peleryn, naciągnęła kaptur i dzierżąc różdżkę zeszła do piwnicy, by zabrać stamtąd jedno niewielkie pudełeczko, które wylądowało w jej kieszeni. Wyszła przed dom, skąd teleportowała się do doków.
Znalezienie go nie było problemem i tym razem nie musiała opłacać już nikogo. Sylwetka skryta pod czarnym materiałem była już niektórym znajoma, dlatego jej pojawienie się na progu Parszywego Pasażera o trzeciej nad razem nie zdziwiło barmana; wskazał jej właściwy pokój, a ona wspięła się po schodach nie bez bólu, za to z narastającym poczuciem gniewu.
Spodziewał się jej, prawda? Drzwi otworzyła bez problemu i wślizgnęła się do pokoju numer siedem, a śpiący brat od razu rzucił się jej w oczy. Powiodła wzrokiem po jego nagich plecach i wyżej, do twarzy, która nawet we śnie nie wyglądała na spokojną. W pomieszczeniu paliła się jedna, samotna lampa, a skrzypienie podłogi kazało Caley obejrzeć się przez ramię, zobaczyła jednak tylko kota, który miał pozostać niemym świadkiem tego spotkania.
- Obudź się – ostro zażądała od Calhouna, podchodząc do jego łóżka – Obudź się i spójrz na mnie.
Ściągnęła z głowy kaptur, ukazując potargane włosy i nabrzmiałą już ranę na wardze. Pod szatą wciąż skrywała tę samą sukienkę, w której widział ją wcześniej tego dnia, tym razem jednak zbrukaną plamami krwi. W kieszeni przyniosła mały prezent, choć zrobiła to bardziej dla siebie, niż dla niego – wyciągnęła diable ziele i postawiła je na nocnym stoliku. Oczekiwała papierosa, skręconego jego dłońmi. Oczekiwała wyjaśnień i przeprosin. Ukojenia, zapewnienia o spełnieniu jej próśb. Obudzenia w niej tego, co dawno zapomniane leżało na dnie słabej świadomości, podnosząc głowę jedynie na dźwięk jego głosu.
| diable ziele odliczone tutaj
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Idąc wąskimi, śmierdzącymi uliczkami pozwolił sobie na uzewnętrznienie się tego, co wzbierało w nim w czterech ścianach domu Spencer-Moonów. Zamknięty w salonie na zdecydowanie za małej powierzchni wraz z mężem siostry i nią samą nie mógł sobie pozwolić na żaden z błędów, chłodno i okrutnie kalkulując, która z opcji była dla niego najlepsza. W myślach rozgrywał przecież tę scenę już wiele tysięcy razy, a finał nigdy nie bolał go tak okrutnie jak teraz. Pozostawienie jej na oczywistą kaźń, która potrząsnęła Cedrickiem była wzburzona właśnie jego obecnością, śmiałymi słowami i gestami. Owszem. Nawet dla najbliższych przebywanie w towarzystwie Cala było niebezpieczne z wielu powodów. Czy po zatrzaśnięciu za nim drzwi, nie miały go prześladować obrazy maltretowanej siostry, które może kiedyś u kogoś innego nie zrobiłyby na nim wrażenia, ale gdy bohaterką zjaw była sama Caley, odczuwał żal i nienawiść. Do samego siebie, do Spencer-Moona, wciąż do ojca, bez którego nigdy by ten koszmar nie powstał. Najlepiej nie było zbliżać się do kapitana tej nocy, któremu daleko było do chociażby pozoru normalności, które umiały się wkraść w jego zachowanie, gdy tego potrzebował. Teraz burza uzewnętrzniła się, a wraz z nią dał się pochłonąć falom i chaosowi Calhoun. Obraz blondynki z twarzą wykrzywioną bólem pod ukochanym mężem przewijał mu się przez głowę na wspólni z podniesioną w jej kierunku dłonią, spadającą raz po raz. Zaciskające się na pościeli, gdy zagryzała zęby, by nie dać się sprowokować i nie wypuszczając najmniejszego dźwięku z ust. Jednak to okrutne próby wyszarpnięcia z niej jak z bydła pastewnego wiadomości o ich relacjach, ukazywało się jako to najgorsze, najbardziej upadlające, najbardziej wykańczające. Ulegająca zaklęciom raz po raz siostra kryła wszak w zakamarkach umysłu wspomnienia nie tylko zaskakujące dla innych czy skandaliczne; wchodzenie do głowy byłej Goyle było niebezpieczne. Postać brata jawiła się w nich jako tego obrońcy, którym niegdyś był, ale równocześnie nieokrzesanego, szalonego towarzysza, którym mogła dowodzić wedle własnej woli. Co miał zobaczyć, czego miał się dowiedzieć z niej ten wieprz, a co mogło jedynie jej zaszkodzić. Cal żałował jedynie, że nie mógłby zobaczyć miny swojego szwagra, gdy odkryłby te najbardziej intymne wspomnienia kryjące się w zakamarkach umysłu siostry. Jednak czy nie odrzuciła ich, skoro przez Cedric sam przyznał się, że nie miał zielonego pojęcia, jaki tak naprawdę był najmłodszy z synów Barbary i Cadmona. Chełpiłby się wiedzą, gdyby jakąkolwiek posiadał, a to oznaczało, że nie był na tyle silny, by odebrać dawne dzieje Caley. Wciąż mu się przeciwstawiała, wciąż z nim walczyła. Zostawiony sam sobie, młody kapitan uderzył dłonią w kamienny mur, czując jak wystająca, ostra krawędź zaorała o jego skórę i wbiła się głębiej w mięśnie. Nie obchodziło go to, a jedynie wciąż szalejące w nim uczucia wraz z obrazami. Wchodząc do Parszywego Pasażera, ludzie uskakiwali mu z drogi, gdy szedł w stronę swojego pokoju, zupełnie jakby domyślali się, że wchodzenie mu dziś w drogę mogło skończyć się czymś znacznie gorszym od śmierci. Wpadając do pomieszczenia, Calhoun zatrzasnął drzwi i zaczął wywracać wszystko, co znajdowało się w jego pobliżu. Asortyment nie był oszałamiająco wielki czy bogaty, jednak szarpiący się z każdym przedmiotem Goyle, roztrzaskujący go na kawałki wyglądał jak pies, któremu rzucono najbardziej soczystą kość, jednak w gniewie nie traktował jej jak powinien. Łyse, zimne popiersie stojące przy oknie również nie ostało się we względnym spokoju, gdy Cal krwawiącymi dłońmi rozkruszał każdy w elementów. Nie oszczędził niczego, a gdy nie było już czego niszczyć, oparł się plecami o brudną ścianę, czując szalejący oddech. Był zmęczony, jednak wciąż pełen nienawiści i chociaż mało kiedy pozwalał sobie na słabości, zsunął się na ziemię, czując jak bezsilność zaciskała swoje szpony dokoła jego gardła. Dopiero wtedy jakby znikąd pojawił się kot, który podszedł do swojego pana i zaczął ocierać się o jego nogi, zupełnie jakby tym samym chciał go pocieszyć i oderwać ponure myśli. Cal podniósł spojrzenie na pana Silvera, który wpatrywał się w niego mądrymi, skupionymi oczami, czekając na ustanie burzy. I ona nastąpiła. Goyle wyciągnął ręce, by podnieść kota mruczącego pod każdym dotykiem człowieka i trwał tak przez jakiś nieistniejący moment, nim wstał, by ruchem różdżki znów zaprowadzić porządek w czterech ścianach pokoju numer siedem. Ogień wołający imienia ukochanej postaci wciąż się w nim tlił jak każdej nocy, ale pozwolił mężczyźnie na oddech. W końcu cudem zasnął, chociaż nie był to spokojny sen.
Pochłonięty przez mrok nie słyszał skrzypienia drzwi, przez które do pokoju wślizgnęła się zakapturzona postać. Podłoga jeszcze kilka godzin temu przykryta odłamkami, drzazgami zepsutych przedmiotów teraz na swój sposób była czysta - nic więc nie mogło zakłócić drogi kaptura w stronę łóżka. Jego strażnikiem był kot, kręcący się po pomieszczeniu i bacznie obserwujący najmniejszy ruch powietrza. Nie odrywał również wzroku od niespodziewanego gościa, który pochylając się nad jego właścicielem, ostro rozkazał mu się zbudzić. I jakby zgodnie z życzeniem, dłoń przemytnika zacisnęła się na przegubie postaci, a zaraz za nim podążyły również jego oczy, gdy obrócił się, by spojrzeć prosto w twarzy siostry. Puścił ją, gdy zorientował się, z kim miał do czynienia, ale wyrwanie go ze snu mogło nie mieć tak spokojnego końca. Caley przez moment krzątała się, szukając czegoś w kieszeni i pozwalając, by jej brat w międzyczasie wstał i stanął przed nią. W ciszy, obserwując z wysokości obraz nędzy i rozpaczy.
- Patrzę na ciebie - odparł w końcu, ujmując w obie dłonie opuchniętą od bicia twarz siostry. Nie zwracał jeszcze uwagi na otumaniające ziele, które ze sobą przyniosła. Czuł promieniujący od niej gniew i złość, które pulsowały niczym pobudzona w jej organizmie krew. Kot miauknął w kącie, gdy Calhoun praktycznie niezauważalnie badał fragment za fragmentem oblicze blondynki, która stała i czekała przed nim jak dziecko. Tak drobna, ale równocześnie będąca ostrym filarem siły. Przejechał kolejny raz kciukiem po powiększonej, czerwonej wardze, po czym schylił się i mocno pocałował, zupełnie jakby chciał spić zebraną na ustach siostry krew. Zassał ją, sprawiając Caley niemały ból, jednak nie przerwał. Ugryzienie na sam koniec było jego zachłannym życzeniem, któremu nic nie miało się przeciwstawić. Z typowym dla siebie przeniesieniem uwagi, odsunął się od niej, by wziąć w końcu małe zawiniątko i zacząć zwijać skręta, którego zawartość zamierzał zmieszać ze zwykłym tytoniem papierosowym dla wzmocnienia efektu. Możliwe że gdzieś w zakamarkach pokoju znajdowała się jeszcze reszta Zielonej Wróżki, jednak to nie ona była życzeniem siostry.
Pochłonięty przez mrok nie słyszał skrzypienia drzwi, przez które do pokoju wślizgnęła się zakapturzona postać. Podłoga jeszcze kilka godzin temu przykryta odłamkami, drzazgami zepsutych przedmiotów teraz na swój sposób była czysta - nic więc nie mogło zakłócić drogi kaptura w stronę łóżka. Jego strażnikiem był kot, kręcący się po pomieszczeniu i bacznie obserwujący najmniejszy ruch powietrza. Nie odrywał również wzroku od niespodziewanego gościa, który pochylając się nad jego właścicielem, ostro rozkazał mu się zbudzić. I jakby zgodnie z życzeniem, dłoń przemytnika zacisnęła się na przegubie postaci, a zaraz za nim podążyły również jego oczy, gdy obrócił się, by spojrzeć prosto w twarzy siostry. Puścił ją, gdy zorientował się, z kim miał do czynienia, ale wyrwanie go ze snu mogło nie mieć tak spokojnego końca. Caley przez moment krzątała się, szukając czegoś w kieszeni i pozwalając, by jej brat w międzyczasie wstał i stanął przed nią. W ciszy, obserwując z wysokości obraz nędzy i rozpaczy.
- Patrzę na ciebie - odparł w końcu, ujmując w obie dłonie opuchniętą od bicia twarz siostry. Nie zwracał jeszcze uwagi na otumaniające ziele, które ze sobą przyniosła. Czuł promieniujący od niej gniew i złość, które pulsowały niczym pobudzona w jej organizmie krew. Kot miauknął w kącie, gdy Calhoun praktycznie niezauważalnie badał fragment za fragmentem oblicze blondynki, która stała i czekała przed nim jak dziecko. Tak drobna, ale równocześnie będąca ostrym filarem siły. Przejechał kolejny raz kciukiem po powiększonej, czerwonej wardze, po czym schylił się i mocno pocałował, zupełnie jakby chciał spić zebraną na ustach siostry krew. Zassał ją, sprawiając Caley niemały ból, jednak nie przerwał. Ugryzienie na sam koniec było jego zachłannym życzeniem, któremu nic nie miało się przeciwstawić. Z typowym dla siebie przeniesieniem uwagi, odsunął się od niej, by wziąć w końcu małe zawiniątko i zacząć zwijać skręta, którego zawartość zamierzał zmieszać ze zwykłym tytoniem papierosowym dla wzmocnienia efektu. Możliwe że gdzieś w zakamarkach pokoju znajdowała się jeszcze reszta Zielonej Wróżki, jednak to nie ona była życzeniem siostry.
Miała już dość ciszy i napięcia, które ta ze sobą niosła. Zaschło jej w gardle, a niewyzwolone emocje kumulowały się niebezpiecznie, czekając na wybuch. Wiedziała doskonale, że dojdzie do niego podczas spotkania z bratem, lecz nie przejmowała się już niczym. Pracownicy Parszywego Pasażera na pewno przyzwyczaili się już do znacznie gorszych rzeczy, niż rodzinne kłótnie, a reputacja Calhouna wyprzedzała jego samego, dlatego przyjmując jego galeony musieli mierzyć się ze stratami. O swoją reputację Caley nie zamierzała dbać tej nocy; zostawiła ją za sobą w mieszkaniu męża, razem z nazwiskiem. Jeszcze przed świtem chciała się poczuć jak Goyle i podnieść z kolan, choćby na krótką chwilę. Potrzebowała tego, by nie zastygnąć w usłużnej pozie już na zawsze.
Nie drgnęła, gdy złapał przegub jej ręki. Zrobiłaby to samo, gdyby ktoś pojawił się nieproszony w jej sypialni. Wstał od razu i gdy odsuwała się od nocnej szafki był już przed nią, przenikając spojrzeniem aż do głębi. Pozwoliła mu ująć obolałą twarz w dłonie i nie bez zaskoczenia pozwoliła mu także złożyć pocałunek na napuchniętej wardze. Jęknęła głucho, gdy zabolało, lecz nie odsunęła się, przyjmując wszystko, czym obdarzał ją Calhoun.
- Czujesz chorą satysfakcję? Dostałam już za swoje? – zapytała kpiąco, gdy odsunął się jak gdyby nigdy nic, a ugryziona warga znów nabrzmiała krwią.
Podążyła za nim spojrzeniem, ale widząc, że zajął się przygotowaniem papierosa, odsunęła się i powędrowała w stronę okna. Choć pora była zbyt wczesna lub zbyt późna dla niektórych, dzielnica portowa nigdy nie spała, a Caley doskonale rozumiała dlaczego wszelki męt zbiera się właśnie tutaj. Wydawało się, że to miejsce jest idealne na ciemne interesy, poza prawem i z klimatem jak z najciekawszych opowieści. Gdyby urodziła się mężczyzną, uczyniłaby doki swoim królestwem i teraz to jej posłuszny byłby każdy plugawiec. Znała to miejsce lepiej, niż powinna znać kobieta, a jednak momentami wciąż czuła się jak intruz.
Przejechała palcem po drewnianej framudze okna i przez chwilę zapatrzyła się na księżyc, lecz dała już bratu wystarczająco czasu by przygotował to, co mu przyniosła. Odwróciła się więc w jego stronę, szczupłymi dłońmi rozwiązując powoli swoją pelerynę i pozwalając jej malowniczo opaść na podłogę. Wiedziała, że nie zaskoczy go widokiem pokrwawionej sukni, czy choćby siniaków na szyi; widział w swoim życiu o wiele gorsze rzeczy, a wychodząc z salonu domu jej męża doskonale wiedział, jak skończy się dla niej ten wieczór.
- Chciałeś dać mi nauczkę i to właśnie dostałam – zaczęła, nie ruszając się nawet o krok. Jej głos, choć oskarżycielski, nie zdradzał jeszcze zbyt wielu emocji - Jesteś zadowolony, widząc mnie taką? Chcesz wiedzieć, co jeszcze robił, co jeszcze musiałam znosić? – opowiedziałaby mu to ze wszystkimi szczegółami, nie szczędząc sobie bolesnych wspomnień - Kiedy wreszcie przestanę pokutować za to, że tamtego dnia nie odpłynęłam z tobą? – w swoich myślach pokutowała od miesięcy, musiał o tym wiedzieć.
Westchnęła, szukając wzrokiem papierosa, który miał jej przyrządzić. Nie chciała go, jeszcze nie teraz. Otępienia potrzebowała na później; na razie morze wzbierało powoli, pozwalając przywyknąć do tego ludziom na brzegu. Później nie zamierzało brać jeńców.
Patrzyła na brata, usiłując skupić na nim każdą swoją negatywną myśl, przelać cały żal i nienawiść do ojca i męża, każdą chwilę cierpienia, którą musiała znosić. Chciała nienawidzić Calhouna, bo to byłoby najłatwiejsze, ale nie potrafiła tego zrobić. Zacisnęła zęby, próbując jeszcze mocniej wmówić sobie, że ta sylwetka wcale nie jest już jej znajoma, że oczy stały się obce, a uśmiech szaleńca może zaprowadzić ją tylko do dalszej zguby. Miała wrażenie, że w duchu śmieje się z niej i wszystkich decyzji, jakie doprowadziły ją do sytuacji, w której się znalazła. Był chaosem, który na nowo zaprosiła do swojego życia, nie spodziewając się konsekwencji – czyż nie ostrzegał jej wtedy, na drewnianej kładce, że pożałuje? Dlaczego więc teraz cokolwiek jeszcze ją dziwiło?
- Żywisz się moją desperacją, widzę to. Nie ma już rzeczy, której bym nie zrobiła, żeby wydostać się z tego piekła, a ty doskonale o tym wiesz – westchnęła, próbując go sprowokować - Czego więc jeszcze chcesz? Mojego ciała? Śmiało, weź je, dla mnie nic już nie znaczy. Duszę chciałam ci zaprzedać, ale ją odrzuciłeś.
Nie drgnęła, gdy złapał przegub jej ręki. Zrobiłaby to samo, gdyby ktoś pojawił się nieproszony w jej sypialni. Wstał od razu i gdy odsuwała się od nocnej szafki był już przed nią, przenikając spojrzeniem aż do głębi. Pozwoliła mu ująć obolałą twarz w dłonie i nie bez zaskoczenia pozwoliła mu także złożyć pocałunek na napuchniętej wardze. Jęknęła głucho, gdy zabolało, lecz nie odsunęła się, przyjmując wszystko, czym obdarzał ją Calhoun.
- Czujesz chorą satysfakcję? Dostałam już za swoje? – zapytała kpiąco, gdy odsunął się jak gdyby nigdy nic, a ugryziona warga znów nabrzmiała krwią.
Podążyła za nim spojrzeniem, ale widząc, że zajął się przygotowaniem papierosa, odsunęła się i powędrowała w stronę okna. Choć pora była zbyt wczesna lub zbyt późna dla niektórych, dzielnica portowa nigdy nie spała, a Caley doskonale rozumiała dlaczego wszelki męt zbiera się właśnie tutaj. Wydawało się, że to miejsce jest idealne na ciemne interesy, poza prawem i z klimatem jak z najciekawszych opowieści. Gdyby urodziła się mężczyzną, uczyniłaby doki swoim królestwem i teraz to jej posłuszny byłby każdy plugawiec. Znała to miejsce lepiej, niż powinna znać kobieta, a jednak momentami wciąż czuła się jak intruz.
Przejechała palcem po drewnianej framudze okna i przez chwilę zapatrzyła się na księżyc, lecz dała już bratu wystarczająco czasu by przygotował to, co mu przyniosła. Odwróciła się więc w jego stronę, szczupłymi dłońmi rozwiązując powoli swoją pelerynę i pozwalając jej malowniczo opaść na podłogę. Wiedziała, że nie zaskoczy go widokiem pokrwawionej sukni, czy choćby siniaków na szyi; widział w swoim życiu o wiele gorsze rzeczy, a wychodząc z salonu domu jej męża doskonale wiedział, jak skończy się dla niej ten wieczór.
- Chciałeś dać mi nauczkę i to właśnie dostałam – zaczęła, nie ruszając się nawet o krok. Jej głos, choć oskarżycielski, nie zdradzał jeszcze zbyt wielu emocji - Jesteś zadowolony, widząc mnie taką? Chcesz wiedzieć, co jeszcze robił, co jeszcze musiałam znosić? – opowiedziałaby mu to ze wszystkimi szczegółami, nie szczędząc sobie bolesnych wspomnień - Kiedy wreszcie przestanę pokutować za to, że tamtego dnia nie odpłynęłam z tobą? – w swoich myślach pokutowała od miesięcy, musiał o tym wiedzieć.
Westchnęła, szukając wzrokiem papierosa, który miał jej przyrządzić. Nie chciała go, jeszcze nie teraz. Otępienia potrzebowała na później; na razie morze wzbierało powoli, pozwalając przywyknąć do tego ludziom na brzegu. Później nie zamierzało brać jeńców.
Patrzyła na brata, usiłując skupić na nim każdą swoją negatywną myśl, przelać cały żal i nienawiść do ojca i męża, każdą chwilę cierpienia, którą musiała znosić. Chciała nienawidzić Calhouna, bo to byłoby najłatwiejsze, ale nie potrafiła tego zrobić. Zacisnęła zęby, próbując jeszcze mocniej wmówić sobie, że ta sylwetka wcale nie jest już jej znajoma, że oczy stały się obce, a uśmiech szaleńca może zaprowadzić ją tylko do dalszej zguby. Miała wrażenie, że w duchu śmieje się z niej i wszystkich decyzji, jakie doprowadziły ją do sytuacji, w której się znalazła. Był chaosem, który na nowo zaprosiła do swojego życia, nie spodziewając się konsekwencji – czyż nie ostrzegał jej wtedy, na drewnianej kładce, że pożałuje? Dlaczego więc teraz cokolwiek jeszcze ją dziwiło?
- Żywisz się moją desperacją, widzę to. Nie ma już rzeczy, której bym nie zrobiła, żeby wydostać się z tego piekła, a ty doskonale o tym wiesz – westchnęła, próbując go sprowokować - Czego więc jeszcze chcesz? Mojego ciała? Śmiało, weź je, dla mnie nic już nie znaczy. Duszę chciałam ci zaprzedać, ale ją odrzuciłeś.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie chciał, żeby Caley przychodziła na jego statek; nie chciał na nim swojego ojca - właśnie dlatego też wynajął pokój w Parszywym Pasażerze zamiast siedzieć w kapitańskiej kajucie na ukochanym pokładzie. To był jego świat, a on należał do morza. Nie do kotwiczenia w porcie i czekania na to, by kiedyś wyruszyć z powrotem na otwarte wody. Cal tkwił w Londynie, a jego załoga, jego dom miały zostać tutaj z nim tak długo jak miał wymagać tego plan i realizacja każdego aspektu. Nie odwiedził jeszcze swojej dawnej znajomej, która miała zarysować mu działania ludzi, z którymi współpracował ojciec. Krok po kroku zbliżał się, posuwał coraz dalej, ale był cierpliwy. A to miejsce było idealne - mógł tu znaleźć wszystko i wszystkich, których potrzebował do spełnienia swoich wizji. Była tu nawet Caley, chociaż jej obraz nie pasował do kaszlących, brudnych mieszkańców okolicznych baraków czy opuszczonych prywatnych stoczni. Wiedział doskonale, że nie interesowało ją to, że ktokolwiek mógłby ich zobaczyć czy podsłuchiwać. Wydawało jej się, że z łatwością mogłaby odnaleźć się w jego świecie, ale myliła się, dlatego też tak boleśnie się na tym przekonywała. Jeśli chciała iść tą samą ścieżką, którą szedł on, musiała poddać się ciemności i pozwolić, by utraciła grunt pod nogami. Musiała opaść na samo muliste dno, którego zalążek jedynie dostrzegała, ale nigdy nie czuła na własnej skórze. Życia, które otrzymali od tych samych ludzi, różniły się tak bardzo, jak podobni byli do siebie brat z siostrą. Nawet Cadan tak złudnie nie wpasowywał się w swoje rodzeństwo jak najmłodsza dwójka. Dlatego gdyby Cadmon chciał kwestionować ojcostwo Calhouna, musiałby się niechybnie poddać przypuszczeniom jakoby Caley nie miała być jego córką. A tego zrobić już nie mógł, dlatego też żeglarz podejrzewał, że ani nigdy później mężczyzna nie poruszył tego tematu. Zapewne w głębi duszy pragnął nie być odpowiedzialnym za stworzenie tego pomiotu, które kalało dobre imię ich rodziny. Cadmon nie rozumiał jednak jednego - każdy Goyle powinien żyć morzem, a jak dotąd czynił to jedynie najmłodszy z trzech synów.
Dziewczyna tchnęła, gdy się do niej zbliżył, ale nie zrobiła nic więcej, pozwalając na wszystko czego chciał. Kiedyś byłoby inaczej i musiałby dostać zgodę, by cokolwiek uczynić, ale to już minęło. Jak bardzo musiała przypominać jego samego sprzed lat, stojąc tutaj jak skrzywdzone zwierzę, szukające ukojenia i ratunku w ramionach łagodnego właściciela. Może i jeszcze tego nie widziała, ale jej słowa i czyny zaprzeczały sobie jedno za drugim. Gdyby naprawdę nie chciała go w swoim życiu, nie przyszłaby tutaj, skazując go na torturę rozmyślania o jej braku u swego boku. Karałaby go bezlitośnie z nadzieją, że to on przyczołga się do niej na powrót. Ale musiała zdawać sobie sprawę, że t o, co wróciło zza morza po dwóch latach nie zamierzało już się przed nikim korzyć. Nawet przed siostrą.
- Gdybym chciał ją poczuć, nie byłoby cię tutaj - odezwał się, pozwalając by jej słowa zawisły na chwilę między nimi. To prawda. Nauczka, którą rozdzielał napotkanym ludziom najczęściej nie kończyła się równie szczęśliwie. Jeśli chciałaby, mogłaby wydostać z niego krzyki i zawodzenia płonących postaci przywiązywanych do masztu; wykrwawiających się na drewnianych deskach pokładu; wrzeszczących jak opętane zwierzęta pozbawianych wnętrzności postaci. Nie wiedziała jak bardzo zmieniła brata, popychając go w sam środek własnego szaleństwa, które wcześniej trzymane było przez nią na krótkiej wodzy. To ona go puściła, ale nie żałował, doznając wszystkiego, o czym marzył jako mały chłopiec. Równie dobrze mógł ją przeklinać i dziękować za ten gest, ale życie potoczyło się w ten sposób, a jemu udało się powrócić bardziej zahartowanym, nieprzeniknionym i zdeterminowanym.
Nim zaczął skręcać papierosa, obrócił się do niej plecami, a twarzą do łóżka, by odnaleźć w pościeli leżące znajome drewno. Czując na sobie jej spojrzenie, przywołał ruchem różdżki leżącą gdzieś w kącie koszulę, którą zarzucił na grzbiet w tym samym momencie, w którym ona zrzuciła swój płaszcz. Przejeżdżając dłonią we włosach, wrócił do niej, obserwując, oświetlone tym razem przez księżyc, ciało siostry. Większe ślady krwi były zaschnięte, a w tych miejscach materiał przylegał mocniej do jej skóry, ale kilka kropel jeszcze trafiło na posadzkę, by krzyknąć do Cala i obwiniać za stan swojej właścicielki, z której wyciekły. Lekko przygarbiony i niecałkowicie odwrócony do niej trwał w bezruchu. Ta bitwa miała rozegrać się właśnie tutaj, chociaż nie miał to być koniec wojny, a jeszcze nie wiedzieli czy mieli być w niej sojusznikami, czy wrogami. Nie odezwał się na żadne z jej słów, by przejść przez pokój i schylić się do majaczącej w rogu butelki. W tym samym momencie do jego dłoni przyszedł i pan Silver wyciągając głowę, by Cal chociażby musnął go palcami. Kot zamruczał głośno i przeciągle, a gdy mężczyzna wrócił na swoje miejsce, ruszył za nim, nie odstępując go na krok. Usiadł przy jednej z nóg łóżka, by obserwować uważnie stojącą naprzeciw kobietę. Wyczuwał nastrój pana, jednak tak samo jak on nie zdradzał się z emocjami.
Czego więc jeszcze chcesz? Mojego ciała? Dla mnie nic już nie znaczy.
- Dla ciebie może już nic. Dla mnie nie- odparł, wiedząc, co te słowa za sobą niosły. Oczywiście, że mógłby ją mieć i doskonale o tym wiedziała. Być może nawet by mu w tym pomogła, skoro nie odsuwała się za każdym razem, gdy do niej wracał i czuła na sobie jego dotyk. Teraz też mogła się wyrwać z bolesnego pocałunku, ale nie zrobiła nic. Nie chciał jednak kłody i kolejnego pojemnika, którym by była. Znała go na tyle, by wiedzieć, że nie zamierzał zadowalać się byle czym, a zdobyte z łatwością ciało nie miało żadnej wartości. Kogo chciała nienawidzić bardziej - jego czy może siebie? - Chcesz mnie widzieć w roli tego, który na ciebie to sprowadził, ale szukając winnego może w końcu powinnaś spojrzeć w lustro, słodka siostro - dodał, kładąc na brzegu nocnego stolika upragnionego przez nią papierosa. Sam natomiast zabrał swojego; jak na razie pozbawionego choćby grama diablego ziela. Usiadł na brzegu łóżka, by strzelić zapałką, która owiała na moment jego twarz słabym światłem ognia, a następnie zaciągnął się dymem. Zastanawiał się czy podeszłaby, gdyby jej powiedział, ale milczał, pozwalając, by strużka smogowej mgiełki meandrowała pod sufit.
Dziewczyna tchnęła, gdy się do niej zbliżył, ale nie zrobiła nic więcej, pozwalając na wszystko czego chciał. Kiedyś byłoby inaczej i musiałby dostać zgodę, by cokolwiek uczynić, ale to już minęło. Jak bardzo musiała przypominać jego samego sprzed lat, stojąc tutaj jak skrzywdzone zwierzę, szukające ukojenia i ratunku w ramionach łagodnego właściciela. Może i jeszcze tego nie widziała, ale jej słowa i czyny zaprzeczały sobie jedno za drugim. Gdyby naprawdę nie chciała go w swoim życiu, nie przyszłaby tutaj, skazując go na torturę rozmyślania o jej braku u swego boku. Karałaby go bezlitośnie z nadzieją, że to on przyczołga się do niej na powrót. Ale musiała zdawać sobie sprawę, że t o, co wróciło zza morza po dwóch latach nie zamierzało już się przed nikim korzyć. Nawet przed siostrą.
- Gdybym chciał ją poczuć, nie byłoby cię tutaj - odezwał się, pozwalając by jej słowa zawisły na chwilę między nimi. To prawda. Nauczka, którą rozdzielał napotkanym ludziom najczęściej nie kończyła się równie szczęśliwie. Jeśli chciałaby, mogłaby wydostać z niego krzyki i zawodzenia płonących postaci przywiązywanych do masztu; wykrwawiających się na drewnianych deskach pokładu; wrzeszczących jak opętane zwierzęta pozbawianych wnętrzności postaci. Nie wiedziała jak bardzo zmieniła brata, popychając go w sam środek własnego szaleństwa, które wcześniej trzymane było przez nią na krótkiej wodzy. To ona go puściła, ale nie żałował, doznając wszystkiego, o czym marzył jako mały chłopiec. Równie dobrze mógł ją przeklinać i dziękować za ten gest, ale życie potoczyło się w ten sposób, a jemu udało się powrócić bardziej zahartowanym, nieprzeniknionym i zdeterminowanym.
Nim zaczął skręcać papierosa, obrócił się do niej plecami, a twarzą do łóżka, by odnaleźć w pościeli leżące znajome drewno. Czując na sobie jej spojrzenie, przywołał ruchem różdżki leżącą gdzieś w kącie koszulę, którą zarzucił na grzbiet w tym samym momencie, w którym ona zrzuciła swój płaszcz. Przejeżdżając dłonią we włosach, wrócił do niej, obserwując, oświetlone tym razem przez księżyc, ciało siostry. Większe ślady krwi były zaschnięte, a w tych miejscach materiał przylegał mocniej do jej skóry, ale kilka kropel jeszcze trafiło na posadzkę, by krzyknąć do Cala i obwiniać za stan swojej właścicielki, z której wyciekły. Lekko przygarbiony i niecałkowicie odwrócony do niej trwał w bezruchu. Ta bitwa miała rozegrać się właśnie tutaj, chociaż nie miał to być koniec wojny, a jeszcze nie wiedzieli czy mieli być w niej sojusznikami, czy wrogami. Nie odezwał się na żadne z jej słów, by przejść przez pokój i schylić się do majaczącej w rogu butelki. W tym samym momencie do jego dłoni przyszedł i pan Silver wyciągając głowę, by Cal chociażby musnął go palcami. Kot zamruczał głośno i przeciągle, a gdy mężczyzna wrócił na swoje miejsce, ruszył za nim, nie odstępując go na krok. Usiadł przy jednej z nóg łóżka, by obserwować uważnie stojącą naprzeciw kobietę. Wyczuwał nastrój pana, jednak tak samo jak on nie zdradzał się z emocjami.
Czego więc jeszcze chcesz? Mojego ciała? Dla mnie nic już nie znaczy.
- Dla ciebie może już nic. Dla mnie nie- odparł, wiedząc, co te słowa za sobą niosły. Oczywiście, że mógłby ją mieć i doskonale o tym wiedziała. Być może nawet by mu w tym pomogła, skoro nie odsuwała się za każdym razem, gdy do niej wracał i czuła na sobie jego dotyk. Teraz też mogła się wyrwać z bolesnego pocałunku, ale nie zrobiła nic. Nie chciał jednak kłody i kolejnego pojemnika, którym by była. Znała go na tyle, by wiedzieć, że nie zamierzał zadowalać się byle czym, a zdobyte z łatwością ciało nie miało żadnej wartości. Kogo chciała nienawidzić bardziej - jego czy może siebie? - Chcesz mnie widzieć w roli tego, który na ciebie to sprowadził, ale szukając winnego może w końcu powinnaś spojrzeć w lustro, słodka siostro - dodał, kładąc na brzegu nocnego stolika upragnionego przez nią papierosa. Sam natomiast zabrał swojego; jak na razie pozbawionego choćby grama diablego ziela. Usiadł na brzegu łóżka, by strzelić zapałką, która owiała na moment jego twarz słabym światłem ognia, a następnie zaciągnął się dymem. Zastanawiał się czy podeszłaby, gdyby jej powiedział, ale milczał, pozwalając, by strużka smogowej mgiełki meandrowała pod sufit.
Czy gdziekolwiek jeszcze pasowała? Nie była już dumnym Goylem, nieustraszonym i napędzanym historiami o niezłomnych przodkach, nie należała też do rodziny męża, będąc jej niczym zbędny mebel, który można przestawić, gdy tylko najdzie na to ochota. Nie była córką, bowiem ojciec lata temu określił już hierarchię swojego zainteresowania, na której samym końcu znajdowała się Caley, a matka, do której zwróciła się po pomoc, umyła ręce. Rola siostry, niegdyś tak wielka i ważna, zbladła, gdy bracia założyli swoje rodziny. Nie odnajdywała się w dokach, ani na korytarzach Ministerstwa Magii. Kobieta, która kiedyś bez przeszkód manipulowała innymi, by osiągnąć własne cele i jak ryba w wodzie czuła się pomiędzy wymyślnymi intrygami, ginęła deptana pod silnym, męskim obcasem. Ojca, męża. Czy również brata? Wydawać by się mogło, że wszystkim, co definiowało Caley w przeszłości, co czyniło ją tak pewną siebie było przywiązanie Calhouna i władza, jaką nad nim posiadała. Kiedyś byłby w stanie zrobić dla niej wszystko i nie pozwoliłby, by spadł jej z głowy choć jeden, jasny włos. A teraz stała przed nim, obnażona i zmaltretowana, a on powstrzymywał się przed reakcją lub naprawdę zobojętniał na jej krzywdę. Jakkolwiek nie brzmiała odpowiedź, była gorzka do przełknięcia.
Mógł z nią zrobić co tylko chciał, ale wiedziała, że to w żaden sposób go nie skusi. Nędzna prowokacja nie miała zresztą służyć kuszeniu własnego brata do czynów lubieżnych, a uzmysłowić mu, jak bardzo pusta czuje się jego własna siostra. Nie odczuwała żadnej przyjemności z tego, co rzekomo miało być miłosnymi uniesieniami; jakżeby mogła, skoro wszystko, co znała, wiązało się wyłącznie z osobą męża, jego władzą i zachciankami. Bezuczuciowe i niebezbolesne wypełnianie małżeńskiego obowiązku zobojętniło ją na dobre, choć od kilku dni rozpamiętywała dreszcz, jaki poczuła wtedy w dokach, gdy Calhoun zatopił dłoń w jej włosach. To jednak było zdecydowanie zbyt mało, by stała się w jego oczach wartą grzechu.
- Gdzie Twoja miłość do mnie? – jęknęła, nie oczekując wcale odpowiedzi.
Cokolwiek działo się z nim przez te dwa lata, pogrzebało starego Calhouna i zrodziło nowego. Jeszcze bardziej szalonego, jeszcze bardziej nieprzewidywalnego. Takiego, którego nie potrafiła już okiełznać, choć raz po raz próbowała starych sztuczek i zagrań, jakie pamiętała z lepszych czasów. Czy aby na pewno były lepsze także dla niego?
Szukając winnego, powinnaś spojrzeć w lustro.
Prawda zabolała, lecz Caley nie odrywała spojrzenia od brata, przemieszczającego się po pokoju. Najpierw stanął przy niej, by w końcu usadowić się na skraju łóżka, po drodze schylając się po butelkę i odruchowo wyciągając rękę, by pogłaskać kota. Jedyny niewymuszony i łagodny gest, na jaki było go stać, skierował w stronę zwierzęcia, a w minucie, w której kobieta zdała sobie sprawę, że w chorej desperacji zazdrości kotu, wtedy też boleśnie i ostatecznie zdała sobie sprawę z własnej przegranej. Jednak poczucie winy nie było uczuciem, które potrafiła znieść z godnością.
To ja sprowadziłam na siebie ten los.
Nie miała odnaleźć w nim pocieszyciela, lecz wciąż mogła odnaleźć ratunek w jego szaleństwie. A wystarczyło tylko ukorzyć się ostatecznie, dać mu to, czego tak naprawdę pragnął, czego pożądał bardziej, niż jej ciała. Honor straciła już dawno, było jej więc wszystko jedno, jak nisko przyjdzie jej zaraz upaść.
Obserwowała wznoszący się w górę dym, razem z którym ulatywały resztki jej godności. Powoli, przeciągając każdy krok, podeszła do łóżka, stając tuż przed Calhounem i odszukując jego spojrzenie. Tylko przez moment patrzyła nań z góry, bowiem już za chwilę, nie przerywając kontaktu wzrokowego, osunęła się na ziemię, siadając u jego stóp na chłodnej, drewnianej podłodze. Wtedy dopiero uciekła wzrokiem, a policzek przytuliła do braterskiego kolana, jego łydkę obejmując własną ręką.
Przymknęła oczy.
- Ratuj mnie – wyszeptała cicho, bardziej do materiału jego spodni, przesiąkniętego mieszaniną najplugawszych, ale i najszlachetniejszych zapachów. Anyż, jeszcze więcej anyżu. Jeśli rzeczywiście nie pasowała już nigdzie, czemu tak dobrze czuła się tu i teraz, w pozycji ze wszech miar upokarzającej?
Mógł z nią zrobić co tylko chciał, ale wiedziała, że to w żaden sposób go nie skusi. Nędzna prowokacja nie miała zresztą służyć kuszeniu własnego brata do czynów lubieżnych, a uzmysłowić mu, jak bardzo pusta czuje się jego własna siostra. Nie odczuwała żadnej przyjemności z tego, co rzekomo miało być miłosnymi uniesieniami; jakżeby mogła, skoro wszystko, co znała, wiązało się wyłącznie z osobą męża, jego władzą i zachciankami. Bezuczuciowe i niebezbolesne wypełnianie małżeńskiego obowiązku zobojętniło ją na dobre, choć od kilku dni rozpamiętywała dreszcz, jaki poczuła wtedy w dokach, gdy Calhoun zatopił dłoń w jej włosach. To jednak było zdecydowanie zbyt mało, by stała się w jego oczach wartą grzechu.
- Gdzie Twoja miłość do mnie? – jęknęła, nie oczekując wcale odpowiedzi.
Cokolwiek działo się z nim przez te dwa lata, pogrzebało starego Calhouna i zrodziło nowego. Jeszcze bardziej szalonego, jeszcze bardziej nieprzewidywalnego. Takiego, którego nie potrafiła już okiełznać, choć raz po raz próbowała starych sztuczek i zagrań, jakie pamiętała z lepszych czasów. Czy aby na pewno były lepsze także dla niego?
Szukając winnego, powinnaś spojrzeć w lustro.
Prawda zabolała, lecz Caley nie odrywała spojrzenia od brata, przemieszczającego się po pokoju. Najpierw stanął przy niej, by w końcu usadowić się na skraju łóżka, po drodze schylając się po butelkę i odruchowo wyciągając rękę, by pogłaskać kota. Jedyny niewymuszony i łagodny gest, na jaki było go stać, skierował w stronę zwierzęcia, a w minucie, w której kobieta zdała sobie sprawę, że w chorej desperacji zazdrości kotu, wtedy też boleśnie i ostatecznie zdała sobie sprawę z własnej przegranej. Jednak poczucie winy nie było uczuciem, które potrafiła znieść z godnością.
To ja sprowadziłam na siebie ten los.
Nie miała odnaleźć w nim pocieszyciela, lecz wciąż mogła odnaleźć ratunek w jego szaleństwie. A wystarczyło tylko ukorzyć się ostatecznie, dać mu to, czego tak naprawdę pragnął, czego pożądał bardziej, niż jej ciała. Honor straciła już dawno, było jej więc wszystko jedno, jak nisko przyjdzie jej zaraz upaść.
Obserwowała wznoszący się w górę dym, razem z którym ulatywały resztki jej godności. Powoli, przeciągając każdy krok, podeszła do łóżka, stając tuż przed Calhounem i odszukując jego spojrzenie. Tylko przez moment patrzyła nań z góry, bowiem już za chwilę, nie przerywając kontaktu wzrokowego, osunęła się na ziemię, siadając u jego stóp na chłodnej, drewnianej podłodze. Wtedy dopiero uciekła wzrokiem, a policzek przytuliła do braterskiego kolana, jego łydkę obejmując własną ręką.
Przymknęła oczy.
- Ratuj mnie – wyszeptała cicho, bardziej do materiału jego spodni, przesiąkniętego mieszaniną najplugawszych, ale i najszlachetniejszych zapachów. Anyż, jeszcze więcej anyżu. Jeśli rzeczywiście nie pasowała już nigdzie, czemu tak dobrze czuła się tu i teraz, w pozycji ze wszech miar upokarzającej?
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Musiała się liczyć z brakiem bezpiecznej przystani, z którą mogłaby się identyfikować. Od zawsze lgnęła do braci, będąc ich małą siostrzyczką, którą mogli otoczyć opieką i która wprowadziła nieco delikatności do ich twardego świata. Jednak Calhoun nigdy nie pragnął być częścią domu, w którym wspólnie się wychowywali. Nie czuł żadnego związania z lądem, na którym kazano mu siedzieć, bo wołanie dochodziło zza horyzontu, gdy wpatrywał się w jego cienką linię. Nie raz już i nie dwa dostrzegał wraz ze świtem rozbłysk zielonkawego światła, gdy słońce stykało się z wodą - zgodnie z opowieściami ktoś wracał z loku Davy'ego Jonesa i jeśli dla innych mogło się to wydawać jedynie mrzonką, dla Cala było czymś znacznie większym. Pływając po bezkresnych wodach, zawarł pakt z diabłem i zaprzedał mu duszę, a jak na razie ów współpraca pchała go wciąż do przodu. Zabicie własnego kapitana, który przyjął go do załogi i obdarzył zaufaniem było czynem godnym pogardy, wśród wielu załóg równający się z pozbawieniem życia mordercy. Tak jednak nie było, gdy na pokładzie znajdował się brat Caley. Caelan, nawet Cadan, któremu wydawało się, że wciąż coś wiedział o żegludze nie odważyliby się tego zrobić. Nie był jednak swoimi braćmi. Nie był swoim ojcem. Był Goylem z krwi i kości, który może nie był w stanie pływać wraz ze swymi przodkami, jednak nie wątpił, że po śmierci miał stanąć u boku każdego z nich, nie musząc wstydzić się tego, że dał się stłamsić przez tych, którzy nazywali się prawdziwymi korsarzami. Nie czuł się lepszy od nich; był inny i w stosunku do nich nie oszukiwał sam siebie o własnej tożsamości.
Bliskość siostry była dla niego niczym narkotyk, a odmawianie go sobie sprawiało, że myślał o niej jeszcze więcej niż powinien był. Czego się jednak spodziewał, skoro wracając wszystko odżyło na nowo, chociaż nie zamierzał w żaden sposób tego uzewnętrzniać. Caley zarzucała mu brak miłości, chociaż sam od niej jej nie zaznał. Owszem. Pozwalała się mu dotykać, ale prócz tego słowa wiały pustką. Miały go dotknąć i trafiały do miejsca, gdzie znajdować się powinno serce, lecz skrzywdziłaby go bardziej, gdyby prócz żądań, stawiała jakiekolwiek czyny mające je poświadczyć.
- A twoja? - spytał, patrząc jej prosto w oczy i tym samym rzucając jej okrutne wyzwanie. Krzyczała o jego miłość, nie spodziewając się reakcji. Zapewne wolałaby, żeby ta nigdy nie nadeszła, preferując ciszę. Jednak Calhoun nie zamierzał jej tego dawać i ustępować pola z łatwością. Ktoś kiedyś powiedział, że byli siebie warci - dwójka jasnowłosych dzieciaków o takich samych twarzach i takich samych zdolnościach manipulacji. Czy ten ktoś wiedział, co mówił czy była to jedynie przekora? A on odbijał jej oskarżenia bez problemu. Nie kłamał. I to musiało boleć ją jeszcze bardziej. Co jeszcze chciała mu powiedzieć? Gdy podeszła, nie stracił z nią kontaktu wzrokowego, ale gdy opadła na dół, uniósł brew. Teraz to ona go zaskoczyła, obejmując nogę w błagającym geście. Czuł jej oddech tak z początku ciężki, ale z każdą chwilą na ziemi łagodniał.
Ratuj mnie.
Wiesz, że tak.
- Wstawaj - mruknął, zaciągając się papierosem i odkładając jeszcze tlącego się na kraniec półki. Zdawało mu się, że jego siostra mogłaby tak zasnąć, oddychając znanym sobie zapachem, nie ruszając się przez całą resztę nocy. Gdy nie zareagowała na jego pierwsze słowo, sięgnął po jej ramię dłonią, by unieść w górę i zmusić ją do wzniesienia się z klęczek. Z łatwością wjechał rękoma po obu stronach jej klatki piersiowej i podniósł zwiotczałe, kobiece ciało. Patrzył na nią przez dłuższy moment, jednak przełożył obok na łóżko, by skuliła się na pościeli. On wciąż siedział, z plecami ułożonymi w łuk i z pochyloną lekko głową. Nie miał pojęcia jak długo trwali w tak dziwnym, a równocześnie w pewien sposób naturalnym dla nich zawieszeniu. Dopiero później odchylił się, by ułożyć się na materacu ze spojrzeniem wbitym w sklepienie. Czuł obok siebie obecność siostry. Pan Silver wskoczył na szafkę nocną, machając ogonem z nieregularnością. - Tylko tego chcesz? - spytał jego właściciel, patrząc na panią Spencer-Moon, a później wracając spojrzeniem na sufit, w którym belki tworzyły coś w rodzaju koślawego labiryntu między białymi plamami. Wystarczyło, by po prostu powiedziała wszystko, czego potrzebowała. Wiedziała, że mógł uczynić to prawdziwym i dlatego musiał to być właśnie on i nikt inny. - Wiesz, że przyjechałem nie tylko po to - dodał, chociaż nie chodziło o nią. Nadchodzący plan pozbycia się jej małżonka nie był jedynym morderstwem, które zamierzał popełnić. Nie wiedział jak zamierzała go zrozumieć; nie mówił jej wprost o ojcu, którego osoba była dla niego niczym złudny monument dawnego władcy, który należało zniszczyć.
Bliskość siostry była dla niego niczym narkotyk, a odmawianie go sobie sprawiało, że myślał o niej jeszcze więcej niż powinien był. Czego się jednak spodziewał, skoro wracając wszystko odżyło na nowo, chociaż nie zamierzał w żaden sposób tego uzewnętrzniać. Caley zarzucała mu brak miłości, chociaż sam od niej jej nie zaznał. Owszem. Pozwalała się mu dotykać, ale prócz tego słowa wiały pustką. Miały go dotknąć i trafiały do miejsca, gdzie znajdować się powinno serce, lecz skrzywdziłaby go bardziej, gdyby prócz żądań, stawiała jakiekolwiek czyny mające je poświadczyć.
- A twoja? - spytał, patrząc jej prosto w oczy i tym samym rzucając jej okrutne wyzwanie. Krzyczała o jego miłość, nie spodziewając się reakcji. Zapewne wolałaby, żeby ta nigdy nie nadeszła, preferując ciszę. Jednak Calhoun nie zamierzał jej tego dawać i ustępować pola z łatwością. Ktoś kiedyś powiedział, że byli siebie warci - dwójka jasnowłosych dzieciaków o takich samych twarzach i takich samych zdolnościach manipulacji. Czy ten ktoś wiedział, co mówił czy była to jedynie przekora? A on odbijał jej oskarżenia bez problemu. Nie kłamał. I to musiało boleć ją jeszcze bardziej. Co jeszcze chciała mu powiedzieć? Gdy podeszła, nie stracił z nią kontaktu wzrokowego, ale gdy opadła na dół, uniósł brew. Teraz to ona go zaskoczyła, obejmując nogę w błagającym geście. Czuł jej oddech tak z początku ciężki, ale z każdą chwilą na ziemi łagodniał.
Ratuj mnie.
Wiesz, że tak.
- Wstawaj - mruknął, zaciągając się papierosem i odkładając jeszcze tlącego się na kraniec półki. Zdawało mu się, że jego siostra mogłaby tak zasnąć, oddychając znanym sobie zapachem, nie ruszając się przez całą resztę nocy. Gdy nie zareagowała na jego pierwsze słowo, sięgnął po jej ramię dłonią, by unieść w górę i zmusić ją do wzniesienia się z klęczek. Z łatwością wjechał rękoma po obu stronach jej klatki piersiowej i podniósł zwiotczałe, kobiece ciało. Patrzył na nią przez dłuższy moment, jednak przełożył obok na łóżko, by skuliła się na pościeli. On wciąż siedział, z plecami ułożonymi w łuk i z pochyloną lekko głową. Nie miał pojęcia jak długo trwali w tak dziwnym, a równocześnie w pewien sposób naturalnym dla nich zawieszeniu. Dopiero później odchylił się, by ułożyć się na materacu ze spojrzeniem wbitym w sklepienie. Czuł obok siebie obecność siostry. Pan Silver wskoczył na szafkę nocną, machając ogonem z nieregularnością. - Tylko tego chcesz? - spytał jego właściciel, patrząc na panią Spencer-Moon, a później wracając spojrzeniem na sufit, w którym belki tworzyły coś w rodzaju koślawego labiryntu między białymi plamami. Wystarczyło, by po prostu powiedziała wszystko, czego potrzebowała. Wiedziała, że mógł uczynić to prawdziwym i dlatego musiał to być właśnie on i nikt inny. - Wiesz, że przyjechałem nie tylko po to - dodał, chociaż nie chodziło o nią. Nadchodzący plan pozbycia się jej małżonka nie był jedynym morderstwem, które zamierzał popełnić. Nie wiedział jak zamierzała go zrozumieć; nie mówił jej wprost o ojcu, którego osoba była dla niego niczym złudny monument dawnego władcy, który należało zniszczyć.
Kiedyś naiwnie wierzyła w miłość, lecz teraz pozostała jej już tylko wiara w przywiązanie. Obserwowała ludzkie relacje, które toczyły się dookoła niej i reakcje na przeróżne zachowania, z których potrafiła wyciągnąć wnioski. Mężów i żony łączyły kontrakty, od czasu do czasu wzbogacone o wzajemni szacunek lub właśnie przywiązanie, nawet przyjaźń. Rodziców i dzieci łączył obopólny obowiązek, lecz miłość nigdy nie była w takim układzie dana. Nawet ta matczyna miała swoje granice, o czym dobitnie przekonała się nowo poślubiona pani Spencer-Moon, łykając gorzką prawdę o swojej rodzicielce, którą stawiała sobie za wzór przez lata. Miłość romantyczna była tylko mitem, a miłość cielesna ułudą dla naiwnych panien, liczących na to, że ich wybranek nie okaże się ostatnim bydlęciem.
Mimo wszystko od zawsze powtarzała, że kocha swoich braci i zrobiła by dla nich wszystko i wcale nie uważała, że w takim razie łączy ich tylko poświęcenie. Calhouna upodobała sobie najbardziej i nie musiała przed nikim tłumaczyć się, dlaczego tak właśnie było, choć liczni upatrywali się tu kwestii niewielkiej różnicy wieku, a nawet wyglądu, czy charakterów. Kiedyś być może byli siebie warci, lecz teraz Calhoun miał wszystko to, czego pragnęła jego siostra i na dodatek coś jeszcze. Coś, czego się obawiała.
Gdy ją podniósł, nie oponowała. Pozwoliła ułożyć się na łóżku i podciągnęła nogi niemalże pod brodę, niczym małe, bezbronne dziecko. Czas płynął, lecz żadne z nich nie potrzebowało słów ani deklaracji, stan zawieszenia wydawał się naturalny po tym wszystkim, co razem przeszli. Położył się, lecz przyjęła to bez emocji, spoglądając na niego i zastanawiając się, czy kiedyś jeszcze będzie między nimi dobrze. Zastanawiała się, co powinna zrobić, lecz na bok odrzuciła wszelkie fałszywe sztuczki i zagrania, do jakich posunęłaby się dawna Caley. Musiała odnaleźć w sobie tę część, która przetrwała wszystkie okropności nie po to, by na koniec się poddać, lecz by walczyć dalej. Tę małą cząstkę, która stawała się silniejsza z każdym upokorzeniem. Ona tam była, tkwiła w niej, a na łóżku obok leżała jedyna osoba, zdolna wydobyć z kobiety coś więcej, niż tylko dreszcze o różnorakim zabarwieniu.
Tylko tego chcesz?
Poznał odpowiedź, zanim jeszcze opuściła ona jej usta. Z zadziwiającą zwinnością, pomimo obolałych miejsc na ciele, zdołała wyprostować się i obrócić w jego stronę, a później podnieść na ręce i zawisnąć nad nim, drugą dłonią wędrując bez przeszkód na jego szyję. Wiedział, że nie jest w stanie zrobić mu żadnej krzywdy, a ona zdawała sobie sprawę, że mógł jej połamać obie ręce, gdyby tylko chciał. Ale czyż nie to napędzało ich w przeszłości? Teraz wiedziała już, że Calhoun nie uznaje żadnych granic i faktycznie wydawało się, że żadne między nimi już nie stoją. Musiała wykorzystać to ten ostatni raz, by przez ostatnią darowaną jej przez niego sekundę nacieszyć się iluzją własnego sprawstwa. Nie miała nad nim żadnej realnej władzy i nigdy już nie miała jej zyskać. W tym momencie nie byli nawet sobie równi.
Zdecydowanym i mało subtelnym ruchem przejechała po skórze na jego szyi, na krótką chwilę wczepiając w nią nawet paznokcie. Nie odrywała wzroku od jego oczu, chłonąc każdą emocję, jaka tylko by się tam pojawiła. Pożądanie? Irytacja? Zaciekawienie? Obojętność? Każda nakarmiłaby ją w takim samym stopniu. Caley uśmiechnęła się krzywo, naśladując nieodłączny uśmieszek tego, który leżał teraz pod nią. Odczekała kilka uderzeń serca, napawając się tą chwilą, po czym oderwała dłoń od szyi brata i powędrowała nią na nocny stolik, z którego porwała skręconego wcześniej papierosa z diablim zielem. Tak, teraz mogła się już relaksować.
Z powrotem opadła na plecy i zachłannie zaciągnęła się mieszanką odpowiednich ziół oraz tytoniu; wypuszczając dym przymknęła oczy i wciąż nie przestawała lekko się uśmiechać.
- Nie mów mi – poprosiła, ale nie dlatego, że nie chciała wiedzieć. Jej umysł wciąż był narażony na ataki ze strony męża, tym bardziej wzmożone po porażce, jakiej ten doznał dzisiejszej nocy. Caley mogła być pewna, że już niebawem również i wspomnienie tej chwili będzie z niej siłą wydzierane, dlatego starała się jak najbardziej ograniczyć straty. Nie snuć domysłów, nie planować, nie podejrzewać. Nie mogła oczywiście żyć w kompletnej nieświadomości, ale jeśli istniała szansa opóźnienia ataku, świadomie grała na czas.
Mimo wszystko od zawsze powtarzała, że kocha swoich braci i zrobiła by dla nich wszystko i wcale nie uważała, że w takim razie łączy ich tylko poświęcenie. Calhouna upodobała sobie najbardziej i nie musiała przed nikim tłumaczyć się, dlaczego tak właśnie było, choć liczni upatrywali się tu kwestii niewielkiej różnicy wieku, a nawet wyglądu, czy charakterów. Kiedyś być może byli siebie warci, lecz teraz Calhoun miał wszystko to, czego pragnęła jego siostra i na dodatek coś jeszcze. Coś, czego się obawiała.
Gdy ją podniósł, nie oponowała. Pozwoliła ułożyć się na łóżku i podciągnęła nogi niemalże pod brodę, niczym małe, bezbronne dziecko. Czas płynął, lecz żadne z nich nie potrzebowało słów ani deklaracji, stan zawieszenia wydawał się naturalny po tym wszystkim, co razem przeszli. Położył się, lecz przyjęła to bez emocji, spoglądając na niego i zastanawiając się, czy kiedyś jeszcze będzie między nimi dobrze. Zastanawiała się, co powinna zrobić, lecz na bok odrzuciła wszelkie fałszywe sztuczki i zagrania, do jakich posunęłaby się dawna Caley. Musiała odnaleźć w sobie tę część, która przetrwała wszystkie okropności nie po to, by na koniec się poddać, lecz by walczyć dalej. Tę małą cząstkę, która stawała się silniejsza z każdym upokorzeniem. Ona tam była, tkwiła w niej, a na łóżku obok leżała jedyna osoba, zdolna wydobyć z kobiety coś więcej, niż tylko dreszcze o różnorakim zabarwieniu.
Tylko tego chcesz?
Poznał odpowiedź, zanim jeszcze opuściła ona jej usta. Z zadziwiającą zwinnością, pomimo obolałych miejsc na ciele, zdołała wyprostować się i obrócić w jego stronę, a później podnieść na ręce i zawisnąć nad nim, drugą dłonią wędrując bez przeszkód na jego szyję. Wiedział, że nie jest w stanie zrobić mu żadnej krzywdy, a ona zdawała sobie sprawę, że mógł jej połamać obie ręce, gdyby tylko chciał. Ale czyż nie to napędzało ich w przeszłości? Teraz wiedziała już, że Calhoun nie uznaje żadnych granic i faktycznie wydawało się, że żadne między nimi już nie stoją. Musiała wykorzystać to ten ostatni raz, by przez ostatnią darowaną jej przez niego sekundę nacieszyć się iluzją własnego sprawstwa. Nie miała nad nim żadnej realnej władzy i nigdy już nie miała jej zyskać. W tym momencie nie byli nawet sobie równi.
Zdecydowanym i mało subtelnym ruchem przejechała po skórze na jego szyi, na krótką chwilę wczepiając w nią nawet paznokcie. Nie odrywała wzroku od jego oczu, chłonąc każdą emocję, jaka tylko by się tam pojawiła. Pożądanie? Irytacja? Zaciekawienie? Obojętność? Każda nakarmiłaby ją w takim samym stopniu. Caley uśmiechnęła się krzywo, naśladując nieodłączny uśmieszek tego, który leżał teraz pod nią. Odczekała kilka uderzeń serca, napawając się tą chwilą, po czym oderwała dłoń od szyi brata i powędrowała nią na nocny stolik, z którego porwała skręconego wcześniej papierosa z diablim zielem. Tak, teraz mogła się już relaksować.
Z powrotem opadła na plecy i zachłannie zaciągnęła się mieszanką odpowiednich ziół oraz tytoniu; wypuszczając dym przymknęła oczy i wciąż nie przestawała lekko się uśmiechać.
- Nie mów mi – poprosiła, ale nie dlatego, że nie chciała wiedzieć. Jej umysł wciąż był narażony na ataki ze strony męża, tym bardziej wzmożone po porażce, jakiej ten doznał dzisiejszej nocy. Caley mogła być pewna, że już niebawem również i wspomnienie tej chwili będzie z niej siłą wydzierane, dlatego starała się jak najbardziej ograniczyć straty. Nie snuć domysłów, nie planować, nie podejrzewać. Nie mogła oczywiście żyć w kompletnej nieświadomości, ale jeśli istniała szansa opóźnienia ataku, świadomie grała na czas.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Postrzeganie miłości przez nich nigdy nie było tym samym, co uzmysławiali sobie inni ludzie słysząc ów słowo. Calhoun nie znał jej, a Caley nigdy jej nie doświadczyła. Wspólnie brzydzili się ckliwymi rozterkami, jednak jedynie on zdołał powiedzieć to prosto w twarz swojemu zaledwie o rok starszemu bratu, gdy wygłupiał się podczas nauki w Durmstrangu. Nie bał się również przypomnieć o tym, gdy wrócił i zobaczył żonę Cadana. Nie wiedział, co to miłość przelewająca się po stronach romantycznych powieści, które nagminnie czytały młode pasjonatki trzymających w napięci romansów. Znał jedynie dzikość i pożądanie, które targało nim już długie lata, a którego pierwszy raz doświadczył podczas spędzenia paru nocy na Ulicy Śmiertelnego Nokturnu z nieletnią jeszcze prostytutką. Nie dostrzegał w czymś tak wyidealizowanym ani jednego ziarna chaosu, która mogłaby działać jak zapalnik w jakichkolwiek relacjach. Czym innym była już namiętność czasami wręcz nieludzka, niepohamowana i brutalna. Jeśli definiował miłość w ten sposób, mógł w ten pokrętny sposób kochać siostrę, a przywiązanie do niej nigdy nie miało opuścić jego duszy. Zupełnie jakby splotła z nim węzeł, który mimo wielu lat rozstania nie został rozerwany. Nie rozumiał podstawowych uczuć, które w kanonie ludzkości zapisały się jako niepodważalne, ale znalazł dla nich swój własny odpowiednik, dlatego też ów przywiązanie różniło się. Sprawa jakichkolwiek emocji w odniesieniu Calhouna nie miała racji bytu, bo czy nieujarzmione zwierzę mogło znać cokolwiek innego od czystego chaosu i chęci siania dokoła nieładu? Nie patrzyło dokąd gnało, a jedynie przed siebie depcząc wszystko i wszystkich na swojej drodze do nieznanego sobie celu.
Caley zdecydowała się na odpowiedź w formie gestu niż słów i w moment później poczuł zapach, o którym śnił i rozpamiętywał go wiele setek a może nawet tysięcy razy. Z zachłannością złapała go za szyję, aż poczuł wbijające mu się w skórę paznokcie. Nie odrywała jednak spojrzenia od jego oczu, a on sam również nie odwrócił wzroku. Uśmiech zabłąkał się w prawym kąciku ust, jednak nie należał do tych kpiących, które tak często wykrzywiały jego twarz. Kryła się za nim zarówno figlarność jedyna w swoim rodzaju; zaproszenie do dalszej zabawy; przekorność i zachłanność, która mogłaby zawładnąć nawet znajdującą się wyżej dziewczynę. Wystarczył jeden jego ruch, jedno przełożenie dłoni, by role się odwróciły, jednak nic nie zrobił, pozwalając siostrze tak trwać. Jedynie po jakimś czasie złapał ją za szyję i delikatnie podniósł ciało w górę, by pocałować zagłębienie pod brodą znajdujące się tuż pod linią żuchwy. Te gesty, znacznie śmielsze niż kiedyś były jej zupełnie nieznane, a Calhoun nie chciał nimi obdarzać żadną z wcześniej napotkanych kobiet. Żadnej prócz niej. Gdy w chwilę potem go puściła i wypowiedziała słowa obiekcji, usłuchał. I tak nie zamierzał mówić nic więcej, zostawiając sobie większe pole do działania. Na tym etapie blondynka mogłaby chcieć go powstrzymać, a bardzo nie chciał mieć w niej przeciwnika i na tym terenie. Już i tak graniczyli na granicy wzajemnej nienawiści i przywiązania, balansując i przechylając się raz po raz na jedną to na drugą ze stron.
Dobrze.
Gdy siostra oddawała się paleniu ziela, słyszał jej wdechy i wydechy zupełnie jakby znów mieli po kilka lat, a on pilnował ją podczas snu. Caley niekiedy nie mogła w nocy spać, bojąc się samotności i ciemności w pokoju, który jej przydzielono. Więc zasypiali obok siebie, chociaż Calhoun nie był w stanie zmrużyć oka póki nie był stuprocentowo pewny, że dziewczynka zdołała ze spokojem dać się porwać nocnym marom. Leżąca obok pani Spencer-Moon, pozostająca w jego umyśle wciąż panną Goyle, pozwalała, by nad jej ciałem powoli zaczynało zapanowywać rozluźnienie, którego zapewne dawno nie czuła. Mieszkając pod jednym dachem z Cedriciem, nie była w stanie nawet delikatnie się nią zachłysnąć. Ona oddawała się diablemu zielu, on zwykłemu tytoniowi. Oboje wpatrzeni w sufit, oboje milczący, jednak nie bierni. Cal delikatnie zaczął przesuwać palcem wskazującym po odkrytej skórze nogi siostry, pnąc się w górę aż do złączenia pod kolanem, jednak nie zaszedł dalej, a jedynie wodził nim na całej wysokości łydki. Wolno i nie spiesząc się badał tereny naznaczone czerwonymi szramami od wbijanych w nie paznokci jej męża. On jednak odnajdywał między nimi przejście, by praktycznie niezauważalnie dotrzeć do nieporanionych miejsc. Te, których nie można było uratować, omijał z wielką ostrożnością, by nie zadań większego bólu kobiecie. Nie odczuwając żadnego sprzeciwu, zaczął również badać okolice ud, które miały się znacznie gorzej niż łydki. Ręka jednak mu nie drżała, a jedynie zimne palce snuły się po bliznach, które nosiła Caley.
Caley zdecydowała się na odpowiedź w formie gestu niż słów i w moment później poczuł zapach, o którym śnił i rozpamiętywał go wiele setek a może nawet tysięcy razy. Z zachłannością złapała go za szyję, aż poczuł wbijające mu się w skórę paznokcie. Nie odrywała jednak spojrzenia od jego oczu, a on sam również nie odwrócił wzroku. Uśmiech zabłąkał się w prawym kąciku ust, jednak nie należał do tych kpiących, które tak często wykrzywiały jego twarz. Kryła się za nim zarówno figlarność jedyna w swoim rodzaju; zaproszenie do dalszej zabawy; przekorność i zachłanność, która mogłaby zawładnąć nawet znajdującą się wyżej dziewczynę. Wystarczył jeden jego ruch, jedno przełożenie dłoni, by role się odwróciły, jednak nic nie zrobił, pozwalając siostrze tak trwać. Jedynie po jakimś czasie złapał ją za szyję i delikatnie podniósł ciało w górę, by pocałować zagłębienie pod brodą znajdujące się tuż pod linią żuchwy. Te gesty, znacznie śmielsze niż kiedyś były jej zupełnie nieznane, a Calhoun nie chciał nimi obdarzać żadną z wcześniej napotkanych kobiet. Żadnej prócz niej. Gdy w chwilę potem go puściła i wypowiedziała słowa obiekcji, usłuchał. I tak nie zamierzał mówić nic więcej, zostawiając sobie większe pole do działania. Na tym etapie blondynka mogłaby chcieć go powstrzymać, a bardzo nie chciał mieć w niej przeciwnika i na tym terenie. Już i tak graniczyli na granicy wzajemnej nienawiści i przywiązania, balansując i przechylając się raz po raz na jedną to na drugą ze stron.
Dobrze.
Gdy siostra oddawała się paleniu ziela, słyszał jej wdechy i wydechy zupełnie jakby znów mieli po kilka lat, a on pilnował ją podczas snu. Caley niekiedy nie mogła w nocy spać, bojąc się samotności i ciemności w pokoju, który jej przydzielono. Więc zasypiali obok siebie, chociaż Calhoun nie był w stanie zmrużyć oka póki nie był stuprocentowo pewny, że dziewczynka zdołała ze spokojem dać się porwać nocnym marom. Leżąca obok pani Spencer-Moon, pozostająca w jego umyśle wciąż panną Goyle, pozwalała, by nad jej ciałem powoli zaczynało zapanowywać rozluźnienie, którego zapewne dawno nie czuła. Mieszkając pod jednym dachem z Cedriciem, nie była w stanie nawet delikatnie się nią zachłysnąć. Ona oddawała się diablemu zielu, on zwykłemu tytoniowi. Oboje wpatrzeni w sufit, oboje milczący, jednak nie bierni. Cal delikatnie zaczął przesuwać palcem wskazującym po odkrytej skórze nogi siostry, pnąc się w górę aż do złączenia pod kolanem, jednak nie zaszedł dalej, a jedynie wodził nim na całej wysokości łydki. Wolno i nie spiesząc się badał tereny naznaczone czerwonymi szramami od wbijanych w nie paznokci jej męża. On jednak odnajdywał między nimi przejście, by praktycznie niezauważalnie dotrzeć do nieporanionych miejsc. Te, których nie można było uratować, omijał z wielką ostrożnością, by nie zadań większego bólu kobiecie. Nie odczuwając żadnego sprzeciwu, zaczął również badać okolice ud, które miały się znacznie gorzej niż łydki. Ręka jednak mu nie drżała, a jedynie zimne palce snuły się po bliznach, które nosiła Caley.
Chłodna kalkulacja była kluczem do wielu rzeczy, lecz często nie mogła równać się spontaniczności i emocjom, jakie ta ze sobą niosła. Caley od dawna była zwolenniczką racjonalnego planowania, misternego dbania o szczegóły, dopieszczania wszelkich planów, które dawały później oczekiwany efekt i pomagały osiągnąć cel. Podchodziła do tego metodycznie, niczym do warzenia eliksirów – należało przygotować kociołek, dodać składniki, zamieszać i odczekać. Niby prosta sprawa, jednak biorąc pod uwagę fazę księżyca, kierunek mieszania czy kolejność dodawania poszczególnych składników bardzo szybko okazywało się, że na ten sam sposób nie przyrządzi się dwóch różnych eliksirów, tak jak planów, które również powinny być dostosowane pod indywidualnym kątem. Wtedy i tylko wtedy można było zebrać sowity plon swej ciężkiej pracy. Spontaniczność i brawura mogły wszystko zepsuć, lecz niechybnie dodawały całemu procesowi pewnej iskry, w większych dawkach prawdziwie uzależniającej.
Czarownica ponownie zaciągnęła się diablim zielem; papieros dobrze leżał w jej szczupłych palcach i widać było, że nie robi tego pierwszy raz. Ostatnimi czasy zaczęła poszukiwać odpowiedzi w używkach, lecz wydawało jej się, że miała nad tym kontrolę – a tak odpowiedziałby każdy zapytany o to, czy ma problem. Czy Calhoun uśmiechnąłby się słysząc, że dzisiejszy towar siostra zagarnęła od ojca bez jego zgody? Odwiedzając matkę po prostu musiała pobuszować w jej spiżarni, a stamtąd tylko kilka kroków dzieliło ją od pomieszczeń, w których ojciec trzymał nie do końca legalne przedmioty czy używki. Cadmon wiedział lepiej i prawie nigdy nie trzymał ich w domu, bywały jednak dni, w których domostwo Goylów było punktem tranzytowym, a jego córka miała szczęście, trafiając na jeden z takich okresów. Zupełnie jakby Los wiedział, kiedy i z kim zechce wykorzystać znalezisko.
Odprężenie nadchodziło, a nastrój stopniowo się poprawiał. Dotyk chłodnej dłoni brata nie sprawiał jej dyskomfortu, wręcz przeciwnie. Delikatność budziła przyjemność, a świadomość tego, że rejony dotychczas bezczeszczone mogą także być na swój sposób adorowane malowała uśmieszek na twarzy Caley. Przez jakiś czas wodziła wzrokiem za palcami Calhouna, by później odgadywać kształty z papierosowego dymu i pogrążać się w uspakajającej fali wytworzonej przez magiczne właściwości używki.
Blizny na udach zawsze były jej powodem do wstydu, lecz teraz dzielnie je eksponowała, niczym rany po wygranych bitwach. Nie czuła się jednak wygrana, dlatego w końcu odwróciła wzrok od własnych nóg i skupiła się na nienachalnym obserwowaniu twarzy brata. Choć był spokojny, w jego oczach zobaczyła zupełnie coś innego.
- Wiem już czyją kukłę przyczepimy na szczycie naszego ogniska na Sankthans – niemalże zachichotała, powodowana zbawiennym działaniem ziela – A może to wcale nie będzie kukła? – zagaiła, spoglądając na brata badawczo. Jedno wiedziała na pewno, to miało być ich ognisko.
Zmiana tematu przyszła jej łatwo, lecz czy i on tak szybko zostawi za sobą wspomnienia choćby sprzed chwili? Czy przeniesie się razem z nią do krainy nieświadomości, czy też pozostanie czujny i obecny duchem w pokoju numer siedem?
Próbując zachęcić go do pójścia jej tokiem myślenia, Caley podniosła stopę i lekko przesunęła nią po jego nodze, od połowy łydki aż do biodra. Do głowy zaczęły wpadać jej głupie myśli, formułując pytania, których na szczęście nie odważyła się zadać. Jaką najokropniejszą rzecz zrobiłeś przed te dwa lata? Czy miałeś kogoś na więcej niż dwie noce? Zabiłeś g o?
- Och – wyrwało jej się, gdy w myślach odpowiedziała sobie na ostatnie z pytań. Nagle opuściły ją wszelkie wątpliwości odnośnie winy brata, a siebie zobaczyła w roli współwinnej, bo i odpowiedzialnej za jego powrót na ląd.
Niespiesznie podniosła się do pozycji siedzącej i sięgnęła po dłoń Calhouna; tę samą, która jeszcze chwilę temu wodziła po jej udach. Tyle krwi znajdowało się na nich tego wieczora i przez ostatnie dwa lata, lecz było to nic w porównaniu ze szkarłatem, który zmywał ze swoich dłoni brat. Nachyliła się więc i delikatnie ucałowała zagłębienie pomiędzy każdą kostką, po ostatnim pocałunku na moment chwytając w zęby jasną skórę. Odpuściłaby mu wszystkie grzechy, gdyby tylko mogła, lecz tego jednego rozgrzeszenia powinien udzielić mu ktoś inny.
Czarownica ponownie zaciągnęła się diablim zielem; papieros dobrze leżał w jej szczupłych palcach i widać było, że nie robi tego pierwszy raz. Ostatnimi czasy zaczęła poszukiwać odpowiedzi w używkach, lecz wydawało jej się, że miała nad tym kontrolę – a tak odpowiedziałby każdy zapytany o to, czy ma problem. Czy Calhoun uśmiechnąłby się słysząc, że dzisiejszy towar siostra zagarnęła od ojca bez jego zgody? Odwiedzając matkę po prostu musiała pobuszować w jej spiżarni, a stamtąd tylko kilka kroków dzieliło ją od pomieszczeń, w których ojciec trzymał nie do końca legalne przedmioty czy używki. Cadmon wiedział lepiej i prawie nigdy nie trzymał ich w domu, bywały jednak dni, w których domostwo Goylów było punktem tranzytowym, a jego córka miała szczęście, trafiając na jeden z takich okresów. Zupełnie jakby Los wiedział, kiedy i z kim zechce wykorzystać znalezisko.
Odprężenie nadchodziło, a nastrój stopniowo się poprawiał. Dotyk chłodnej dłoni brata nie sprawiał jej dyskomfortu, wręcz przeciwnie. Delikatność budziła przyjemność, a świadomość tego, że rejony dotychczas bezczeszczone mogą także być na swój sposób adorowane malowała uśmieszek na twarzy Caley. Przez jakiś czas wodziła wzrokiem za palcami Calhouna, by później odgadywać kształty z papierosowego dymu i pogrążać się w uspakajającej fali wytworzonej przez magiczne właściwości używki.
Blizny na udach zawsze były jej powodem do wstydu, lecz teraz dzielnie je eksponowała, niczym rany po wygranych bitwach. Nie czuła się jednak wygrana, dlatego w końcu odwróciła wzrok od własnych nóg i skupiła się na nienachalnym obserwowaniu twarzy brata. Choć był spokojny, w jego oczach zobaczyła zupełnie coś innego.
- Wiem już czyją kukłę przyczepimy na szczycie naszego ogniska na Sankthans – niemalże zachichotała, powodowana zbawiennym działaniem ziela – A może to wcale nie będzie kukła? – zagaiła, spoglądając na brata badawczo. Jedno wiedziała na pewno, to miało być ich ognisko.
Zmiana tematu przyszła jej łatwo, lecz czy i on tak szybko zostawi za sobą wspomnienia choćby sprzed chwili? Czy przeniesie się razem z nią do krainy nieświadomości, czy też pozostanie czujny i obecny duchem w pokoju numer siedem?
Próbując zachęcić go do pójścia jej tokiem myślenia, Caley podniosła stopę i lekko przesunęła nią po jego nodze, od połowy łydki aż do biodra. Do głowy zaczęły wpadać jej głupie myśli, formułując pytania, których na szczęście nie odważyła się zadać. Jaką najokropniejszą rzecz zrobiłeś przed te dwa lata? Czy miałeś kogoś na więcej niż dwie noce? Zabiłeś g o?
- Och – wyrwało jej się, gdy w myślach odpowiedziała sobie na ostatnie z pytań. Nagle opuściły ją wszelkie wątpliwości odnośnie winy brata, a siebie zobaczyła w roli współwinnej, bo i odpowiedzialnej za jego powrót na ląd.
Niespiesznie podniosła się do pozycji siedzącej i sięgnęła po dłoń Calhouna; tę samą, która jeszcze chwilę temu wodziła po jej udach. Tyle krwi znajdowało się na nich tego wieczora i przez ostatnie dwa lata, lecz było to nic w porównaniu ze szkarłatem, który zmywał ze swoich dłoni brat. Nachyliła się więc i delikatnie ucałowała zagłębienie pomiędzy każdą kostką, po ostatnim pocałunku na moment chwytając w zęby jasną skórę. Odpuściłaby mu wszystkie grzechy, gdyby tylko mogła, lecz tego jednego rozgrzeszenia powinien udzielić mu ktoś inny.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jak bardzo frustracja musiała brać górę, gdy typowe planowanie siostry zawodziło przy spotkaniu z bratem, który nie działał według żadnych zasad, łamiąc nawet te, które kiedyś wydawać, by się mogły dla niego czymś oczywistym oraz normalnym. Jej tok myślenia zawodził na każdym kroku przy chaotycznym Goyleu, który niczemu, nikomu nie podlegał, bawiąc się próbami manipulowania nim lub wpłynięciu na jego decyzje. Kiedyś jadłby ze znanej, delikatnej, kobiecej dłoni, jednak teraz to on sprowadził ją na kolana, by ukorzyła się i zrobiła coś, czego normalnie nie spodziewałaby się. Naturalna chęć szukania ratunku w ten sposób u brata musiała zaskoczyć i ją samą, gdy siedziała na ziemi, obejmując jego łydkę, zupełnie jak umierający żebrak błagający o kromkę chleba. Przy kimś niesubordynowanym sama musiała podjąć podobne kroki, porzucając to co znała. To co było dla niej jak powietrze i chociaż pożądał całej Caley, chciał, by wpierw ruszyła tą samą ścieżką, którą on dał się prowadzić. Żył w ciemności i ciemnością się stał. Mogła płakać, zaciskać zęby, rzucać w jego stronę obelgami, ale nie była w stanie już na niego wpłynąć, a przynajmniej nie w ten sam sposób co niegdyś. Czy teraz wystarczyłoby jedno jego słowo, by i ona uległa? Czy gdyby jej rozkazał jak kiedyś ona jemu, spełniłaby każdy wymóg padający z jego ust? Kochaj się ze mną. Mógłby powiedzieć to tak prosto i tak, by trafiło do jej osamotnionej części - tej, która tak bardzo za nim tęskniła i która była odpowiedzialna za branie udziału w ciągłym wodzeniu między własnym granicami. Calhoun doskonale jednak zdawał sobie sprawę z tego, co uciekłoby wraz z ostateczną bliskością, a tęskniłby za tym kuszeniem, które sprawiało mu niemało przyjemności. Dzięki temu wciąż miał władzę, którą zdobywał wszak przez lata swojego zniknięcia i po nim. Nie zamierzał również mieć tego, czego tak pragnął, przy dzieleniu się z kimś innym. Nie nawykł do takiego stanu rzeczy i nie zamierzał tego w żaden sposób zmieniać.
Podczas gdy Caley oddawała się swojemu papierosowi i jego działaniu, on podniósł się jak wcześniej ona i sięgnął po butelkę Zielonej Wróżki. Pilnował jej pan Silver, który po raz kolejny zamruczał na możliwość zostania pogłaskanym. Dostępność tego zakazanego w Wielkiej Brytanii alkoholu nie była jednak problemem w dokach czy na Ulicy Śmiertelnego Nokturnu. W dużych ilościach była przemycana przez samego Goylea, którego ładunek zawsze trafiał na miejsce. Mając takich klientów, kapitan mógł do woli wybierać co lepsze roczniki jak i stężenie w zabarwionych od płynu, zielonych buteleczkach. Jak sam kiedyś mówił, nie dotykał się trzeźwości, bo szkodziła halucynacjom. Od wielu już lat zasmakował w tego rodzaju odurzeniu, kontemplując jego spożywanie i przechodząc do perfekcji przy każdorazowym rytuale zażywania. Można było ją pić na kilka sposobów, które wyróżniało się na światowym rynku. Były to rytuał ognia, wody i powietrza. Odrzucając zwyczaje francuskie, Cal stawiał najczęściej na pierwszy i ostatni, wybierając powietrze. Z niezwykłą prostotą ułożył srebrną łyżeczkę na szklance i podgrzał nad płomieniem od zapałki wodę z cukrem. Czekał aż nie zobaczył charakterystycznego syropu, który dla wprawnego oka potrzymany sekundę dłużej zniszczyłby jedynie smak trunku. Dodał to do kieliszka, a chwilę później i alkohol, który powoli i delikatnie wlał po ściance naczynia. Między końcem tej czynności, a następną ciężką było dostrzec granicę, bo ruchy Goylea były tak wprawne i płynne, że podpalanie całej zawartości, zdmuchnięcie dziko tańczącego płomienia i wypicie zlewało się w jedną, nieprzerwaną całość. Poczuł rozlewające się po jego ciele ciepło i wolno wrócił do postawy leżącej; działanie Zielonej Wróżki nie było tak mocne jak kiedyś, ale Cal nie zamierzał zażywać jej więcej w obecności Caley. Która swoją drogą już zaznajomiła się z własną używką. Jej malutka stopa wędrująca po jego ciele działałaby równie elektryzująco, gdyby jego umysł nie popadał w mrok proponowany mu przez zieloną buteleczkę. Nie uczynił jednak nic więcej nad przesunięciem się w jej stronę i ułożeniem głowy na śmiertelnie chudym brzuchu siostry, nie odrywając też spojrzenia od sufitu.
- Sankthans był wczoraj - odparł zwyczajnie, zupełnie jakby tłumaczył jej, żeby nie zapominała już ołówków na lekcje, bo następnym razem nie będzie taki miły i jej nie pożyczy. Chichot tak bardzo obcy współczesnej Caley rozbrzmiał w czterech ścianach, a na twarzy żeglarza wywołał spokojny, można by się pokusić o stwierdzenie, ciepły uśmiech. Czuł jak jej mięśnie brzucha drgały przy każdym, nawet najlżejszym chichocie. - Matka nigdy nie rozumiała, dlaczego nas ciągnęło do tego. Mówiąc tego, miał na myśli tradycje przywiezione z krajów Północy, które wraz z siostrą namiętnie kultywowali. Bez nich nie czułby takiego związania z dawną ojczyzną, na której jego noga stanęła dopiero, gdy był dorosłym mężczyzną. Jej jeszcze nigdy. Ciche westchnięcie kobiety zwróciło uwagę, a dalsze działania nieco zaskoczyły. Ruchy towarzyszki przypominały teraz bardziej łaszenie się kotki, która zabiegała o atencję. Zaraz po ugryzieniu nie została jednak złajana za swoje postępowanie, a nagrodzona włożeniem dłoni we włosy i pozostawieniem tam palców właściciela. Końce potarganych wcześniej pukli stykały się raz po raz z twarzą Cala, gdy siostra raz to schylała się, raz brała oddech i unosiła w górę. Nie wiedział, co kryło się w jej głowie. Rozgrzeszenie... Jak bardzo by się zdziwił. Nie szukał go. I nie chciał. Rozgrzeszenie nigdy nie było mu po drodze, a świadomość, że ktoś mógłby tego kiedykolwiek szukać lub mu to proponować, spowodowałaby jedynie pusty śmiech. Nie chciał przebaczenia brata, bo nie żałował popełnionego na rodzinnym statku czynu. Pokutowanie nie miało żadnego znaczenia, żadnego głównego przesłania. Wolał skupić się na bliskości, którą dzielił wraz z Caley. Cisza, która zapadła w pokoju Parszywego Pasażera trwała w najlepsze, gdy rodzeństwo oddychało tym samym powietrzem i opierało się jednym czołem o drugie. A między nimi wędrował nieustannie, wzmocniony już zapach anyżu.
Podczas gdy Caley oddawała się swojemu papierosowi i jego działaniu, on podniósł się jak wcześniej ona i sięgnął po butelkę Zielonej Wróżki. Pilnował jej pan Silver, który po raz kolejny zamruczał na możliwość zostania pogłaskanym. Dostępność tego zakazanego w Wielkiej Brytanii alkoholu nie była jednak problemem w dokach czy na Ulicy Śmiertelnego Nokturnu. W dużych ilościach była przemycana przez samego Goylea, którego ładunek zawsze trafiał na miejsce. Mając takich klientów, kapitan mógł do woli wybierać co lepsze roczniki jak i stężenie w zabarwionych od płynu, zielonych buteleczkach. Jak sam kiedyś mówił, nie dotykał się trzeźwości, bo szkodziła halucynacjom. Od wielu już lat zasmakował w tego rodzaju odurzeniu, kontemplując jego spożywanie i przechodząc do perfekcji przy każdorazowym rytuale zażywania. Można było ją pić na kilka sposobów, które wyróżniało się na światowym rynku. Były to rytuał ognia, wody i powietrza. Odrzucając zwyczaje francuskie, Cal stawiał najczęściej na pierwszy i ostatni, wybierając powietrze. Z niezwykłą prostotą ułożył srebrną łyżeczkę na szklance i podgrzał nad płomieniem od zapałki wodę z cukrem. Czekał aż nie zobaczył charakterystycznego syropu, który dla wprawnego oka potrzymany sekundę dłużej zniszczyłby jedynie smak trunku. Dodał to do kieliszka, a chwilę później i alkohol, który powoli i delikatnie wlał po ściance naczynia. Między końcem tej czynności, a następną ciężką było dostrzec granicę, bo ruchy Goylea były tak wprawne i płynne, że podpalanie całej zawartości, zdmuchnięcie dziko tańczącego płomienia i wypicie zlewało się w jedną, nieprzerwaną całość. Poczuł rozlewające się po jego ciele ciepło i wolno wrócił do postawy leżącej; działanie Zielonej Wróżki nie było tak mocne jak kiedyś, ale Cal nie zamierzał zażywać jej więcej w obecności Caley. Która swoją drogą już zaznajomiła się z własną używką. Jej malutka stopa wędrująca po jego ciele działałaby równie elektryzująco, gdyby jego umysł nie popadał w mrok proponowany mu przez zieloną buteleczkę. Nie uczynił jednak nic więcej nad przesunięciem się w jej stronę i ułożeniem głowy na śmiertelnie chudym brzuchu siostry, nie odrywając też spojrzenia od sufitu.
- Sankthans był wczoraj - odparł zwyczajnie, zupełnie jakby tłumaczył jej, żeby nie zapominała już ołówków na lekcje, bo następnym razem nie będzie taki miły i jej nie pożyczy. Chichot tak bardzo obcy współczesnej Caley rozbrzmiał w czterech ścianach, a na twarzy żeglarza wywołał spokojny, można by się pokusić o stwierdzenie, ciepły uśmiech. Czuł jak jej mięśnie brzucha drgały przy każdym, nawet najlżejszym chichocie. - Matka nigdy nie rozumiała, dlaczego nas ciągnęło do tego. Mówiąc tego, miał na myśli tradycje przywiezione z krajów Północy, które wraz z siostrą namiętnie kultywowali. Bez nich nie czułby takiego związania z dawną ojczyzną, na której jego noga stanęła dopiero, gdy był dorosłym mężczyzną. Jej jeszcze nigdy. Ciche westchnięcie kobiety zwróciło uwagę, a dalsze działania nieco zaskoczyły. Ruchy towarzyszki przypominały teraz bardziej łaszenie się kotki, która zabiegała o atencję. Zaraz po ugryzieniu nie została jednak złajana za swoje postępowanie, a nagrodzona włożeniem dłoni we włosy i pozostawieniem tam palców właściciela. Końce potarganych wcześniej pukli stykały się raz po raz z twarzą Cala, gdy siostra raz to schylała się, raz brała oddech i unosiła w górę. Nie wiedział, co kryło się w jej głowie. Rozgrzeszenie... Jak bardzo by się zdziwił. Nie szukał go. I nie chciał. Rozgrzeszenie nigdy nie było mu po drodze, a świadomość, że ktoś mógłby tego kiedykolwiek szukać lub mu to proponować, spowodowałaby jedynie pusty śmiech. Nie chciał przebaczenia brata, bo nie żałował popełnionego na rodzinnym statku czynu. Pokutowanie nie miało żadnego znaczenia, żadnego głównego przesłania. Wolał skupić się na bliskości, którą dzielił wraz z Caley. Cisza, która zapadła w pokoju Parszywego Pasażera trwała w najlepsze, gdy rodzeństwo oddychało tym samym powietrzem i opierało się jednym czołem o drugie. A między nimi wędrował nieustannie, wzmocniony już zapach anyżu.
Obserwowanie nowego Calhouna było w pewien sposób fascynujące, a Caley czuła się tak, jakby na nowo poznawała brata, choć partnerowali sobie niemalże od samej chwili narodzin. Oczywiście, że towarzyszyła temu pewna frustracja, gdyż mężczyzna, który przybył do niej po dwuletniej przerwie, nie przypominał już tego, który odpłynął, a jego zachowania nie dało się wstawić w dawne ramy. Był chaosem, ale to uświadomiła sobie już wcześniej, zarówno na kładce, jak i w domu męża. Teraz, leżąc obok niego i obserwując mistyczny, ale jakże dla niego prosty rytuał przygotowania Zielonej Wróżki, czuła fascynację i frustrację, a przede wszystkim wyzwanie. Duża w tym zasługa ziela, którego kłęby wydychanego dymu wciąż uciekały pod sufitowe belki, a które odprężyło dawną pannę Goyle na tyle, by przestała wreszcie myśleć o sobie w kategorii ofiary, a spróbowała powstać z kolan i zrównać się z bratem. Do tego prowadziła jeszcze daleka droga, lecz kiedyś należało zacząć.
Nie wiedziała, jakie dokładnie Calhoun ma plany odnośnie jej osoby, ale za pewnik brała to, że ma jakieś. Brak poczucia kontroli na razie lekko ją niepokoił, ale w przeczuciu tym krył się także pewien rodzaj podniecenia – zdana na jego łaskę, podległa jego kontroli, czyż nie byłoby to piękne odwrócenie ról? Im prędzej zdoła się z tym pogodzić, tym szybciej osiągną poziom partnerstwa, a dzięki niemu i władzę. Ach, jak kuszącą wizją było splunięcie ojcu w twarz po tych wszystkich latach traktowania jej jak powietrze, ignorowania zasług i wypominania słabości płci.
- Matka nigdy niczego nie rozumiała – odpowiedziała, lekko zdenerwowana wspomnieniem rodzicielki. Głowa mężczyzny przyjemnie ciążyła na jej brzuchu.
Tak, jak Calhoun pragnął rozprawić się z ojcem, w jego siostrze rosły negatywne uczucia do rodzicielki. Nie osiągnęła co prawda nawet ćwierci tego, co targało jej bratem, lecz chciała matkę ukarać, chciała uzmysłowić jej, że odwrócenie się od własnego dziecka może ją dużo kosztować. Póki co, wciąż pozowała na dobrą córkę, niemały interes mając w odwiedzaniu swojego dawnego domu, lecz nadchodził dzień, w którym i Barbarę spotkać miała mała zemsta wzgardzonego dziecka.
Naprawdę nie oczekiwała ratunku w postaci zjednoczenia całego rodu; znała swój obowiązek wobec niego i przecież to właśnie obowiązek oraz chęć przypodobana się ojcu wybrała, gdy Calhoun zaproponował jej ucieczkę. Matka od zawsze powtarzała jej, że żyją w męskim świecie i powinny podporządkować się jego zasadom, jednocześnie robiąc jak najwięcej miejsca dla swoich pragnień, o ile te były możliwe do zrealizowania. I tak ona sama spełniła swój obowiązek względem męża i mogła do woli zaszywać się w alchemicznej pracowni, lecz Caley nie miała tego szczęścia. Gdy poprosiła matkę o pomoc, ta odmówiła, zbagatelizowała całą sprawę. Nie chciała nawet spróbować, a przecież jako trucicielka mogłaby choćby nastraszyć własnego zięcia. Zrobić cokolwiek.
Wspomnienie matki przyniosło jej nagle dużo żalu, przebijając się nawet przez warstwę spokoju, jaką już osiągnęła dzięki magicznej mieszance ziół. Najlepszym wyjściem było więc skupienie się na czymś innym, znaczniej przyjemniejszym. Poruszała się jak kotka i jak kotka zamruczała, gdy ręka brata wsunęła się w jej włosy – wróciła pamięcią do spotkania w dokach, kiedy jego władczy gest przyniósł jej całą gamę nowych odczuć. Potrzeba była więc prosta i łatwa do spełnienia, dlatego Caley nie zmieniała już swojej pozycji. W ciszy trwała wiernie przy bracie, czoło przy czole, delektując się ostatnim mocniejszym uderzeniem ziela, zanim nie dogasiła resztki papierosa na drewnianej ramie łóżka. Od razu wróciła uwagą do Calhouna, układając głowę na jego klatce piersiowej i dopraszając się o kolejne pieszczoty w rejonach włosów.
Rozleniwiona, kręciła palcami kółka tam, gdzie dosięgnęła, a więc głównie na jego piersi czy ramieniu i przez długą chwilę milczeli oboje, delektując się ciszą. Mijały minuty, może godziny, lecz słońce wciąż nie wstawało, wydawało się więc, że tkwili w zawieszeniu, a czas zatrzymał się specjalnie dla nich. Czas, zabawne zagadnienie dla pobudzonego zielem umysłu.
- Gdybyś miał zmieniacz czasu, dziś już byś go nie użył – chciała zapytać, lecz słowa wychodzące z jej ust same ułożyły się w stwierdzenie.
Nie obwiniała go za to i właściwie nie oczekiwała odpowiedzi. Gdyby taką dostała, obiecywała sobie spokojną reakcję.
Nie wiedziała, jakie dokładnie Calhoun ma plany odnośnie jej osoby, ale za pewnik brała to, że ma jakieś. Brak poczucia kontroli na razie lekko ją niepokoił, ale w przeczuciu tym krył się także pewien rodzaj podniecenia – zdana na jego łaskę, podległa jego kontroli, czyż nie byłoby to piękne odwrócenie ról? Im prędzej zdoła się z tym pogodzić, tym szybciej osiągną poziom partnerstwa, a dzięki niemu i władzę. Ach, jak kuszącą wizją było splunięcie ojcu w twarz po tych wszystkich latach traktowania jej jak powietrze, ignorowania zasług i wypominania słabości płci.
- Matka nigdy niczego nie rozumiała – odpowiedziała, lekko zdenerwowana wspomnieniem rodzicielki. Głowa mężczyzny przyjemnie ciążyła na jej brzuchu.
Tak, jak Calhoun pragnął rozprawić się z ojcem, w jego siostrze rosły negatywne uczucia do rodzicielki. Nie osiągnęła co prawda nawet ćwierci tego, co targało jej bratem, lecz chciała matkę ukarać, chciała uzmysłowić jej, że odwrócenie się od własnego dziecka może ją dużo kosztować. Póki co, wciąż pozowała na dobrą córkę, niemały interes mając w odwiedzaniu swojego dawnego domu, lecz nadchodził dzień, w którym i Barbarę spotkać miała mała zemsta wzgardzonego dziecka.
Naprawdę nie oczekiwała ratunku w postaci zjednoczenia całego rodu; znała swój obowiązek wobec niego i przecież to właśnie obowiązek oraz chęć przypodobana się ojcu wybrała, gdy Calhoun zaproponował jej ucieczkę. Matka od zawsze powtarzała jej, że żyją w męskim świecie i powinny podporządkować się jego zasadom, jednocześnie robiąc jak najwięcej miejsca dla swoich pragnień, o ile te były możliwe do zrealizowania. I tak ona sama spełniła swój obowiązek względem męża i mogła do woli zaszywać się w alchemicznej pracowni, lecz Caley nie miała tego szczęścia. Gdy poprosiła matkę o pomoc, ta odmówiła, zbagatelizowała całą sprawę. Nie chciała nawet spróbować, a przecież jako trucicielka mogłaby choćby nastraszyć własnego zięcia. Zrobić cokolwiek.
Wspomnienie matki przyniosło jej nagle dużo żalu, przebijając się nawet przez warstwę spokoju, jaką już osiągnęła dzięki magicznej mieszance ziół. Najlepszym wyjściem było więc skupienie się na czymś innym, znaczniej przyjemniejszym. Poruszała się jak kotka i jak kotka zamruczała, gdy ręka brata wsunęła się w jej włosy – wróciła pamięcią do spotkania w dokach, kiedy jego władczy gest przyniósł jej całą gamę nowych odczuć. Potrzeba była więc prosta i łatwa do spełnienia, dlatego Caley nie zmieniała już swojej pozycji. W ciszy trwała wiernie przy bracie, czoło przy czole, delektując się ostatnim mocniejszym uderzeniem ziela, zanim nie dogasiła resztki papierosa na drewnianej ramie łóżka. Od razu wróciła uwagą do Calhouna, układając głowę na jego klatce piersiowej i dopraszając się o kolejne pieszczoty w rejonach włosów.
Rozleniwiona, kręciła palcami kółka tam, gdzie dosięgnęła, a więc głównie na jego piersi czy ramieniu i przez długą chwilę milczeli oboje, delektując się ciszą. Mijały minuty, może godziny, lecz słońce wciąż nie wstawało, wydawało się więc, że tkwili w zawieszeniu, a czas zatrzymał się specjalnie dla nich. Czas, zabawne zagadnienie dla pobudzonego zielem umysłu.
- Gdybyś miał zmieniacz czasu, dziś już byś go nie użył – chciała zapytać, lecz słowa wychodzące z jej ust same ułożyły się w stwierdzenie.
Nie obwiniała go za to i właściwie nie oczekiwała odpowiedzi. Gdyby taką dostała, obiecywała sobie spokojną reakcję.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W burzliwe noce, gdy wichura wstrząsała wszystkimi masztami, a bałwany morskie z hukiem rozbijały się na wybrzuszonych bokach statku, myśli trzymały się trzymania życia i ładunku. Niektórzy widzieli wtedy bogów w rozbłyskach piorunów, inni zjawy w tysiącznych postaciach i z tysiącznymi diabelskimi grymasami. Raz jeden z żeglarzy opowiadał mu jakoby widział marynarza, który miał nogę obciętą w kolanie, to znów w biodrze; kiedy indziej był jakąś przerażającą poczwarą, która miała od urodzenia tylko jedną nogę i w samym środku ciała. Pomimo że bitwy na bezkresnym morzu wydawały się być najbardziej mężnymi to czaiło się w nich wiele szaleństwa, dzikości, nieprzewidywalności i pewnego rodzaju mistycyzmu czy wręcz przesądów. Mity ożywały w umysłach nawet najbardziej zatwardziałych mężczyzn, których morskie widziadła nawiedzały przez całe życie. Nic dziwnego, że ich opowieści należały do najbardziej trwożących krew w żyłach czy sięgających mian legend. Gdy stawiali czoła dzikim falom, a ocalić mogła ich jedynie siła rąk i precyzyjne wiązanie sznurów, które wilgotne i śliskie wyszarpywały się z rąk, stawali oko w oko z własnym przeznaczeniem. Każdy rejs był jak próba i mocowanie się z Aegirem, Posejdonem czy Juratą oraz walka na śmierć i życie z całym panteonem morskich gigantów. Pamiętał jak jeszcze jako kwatermistrz kręcił się po wantach, czując nic innego jak jedynie słoną wodę na twarzy i kapryśny wiatr. Często zastanawiał się wtedy nad tym, co robiła jego siostra i najczęściej spisywał do niej wtedy listy tak nagminnie słane, że wszyscy z załogi o nich wiedzieli, lecz nie odważyli się nic na ten temat powiedzieć. Jeden z nich raz jedyny napomknął o siostrzanej urodzie w typowym dla siebie marynarskim żargonie. A miesiące na bezlądziu wyciągały z mężczyzn pokłady najpierwotniejszych instynktów i żądz. Następnego dnia spadł z grotmasztu w środku dnia i mimo, że winy nigdy Goyleowi nie udowodniono, sądząc, że przypadek chciał, by nieuważny i pijany człowiek ześlizgnął się z drewna, uznano, że lepiej nie mówić w jakikolwiek ze sposobów o siostrze kwatermistrza. Nie tylko to sprawiało, że trzymano się od niego z daleka. Cal w jakiś dziwny sposób stał się dla osoby kapitana synem, którego ten nigdy nie miał i mieć nie mógł. Od początku młody marynarz bał się go o wiele mniej niż ktokolwiek z tych, którzy go znali lub wcale. Bywały takie wieczory, że nieżyjący już kapitan uraczył się nadmierną ilością rumu z wodą, ponad wytrzymałość głowy, a wtedy zazwyczaj siedział i śpiewał stare pieśni, które znali zarówno piraci mugolscy jak i czarodzieje z krwi i kości. Często rozkazywał swoim tubalnym głosem śpiewać wraz z nim, a zebrani szmalcownicy z obawy o swe cenne życie przyłączali się do tego chóru i w śmiertelnym strachu starali się zagłuszyć jeden drugiego, byle się nie wyróżniać. Podczas takich nocy kapitan nie potrafił nad sobą panować, a alkohol uderzał w każdą komórkę jego ciała - być może to też było przyczyną jego późniejszej choroby, ale nigdy nie mieli się już tego dowiedzieć. Tłukł ręką w stół, aby uciszyć załogę, czekał na pytania, które z trwogi przed nim nie nadchodziły, a co uznawał za brak odpowiedniego skupienia przy słuchaniu jego opowieści. Nikomu nie pozwalał opuszczać gospody, póki sam, zmroczony
trunkiem, nie potoczył się do łóżka. Nikomu prócz młodemu Goyleowi, który nic nie robił sobie z pijackich pogróżek rozpienionego kapitana i często dochodziło do szarpanin podczas których kwatermistrz wychodził okrwawiony, jednak z uśmiechem satysfakcji przechadzał się później po portach. W dniach następnych przybrany ojciec zawsze kręcił głową na upór wyraźnego następcy, a pojednanie następowało równie szybko, co rzucane wcześniej słowa wściekłości i pogróżek. Wizja powrotów do siostry zawsze była silniejsza niż najcięższa kara, pogardliwie rzucone słowo czy zaklęcie. Niekiedy wydawało się, że Calhoun w ogóle nie czuje bólu, a jego śmiech wzbudzał zdziwienie, ale również i kolejne pokłady chęci zmazania mu tego irytującego, diabolicznego grymasu z twarzy. Nie brakowało mu wtedy braci, matki, Londynu i oczekiwań, które przed nim stawiali. Nie spełnił żadnej z nich prócz tego, że oddał się żegludze. Nie był gotowym do poświęceń synem; nie wziął sobie żony, której dla niego szukali; nie utrzymywał nawet z nimi kontaktu; nie służył długo u boku braci, mając za nic ich rozkazy. Jedynym ogniwem łączącym go z rodziną była Caley. Bez niej na stałym lądzie nie czułby przymusu powrotu i zobaczenia znajomych uliczek w dzielnicy portowej. Wszystko co czuł podczas rejsów zawsze kończyło się wspominaniem jej osoby.
Teraz leżeli obok siebie jak za dawnych czasów, gdy jedno bez drugiego obejść się nie mogło i nie potrafiło wyobrazić sobie rozstania. Długie rejsy wraz z ojcem nie odbywały się często, jednak świadomość braku najważniejszego z rodzeństwa za ścianą była wręcz przerażająca i paraliżująca. A Calhoun chciał, żeby siostra widziała to, co on. By dała się ponieść nieujarzmionego morza i poczuła jak to naprawdę jest być Goylem. Jak to było ryzykować i kłaść swoje życie na szali losu. Nie być zamkniętym w czterech ścianach i zależnym od kaprysu innych ludzi. Nie lubił jak ktoś mu rozkazywał, dlatego też nigdy nie posiadał szacunku do swojej matki, której Caley wyraźnie nie znosiła. Nie zamierzał rodzicielki jednak skrzywdzić tak dotkliwie jak ojca. Nie myślał nawet o niej, nie wiedząc, co działo się między nią a siostrą. Jak widać Barbara i Cadmon zawiedli swoje dzieci na każdym z pól, gdzie powinni być ich wsparciem i przewodnictwem. Oczywiście uważali, że to potomstwo było tą winną stroną, a oni nie mieli sobie nic do zarzucenia. Myśl o tym nie przestała majaczyć w zakamarkach jego umysłu nawet wtedy, gdy poczuł przy boku ciepło kobiecego ciała. Zrozumiał jednak sygnały, które mu dawała siostra, dlatego też nie przerywał rejsu między jasnymi falami. Ona w międzyczasie badała jego ciało, lubując się w ciszy, która zapadła jakąś chwilę wcześniej. Raz po raz zbliżała się bliżej niego jak gdyby było to możliwe i wołała o uwagę, a on jej ją dawał. Oddychali wspólnie równo i spokojnie, chociaż mogłoby się wydawać, że już nigdy się to nie wydarzy. Calhoun wiedział, że najbardziej zwodnicza była cisza przed burzą, a po odpływie zawsze szybko przychodziło wezbranie się wody. Słowa siostry przerwały trwanie, będąc zaledwie pytaniem jak i stwierdzeniem, chociaż miała rację. Wiedząc o wszystkim, co się wydarzyło, nie zrobiłby niczego inaczej. Nie porwałby siostry mocą, tracąc przy tym jej zaufanie i kalając jej duszę tym nagłym zrywem. Żył z dnia na dzień, wprowadzając nieład, gdzie się pojawił. Nie żałował żadnego mordu, żadnej decyzji, żadnej stoczonej bitwy.
- Spróbuj zasnąć - powiedział jedynie, wpatrując się w pokrzywione belki nad ich głowami i jeżdżąc wciąż dłonią między włosami kobiety. Tak jak w dzieciństwie zamierzał czekać, aż siostra zaśnie pierwsza, chociaż nie podejrzewał, żeby miało to teraz nastąpić. Już nie byli spokojnymi dziećmi, broniącymi się przed burzą, a dorosłymi, których relacje przekraczały wszelkie pojęcie. I chociaż mogli czuć się bezpieczni w tym pokoju, na zewnątrz wciąż czekało na nich wielu wrogów, pragnących ich stłamsić. Żeby przetrwać, musieli zrzucić króla z tronu.
trunkiem, nie potoczył się do łóżka. Nikomu prócz młodemu Goyleowi, który nic nie robił sobie z pijackich pogróżek rozpienionego kapitana i często dochodziło do szarpanin podczas których kwatermistrz wychodził okrwawiony, jednak z uśmiechem satysfakcji przechadzał się później po portach. W dniach następnych przybrany ojciec zawsze kręcił głową na upór wyraźnego następcy, a pojednanie następowało równie szybko, co rzucane wcześniej słowa wściekłości i pogróżek. Wizja powrotów do siostry zawsze była silniejsza niż najcięższa kara, pogardliwie rzucone słowo czy zaklęcie. Niekiedy wydawało się, że Calhoun w ogóle nie czuje bólu, a jego śmiech wzbudzał zdziwienie, ale również i kolejne pokłady chęci zmazania mu tego irytującego, diabolicznego grymasu z twarzy. Nie brakowało mu wtedy braci, matki, Londynu i oczekiwań, które przed nim stawiali. Nie spełnił żadnej z nich prócz tego, że oddał się żegludze. Nie był gotowym do poświęceń synem; nie wziął sobie żony, której dla niego szukali; nie utrzymywał nawet z nimi kontaktu; nie służył długo u boku braci, mając za nic ich rozkazy. Jedynym ogniwem łączącym go z rodziną była Caley. Bez niej na stałym lądzie nie czułby przymusu powrotu i zobaczenia znajomych uliczek w dzielnicy portowej. Wszystko co czuł podczas rejsów zawsze kończyło się wspominaniem jej osoby.
Teraz leżeli obok siebie jak za dawnych czasów, gdy jedno bez drugiego obejść się nie mogło i nie potrafiło wyobrazić sobie rozstania. Długie rejsy wraz z ojcem nie odbywały się często, jednak świadomość braku najważniejszego z rodzeństwa za ścianą była wręcz przerażająca i paraliżująca. A Calhoun chciał, żeby siostra widziała to, co on. By dała się ponieść nieujarzmionego morza i poczuła jak to naprawdę jest być Goylem. Jak to było ryzykować i kłaść swoje życie na szali losu. Nie być zamkniętym w czterech ścianach i zależnym od kaprysu innych ludzi. Nie lubił jak ktoś mu rozkazywał, dlatego też nigdy nie posiadał szacunku do swojej matki, której Caley wyraźnie nie znosiła. Nie zamierzał rodzicielki jednak skrzywdzić tak dotkliwie jak ojca. Nie myślał nawet o niej, nie wiedząc, co działo się między nią a siostrą. Jak widać Barbara i Cadmon zawiedli swoje dzieci na każdym z pól, gdzie powinni być ich wsparciem i przewodnictwem. Oczywiście uważali, że to potomstwo było tą winną stroną, a oni nie mieli sobie nic do zarzucenia. Myśl o tym nie przestała majaczyć w zakamarkach jego umysłu nawet wtedy, gdy poczuł przy boku ciepło kobiecego ciała. Zrozumiał jednak sygnały, które mu dawała siostra, dlatego też nie przerywał rejsu między jasnymi falami. Ona w międzyczasie badała jego ciało, lubując się w ciszy, która zapadła jakąś chwilę wcześniej. Raz po raz zbliżała się bliżej niego jak gdyby było to możliwe i wołała o uwagę, a on jej ją dawał. Oddychali wspólnie równo i spokojnie, chociaż mogłoby się wydawać, że już nigdy się to nie wydarzy. Calhoun wiedział, że najbardziej zwodnicza była cisza przed burzą, a po odpływie zawsze szybko przychodziło wezbranie się wody. Słowa siostry przerwały trwanie, będąc zaledwie pytaniem jak i stwierdzeniem, chociaż miała rację. Wiedząc o wszystkim, co się wydarzyło, nie zrobiłby niczego inaczej. Nie porwałby siostry mocą, tracąc przy tym jej zaufanie i kalając jej duszę tym nagłym zrywem. Żył z dnia na dzień, wprowadzając nieład, gdzie się pojawił. Nie żałował żadnego mordu, żadnej decyzji, żadnej stoczonej bitwy.
- Spróbuj zasnąć - powiedział jedynie, wpatrując się w pokrzywione belki nad ich głowami i jeżdżąc wciąż dłonią między włosami kobiety. Tak jak w dzieciństwie zamierzał czekać, aż siostra zaśnie pierwsza, chociaż nie podejrzewał, żeby miało to teraz nastąpić. Już nie byli spokojnymi dziećmi, broniącymi się przed burzą, a dorosłymi, których relacje przekraczały wszelkie pojęcie. I chociaż mogli czuć się bezpieczni w tym pokoju, na zewnątrz wciąż czekało na nich wielu wrogów, pragnących ich stłamsić. Żeby przetrwać, musieli zrzucić króla z tronu.
Niemalże z namaszczeniem spijała każde słowo listów, jakie przychodziły do niej od niego w tych lepszych czasach. Skreślone naprędce, pochylone na różne strony literki, niestarannie wyrwane kawałki pergaminu, pozaginane rogi, ślady atramentu i słony zapach – to wszystko tworzyło skarby cenniejsze i ważniejsze niż te, które przywoził jej później w skrzyniach. Czytała te listy z uśmiechem na twarzy, niekiedy obrzydzeniem, innym razem przerażeniem, ale zawsze odpisywała i liczyła na to, że sowa odnajdzie jej brata nawet za siedmioma morzami, by dostarczyć mu od niej wiadomość. Opowieści spisane na papierze potrafiły zapierać dech w piersiach, a Calhoun nie szczędził siostrze makabrycznych szczegółów i obrazowo opisywał walkę z żywiołem czy nieporozumienia pomiędzy załogą, kończące się zawsze mało szczęśliwie dla jednej ze stron. Jej historie nie były nawet w połowie tak ciekawe, a jednak spisując je miała nadzieję, że drogi brat odnajdzie w nich choćby odrobinę radości. Kusiła go również w listach – słodkie słówka przeplatała z obietnicami psot, jakich dokonają, gdy tylko jego noga postanie na suchym lądzie. Oczywiście, że mimo wszystko wolał żeglowanie i najchętniej na świecie odpowiadał na pierwotne wołanie zza horyzontu, jednak mając w perspektywie spędzenie dnia pełnego uciech z Caley, chętniej cumował w porcie. A ona nigdy nie łudziła się, że Calhoun wybierze ją ponad morze i ocean, nigdy też nie chciała przed nim takiego wyboru stawiać, choć jej zachowanie niekiedy mogło temu przeczyć. Wiedziała, z czym związał swój los i nie była w stanie przeciwstawić się woli przodków, obudzonej tak silnie w ich pokoleniu, najmocniej zaś właśnie w trzecim synu Cadmona i Barbary.
Trudno jej było pogodzić się z faktem, że ze względu na swoją płeć nigdy najprawdopodobniej nie przyjdzie jej przeżywać takich przygód, o jakich opowiadali jej bracia. Dalekie podróże, ciekawe miejsca, igranie ze śmiercią w drodze powrotnej podczas sztormu, życie portowe i wszystkie jego przywary – to chciała poznać do głębi i to nigdy jej się nie udało. Była kobietą, w mniemaniu rodziców zbyt słabą, dlatego nigdy nie zabierano jej w ważne rejsy, choć zawzięciem i nieposkromioną ambicją starała się ich przekonać co jakiś czas, że popełniają błąd. Będąc już w słusznie nastoletnim wieku pogodziła się z tym, że wilka morskiego z niej nie będzie i choć zajęła się rzeczami bardziej przyziemnymi, co jakiś czas wciąż słyszała wołanie znad wód, a fale zdawały się szeptać jej imię, przyzywając ją do siebie.
Przestały, gdy osiadła na Mansfield Road, a swoją karierę związała z tłumaczeniami, a mąż prędzej by się z nią rozwiódł, niż pozwolił na przesiadywanie w tawernach czy podróże z braćmi. Według niego miała tylko jeden cel, jedno przeznaczenie, dlatego z każdym obelżywym słowem i każdym nowym siniakiem Caley oddalała się od wody, a żądza przygód gasła w niej powoli. Dopiero powrót Calhouna miał pomóc jej odkryć, czy coś się jeszcze tli, czy może zgasło bezpowrotnie.
Na razie jednak marzyła tylko o spokoju i przyjemnościach, jakim oddawali się w skąpanym w ciszy pokoju. Drobne, leniwe gesty, niemalże czułe spojrzenia, za którymi kryła się jednak zapowiedź zmiany, mogącej nastąpić w każdej chwili; czas mijał, a blondynka delektowała się obecnością swojego brata, nie zauważając już prawie stanu, w którym się znajdowała. Cóż z tego, że od długiego leżenia na boku rozbolało ją zranione żebro, skoro palce Calhouna przesuwały się powoli po jej głowie, lawirując między puklami włosów i sprawiając niezmiernie tę samą przyjemność, co na początku. Rodzeństwo nie musiało już nic mówić, więc i żadne słowa nie padły, a podstawowe komunikaty byli w stanie wyczytać sobie z oczu lub niespiesznych gestów. Caley wiedziała, że zaśnie zapewne dopiero nad ranem, ale mimo to posłusznie poddała się woli brata i przymknęła oczy. W wyobraźni nie miała już na sobie pokrwawionej sukni, rozciętej wargi czy sinej szyi – w głowie dawnej panny Goyle leżeli oboje z Calem w tym samym pokoju, racząc się tymi samymi używkami, lecz było to następstwo aktu równie grzesznego, ale nawet w jednym ułamku nie tak nieprzyjemnego, co ten, któremu Caley została dziś poddana w rzeczywistości.
Wiedziała, że kiedy rano się obudzi, będzie musiała udać się do domu, powrócić na Mansfield Road i stawić czoła kolejnemu dniu w towarzystwie znienawidzonego męża. Jednak dzięki spotkaniu z bratem i wszystkiemu, do czego doszło w tym pokoju, znów miała nadzieję na poprawę swojego losu. Kiedyś znowu będzie czysta i niezbrukana krwią i cała jego.
| zt x 2
Trudno jej było pogodzić się z faktem, że ze względu na swoją płeć nigdy najprawdopodobniej nie przyjdzie jej przeżywać takich przygód, o jakich opowiadali jej bracia. Dalekie podróże, ciekawe miejsca, igranie ze śmiercią w drodze powrotnej podczas sztormu, życie portowe i wszystkie jego przywary – to chciała poznać do głębi i to nigdy jej się nie udało. Była kobietą, w mniemaniu rodziców zbyt słabą, dlatego nigdy nie zabierano jej w ważne rejsy, choć zawzięciem i nieposkromioną ambicją starała się ich przekonać co jakiś czas, że popełniają błąd. Będąc już w słusznie nastoletnim wieku pogodziła się z tym, że wilka morskiego z niej nie będzie i choć zajęła się rzeczami bardziej przyziemnymi, co jakiś czas wciąż słyszała wołanie znad wód, a fale zdawały się szeptać jej imię, przyzywając ją do siebie.
Przestały, gdy osiadła na Mansfield Road, a swoją karierę związała z tłumaczeniami, a mąż prędzej by się z nią rozwiódł, niż pozwolił na przesiadywanie w tawernach czy podróże z braćmi. Według niego miała tylko jeden cel, jedno przeznaczenie, dlatego z każdym obelżywym słowem i każdym nowym siniakiem Caley oddalała się od wody, a żądza przygód gasła w niej powoli. Dopiero powrót Calhouna miał pomóc jej odkryć, czy coś się jeszcze tli, czy może zgasło bezpowrotnie.
Na razie jednak marzyła tylko o spokoju i przyjemnościach, jakim oddawali się w skąpanym w ciszy pokoju. Drobne, leniwe gesty, niemalże czułe spojrzenia, za którymi kryła się jednak zapowiedź zmiany, mogącej nastąpić w każdej chwili; czas mijał, a blondynka delektowała się obecnością swojego brata, nie zauważając już prawie stanu, w którym się znajdowała. Cóż z tego, że od długiego leżenia na boku rozbolało ją zranione żebro, skoro palce Calhouna przesuwały się powoli po jej głowie, lawirując między puklami włosów i sprawiając niezmiernie tę samą przyjemność, co na początku. Rodzeństwo nie musiało już nic mówić, więc i żadne słowa nie padły, a podstawowe komunikaty byli w stanie wyczytać sobie z oczu lub niespiesznych gestów. Caley wiedziała, że zaśnie zapewne dopiero nad ranem, ale mimo to posłusznie poddała się woli brata i przymknęła oczy. W wyobraźni nie miała już na sobie pokrwawionej sukni, rozciętej wargi czy sinej szyi – w głowie dawnej panny Goyle leżeli oboje z Calem w tym samym pokoju, racząc się tymi samymi używkami, lecz było to następstwo aktu równie grzesznego, ale nawet w jednym ułamku nie tak nieprzyjemnego, co ten, któremu Caley została dziś poddana w rzeczywistości.
Wiedziała, że kiedy rano się obudzi, będzie musiała udać się do domu, powrócić na Mansfield Road i stawić czoła kolejnemu dniu w towarzystwie znienawidzonego męża. Jednak dzięki spotkaniu z bratem i wszystkiemu, do czego doszło w tym pokoju, znów miała nadzieję na poprawę swojego losu. Kiedyś znowu będzie czysta i niezbrukana krwią i cała jego.
| zt x 2
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wnętrze
Szybka odpowiedź