Jeanette Desmond
Nazwisko matki: Smith
Miejsce zamieszkania: Swansea
Czystość krwi: mugolska
Status majątkowy: średniozamożna
Zawód: odbywa kurs na aurora - tymczasowo zawieszony, przez resztę czasu odtwarza (tworzy) mapy nieba w sklepie w Londynie
Wzrost: 169 cm
Waga: 55 kg
Kolor włosów: letnie odcienie promieni słonecznych
Kolor oczu: pochmurne niebo
Znaki szczególne: odrobinę odstające uszy, które ukrywa pod jasnymi pętami włosów, duże usta, najszybciej wyławiane z owalu twarzy, delikatne linie wyblakłych cieni zaznaczające się nieznacznie tuż pod dolnymi powiekami, dłonie o długich, szczupłych palcach, zawsze typowo czarodziejskie, schludne szaty, konstelacje świeżych blizn, a wśród nich bardziej dostrzegalne, przecinające powierzchnie łopatek oraz prawego barku, płynność oraz energiczność towarzyszące każdemu ruchowi
dość giętka, dziki bez, włókno z serca smoka, 10 cali
Hufflepuff
wydra morska
sylwetka postaci z rogami na głowie
wrzosami, lukrecją, fiołkami, czarną herbatą
swoją rodzinę w komplecie
wszystkim, co na niebie, astronomią, magicznymi mapami, rysunkiem
harpiom, oczywiście!
obserwuję niebo, rysuję, latam na miotle, zgłębiam magiczne księgi, pływam i jeżdżę na łyżwach
bluesa
Marnie Harris
Gdy z trudem osiąga się wzrost przeciętnie niskiego młodzieńca, będąc jednocześnie zaledwie dwudziestoletnią panną (zanadto lubiącą niewysoki obcas przy butach), trudno nie mówić o ciągłym spoglądaniu w górę.
Właściwie unoszenie spojrzenia staje się kolejnym wymuszonym, nieco chwiejnym krokiem pośród szczebli drabiny dystansu, wyrównaniem przestrzeni, która stoi na drodze pomiędzy równością oraz pogardą.
Jednak o ile do wyraźnie górujących sylwetek ludzi w ostateczności można przywyknąć, o tyle odległość nieboskłonu stanowi odwieczną bolączkę przyziemnych.
taste dawn without
losing her breath
Granat - nierówno rozpięty na nieboskłonie przypomina harmonijkowy wzór zmarszczonych firan, z ciemniejszymi liniami podłużnych zgięć oraz siatką jasnych punktów, prześwitujących nieśmiało przez wszystkie warstwy.
Granat – mieszanina szarości, chłodnego błękitu oraz nocnego zmęczenia, przetaczająca się przez opary mijającego dnia – niebiańska doskonałość, najlepszy wytwór boskiej dłoni, na którym kiedyś zawiesiła wszelkie złudne nadzieje, rozciągając je pomiędzy kanonadą gwiazd. Nie było innego, który dotychczas równie skutecznie przywoływał wokół niej atmosferę prywatności oraz jednocześnie obecność Jego.
Granat – barwa światła księżyca przebijającego przez szklane przestrzenie okien, ściany jej pokoju obdarte z resztek dziecięcej tapety, deski skrzypiące cicho pod delikatnym ciężarem oraz wodniste tęczówki, które stopniowo nasiąkają żalem. Ten zdaje się przybierać dziś ciemny kolor bez końca, stanowiąc późne morze pretensji, kształt kropli, które nigdy nie opuściły deszczowych chmur, strukturę nieba, miękką, pełną pojedynczych nici, które jednak ostatecznie nie sięgają ku ziemi.
Z całego serca go nie cierpi.
Jean Desmond rzadko kiedy nie cierpi. Zabroniono jej okazywać niechęć, szczególnie najbliższym, najdroższym osobom. Rodzice wmówili jej, że to oznaka ludzkiej słabości, uzależnienia od grzechu, a Jean przecież wcale nie chce grzeszyć. Chce być dobrym dzieckiem, chce szanować i kochać innych, tak jak zostało to przykazane. Nie ma w zwyczaju sprzeciwiać się słowom matki czy ojca – posłuszeństwo wobec nich stanowi niejednoznaczny priorytet dziecięcego świata, tuż za modlitwą i szczerą miłością do Niego.
W nienawiści, zaskakującej dla niej samej, odnajduje jednak dziwną ulgę, rozluźnienie, które, niczym ciężar niegdyś zrzucony na plecy, nagle magicznie opada. Nienawiść jest oczyszczająca, rozluźnia uwierające wyrzuty sumienia, pozwala zaakceptować fakt, że drzazga zwątpienia (cichego, wciąż niekiełkującego, wstrzymanego przez brak warunków) tkwi gdzieś tam w środku, wyrażając jawny, oczywisty sprzeciw.
(Poprawny?)
Nienawiść jest więc także przeznaczona nocy – samotność późnych godzin daje (złudne?) poczucie odosobnienia, gdy przed czujnymi tęczówkami domowników chronią ją ociężałe powieki, gdy zawiłe wzory małżowin usznych wypełnia melodia harfy Morfeusza, skutecznie zagłuszająca jej niewypowiedzianą złość, gdy słucha i patrzy tylko On, bo nieboskłon oraz noc, jako jedyne są w stanie ofiarować im odrobinę nieoficjalnej prywatności i pozwolić na całkowitą szczerość.
Niestety jednostronną – falujące obłoki bezgłośnie rozbijają się o pierzaste brzegi, niosąc echo jej żałosnej modlitwy, jednoosobowych, samotnych zdań. On nigdy nie odpowiada, przybierając rolę pozornie biernego słuchacza, zmuszonego przyjmować wszelkie gorzkie słowa unoszące się ku górze wraz z oparami ciepłego, słodkiego oddechu. Nigdy nie mówi, niekiedy tylko mrugnie przebiegle szybko, muskając starymi palcami rzędy gwiazd, wśród których iskra jasności przeskakuje niecierpliwie, aby zaraz potem bezpowrotnie ugrzęznąć w samotnym granacie późnego nieba.
Czasem zastanawia się, czy aby na pewno tam jest i czy to wszystko nie stanowi kolejnej mrzonki, bajki, które tworzy się dla młodszych, niezdolnych pojąć procesów istnienia życia.
(Jean bajki opowiadała wyłącznie Maxine, a żadna z nich na szczęście nie dotyczyła Jego. Czy więc nie mogło to świadczyć o tym, że jest jedynie imaginacją ludzkiego świata?)
A jeśli tak jest to czy po raz kolejny nie marnuje oddechu oraz energii na żałosne pukanie w mleczne powierzchnie szyb, którego nikt nigdy nie usłyszy?
Modre chabry leżą rozrzucone na ziemi – dojrzała barwa płatków twardo odcina się na tle zielonego dywanu pokrywającego nierówne deski podłoża, daje iluzjonistyczne, wydumane wrażenie nieco przerysowanej, polnej łąki, której całe powierzchnie ciągną się za oknami domu późną wiosną oraz wczesnym latem. Gdyby nie ciemniejsza plama nieśpiesznie chłonąca kolejne skrawki materiału, oraz odłamki szkła tkwiące pośród miękkiej powierzchni gęsto tkanych nici, wyglądałoby to nawet całkiem uroczo - samotna ścieżka prowadząca przez identyczne skrawki zieleni, jedyna droga ucieczki z gąszczu dywanowych przestworzy.
Można swobodnie wyprowadzić ten szlak, zaczynając od stołu, z krawędzi którego nadal spływa bezbarwna ciecz, a jej krople osiadają leniwie wśród przestrzeni, dalej przez długie linie nitek i nici, rzędy, plecionki, kończąc na ostatnim płatku, opadłym nieco z boku, pod nogami drobnej Maxine, niedbale przyglądającej się dziełu, którego była udziałem.
Jean spogląda na siostrę – zawsze odruchowo spogląda na nią, nie na szlak, nie na potłuczony wazon. Pośród dziecięcych rysów twarzy nie szuka niczego konkretnego, nie pyta, nie oskarża. Maxine po prostu ma w sobie coś, co sprawia, że ludzie chcą na nią patrzeć, że spojrzenia wszystkich wokół kumulują się wokół jej drobnej osoby, otaczając ze wszech stron. Jean nie jest głupia, dostrzega, że nie tylko ona zauważa odmienność Max, coś, czego zdecydowanie brakuje jej samej.Temperament?
Dzisiaj na przykład Jean widzi, że siostra ma w sobie sporo z chabrowego uroku. Zapewne zbyt długo przyglądała się tym śmiesznym kwiatom, skoro jej włosy, jeszcze uroczo nieuczesane, z niesfornymi, porannymi kosmykami układającymi się w nieregularny wachlarzyk, wydają się podobne do kwiecistej korony. Barwa tęczówek, intensywna, z pozoru zimna, lecz nieśmiało wpadająca również w późne odcienie cieplejszego błękitu, bliźniaczo podobnego do odcieni płatków oraz koloru, który niemalże zawsze widnieje na walijskim niebie. Nieco przygarbiona sylwetka, być może zmęczona, pochylona ku przodowi niczym smutno wygięta łodyga. I w końcu ta niezależność, swego rodzaju dzikość prześwitująca pośród linii warg, mimiki, nieograniczona swoboda teraz jeszcze schowana pod dziecięcą maską zaspania.
Matka zapewne byłaby skłonna móc prędzej porównywać je do banalnych nasturcji – delikatnych, urokliwych posłusznych, skromnych, z prostymi wzorami płatków, oczywiście jasnymi barwami.
Maxine ma w sobie z nich niewiele, w przeciwieństwie do samej Jean, która we wszelkie zadane odgórnie schematy wpisuje się z o wiele większą łatwością. Umie być przykładnym dzieckiem, spełnić każdą prośbę matki (włączając w to noszenie ręcznie szytych sukienek i niewygodnych bucików), grając posłuszną oraz wrażliwą - wie, kiedy powinna się przeżegnać, jaką kawę pija ojciec (mocną, z dwóch łyżeczek) i czego nie mówić, gdy pyta się ją o kolejny wybryk siostry.
Szczęśliwie jednak żadne różnice usposobienia nie są zbytnio dostrzegalne, gdy są po prostu razem - bez rodziców nagminnie ustawiających między nimi niewygodny płot, który, jak twierdzą, ma za zadanie oddzielać ziarno od plew.
Pasywność życia jest niczym sznur niespiesznie zaciskany wokół szyi.
Dostrzega go pewnego późnego wieczoru, gdy zmarznięte od chłodu zimowych nocy palce kostnieją bez końca, pochwycone w szczypce ociężałości. Każdy ruch to nieustająca walka – z fizjologią, mięśniami, silną wolą oraz zimą panoszącą się wokół. Styczeń roku 1942 nie przyniósł niczego poza rekordowymi temperaturami (sięgającymi niemalże dna prowizorycznego termometru), zwałami śniegu oraz wzmożonymi kosztami ogrzewania i ochrony domów. Kokon zbudowany z kilku koców i pierzyn stanowi samotnię odrobinę skuteczniej zatrzymującą ścianę ochłodzenia, lecz nadal nieszczelną wobec nocnych ciemności.
Sięgniecie po zapałki jest swego rodzaju odruchem – niegdyś podtrzymywanym wraz z Maxine, gdy, wbrew powszechnie panującym zakazom, bawiły się skradzionym pudełkiem oraz krzemionkowym źródłem ogników. Tworzyły ogniska, podpalały słomę, suche liście, całe prostopadłościenne opakowania oraz powyrywane strony z gazet, które ojciec zostawił na stoliku w kuchni. Strzelały podpalonymi zapałkami, a z tych, które się uratowały, tworzyły proste konstrukcje naśladujące budynki oraz patykowate stworzenia, niepodobne do ludzi, choć udające ten sam niezrozumiały świat.
Ten, w którym kolejnej nocy zabrakło siostry tuż obok.
Myśli o niej coraz częściej, gdy skazana na samotność narastającą w towarzystwie rodziców, dzień za dniem przemierza znane przestrzenie domu. Nie wspomina na głos, nie pyta ani nie udziela odpowiedzi – mówienie o opętanych, jak utarło się w ich domu bezgłośnie nazywać pierworodną, w kręgu katolickiej prostoty jest mrożącym krew w żyłach tabu. Pozostaje więc bez końca rozdrapywać rany minionych czasów, powtarzać sekwencje szeptanych rozmów, odtwarzać ruch kącików ust i w nieskończoność wyrzucać sobie, że, wobec magicznych? nieszczęść, które przytrafiły się siostrze, pozostawało się biernym słuchaczem, umykającym w kąt za każdym razem, gdy barwa ojcowskiego głosu nieznacznie przybierała na sile.
Żałuje i będzie żałować zawsze, dychotomicznie rozdarta wobec lojalności, którą była winna jej oraz Jemu.
Poczucie to dziwnym sposobem tylko zwielokrotnia się, gdy zmarznięte kostki niezgrabne zaciskają się wokół drewnianych patyczków, gdy nieruchomieją, choć próbuje nimi poruszać. Bezsilność zajmująca zbyt wiele przestrzeni napawa ją złością, tym bardziej, kiedy pragnie odtworzyć wyłącznie kawałek żywota sprzed. Desperacja zawarta w kilku tych gestach powoduje stopniowe narastanie żałosnej potrzeby podołania (jakiemukolwiek?) zadaniu, a kiedy, wobec twardego braku dalszych postępów, pojedynczy ognik niespodziewanie rozjaśnia ściany pokoju i zaczyna pochłaniać knot, Jean nieruchomieje, z niezrozumieniem oraz trwogą przyglądając się płomykowi, który pojawił się dosłownie znikąd.
Boi się drgnąć, rozejrzeć, jakby obawiała się zobaczyć wysłannika samych piekieł.
Nieznośne przeczucie kiełkuje jednak powoli w jej głowie, na razie cicho i ostrożnie szepcząc, że być może jest nim ona sama.
Wszelkie wyobrażenia Hogwartu początkowo stanowią dalekosiężny plan nieokreślony żadnymi ramami, odrobinę chaotyczny i zdecydowanie zbyt rozmyty. Jej mugolski (przymiotnik, który jeszcze przez wiele lat pozostawiał obcy posmak, zupełnie jakby od nowa uczyła się znanego już języka) świat dotychczas uwzględniał magię wyłącznie w postaci ulicznych pokazów, kojarzących się raczej z ułudą i niejasnym oszustwem, jakiego niewprawne oko nie było w stanie dostrzec, więc wszystko, co wychodziło poza jego obręb, wydawało się odlegle niemożliwe. Małostkowość i egoizm czający się w kątach rodzinnych stron, zdążyły na tyle przesiąknąć przez warstwy skóry Jean, dla której wszystko co nieznane, wydawało się zbyt niebezpieczne, aby próbować wcielać to w twór rzeczywistości, który tak długi czas uważnie tkała.
Wiele razy później wspomina pierwsze spotkanie z Maxine po feralnym wydarzeniu, gdy niekontrolowana energia zapłonęła chwiejnym płomieniem, nieśpiesznie ogarniając knot świecy pośród jednej z najbardziej granatowych nocy – kiedy kilka miesięcy później Max powoli i cicho roztaczała przed nią wizję nieznanych miejsc, historii, które równie dobrze mogłyby stanowić treści fantastycznych książek, od lat zalegających na nielicznych półkach sypialni rodziców.
Niedowierzanie było jak gęsty, malinowy sok oblepiający dziecięce palce – słodko-kwaśny, obiecujący, pozostający pomiędzy palcami i wciąż wzbudzający niedosyt, ale jednocześnie budujący niedorzeczne wyrzuty sumienia, jakby wykradła i próbowała go wbrew czyjejś woli.
Nic więc dziwnego, że z każdym kolejnym dniem ilość wątpliwości stopniowo przerastała jakikolwiek zachwyt, przyćmiewając nawet radość oczekiwania na ten jeden, istotny list.
so this time
when the past
pulls her from
her sleep
Szarość ma wiele twarzy – staje się pierzastymi kłębami kumulującymi się w centralnej części obrazu, tłem rozmytym przez podmuchy wiatru, mżawką siąpiącą pośród rozlanego nieba. Przybiera kształt cieni chowających się za murami budynku, ptaków uciekających przed zapowiedzią najgorszego, sylwetek umykających przed burzą.
Szare są pierwsze płatki brudnego śniegu złączone z kroplami deszczu, pergamin zniszczony biegiem lat, niezdrowa skóra dłoni.
Szarość jest niechęcią, widmem przejściowym, pospolitością, która wypełnia przestrzenie, jest pomiędzy, uparcie tkwiąca pomiędzy dwoma sprzecznościami, jest teraźniejszością – mdłym, wyblakłym, dzisiaj i teraz, które rozciąga się w nieskończoność.
Mury Hogwartu są szare i za to między innymi go nie kocha.
I nie chodzi wyłącznie o kolor.
Czuje to od dłuższego czasu, jednak świadomość dopada ją w pełni właśnie teraz, gdy siedzi samotnie przed zamkiem, pośród późnej jesieni pospiesznie ogarniającej tereny wokół. Szata łopocze cicho, owijając się wokół jej łydek, strony ksiąg powoli wilgną od kropel deszczu, podobnie jak ubrania, buzia schowana pomiędzy ciężkimi kosmykami i resztki dobrego humoru tonące w odmętach zalewającej niepogody, a Jean jest w stanie wyłącznie trwać i wyliczać kolejne powody, dla których tak bardzo nie umie kochać Hogwartu.
Nie kocha go za to, że przez cały pierwszy rok nieporadnie gubiła się pośród długich korytarzy, nieskończonej ilości sal oraz przejść. Za to że nie mogła pojąć mechanizmu, którym rządziły się schody, wiecznie umykające przed jej krokami, lub zmieniające swoje położenie, gdy akurat znajdowała się w ich połowie.
Nie kocha go za żywe portrety, które nie pomagają w próbach odnalezienia się w budynku, mylą jej drogi, utrudniają powroty do wieży. I też za przeklęte duchy, nieracjonalnie obecne, mówiące do niej, świeżo wyrwanej z protestanckiego półświatka, goniące, gdy umykała przed bezcielesnymi postaciami, za chłód, który sprowadzały wokół, za podważanie kolejnych prawd jej mugolskiej sfery życia.
I chyba nie kocha go też za znoszone szaty, które dostała po innych uczniach. Za księgi, lekko podniszczone, które również należały do niej tylko w pewnej części dziesiętnej, stanowiąc pozostałość po właścicielach, których znać nie mogła.
Nie kocha go za ślizgońskich uczniów, których sylwetki zdają się śledzić ją na każdym kroku, obserwując potknięcia, niedoskonałości, nieudolność i niedoinformowanie. Za to że wyciągają bez końca jej pochodzenie, że utrudniają próby przynależenia do tego świata, że śmieją się, podkładają nogi. Nie kocha go za określenie szlama, za wszelkie nierówności wynikające z czystości krwi, za to, że jej oczy żałośnie słabo szklą się na wszelkie te wspomnienia.
(Dobrze, że dopiero teraz - nie znosiłaby siebie, gdy w ich obecności pozwoliła sobie na równie głupie reakcje.)
Nie kocha go za wszelkie mylne wyobrażenia, które o nim stworzyła (na podstawie wypranych z nieszczęśliwych szczegółów opowieści Maxine), za dotychczasowe oczekiwania, za wszelkie nadzieje. Za to że pozostała tu sama, bez siostry.
Nie kocha go za to, że ostatecznie wyrwał ją z walijskiego świata, skazując na odrzucenie przez rodziców, na ciszę zalegającą w kątach domu, gdy wracała na wakacje, za ich puste spojrzenia.
A najbardziej nie kocha go za to, że uświadomił jej, że nie przynależy do żadnego ze światów.
Wieża astronomiczna zdaje się dosięgać nieba i poniekąd tak właśnie czuje się Jean, gdy przychodzi na zajęcia z astronomii.
Nawet (lub tym bardziej?) bez względu na całe setki schodów, które oddzielają piętro oraz salę lekcyjną.
Gdy mija jej drzwi, wzrok zawsze odruchowo kieruje się najpierw w stronę teleskopów ustawionych niedaleko krawędzi balkonu, jakby chcąc upewnić się, że dalej tam są, że już czekają, aby choć przez moment nieregularna struktura nieboskłonu (od patrzenia na którą tak często boli ją szyja oraz oczy) stała się choćby odrobinę bardziej przenikalna dla niewidzącego spojrzenia. Dopiero później spogląda dalej, na szarą przepaść, którą wyłożono przestrzenie pomiędzy, ciemną warstwę pokrytą rzędami obłoków, niegdyś stanowiącą siedlisko bóstw, malutką przestrzeń zawieszoną nad ziemią.
Dzisiaj już wie, że w obliczu tego, co kryje się nad, to ona stanowi zaledwie ziarnko grochu.
Różnica w rozumieniu nieba jest dla niej niejasną zagadką, której jednak nie chce rozwiązywać. Mugolskie pojęcie, znane z rodzinnych stron, wydaje się jednak odrobinę wyświechtane i męczące w porównaniu do nieogarniętego żadnymi granicami wszechświata, stanowiącego coś więcej niż zaledwie cudzy dom. Ostatecznie nie odrzuca niczego, jednak o wiele intensywniej kieruje swoją uwagę ku astronomicznym pojęciom, choć początkowo jest to wyłącznie niemy zachwyt ukryty za uprzejmym zainteresowaniem, podziw i wszystko, co dalekie od badawczego rozumienia świata. Dociekliwość sprawia, że łagodniej spogląda również na inne przedmioty wypełniające wieżę, na księgi, które zajmują niemałą część gabinetu, na mapy rozłożone tu i tam.
Na niebo, które ponownie pozwala jej stanąć na nogi.
Oderwanie wzroku od teleskopu jest trudne, jednak wraz z kolejnymi lekcjami, patrzenie na przestrzenie Hogwartu wydaje się odrobinę łatwiejsze. Wzrok nie osiada w kątach, nie opada niepewnie w dół – oddalony od szkieł urządzenia, wyraźnie i uważnie lustruje nie tylko powierzchnie, ale i sylwetki, zdecydowanie bliższe niż niegdyś. Definicja dystansu stopniowo zamyka się w odległości, która dzieli ją od kolejnych stopni – tym razem w dół, ku kolejnym częściom zamku.
Odkrywa go na nowo, próbując niemalże od początku budować lata szkolne, jednak tym razem na solidnym fundamencie sumienności. Astronomia stanowi ulubioną z dziedzin, której poświęca najwięcej czasu lub przynajmniej tylko odrobinie więcej niż obronie przed czarną magią. Stara się nadrabiać braki z dziedziny zaklęć, przy tym nieco pobłażliwiej podchodząc wyłącznie do wróżbiarstwa. Ma pewne obiekcje co do quidditcha i latania na miotle, które przełamuje początkowo dla Max, z czasem czując, że również jest w stanie zrozumieć niezwykłość tego sportu, ulec uczuciu unoszenia, bliskości słońca.
Jednak parę zmian w podejściu nie definiuje szczęśliwych zakończeń i przeczucie podpowiada jej już wtedy, że ono nie nastąpi zbyt szybko – tym razem jednak przynajmniej udaje jej się postawić parę kroków do przodu, wyprostować zgarbione plecy i patrzeć przed siebie, znajdować odrobinę więcej cierpliwości oraz odwagi, aby w obliczu powtarzających się konfliktów unieść wyżej podbródek, odejść w milczeniu lub zniszczyć grzbiet książki. Na cudzej głowie, oczywiście.
(Ale tylko raz, gdy akurat żaden z profesorów nie patrzył – z wypadających stronnic tłumaczyła się już wyłącznie siostrze.)
Obecność Maxine w Hogwarcie nie zwiastuje niczego dobrego.
Zaskakuje ją pewnego popołudnia, na korytarzu, przed zajęciami, gdy, niezapowiedziana żadnym listem, zwyczajnie pojawia się, chwytając ramię Jean – nagląco, nerwowo, lekko zaciskając palce na miękkich szatach. Spojrzenie ma lekko rozmyte, lecz jednocześnie czujne, powierzchniowo obojętne, niemalże typowe. Gdy jednak uścisk dłuższą chwilę nie traci na sile, Jean odczuwa niepokój, który pulsuje pod gładką skórą. Max jest napiętą linią przyozdobioną w spokój, drgającymi cząsteczkami spowitymi przez warstwę materiału. Odnajduje modre tęczówki z pewnym opóźnieniem, ale na próżno szukać w nich odbicia zadowolenia.
Zdenerwowanie udziela się i jej, tym mocniej, gdy zaraz potem nie kierują się w stronę sal, a do odległego dormitorium, gdy niezmącona cisza towarzyszy wyłącznie odgłosowi podeszw cicho uderzających o posadzkę.
Jest zaledwie listopad 1952 roku, a Jean Desmond kończy swoją edukację w Hogwarcie wraz z tą jedną chwilą, którą w każdych innych okolicznościach pamiętałaby zupełnie inaczej – lub może nie pamiętała, rozmywając ją pomiędzy rzędami wspomnień, które klasyfikuje jako dobre. Tymczasem w jej głowie zapisuje się uścisk, dziwny bezgłos, niecharakterystyczny ani dla ich dwójki ani Hogwartu, oraz pseudoporcelanowa figurka kota, która rozbija się na drobne kawałki, niechybnie strącona podczas chaotycznego pakowania.
Tym razem jednak nie ma nawet czasu na reparo, nie ma czasu na nic – jedno reparo tym razem niczego nie zmienia.
Pozostaje jedynie pozbyć się potłuczonych resztek.
she doesn't draw
the covers closer -
she stays up
all night willing
the sorrow
within to shrink
at her light
Jest coś kojącego w barwie wstającego dnia – pomarańcz spleciony z delikatnym różem, nieśmiało wpadający w ciepłe odcienie żółci, przypomina odrobinę kolor jej ulubionych landrynek, które, zwinięte w ozdobne opakowania, na święta dekorowały mieszkanie, i które wyjadała, gdy akurat żaden z domowników nie patrzył. Wyraźny, jasny, stanowi jednoznaczną granicę, odcinając się od ostatnich szkiców umykającej nocy, na nowo kreśląc obraz wstającego dnia. Być może z okna ich kawalerki nie widać zbyt wiele – w zasięgu wzroku znajduje się zaledwie parę sąsiednich kamienic, zasłoniętych okiennic oraz ociężałych dachów, ale Jean jest w stanie dostrzec zarówno poranek w walijskiej wsi (pachnący miętową herbatą oraz tłustym mlekiem), jak i senność Hogwartu zastygłego w oczekiwaniu na rozpoczęcie zajęć.
Wiązka światła wszak pozostaje ta sama – gładko otula, szczególnie małe przestrzenie, zupełnie jakby zlepiała ze sobą wszelkie przestwory kawalerki, łącząc je, komponując w banalną całość. Drga niespokojnie pośród tafli szklanych ozdób, osadza się miękko przy drewnie, aby ponownie załamać przy kanciastych meblach, tworząc prowizoryczną drogę, swoisty most łączący z przeszłością.
Zasypana książkami (dosłownie – ich mała kawalerka w tej właśnie chwili, w dwudziestu pięciu procentach składa się z gładkich tomiszczy, sterty pergaminu oraz kilku piór), tęsknym wzrokiem spogląda przez szklane przestrzenie szyb, myślami krążąc wokół szkolnych murów, teraz zapewne wygłuszonych pustymi rozmowami jeszcze bardziej niż zwykle. Rysuje ich kształty z taką pewnością, jakby robiła to tysiące razy, choć po ołówek sięga raczej bez większych pokładów pasji czy jakiegokolwiek zamysłu, nie wspominając o chęci uwieczniania tamtejszej rzeczywistości. Wydaje jej się jednak, że zna pewne ścieżki, jest w stanie ujrzeć nowy obraz, który tworzył się zaledwie kilka miesięcy temu, gdy szósty rok nauki ledwie majaczył na horyzoncie.
Nieugiętość pewnych decyzji tworzy grymas niezadowolenia, który wykrzywia jej wargi, gdy przychodzi do tematu zmian, które dosięgnęły także neutralnego Hogwartu. Kiedy nadszedł wrzesień, stanowiły zaledwie rysę na nieskazitelnej powierzchni, która jednak z biegiem miesięcy powiększyła się, dzieląc na (nierówne?) połówki.
Problem ostatecznego przełamania pozostawał zaledwie kwestią czasu.
Pamiętała zaledwie początek dyktatury, surowości, która drastycznie wdarła się w dotychczas swobodną duchowość zamku. Dyscyplina, wymagana jeszcze dogłębniej, oraz nauka czarnej magii, z której zrezygnowała od razu, po cichu i ostrożnie odmawiając wszelkiej teorii czy praktyki z nią związanych. Efekt późniejszych decyzji do teraz irytuje ją to w dwojaki sposób – egoistycznie, bo gdy w końcu ośmieliła się otworzyć na nowe przestrzenie, została z nich wyciągnięta, ponownie niszcząc efekt wymagającej godzin pracy; ideowo, w końcu poglądy Gridelwalda nigdy w żaden sposób nie były jej bliskie, stanowiąc przeciwieństwo wartości, które sama wyznawała. Obiecuje sobie więc bez końca, że wobec narastania problemu, nie pozostanie bierna - nie odwróci więcej spojrzenia, nie umknie pod naporem wrogich spojrzeń, ale finalnie opowie się po właściwej stronie. Zamierzała wytyczyć prowizoryczną, prywatną wojnę, wygrać ją i dopilnować, aby prawość i równość w końcu naprawdę zawitały do magicznego świata.
Niesmak pozostały wobec tego wszystkiego niemalże odbijał się całymi dniami i nocami, szczególnie gdy odbywała lekcje w kawalerce liczącej sobie równo dwadzieścia pięć metrów kwadratowych. O ile sam tok nauczania jej odpowiadał – przewaga pewnych zdolności pozwalała szybciej opanować materiał i realizować go z bardzo dobrymi skutkami, mającymi swoje odbicie w świetnie zdawanych co roku egzaminach – o tyle cisza wypełniająca mieszkanie bywała wręcz nieznośna.
Nic nie było takie samo, lecz w obliczu wszelkiego rodzaju zmian mimo wszystko wciąż pozostawała bezsilna, stojąc zaledwie na rozdrożu dróg.
Magiczne mapy niemalże zardzewiały, utopione w morzu słonecznego kurzu i zimnego światła.
Leżą samotnie na dnie szafy, spowite przez zniszczone płótna oraz chłód, niemo oczekujące na swoje drugie życie.
Gdy sięga po jedną z nich, ostrożnie rozkładając na powierzchni biurka, pergamin skrzypi w jej dłoniach, powoli i niechętnie ukazując tajemnice spisane niegdyś pośród poszarzałych powierzchni – ciemne przestrzenie wypełniają się stopniowo jasnymi punktami, świetlistymi kulami gdzieniegdzie spowitymi przez idealnie równe pierścienie, ruchy nieregularnych brył, wyważone oraz ostrożne, pojedyncze drgania powietrza przesuwającego się wzdłuż późnego tła, zmierzając w bliżej nieokreślonym kierunku.
Widok ten urzeka ją za każdym razem, gdy sekwencja drobnych zmian zaczyna się od nowa, ilustrując zaledwie fragment poruszającej się galaktyki, pozostawiając na jej palcach drobinki kurzu oraz połyskujący lekko pył.
Nie pierwszy raz ma do czynienia z mapą nieba, lecz po raz pierwszy odważy się spojrzeć na nią nie tylko przez pryzmat astronomii, ale przede wszystkim kartografii, która, ukryta pośród idealnej powierzchowności, tworzy magiczną całość. Właściciel sklepu, starszy czarodziej zajmujący się magicznymi przedmiotami podróżniczymi, roztacza przed nią historie tworzenia, czy raczej odtwarzania powstałych już planów, po kolei tłumacząc kolejne etapy budowania ich prostszych wersji.
Cierpliwie, jak zwykle zresztą, nadzorując późniejsze pierwsze próby oraz nakładanie zaklęć – bardziej chaotyczne i nieudolne niż zmierzające w stronę jakiegokolwiek rodzaju perfekcji; w końcu jej obecność w sklepie liczy sobie krótki staż pełen czynności porządkowych i kilka tygodni mierzonych od momentu uzyskania wyników owutemów (niezaskakująco dobrych – z wyraźnie dominującym Powyżej oczekiwań oraz zaledwie dwoma Wybitnymi), w dodatku krótkich, ze względu na przygotowania do kolejnych egzaminów, niezbędnych, aby rozpocząć wymarzony kurs aurorski.
Praca w sklepie stanowi jedynie dodatek, próbę usamodzielnienia się i zdjęcie z barków Maxine całej odpowiedzialności finansowej – priorytetem jest zupełnie co innego, lecz mimo to Jean podejmuje się nauki kartografii, ćwicząc niemalże codziennie, późnymi wieczorami analizując również strukturę nieba, z pomocą starego teleskopu zapożyczonego ze sklepu, oczekując, że w razie czego umiejętność ta okaże się choćby odrobinę przydatna.
Zabawne, jak wiele zmienia jeden skrawek papieru.
Pojawia się niespodziewanie, ledwie kilka dni po przeprowadzce do Swansea. Długo obawiała się, że w obliczu tego ważnego zwrotu, w razie czego (nigdy nie miała całkowitej pewności co do efektów swojej pracy - o ile czas poświęcony nauce teorii przyniósł odpowiednie skutki, do samego końca obawiała się, że nie poradzi sobie z pozostałymi egzaminami, nawet bez względu na fakt żmudnych, niemalże rocznych przygotowań, które poczyniła, uwzględniając w nich nie tylko magiczne zdolności, ale również, między innymi podnosząc wydolność organizmu) sowa jej nie odnajdzie. Gdy jednak wieczorem, po przeprowadzeniu pierwszych, poważnych porządków, na jasnym parapecie niewielkiego okna w jej pokoju odnalazła gładką kopertę, czuła, że kolejny element układanki wskoczył na swoje miejsce.
Magicznie, samoistnie, tworząc drogę, jaką lada moment miała podążać.
Maxine była pierwszą, która wiedziała – do samego końca, bez względu na wszystko, wiedziała i miała rację, pewnie otwierając korespondencję, zamiast młodszej siostry, bo dłonie Jean tak bardzo trzęsły się ze zdenerwowania, że nie mogła zrobić tego samodzielnie. Przyjęcie na kurs miało stanowić przepustkę do nowego miejsca, świata, spełnienia swoich celów. Teraz skoro ją otrzymała, co innego mogło stanąć na jej drodze?
Pewność nie od razu uderza Jean do głowy – budowanie zajmowało sporo czasu, lecz w takich chwilach euforia wydawała się na tyle doświadczalna, aby przez dłuższy moment pozwolić wierzyć, że rzeczywistość finalnie ułoży się po jej myśli, jeśli tylko choć odrobinę zaufa sobie i swoim zdolnościom.
Treść listu czyta wielokrotnie, w nieskończoność upewniając się, że nie stanowi kolejnej imaginacji, że nie wyśniła niczego z gładkiego otoczenia – ani domu nad morzem, szumu fal rozbijających się o skaliste brzegi, ani Maxine, w końcu nie pozostającej w ciągłym biegu, o wiele częściej będącej po prostu obok, ani tym bardziej wygranych marzeń.
Pierwszy (i ostatni?) raz obiecała sobie, że już więcej się nie cofnie.
Spadanie ma w sobie o wiele więcej ikarowego uroku niż sam lot, a poznanie tej tajemnicy kosztuje ją coś ważniejszego niż zdrowie.
Szkolenie nie należy do najłatwiejszych i świadomość tego faktu towarzyszy Jean niemalże przez cały rok, gdy nieustannie zmaga się nie tylko z przeciwnościami, ale również własnym charakterem, wyimagowanymi granicami, które postawiła przed sobą lata temu. Uczy się zaradności, przełamywania kolejnych trudności losu, przy okazji nabywa nowe umiejętności, jednak najwięcej i tak dowiaduje się o własnej postaci. Wydaje się, że przez prawie dwanaście miesięcy w końcu zrozumiała i docenia siebie oraz zdobyte zdolności, stopniowo dając się oszlifować, na wzór diamentowych kamieni.
W swojej przemianie nie przekracza granicy zarozumialstwa – wciąż oscyluje wśród milczącej skromności, choć szczęśliwie nie rumieni się i nie chowa zabawnie przy każdym komplemencie, nie odwraca spojrzenia, otwarcie wyjawiając swoje racje. Sięganie dalej, gdy w perspektywie ma osiągnięcie celu, dominuje, popycha ją do przodu. Nauczona błędami przeszłości, nieco przechyla szalę w przeciwną stronę, próbując rekompensować stracony dotychczas czas.
Niechybnie traci równowagę.
Zadanie jest proste – udawany pościg, dosięgnięcie uciekającego czarnoksiężnika, kto pierwszy, ten lepszy.
Jean oczywiście zamierza być pierwsza.
Po drodze jednak gubi gdzieś przemożną chęć wygrania.
Gdy wraz z miotłą unosi się w górę, niebo tonie w morzu pomarańczowych odcieni. Sylwetka uciekiniera majaczy gdzieś wysoko, pod słońce, oddalona o kilka dobrych stóp, wokół inni kursanci, równie mocno zmotywowani do osiągnięcia celu. Pęd powietrza, wiatr szumiący w uszach, ruch, świst, szaty łopoczące wokół – z trudem rozpoznaje kształty, trwając w wirze lotu, cyrkulacji oraz przemożnej chęci sięgania wyżej. Czuje że wysuwa się delikatnie naprzód, nieznacząco dominując w grupie, lecz trwa to zaledwie moment, dwa oddechy i kilka niespokojnych drgnięć serca, bo zaraz potem zmuszona jest ustąpić pierwszej pozycji komu innemu. Nie poddaje się jednak, podrywa miotłę równie wysoko, samej nie będąc już pewnej, czy goni kursanta czy uciekającego.
Tymczasem zachód słońca ogarnia tereny Morza Północnego, nad którym przelatują przez kilka minut – rysuje się w cieniach chmur, pienistych zwałach fal, barwach, ulotnej pogodzie. Jean obserwuje to wszystko kątem oka, choć widok nieustannie próbuje ściągać jej uwagę. Stara się myśleć o celu, lecz myśli, rozedrgane od nadmiaru bodźców, niechybne odpływają w różne strony. Nawet nie wie dlaczego, lecz w pewnym momencie nie widzi już nic oprócz słońca – jasnej kuli dominującej nieboskłon, jedynego racjonalnego punktu, który rozpoznaje wokół. Sylwetki innych rozmyły się, nie ma nic poza światłem znajdującym się zaledwie kilka metrów nad nią. Tylko prędkość, tylko niebo i ona.
Gdyby chciała, zapewne mogłaby go dosięgnąć i to też zamierza uczynić, teraz, już, z każdą chwilą wzbijając się jeszcze wyżej, niczym Ikar w swoim ostatnim uwielbieniu życia, prosto w parzące opary gwiazdy.
Wybudza ją dopiero niezwykła siła uderzenia, trzask pękającego drewna, czyjś krzyk oraz ból zajmujący prawą stronę ciała, ludzka sylwetka przelatująca tuż obok, a zaraz potem uczucie spadania, świst, widok ciemnego morza, które lada moment ma ją pochłonąć. Uderza w taflę wody twardo, niemalże od razu opadając na dno.
through black.
she rises with
the sun
Niebo nad Walią regularnie przybiera barwę (odrobinę anomaliowego?) błękitu.
Przypomina chłodne odbicie koloru jej własnych tęczówek, przed którym ponownie ucieka, unikając jakichkolwiek lustrzanych odbić.
Nie spogląda do góry, a przynajmniej nie pośród świateł dnia, gdy rzeźba nieboskłonu pozostaje najwyraźniejsza. O wiele chętniej analizuje ją nocami, późnymi, wypełnionymi chłodem morskich fal oraz powietrzem przesiąkniętym solą, samotnością, spokojem.
Zmęczeniem, które nie pozwala zbyt długo stąpać w przestworzach niepotrzebnych myśli.
Za dnia utrzymuje, że uczy się twardo stąpać po ziemi – nauka wymaga wszak wyrzeczeń, więc wszystko, co związane z błądzeniem pośród chmur, trzyma na dystans, nieustannie próbując się odcinać. Wątpi, po cichu bez końca stawia na krawędzi wszystkie pewne i znane dotychczas stałe, nieufnie rozglądając się wokół. Zachwiana pewność nakazuje wycofać się, zaczyna więc od kursu, który jeszcze przez chwilę ma pozostać zawieszony, do momentu, aż wszelkie rany (wybity bark, złamana ręka czy kilka siniaków zabezpieczonych wcześniej w Mungu z pewnością, lecz co z innymi obrażeniami?) zagoją się, choć wewnętrznie przeczuwa, że prowadzący o wiele chętniej cofną ją do początku lub nawet zażądają ponownego przystąpienia do egzaminów, aniżeli pozwolą kontynuować naukę.
Obawia się, że sama może stanowić zagrożenie dla innych, że w obliczu swojego pochodzenia prawdopodobnie jest po prostu nieprzystosowana do tak wymagającej pracy. Nie musi znajdować więcej powodów, aby zbyt szybko nie pojawiać się na kursie - robi to rodzina czystokrwistego rówieśnika, którego tamtego dnia przypadkowo zrzuciła z miotły, również opóźniając aurorską karierę - co prawda listownie, lecz oschłość tych stwierdzeń spisana na pergaminie, doskwiera jej jeszcze bardziej niż jakakolwiek myśl czy słowo.
Krąży więc wyłącznie pomiędzy domem oraz sklepem w Londynie, gdzieś w międzyczasie zażywając eliksiry wzmacniające, unikając znajomych spojrzeń, niepotrzebnych rozmów, tonąc w magicznych mapach w Londynie lub innych obowiązkach, szkicując wyłącznie dla samej siebie i próbując zapominać i nie pamiętać – jakichkolwiek naiwnych idei oraz zapału.
Nie wierzy i ponownie gubi się pomiędzy dwoma światami – mugolskie wizje pochłonięcia przez mityczne piekło wydają się o wiele bardziej rzeczywiste niż szanse na zakorzenienie, zdobycie uznania w magicznym świecie, a tym bardziej wyleczenie go ze zła czy nienawiści – do mugoli, do brudnej krwi.
Rzeczywiste nawet bardziej niż ostatecznie wyleczenie Jean z ciągłego braku pewności siebie.
Przez moment nawet na poważnie myśli o powrocie do rodzinnego domu, lecz przytrzymana przez rozsądek Maxine zostaje, wyłącznie dla niej. Czerpie z możliwości chwilowo wyłącznie biernej egzystencji, żyjąc z dnia na dzień, bez większych zrywów, bez ambicji, pozornie niewzruszenie oczekując dnia, kiedy ponownie przyjdzie jej zadecydować.
Być może wszystko kiedyś rozpogodzi się na tyle, aby swobodnie powrócić do dawnych ideałów.
Wydra morska z kolei znana jest nie tylko ze ogromnego oddania swojej rodzinie, ale również energiczności oraz ciepła, jakie żywi wobec innych. Uchodzi za zwierzę sympatyczne oraz przyjazne, z ciekawością podchodzące do życia. Gotowa do poświęceń, uosabiająca szacunek do wartości i idei, których napotykanie granic, może stwarzać problemy.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 23 | +5 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 10 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 3 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | II | 10 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Retoryka | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Ukrywanie się | II | 10 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Wytrzymałość fizyczna | II | 5 |
Odporność psychiczna | I | 2 |
Mugoloznastwo | II | 0 |
Szczęście | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Malarstwo (tworzenie) | II | 3 |
Kartografia magiczna | II | 7 |
Literatura (wiedza) | I | 0,5 |
Gotowanie | I | 0,5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 1 |
Pływanie | I | 1 |
Łyżwiarstwo | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
brak | - | 0 |
Reszta: 3 |
różdżka, sowa
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Jean Desmond dnia 15.02.18 9:27, w całości zmieniany 1 raz
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
Witamy wśród Morsów
2 odłamki spadającej gwiazdy
[09.06.18] Zdobyto podczas Festiwalu Lata:2 odłamki spadającej gwiazdy
[28.06.18] Klub pojedynków (lipiec), +20 PD
[17.08.18] Wsiąkiewka (majoczerwiec) +30 PD, +1 PB