Wydarzenia


Ekipa forum
Portret Galli Ollivander
AutorWiadomość
Portret Galli Ollivander [odnośnik]06.01.18 23:32

Portret Galli Ollivander

Galla Ollivander była jedną z nielicznych kobiet, które profesjonalnie zajęły się wytwórstwem różdżek. Jej zawziętość, jasny umysł i często niestandardowe rozwiązania sprawiły, że na stałe zapisała się w kronikach Ollivanderów. Teraz spoczywa na ścianie na drugim piętrze zamku Lancaster, a jej portret maskuje jedno z wielu tajemnych przejść owego przybytku - jeśli Galla zdecyduje się odkryć przed tobą swą tajemnicę zaledwie po kilku krokach znajdziesz się w tutejszej kuchni.
Sama Galla jest kobietą elegancką, ale uwielbiającą ploteczki; kłamstwem nie będzie stwierdzenie, że wie o wszystkim co dzieje się w zamku i jeśli odpowiednio ją podejść bardzo chętnie dzieli się wszelkimi sekretami. Warto jednak dodać, że wcale nie jest to takie proste, bo lady Ollivander potrafi być naprawdę nerwowa.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Portret Galli Ollivander Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Portret Galli Ollivander [odnośnik]19.10.21 18:44
Lynette & Jayden

3 lutego 1958

« Każdy wielki postęp naukowy zrodził się z bezczelności wyobraźni »
List wysłany do rodu Ollivander oraz wizyta w ich rodzinnej posiadłości okazały się być odpowiednim ruchem. Nie tylko ze względu na sam kontekst, lecz z powodu Roselyn. Ich spotkanie, wizja wyprowadzki zawisła niebezpiecznie nad skrytymi — jak do tej pory — w Irlandii czarodziejami. Oni sami wraz ze swoimi dziećmi nie musieli lękać się tego jednego — że stracą świadomość własnej bliskości. Teraz jednak Jayden musiał zacząć przyzwyczajać się do myśli, że przyjaciółka miała zniknąć w dalekiej Szkocji wraz ze swoją córką, a to było ostatnie, nad czym chciał aktualnie się zastanawiać. Dlatego właśnie dziękował w duchu za wizytę w Lancashire i napisany wcześniej list, jaki sprowadził go na te konkretne ziemie. Być może ruch, który wykonał w kierunku arystokratów, wydawał się nazbyt śmiały lub — w oczach starszych — wręcz bezczelny. Mimo to Vane nie ułożyłby słów spisanych na pergaminie w inny sposób. Oczywiste było, iż nie zamierzał specjalnie przejmować się odbiorem innych. I nie chodziło o brak szacunku — absolutnie nie! Chodziło o świadomość. Samoświadomość, która zwiększyła się w nim od przeszło roku. Szczególnie po wiadomości o rozwijającym się życiu w brzuchu Pomony. Astronom zaczął zupełnie inaczej postrzegać rzeczywistość w tym także historię i odpowiedzialność za własną rodzinę. Zrozumiał, że miał pełne prawo do upomnienia się o swoje dziedzictwo, o którego istnieniu wszyscy zresztą mieli pojęcie, lecz nikt nie zamierzał go ruszać. Nie myśląc raczej o wyciągnięciu archiwalnych materiałów z biblioteki Ollivanderów. Wszak kolejne pokolenia szlachciców zajmowały się odpowiednio spadkiem mentalnym Vane'ów, lecz nadszedł czas, aby wróciły one do prawowitych właścicieli. Historia i dbanie o przekazywanie tradycji były wszak istotne z wielu względów — nie tylko, aby je kultywować, ale po to, aby je rozwijać, rozszerzać, uczyć się od tych, którzy je ustanowili. Myśląc o zbliżającym się sympozjum, myśli astronoma same uciekły ku przodkom, do których pracy chciał nawiązać w przemówieniu, a stamtąd była już prosta droga ku Lancaster Castle. Jayden postąpił też krok dalej i wyraził chęć zabrania stamtąd dorobku czarownic i czarodziejów, którzy stąpali po tej samej ziemi przed nim. I którzy wznieśli nazwisko Vane na znaczące miejsce w naukowym świecie. Było to niesamowicie ważnie — nie tylko dotyczyło to jego samego, ale także jego synów, którzy z wiadomych względów i tak byli odcięci od rodziny swojej matki. Vane na tyle, w jakim stopniu umiał objaśniać im drogi Sproutów oraz ich naturę, zamierzał to zrobić, lecz finalnie chłopcy nosili jego nazwisko. Mieli je również przekazać swoim dzieciom oraz współdzielić z przyszłymi żonami — musieli więc znać swoje korzenie. Musieli poznać się więc nie tylko z przekonaniami własnego ojca, ale także z całą linią potomków Tuatha Dé Danann. Wiedząc, że najprawdopodobniej rodzina sprzeciwiłaby się jego zamiarom, nie podzielił się tym krokiem z nikim bliskim. Jego postępowanie nie wynikało z braku szacunku — wręcz przeciwnie. Jednak odkąd Vane'owie już dawno przestali współpracować ze szlachecką rodziną, oznaczało, iż nie posiadali żadnych długów poza wdzięcznością. Lancaster Castle jak i samo Lancashire dawno przestało być domem Vane'ów, podczas gdy Irlandia nigdy nie przestała wiązać ze sobą członków rodziny, w których żyłach płynęła krew Diarmuida i Grainne.
Jayden — w charakterystycznym trzasku teleportacji — pojawił się przed wejściem do pałacu. Zgodnie z przewidywaniami oczekiwano jego przybycia, a służba skierowała go przez jeden z korytarzy, w pewnym momencie prosząc o cierpliwość. Pozostawiono profesora przed sporych rozmiarów obrazem dumnie prezentującej się damy, która przyglądała się nieznajomemu mężczyźnie z wyraźnym zainteresowaniem. Nie odzywała się, jak i jej towarzysz. Pochłonięty przez własne myśli, zastanawiał się nad przygotowaniem się do sympozjum oraz wybrzmieniem, jakie miało nieść owo wydarzenie. Czy miał nieść pochwałę dla ludzkiego rozumu oraz wiedzy, czy niósł jej właśnie zagładę? A może niósł zagładę samemu sobie?


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Portret Galli Ollivander [odnośnik]04.11.21 18:10
Jeśli chciała powrotu do normalności nie mogła tkwić zamknięta w swoich komnatach. Tak przynajmniej powiedziała jej doktor Fancourt i nawet jeśli Lynette nie miała żadnego pojęcia o magicznej medycynie (a zwłaszcza magipsychiatrii), trudno jej było się z tym nie zgodzić. W ostatnich dniach czuła się jednocześnie dużo lepiej i dużo gorzej. Lepiej, bo była bardziej świadoma. Mgła, która przez ostatnie miesiące spowijała jej głowę może jeszcze nie zniknęła, ale stanowczo się rozrzedziła. I z tego samego powodu czuła się też gorzej - brak otępienia sprawiał, że znów musiała myśleć i na bieżąco mierzyć się ze swoimi zmartwieniami. Ale dawała sobie radę. Może była to zasługa rozmów z Ronją. Może eliksirów, które uzdrowicielka jej przepisała. A może był to cud oczyszczającego ognia Imbolc. W gruncie rzeczy nie miało to znaczenia. Najważniejsze było to, że miała więcej sił do wstania z łóżka.
Poprzedniego wieczoru przy kolacji (ku radości pozostałych domowników znów zaczęła pojawiać się na posiłkach), Cassius napomknął o niejakim panie Vane, który miał zawitać w Lancaster następnego dnia. Jako, że wciąż miewała problemy z koncentracją nie pamiętała już dokładnie czemu Cassius nie mógł się z nim spotkać w umówionym terminie. Mało elegancko grzebała wtedy widelcem w talerzu, bo choć poruszała się już po zamku i symulowała normalność, to wciąż nie wrócił jej apetyt. Nie była więc pewna powodów, ale zdołała z kontekstu rozmowy wydedukować, że Cassius rozważał odwołanie wizyty z zaledwie kilku godzinnym wyprzedzeniem lub przekonaniem jej męża by zastąpił go w czasie spotkania. Lynette z góry znała odpowiedź Hawelocka, jej małżonek nie musiał się nawet odzywać. Wyglądało na to, że Jaydena czekała bardzo nieeleganckie odesłanie z kwitkiem. Wstyd, doprawdy.
- Nie ma potrzeby odwoływać wizyty. Podejmę pana Vane. - wtrąciła się do rozmowy męża i szwagra. To że zabrała głos musiało ich zszokować na tyle, że zabrakło im pomysłów jak ją odwieść od tego pomysłu. Tak właśnie zapadła decyzja, że lady Ollivander po raz pierwszy od miesięcy podejmie w zamku gościa nie będącego kimś z ich najbliżej rodziny. Kiedyś oczywiście było to normalne, wręcz oczekiwane - była wszak panią tego domu. Ale ostatnie miesiące znacząco zmieniły ich pojęcie normalności.
Dzień zaczęła wcześnie i w stosunkowo dobrym nastroju. Prawdę mówiąc była niemal podekscytowana. Cassius przygotował ją do dzisiejszego spotkania zdradzając cel wizyty gościa i informując ją, że jest on poważanym astronomem. Astronomem! To przypomniało Lynette, że kocha gwiazdy. Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało na przestrzeni ostatnich miesięcy lady Ollivander zapomniała o wielu rzeczach i czynnościach, które kochała i które sprawiały jej przyjemność. Teraz odkrywała je na nowo, jakby przez ostatnie pół roku po prostu przestały istnieć. Cieszyło ją też to, że Jayden jej nie zna. Nie będzie mógł więc porównywać jej do osoby, która jeszcze niedawno była. Nie będzie musiała znosić kolejnego zmartwionego spojrzenia i przypominać sobie o tym, że choroba która zalęgła się w jej głowie odbiła się także na jej ciele.
Tuż po przybyciu pana Vane do zamku, Lynette została poinformowana, że gość czeka na nią przy portrecie Galli. Nie zwlekając ruszyła go powitać. Pojawiła się w pomieszczeniu kilka minut po nim.
- Dzień dobry. Pan Vane, jak mniemam?- przywitała się już w progu. Jej głos był cichy, ale ton ciepły. Posłała mu lekki uśmiech i zbliżyła się nieśpiesznie. - Lynette Ollivander. - przedstawiła się, gdy pokonała już dzielącą ich odległość. - Mam nadzieję, że wybaczy Pan mojemu szwagrowi, niestety spadły dziś na niego inne obowiązki i nie zdoła się z Panem spotkać. Zostałam jednak upoważniona do rozmowy w jego imieniu... a właściwie w imieniu całej naszej rodziny. - kąciki jej ust uniosły się nieco wyżej. Była zaskoczona tym jak łatwo przychodziło jej bycie... sobą. Czy też raczej tą wersją siebie, którą pamiętała z przeszłości. Miała nadzieję, że dobra passa jej nie opuści i uda jej się dobrnąć do końca spotkania w równie dobrym nastroju.


Hope is a dangerous thing for a woman like me to have
But I have it
Lynette Ollivander
Lynette Ollivander
Zawód : matka, żona, dama
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Look like the innocent flower, but be the serpent under it
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10726-lynette-ollivander https://www.morsmordre.net/t10748-popiol#326261 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f240-lancashire-lancaster-castle https://www.morsmordre.net/t10753-lynette-ollivander#326365
Re: Portret Galli Ollivander [odnośnik]04.11.21 19:23
« Każdy wielki postęp naukowy zrodził się z bezczelności wyobraźni »
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej trwał w takiej samej sytuacji, w jakiej znajdowała się lady Ollivander. Łaknący zniknąć za drzwiami, odcięty od rzeczywistości, próbujący na nowo odżyć. Łapiący potężnymi haustami ostatki powietrza tuż przed utonięciem. Ciążące ciało opadało jednak nieustannie, utrudniając utrzymanie się na powierzchni. Niewidzialne dłonie topielic upominały się po swoje, a on nie miał wystarczająco siły, by z nimi walczyć. Wiedział, że w pewnym momencie zniknął pod spienioną taflą czarnej toni. Czy jednak dobił wówczas do dna? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, lecz rozpacz i depresja, w jakie wpadł, na pewno ciągnęły go ku ciemności i nie pozwalały cieszyć się mijającymi dniami. Gdyby nie Pomona, przepadłby całkowicie. Zbyt wstrząśnięty drastyczną śmiercią dwóch ukochanych mu osób, oszustwem, zakłamaniem. Zbyt ogołocony i rzucony na pożarcie prawdziwego życia. I chociaż było to jedno z gwałtowniejszych i brutalniejszych odsłonięć prawdy w trakcie całego istnienia astronoma, zaprowadziło ono finalnie do najlepszych chwil, jakie dane było mu przeżyć. Czy jednak zawsze tak miało wyglądać szczęście? Okraszone krwawą ofiarą, jakby równowaga domagała się balansu. Życie wszak dało mu żonę i życie mu ją odebrało. Euforyczny stan odpowiadał emocjonalnemu piekłu. Jeśli tak właśnie miała wyglądać sprawiedliwość, nie chciał jej. Czy miał jednak cokolwiek do powiedzenia? I tak nie mógł niczego zmienić, dlatego jedynym rozwiązaniem było czuwanie nad teraźniejszością i patrzenie w przyszłość. Uparte trwanie w dniach przeszłych nie miało go nigdzie zaprowadzić, nawet jeżeli ból chciał go w nich zatrzymać.
Nie każda przeszłość była jednak zła. Podobnie jak nie każda ostrożność była dobra. Rodzinna historia należała mimo wszystko do wyjątkowo szlachetnych rytów, o które należało się troszczyć oraz pielęgnować w umysłach młodocianych potomków. Jego synowie mieli jeszcze czas, jednak nie musieli rozumieć, aby ich ojciec opowiadał im historię Diarmuida Ua Duibhne i ukochanej Grainne. Historię syna wili oraz irlandzkiego boga śmierci. Historię córki czarodziejskiego plemienia Tuatha Dé Danann. Opowieść rodziców czwórki dzieci, dzięki którym ukształtowali się późniejsi Vane'owie, w których żyłach płynęło coś więcej niż magia. Coś więcej aniżeli mądrość. Ich wilcza natura zawsze domagała się rodziny, a przywiązanie do siebie nawzajem odznaczyło się na potomkach iryjskich bohaterów. Może nie należeli już do wojowników władającymi bronią na placu boju, lecz sprawnie lawirowali słowem nauki, nie zapominając o korzeniach. Nie zapominając o tych, którzy zbudowali podwaliny dla ich przyszłości.
Właśnie dlatego Jayden znalazł się w domu należącym do dawnych patronów. Przybywając do Lancashire, nie wiedział, czego miał się spodziewać. Najprawdopodobniej widział swoją wizytę na zamku Ollivanderów jako godziny spędzone w ich bibliotece pod okiem kogoś ze służących lub wiecznie czujnego skrzata domowego gotowego na pomoc w każdej chwili. Vane był jednak dość samodzielny, a setki godzin spędzonych wśród prastarych europejskich archiwów pozwoliły mu zdobyć odpowiednie doświadczenie w poszukiwaniu interesujących go treści. Wcześniejsze odwiedziny u innych szlachetnych rodów również przyzwyczaiły go mimo wszystko do braku kontaktu z domownikami. Analogicznie nie oczekiwał więc towarzystwa kogoś z rodziny, mimo iż z aktualnym nestorem przesiadywał w tym samym pokoju wspólnym. Gdy jednak jego uwagę — skupioną jak dotąd na obrazie potężnej damy — odwrócił kobiecy głos, astronom z miejsca mógł osądzić, iż ku jego osobie pofatygowano jedną ze szlachetnie urodzonych. Nie przyjrzał jej się jeszcze zbyt dobrze, gdy w odpowiednim ukłonie pochylił głowę w geście poszanowanego powitania. Głębszy tembr wydobył się z jego gardła w momencie, gdy łagodne witam oraz dziękuję opuściły męskie usta. Barki w końcu wyprostowały się, a górujący nad kobiecą sylwetką wzrost przebijał się nawet poprzez dzielącą ich obyczajną odległość. Dopiero wówczas mógł dokładniej przyjrzeć się swojej gospodyni. Ciężko było zaprzeczyć, iż miał do czynienia z piękną, przyciągającą spojrzenia kobietą. Nie znał jej. Zapamiętałby na pewno, szczególnie iż sylwetką przypominała figurę jego żony. W specyfice poruszania się oraz tonie wypowiedzi różniła się jednak diametralnie, co w jakiś sposób wywołało ciepłe wspomnienie Pomony Vane — zawsze roześmianej, w fartuszku pokrytym drobinkami ziemi z przyzamkowej cieplarni. Skupił się na słowach kobiety, nie pozwalając sobie na opuszczenie któregokolwiek z nich. - Zna zatem lady cel mojej wizyty. Przygotowuję się do sympozjum i zdecydowałem się sięgnąć ku dokonaniom przodków. Okazało się, że lwia część z nich wciąż znajduje się pod opieką lordów Lancashire. - Mówił spokojnie i niespiesznie, ale nie leniwie. - Finalnie interesują mnie prace związane z astronomią oraz numerologią. Pokrewnie także historią magii, uzdrowicielstwem oraz zielarstwem. - Jednym słowem interesowało go wszystko, ale kogo nie nęciła prastara wiedza ukryta w okurzonych zwojach?


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Portret Galli Ollivander [odnośnik]04.11.21 21:23
Przyglądała się swojemu gościowi z uprzejmym, nienachalnym zainteresowaniem. Zresztą trudno byłoby się spodziewać po niej czegoś innego - była wszak doskonale wychowaną kobietą, która przez całe swoje życie uczyła się jak być damą w każdym znaczeniu tego słowa. Zapewne jedynym odstępstwem od protokołu, które dotąd popełniła było zatrzymanie się o krok dalej niż pozwoliłyby na to ogólnie przyjęte zasady survive-vivre. Był to jednak nieświadomy odruch, który wyrobiła na przestrzeni lat będąc żoną mężczyzny równie wysokiego co Jayden - stojąc odrobinę dalej nie musiała nieustannie zadzierać głowy, by na niego spojrzeć. Gdyby nie ten zwyczaj, bogowie jej świadkiem, że już dawno nabawiłaby się jakichś zwyrodnień kręgów przez swoje nieustanne wpatrywanie się w Havelocka.
Pan Vane zrobił na niej dobre pierwsze wrażenie. Patrząc na niego nigdy nie wpadłaby na to, że zmagał się z tymi samymi demonami co ona. Ale nie było w tym nic dziwnego. Ona sama też nie zdradzała się teraz w najmniejszym stopniu z tym, że nie dalej jak miesiąc temu bardziej przypominała ducha niż żywą kobietę. Szczególnie dla kogoś kto widział ją po raz pierwszy. Nie mając porównania do dawnej Lynette, nie mógłby dostrzec spustoszenia jakie poczyniła choroba. Poza tym, jak wyjaśniła jej uzdrowicielka przy pierwszym spotkaniu, choroba która ją dręczyła - melancholia - była wyjątkowo podstępna. Potrafiła skradać się latami, a później równie długo pozostawać z chorym. Prawdę mówiąc, przed rozmową z Ronją nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że takie schorzenie w ogóle istnieje. Nadanie potworowi nazwy bardzo jej pomogło. Wiedziała z czym teraz walczy, i że nie może być dla siebie zbyt surowa. Ponoć w (nie)sprzyjających warunkach melancholia mogła dopaść każdego. Wielkie damy i poważnych naukowców. Doprawdy, niezwykle sprawiedliwe schorzenie.
Lekkim skinieniem głowy potwierdziła, że owszem zna cel jego wizyty. Ale już ułamek sekundy później zapomniała o czym tak właściwie rozmawiali - słowo sympozjum całkowicie pochłonęło jej uwagę. W błękitnych oczach pojawił się wyraźny błysk zainteresowania.
- Och, sympozjum. Brzmi ekscytująco. - powiedziała i bynajmniej nie była to banalna formułka, której można by się spodziewać po uprzejmej rozmówczyni. Lynette była szczerze pod wrażeniem. Oczywiście żaden był z niej naukowiec, nie do tego została wychowana. Od zawsze miała być żoną i matką, a jej zainteresowania miały skupiać się wokół dobrego wychowania i sztuki (w stopniu wystarczającym do poprowadzenia zajmującej konwersacji). Na wszystkie inne zagadnienia zgłębiane przez pannę w jej rodzinnym domu patrzono z dezaprobatą. Dopiero po przybyciu do Lancashire mogła pozwolić sobie na więcej swobody i poszukiwanie nowej wiedzy - ale nawet to nie trwało długo. Przydarzyła jej się przecież piątka dzieci, które wymagały od niej niepodzielnej uwagi. Miała jednak w sobie duży pociąg do wiedzy i darzyła wielkim szacunkiem ludzi mądrzejszych od siebie. Stąd myśl o naukowym sympozjum wydała jej się fascynująca. Ileż ciekawych rzeczy mogłaby się dowiedzieć w czasie takiego wydarzenia!
Na kilka sekund wyraźnie odpłynęła myślami. Kiedyś miała z znacznie lepszą podzielność uwagi. Mogłaby spokojnie rozmyślać o sympozjum i wciąż nie tracić z oczu faktycznego celu ich spotkania. Teraz sprawiało jej to trudność. Cisza z jej strony zapadła na zbyt długo, by wciąż można to było uznać za grzeczne. Wreszcie zamrugała szybko, jakby strząsała z powiek wizję owego niezwykłego spotkania naukowców i ponownie skupiła uwagę na swoim rozmówcy.
- Czy zanim zaprowadzę Pana do naszego archiwum, miałby Pan ochotę na filiżankę herbaty? - zapytała, a jej usta ułożyły się w niemal przepraszającym uśmiechu. Gdyby nie warstwa pudru pewnie dałoby się też dostrzec blady rumieniec na jej policzkach. Mimo wszystko wciąż miała wrażenie, że póki co radzi sobie całkiem nieźle. Teraz tylko musi spróbować sobie przypomnieć co dokładnie pan Vane powiedział po "przygotowuje się do sympozjum". Była pewna, że jego wypowiedź miała ciąg dalszy. Ale chyba nie była pytaniem. O bogowie! Miała szczerą nadzieję, że o nic nie pytał.


Hope is a dangerous thing for a woman like me to have
But I have it
Lynette Ollivander
Lynette Ollivander
Zawód : matka, żona, dama
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Look like the innocent flower, but be the serpent under it
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10726-lynette-ollivander https://www.morsmordre.net/t10748-popiol#326261 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f240-lancashire-lancaster-castle https://www.morsmordre.net/t10753-lynette-ollivander#326365
Re: Portret Galli Ollivander [odnośnik]04.11.21 22:24
« Każdy wielki postęp naukowy zrodził się z bezczelności wyobraźni »
Światy, w których żyli, różniły się. On nigdy nie miał w pełni zrozumieć szlachty, tak jak i stojąca przed nim kobieta nigdy nie miała pojąć istnienia wśród drobniejszych, pozbawionych takich pieniędzy, wpływów, wyzbytych szans, jakie od chwil poczęcia posiadała ona. Nie zazdrościł jej jednak, doceniajac wolność, jaką mógł się cieszyć nie tylko pod względem własnego charakteru, ale ludzi, wokół których się obracał, decyzji, które podejmował. Sytuacji, jakie mógł dzięki temu przeżywać. Nie. Nie twierdził, iż arystokracja była kompletnym piekłem dla każdego, ale zdecydowanie utrudniała. Patrzył wszak na własnych podopiecznych — głównie dziewczynki — które hodowane były dla dobrego męża, mimo iż rozum pozwoliłby im na wspaniałą karierę naukową. Zmarnowane talenta bolały go silniej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać, a smutne spojrzenie odprowadzało równie przykre twarze. Bo wiedziały. Rozumiały, iż to w dobrym małżeństwie i urodzeniu silnych synów tkwiła ich wartość. Nie w pięknych umysłach, nie w zdolnościach, nie w ambicjach. Nie buntował ich jednak przeciwko tradycji, bo nie tam leżało jego miejsce. Szlachetne rody były niczym inna kultura. Inny kraj, w którego zasady nie mógł interweniować. Bo nie rozumiał. Nie żył w nim. One już tak. Szanowały jego nauki i w czasach Hogwartu mogły zaczerpnąć wiedzy mającej być podstawą do prywatnych rozważań. Może nie na łamach czasopism naukowych, lecz jeśli mogły we własnym zakresie poszerzać horyzonty, nie był to czas zmarnowany. Chłopcy o błękitnej krwi mieli więcej swobody, jednak niewielu z nich widziało wśród badań swą przyszłość. Dlatego właśnie to wśród dziewcząt profesor posiadał te wyjątkowe diamenty — Alix, Marine, Evandrę, Nephthys. Wszystkie finalnie będące klejnotami u boków mężów. Tylko tyle czy aż tyle?
Och, sympozjum. Brzmi ekscytująco.
Uśmiechnął się delikatnie, słysząc ekscytację w kobiecym głosie. Kiedyś zapewne podzielałby jej podekscytowanie, lecz aktualnie wiedział, iż jego wystąpienie mogło sprowadzić na niego zarówno chwałę i sławę, jak i potępienie. Balansował na cienkiej linii, której przekroczenie równało się z niewiadomym. List od Corneliusa Sallowa mówił wyraźnie, że Jayden ryzykował. Podobne wydarzenie może niezwykle korzystnie wpłynąć na morale narodu w obecnych, trudnych czasach. Nie muszę chyba wspominać, jak szkodliwe jest sugerowanie, jakoby mugole mieli dostęp do magii, w obecnym klimacie politycznym. Mam nadzieję, że nieporozumienie z "Horyzontami" szybko zostanie załagodzone — w razie czego chętnie posłużę pomocą, znam wszystkich redaktorów w kraju. Mam również nadzieję, że na sympozjum nie pojawią się podobnie kontrowersyjne wnioski... Żmijowe słowa węża, jakim był Cornelius. Zawoalowane groźby nie robiły jednak na profesorze wrażenia. Może powinny. Może gdyby był rozumny, odpuściłby. Znalazł dobrą wymówkę. Astronom tańczył jednak dość śmiało na parkiecie w pełnych ciemnościach i jedynie przyszłość miała odpowiedzieć na pytanie, czy krok dalej nie czaiła się przepaść, w którą miał się zapaść. Nie był politykiem, ale rozumiał, z kim miał do czynienia. Mistrz propagandy Ministerstwa Magii nie kwapił się do korespondencji z kimś, kto nie był istotną figurą. Do przetrącenia czy może zagarnięcia? Jedno było wiadome — profesor nie zamierzał poddawać się korupcji ani opuszczać pola bez wcześniejszego, pełnego zaangażowania w utkwieniu w miejscu.
Gdy usłyszał propozycję herbaty, nie oponował, wychodząc ze swymi słowami przed szereg. - Myślę, że możemy popełnić obie rzeczy równocześnie? - zaproponował dość śmiało, nie chcąc tracić czasu, gdy miał przed sobą wizję długiego trwania wśród dokumentacji i oczekujących w domu na jego powrót synów. O północy miał również pojawić się w Hogwarcie na dwie godziny zajęć z pierwszymi klasami. - Obowiązki wzywają, a nie chciałbym również zajmować cennego czasu. - Spojrzał wprost w oczy czarownicy, przekazując intensywnością szczerość własnych słów. Nie poganiał jej, lecz chciał, aby wiedziała, iż to nie było trywialne. Iż czas... Czas był cenniejszy, niż komukolwiek mogło się wydawać, mimo że był względnością. Ona również na pewno też miała lepsze zajęcia, aniżeli towarzyszyć komuś, kogo dopiero spotkała. - Przejrzenie interesujących mnie zapisków może zająć kilka godzin. Znalezienie ich również. Jestem jednak dobrej myśli — mam już wprawę - umilkł na moment, chcąc rozwiać wątpliwości co do czasu swojej bytności w domu Ollivanderów. Nie chciał, aby kobieta sądziła, iż zamierzał ją eksplotować. To wszak nie miała być towarzyska pogawędka, a biznesowe spotkanie, którego celem miało być przemówienie. Przez moment trwał w ciszy, gdy jego wzrok ponownie spoczął na jej sylwetce. - Jeśli mi wolno spytać — nie uczęszczała lady do Hogwartu, prawda? - Tak naprawdę nie pytał, a pozwolił sobie na stwierdzenie.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Portret Galli Ollivander [odnośnik]07.11.21 19:51
Nigdy nie miała potencjału na zostanie jedną z tych buntowniczych panien, które kwestionowały poglądy swojej rodziny i głośno burzyły się wobec braku wolności w wyborze drogi życiowej. Miała na to zbyt łagodny charakter i prawdopodobnie zbyt mało czasu. Tuż po ukończeniu szkoły wydano ją przecież za mąż, a na ziemiach Ollivanderów znalazła wszystko to czego potrzebowała. Nie było już przed czym się buntować. Gdyby Malfoyowie zbyt długo zwlekali z jej ożenkiem być może sprawy ułożyłyby się inaczej, bo gdzieś głęboko w sobie nosiła ziarno niechęci wobec sztywnych ram w które wciskano ją od najmłodszych lat. Ale pewnie nawet wtedy nie odważyłaby się na wiele. W jej oczach bunt mógł udać się mężczyźnie - Lycus...nie, Frederick - kuzyn dał jej na to dowód. Swoją drogą to że utrzymała z nim kontakty po tym jak wyrzekła się go cała ich rodzina było zapewne największym przejawem buntu wobec nestora na jaki kiedykolwiek się zdobyła (choć przecież oficjalnie nigdy się do tego nie przyznała). Ale wygnanie dla kobiety..? Nawet nie chciała się nad tym zastanawiać. Jak bardzo byłaby zagubiona w świecie, którego nie znała i nie rozumiała! Niechybnie by tam zginęła.
Ale na szczęście dla niej, ten los nigdy jej nie spotkał. Lancashire stało się dla niej domem i to domem łaskawym. Przez lata żyła w swojej szczęśliwej bańce bezpieczeństwa i ignorancji, ślepa na wydarzenia wstrząsające światem. Tacy mugole na przykład - owszem wiedziała, że istnieją. Od najmłodszych lat uczono ją przecież, że są obrzydliwością, z którą czarodziejom przyszło dzielić przestrzeń. Ale nigdy w życiu nie postawiła stopy w mugolskim świecie. Był dla niej równie obcy co odległe krainy gdzieś w kontynentalnej Azji, nawet jeśli znajdował się na tej samej wyspie. Może dlatego ostatnie wydarzenia wstrząsnęły nią tak bardzo? Bezpieczna bańka pękła i nagle okazało się, że wokół toczy się wojna, a wszyscy jej krewni opowiedzieli się już po którejś ze stron. Miała wrażenie, że tylko ona ostała się samotnie na ziemi niczyjej absolutnie przerażona wizją podejmowania decyzji. Nie chciała wybierać, bo każda ze stron wymagałaby ofiary. Rozsądek podpowiadał jej uciekaj, ale przecież to też nie była dostępna opcja. Dlatego zniknęła. I dopiero teraz powoli pojawiała z powrotem. Niestety przez ostatnie miesiące nic się nie zmieniało i jedyne co zrobiła to odwlekła swoją decyzję w czasie. Nie była na nią gotowa, nie dziś, nie teraz. Ale ten dzień niewątpliwie nadejdzie.
Teraz na szczęście myśli zaprzątały jej bardziej przyziemne sprawy. Na przykład to, by nie palnąć kolejnej gafy. Nikt nie miałby jej pewnie za złe, gdyby pan Vane opuścił Lancaster Castle w przekonaniu, że z panią domu jest coś nie tak. Ba, pewnie wszyscy domownicy częściowo tego właśnie się spodziewali. Byli dla niej przesadnie wyrozumiali i wybaczyliby jej to potknięcie. Ale ona wymagała od siebie więcej. Chciała żeby coś wreszcie jej się udało. Jayden pewnie zapomni o tym spotkaniu zaraz po tym jak opuści siedzibę Ollivanderów ze swoimi dokumentami. Miał do tego prawo, był zapracowanym naukowcem. Ale dla niej to spotkanie było ważne. Przełomowe. Chciała udowodnić sobie i reszcie rodziny, że jest z nią lepiej. Dlatego musiała się skupić.
- Brzmi to jak doskonały kompromis. - orzekła pogodnym tonem, pozwalając sobie jednocześnie na pogodny uśmiech. - Zaprowadzę Pana w takim razie do archiwum. Zacznie Pan swoje poszukiwania, a ja w międzyczasie dopilnuję, by herbata nas nie ominęła. - gestem zachęciła go, by podążył za nią i ruszyła korytarzem w kierunku biblioteki. Stąpała niemal bezgłośnie, ale w tempie bardziej niż nieśpiesznym. Wciąż szybko się męczyła, ponadto z uwagi na swój drobny wzrost stawiał też dużo krótsze kroki. Na szczęście znajdowali się blisko biblioteki i przylegających do niej archiwów.
- Tak, ma pan rację. - odpowiedziała na zadane pytanie. - Wyłamałam się z rodzinnej tradycji i pobierałam nauki w Akademii Beauxbatons. - zanim jednak powiedziała coś więcej, przeprosiła go cicho - na ich drodze pojawił się jeden z pracowników zamku, więc Lynette odeszła na bok, by poprosić o przyniesienie im herbaty i czegoś słodkiego. Zaraz potem dotarli do drzwi archiwum. Przezornie poprosiła, by zostawić je otwarte, bo bała się, że może zapomnieć o kluczu. Dzięki temu klamka bez żadnych problemów ustąpiła pod naciskiem jej dłoni i zaraz otoczył ich zapach starego pergaminu i wosku z kilku strategicznie rozmieszczonych świec.
- Proszę czuć się jak u siebie. - zachęciła, wkraczając do pomieszczenia. Przebiegła wzrokiem po licznych półkach i regałach, ale nie pozwoliła swoim myślom uciec w ich kierunku. Wciąż starała się skupiać tylko na jednej rzeczy na raz. - Jeśli Pan pozwoli z ciekawości zapytam: coś zdradziło mój brak edukacji w Hogwarcie, czy po porostu nie pamięta mnie Pan ze swoich czasów szkolnych? - zerknęła na niego z ciekawością. Zaskoczyło ją to jak słusznie odgadł, że nie była absolwentką szkockiej szkoły magii. Byłe pewna, że w jej akcencie nie słychać francuskich naleciałości (zresztą wśród jej grupy społecznej nie było to nawet takie dziwne, co najwyżej pretensjonalne), więc zastanawiała się jak do tego doszedł. Zgadywała, że byli w podobnym wieku, więc może po prostu miał dobrą pamięć do twarzy?


Hope is a dangerous thing for a woman like me to have
But I have it
Lynette Ollivander
Lynette Ollivander
Zawód : matka, żona, dama
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Look like the innocent flower, but be the serpent under it
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10726-lynette-ollivander https://www.morsmordre.net/t10748-popiol#326261 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f240-lancashire-lancaster-castle https://www.morsmordre.net/t10753-lynette-ollivander#326365
Re: Portret Galli Ollivander [odnośnik]07.11.21 22:36
« Każdy wielki postęp naukowy zrodził się z bezczelności wyobraźni »
Bał się. Oczywiście, że bał się tego, co czyhało i działo się po drugiej stronie okien i sukcesywnie poczynało wlewać się do środka domów. Niektórych pochłonęło już w trakcie swojego nieprzerwanego rozlewu, pozbawiając domów, rodzin, bliskich. Ograbiając z bezpieczeństwa, ciepła i możliwości spokoju. Odbierało i zabijało. Przecież nie zapomniał, jak waliło mu serce na wiadomość o Londynie stojącym w ogniu — gdy on bezpiecznie spał poza granicami Anglii, zbyt daleko by pomóc. Jego myśli w pierwszej chwili pognały ku rodzicom oraz mieszkającym w stolicy przyjaciółkom. Roselyn z malutką Melanie musiały uciekać, tak samo zresztą jak Maeve — wszystkie trzy zdołały uciec, lecz to właśnie z pomocą Clearwater Jayden był w stanie odnaleźć obie panny Wright. Skulone w obskurnym pokoju hotelowym, zbyt przerażone, by zostać, ale jeszcze bardziej zbyt przerażone, by wyjść. Nie uważał się za wybawiciela, gdy zabierał je z tamtego obrzydliwego miejsca, tuląc do siebie sześciolatkę. Nie był bohaterem także wówczas gdy oferował im swój dom. To było najmniej, co mógł zrobić, ale ile innych osób zostało pochłoniętych przez niszczycielski ogień podczas Czystki? Ile dzieci krzyczących na ulicach pozbawionych rodziców? Ile z tych, co cudem przeżyło, miało być poranionych i okaleczonych nie tylko na ciele, ale także i duszy do końca życia? Bezksiężycowa Noc brzmiało niezwykle poetycko i romantycznie jak na opis rzezi, jaka dokonała się na ulicach Londynu, której stęchły zapach astronom wciąż czuł, idąc ulicami stolicy. Pomnik Cronusa, malowidła przedstawiające tamten moment — sztuka zalała miasto, gdy tylko zmyto z bruku krew i zaklepano dziurawe mury.
Nie był głupi. Oczywiście, że się bał. Nie był jednak w tym strachu sam. Przerażenie spływało wszak na najbardziej podatne, niewinne i bezbronne z istot. Jayden nie mógł więc dać się sparaliżować obawom, gdy wiedział, iż pomiędzy śmiercią a dziećmi mógł stanąć tylko on. Nikt inny nie miał tego zrobić. Bo i kto? Ministerstwo Magii interesowało się jedynie własnymi poplecznikami, Zakon Feniksa akceptował poniesione ofiary niezbędne do odniesienia zwycięstwa. Nie. Nikt nie miał im pomóc, a owa świadomość od dawna tkwiła w profesorze. Wybranie strony już dawno się dokonało i Vane trwał nieprzerwanie przy własnych przekonaniach i wartościach, nie opuszczając tych, o których wolano zapomnieć. O których nikt nie zamierzał walczyć. Nie miał więc czekać na ratunek. Na cudowne ozdrowienie. Nie miał oddawać losu w ręce innych. Jego podopieczni nie mieli tyle czasu, dlatego właśnie zamierzał zrobić, co było w jego mocy, by zachować rdzeń ich przyszłości. Ich społeczeństwa, ich prawdy. Ich jedności. Wiedział, iż podejmował się czegoś, co wykraczało poza wyobraźnię wielu, nawet światłych liberałów, lecz nie patrzył ku nim. Nikomu o tym nie mówił i mówić zapewne nie miał, by projekt, któremu oddał serce, pozostał tajemnicą znaną jedynie astronomowi. Wiedział, że mogli go za to zabić, gdyby prawda ujrzała światło dzienne, a jego synowie pozostaliby całkowitymi sierotami, ale musiał, chciał to zrobić. Ar scáth a chéile a mhaireann na daoine. Musieli kiedyś zrozumieć, co nim kierowało. Musieli zrozumieć, kim byli ich rodzice.
Pracował jednak normalnie dalej, nie przerywając ustalonych, przyjętych przez siebie praktyk. Fala listów, które otrzymywał w ostatnim okresie od strony rodów szlacheckich, wzbudzały jednak w profesorze wyraźną postawę niezrozumienia. Zainteresowania, ale także uwagi. Ostrożności, zupełnie jakby obie strony próbowały coś ugrać. Nie były to pierwsze takiego typu listy — jako nauczyciel jednej z najbardziej prestiżowych szkół Magii i Czarodziejstwa na świecie był sylwetką bardzo znaną, a nauki domowe dzieci arystokratów nie stanowiły dla niego nowości. Jednak nie w przeciągu niecałych dwóch tygodni. Selwyni, Burke'owie. Rosierowie. Lestrange'owie. Ollivanderowie. Ci ostatni, oferujący — odmiennie od pozostałych — schronienie rodzinie astronoma wydawali się najdziwniejszą propozycją, mimo iż Vane'owie byli związani z lordami Lancashire historią. Odrzucona idea nie znalazła gleby, na której mogła obrosnąć — silnie związani z Irlandią Vane'owie nie zamierzali opuszczać domu, a dawne więzi nie ustały się prócz szacunku. To tym bardziej popchnęło Jaydena do podjęcia decyzji, jakiej żaden Vane na przestrzeni stuleci nie podjął.
Uśmiechnął się do swojej gospodyni, skinąwszy delikatnie głową w podziękowaniu i kierując się jej śladem ku bibliotece. Kiedyś nie przywiązywał szczególnej uwagi do korytarzy, jakie mijał, zachwycając się każdym elementem, ale aktualnie nie był w stanie oderwać spojrzenia od owych bogactw z zupełnie innego powodu. Zachował mimo wszystko milczenie, aż do momentu, w którym znaleźli się razem z lady Ollivander w archiwum. Znajomy zapach spowodował instynktowne rozluźnienie spiętych, męskich ramion, a wyraźny oddech przyjemności wzmocnił się dzięki delikatnemu uniesieniu prawego kącika ust. Wyraźnie wszak po raz pierwszy odkąd znalazł się w posiadłości, mógł spokojnie odetchnąć. Szybko jednak na powrót spiął się, a zbłąkany, wyjątkowo zawstydzony w chłopięcym uroku — tak odmiennym od powagi dorosłego mężczyzny — wzrok uciekł w podłogę, gdy czarodziej zdał sobie sprawę z tego, co usłyszał. Dłoń uciekła mu, by przejechać przez włosy, dokładnie tak, jak zawsze, gdy czuł się niepewnie. - Przepraszam. Nie chciałem zabrzmieć impertynencko. Po prostu wydaje mnie się, iż pamiętałbym twarz lady - wyjaśnił się naprędce, czując, jak nabrał kolorów zawstydzenia, lecz dość szybko znaleźli się przy sekcji, gdzie miały znajdować się dokumenty spisane ręką jego przodków. Zaraz też nie tracił czasu i zaczął je przeglądać, wybierając wpierw — dość uważnie i starannie — kilka zwojów, by zasiąść przy przygotowanym wcześniej stole. Pochłonięty pracą zapomniał jakby o zwrotach grzecznościowych czy samej obecności towarzyszącej mu kobiety, pozwalając jej niejako obserwować jego pracę oraz zaaferowanie pasją. W pewnym momencie zaczął mówić o sympozjum, nie wiedząc, czy spytała go o tematykę, czy też nie, ale jakie miało to znaczenia dla kogoś, tak pochłoniętego tym, co kochał? - Przypuszczam, że może lady pomyśleć, że to raczej aroganckie z mojej strony poświęcić całe seminarium na mówienie o niczym. Ale chodzi o przestrzeń. A dla większości ludzi przestrzeń jest niczym, chyba że jest wypełniona powietrzem. Ale kiedy wyjdzie się poza powietrze, przestrzeń mogą przecinać unoszące się ciała, różnego rodzaju wibracje – fale świetlne, promienie kosmiczne, strużki zaklęć i tak dalej. Ale od czasu eksperymentu Michelsona-Morleya, który zdawał się jednoznacznie dowodzić, że nie ma czegoś takiego jak eter, przestrzeni po prostu nie ma. Innymi słowy, w ten sposób mówimy o odległościach między ciałami. Innymi słowy, kiedy mówimy, że odległość między nimi wzrosła, tak jakby odległość była rzeczową, która coś robi – na przykład: człowiek szedł, dystans się zwiększał. Ale przypuszczam, że tak naprawdę mówimy, że dwa ciała, o których mówimy, zwiększyły odległość między sobą. Zrobiły to. Ale potem nagle odkrywamy, że mamy dystans jako przedmiot. Zwiększyliśmy dystans — dystans stał się teraz przedmiotem czasownika, podczas gdy wcześniej był podmiotem. I tak od razu zaczyna się dostrzegać, że w kosmosie jest coś podejrzanego. A przecież jest tłem, na którym wszystko widzimy. I nawet osoba niewidoma ma poczucie przestrzeni w tym, co nie krępuje ruchu. Jak więc można uważać, że przestrzeń jest niczym? - W pewnym momencie urwał, zdając sobie sprawę z sytuacji. Przeniósł wzrok na lady Ollivander z wyraźnie wypisanymi przeprosinami na twarzy. - Ja... - zaczął niepewnie, odchrząkując i chcąc wyzbyć się ściśniętego gardła. - Proszę wybaczyć. Skrzywienie zawodowe. Nie musi tu lady ze mną być i słuchać tego wszystkiego.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Portret Galli Ollivander [odnośnik]17.11.21 21:51
W ostatnich miesiącach archiwum nie należało do najczęściej odwiedzanych pomieszczeń. Lynette mimowolnie zwróciła uwagę na kurz zdobiący niektóre wyżej położone półki i pajęczyny w rogach pokoju. W lepszych czasach Oliivanderowie chętniej zaglądali do archiwum, by zgłębiać pisma swoich przodków. Teraz wszyscy skupiali się na teraźniejszości, która tak dosadnie domagała się uwagi przelewem krwi i ideologicznymi rozterkami. Sama Lynette była tu może trzeci raz w życiu. Szukając informacji o interesujących ją zagadnieniach zwykle przedkładała wygodnie opracowane wydania książkowe ponad ręcznie zapisane zwoje. Jeśli chciała poczytać o astronomii czy zielarstwie i uzupełnić posiadaną wiedzę, sięgała po coś co miała indeks. Trudniej dostępna wiedza różdżkarska, którą z pewnością skrywały ściany archiwum, siłą rzeczy i tak nie należała do niej. To dziedzictwo czekało na jej dzieci. Z kolei starannie utrzymywane drzewa genealogiczne Ollivanderów były ostatnią rzeczą, którą miałaby ochotę zgłębiać. W zupełności wystarczało jej to, że wciąż obudzona w środku nocy byłaby w stanie wyrecytować swój własny rodowód do siedmiu pokoleń wstecz. Pewnie dlatego czuła się mniej pewnie wśród półek niż Jayden. Zatrzymała się kilka kroków za progiem i obserwowała jego ruchy, gdy przeglądał kolejne półki oznaczone mało czytelnymi dla niej sygnaturami. Nie było wątpliwości, że był teraz w swoim żywione.
- Nie ma za co przepraszać, naprawdę. - zapewniła go jeszcze na chwilę przed tym jak całkiem pochłonęły go poszukiwania i posłała mu uspokajający uśmiech. W duchu ucieszyła się, że słusznie odgadła jego tok myślenia. Mgła w jej myślach zdecydowanie się rozrzedziła, skoro była w stanie to zrobić. Nie dalej jak w grudniu pewnie nie zarejestrowałaby pytania, a tu proszę - dzisiaj nawet domyśliła się odpowiedzi! Mogło się to wydawać głupotą, ale jej zdecydowanie poprawiło humor. Poczuł się pewniej.
Kiedy profesor zagłębił się w swoje poszukiwania, nie zawracała mu głowy wymuszoną rozmową. Pozwoliła swoim myślom odpłynąć na chwilę. Przyglądała się misternym rzeźbieniom na brzegach regałów, które ręka jakiegoś dawno nieżyjącego Ollivandera musiała umieścić w ciemnym drewnie. Musnęła palcami malutką postać kruka, która kryła się w labiryncie liści na jednej z płaskorzeźb. Mimowolnie jej myśli uciekły w stronę męża. Gdzie był? Co robił? Nim zdołała zdecydować czy powinna później go poszukać, jej uwagę zwróciło ciche chrząknięcie - w drzwiach archiwum stała zaczepiona wcześniej pokojówka z herbatą, o którą poprosiła Lynette. To sprawiło, że znów skupiła się na obecnej chwili. Przejęła tacę od kobiety i cicho zapewniła ją, że tak dam sobie radę, nie jest wcale ciężka i naprawdę potrafię nalewać herbatę, Mary. Służba była wobec niej nieco nadopiekuńcza. Może nawet bardziej niż jej rodzina. Ale nie miała im tego za złe. W ostatnich miesiącach to właśnie oni towarzyszyli jej najczęściej i zapewne byli najbardziej świadomi tego jak bardzo źle z nią było. Chyba jeszcze nie całkiem wierzyli w jej nagłą poprawę i cały czas obawiali się kolejnego załamania. Kolejni ludzie, którym musiała udowodnić, że da sobie radę. Zdobyła się na ciepły uśmiech i stanowczym, ale wciąż pełnym szacunku szeptem odesłała pokojówkę. Nie chciała podnosić głosu żeby nie rozpraszać gościa.
Taca w rzeczywistości była ciężka, ale Lynette w życiu by się do tego nie przyznała. Na szczęście szybko odstawiła ją na pierwszy pusty blat w zasięgu wzroku. Elegancki komplet porcelany wydawał się dziwnie nie pasować do skromnego poczęstunku - herbata, odrobina miodu i mleka. Nie dostały im się żadne ciasteczka, ale kawałek marcepanu pokrojony w plasterki powinien wystarczyć. Lynette błyskawicznie stłumiła rosnące w piersi niezadowolenie i zrugała się w myślach. Owszem nie żyli już na takim poziomie jak dawniej, ale na Boginie! Przynajmniej mieli co jeść. W przeciwieństwie do wielu innych ludzi w kraju...
Z rozważań nad skromnym poczęstunkiem wyrwało ją nagłe ożywienie Jaydena. Jak zgadywała odnalazł w zwojach coś co będzie dla niego przydatne. Zaciekawiona, mimowolnie zbliżyła się do stołu roboczego przy którym siedział. Wciąż jednak zachowywała stosowną do sytuacji odległość i powstrzymała się przed zaglądaniem mu przez ramię.
- Och, czy znalezisko przyda się Panu w czasie sympozjum? - zagadnęła nie spodziewając się, że to jedno zdanie zaowocuje z jego strony długim i entuzjastycznym monologiem. To była jedna z tych chwil, gdy Lynette ponownie pożałowała tego, że nie jest jeszcze w pełni sił. Nadmiar słów nieco ją skołował. Bardzo starała się nadążyć za jego wywodem, ale nie wszyło jej to najlepiej. Fakt, że w żaden sposób nie dorównywała mu wiedzą z pewnością nie pomagał. Słuchała jednak z całą uwagą na jaką ją było stać, a lekko zmarszczone brwi i poważne spojrzenie zdradzały jej skupienie. W którymś momencie przysiadła nawet na jednym z krzeseł stojących przy stole, jakby to mogło jej pomóc w ogarnięciu zawiłości jego słów (nie pomogło). A potem na moment zapadła cisza. Lynette zamrugała, by ponownie skupić się na jego twarzy (zamiast na Michelsonie i Morleyu), a później... zachichotała. Bogini, nie pamiętała kiedy po raz ostatni tak beztroski dźwięk opuścił jej usta!
- Proszę mnie nie przepraszać, panie Vane. - jej ton był przepełniony sympatią, którą szanowany astronom właśnie sobie zaskarbił. - Bardzo chciałabym być na tyle oczytana, by okazać się partnerką w tej dyskusji, a nie tylko słuchaczem. Jest mi wręcz przykro, że nie mogę pomóc chociaż w ten sposób, bo pewnie dobrze zadane pytania byłyby jak próba generalna przed tymi, które mogą paść na Pana sympozjum. - westchnęła cicho, niemal tęsknie na samo wspomnienie wydarzenia. - Obawiam się jednak, że moja wiedza astronomiczna jest na to zdecydowanie zbyt mała. Ale mogę mogę przynajmniej zaproponować herbatę! - po tych słowach podniosła się z krzesła, by przenieść tacę na stół przy którym siedzieli. Zaczarowany dzbanek świetnie trzymał temperaturę, więc już chwilę później napełniała filiżanki parującym płynem. Podała mu jedną i gestem zachęciła, by częstował się tym niewielkim poczęstunkiem, który wciąż czekał na tacy.


|marcepan, miód, herbata czarna


Hope is a dangerous thing for a woman like me to have
But I have it
Lynette Ollivander
Lynette Ollivander
Zawód : matka, żona, dama
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Look like the innocent flower, but be the serpent under it
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10726-lynette-ollivander https://www.morsmordre.net/t10748-popiol#326261 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f240-lancashire-lancaster-castle https://www.morsmordre.net/t10753-lynette-ollivander#326365
Re: Portret Galli Ollivander [odnośnik]19.11.21 13:03
« Każdy wielki postęp naukowy zrodził się z bezczelności wyobraźni »
Ciężko było obejść się bez bibliotek, archiwów, ogólnej papierologii, jeśli chciało się być naukowcem. Badaczem. Wszak błędne było przekonanie, iż wszelkie wielkie przełomy dokonywały się w terenie, pod gołym niebem czy w przypływie nagłego oświecenia. Szczęśliwego trafu. Najwięcej odkryć znajdowało się w starych tomach, analizie, patrzeniu na sytuację z nowej, świeżej perspektywy, rozwijaniu dawnych myśli. Wszak badania Jaydena właśnie na tym też polegały — rozwijał odkrycia innych. Wcześniejszych. Łączył je z własną teorią. To Anaksagoras odkrył homoiomerie, Vane po prostu wziął ten aspekt i pozwolił sobie zajść dalej. Pozwolił, aby ciekawość, sytuacja oraz upór zaprowadziły go do granic Wszechrzeczy, gdzie stare jak świat meteoryty uderzyły w grunt, a on mógł zrozumieć, że trzymał w dłoniach Początek. Początek Wszystkiego. Czy więc magia poruszyła życiem, czy może zrodziła się w wyniku Wielkiego Wybuchu? Nie znał odpowiedzi i zapewne nikt nie miał jej poznać. Prawdą było jednak to, iż magia trafiła finalnie na Ziemię i rozniosła się wśród żywych organizmów, czasami kumulując także w konkretnych miejscach. Astronom nie był jednak historykiem. Znał się jedynie na numerologii, dlatego ciężko było mu też ocenić, dlaczego tak właśnie się działo. Wiedział jednak, że młody Black zamierzał poruszyć podobny temat na sympozjum. Być może miał rozwiać wątpliwości, jakie trawiły profesorskie wnętrze. Być może pozostawić go z większą ilością pytań, aniżeli wyjaśnień. Jedno jednak Vane wiedział na pewno — wiedza kształtowała rzeczywistość, a oni mieli prawo i obowiązek ją upubliczniać.
Och, czy znalezisko przyda się Panu w czasie sympozjum?
Odetchnął z wyraźnym zadowoleniem, ale także przesyceniem wiedzy. Wyglądał i czuł się tak, jakby nie wiedział, w co włożyć ręce. Materiału byle wszak naprawdę sporo, wszystko zdawało się dla niego interesujące, inspirujące. Szczególnie że stworzone przez jego przodków. Jak mógł postawić coś na piedestale wyżej od drugiego, nie czując wewnętrznego sprzeciwu? - Czy się przyda... Na pewno. Zawsze tracę poczucie czasu wśród książek. - To była prawda. Wcześniej, gdy nie był człowiekiem posiadającym własną rodzinę, znikał w papierach nawet na długie dni. Odkąd jednak urodzili mu się chłopcy, pilnował terminów. Trojaczki stały na pierwszym miejscu i wszystko, co robił ich ojciec, było nakierowane właśnie na ich dobro. Nawet to sympozjum, którego znaczenia wielu nie rozumiało w takim aspekcie, w jakim rozumiał je Jayden. Podobnie zresztą jak plan, jaki zrodził mu się w głowie. Plan, jaki miał sprzeciwić się Ministerstwu Magii i ograniczeniom, jakie zamierzało nałożyć na własnych obywateli. Czy nie było to ryzyko? Czy ktoś z jego prestiżem i na świeczniku mógł przeprowadzić podobną manipulację? Może. Nie miał się dowiedzieć, jeśli nie zamierzał spróbować.
Kobiecy chichot go zaskoczył, wyrywając z zamyślenia, a Vane musiał na nowo sobie przypomnieć, gdzie był i co robił. Czy to była konspiracja? To, co miał zrobić? Czy kobieta gościłaby go tak chętnie, gdyby znała prawdę? Może by go wsparła, może wzgardziła. Miała jednak inne zmartwienia na głowie. Związane z rodziną czy społeczeństwem? Aktualnie jedynym problemem był dla niej on sam i jego słowa. - Trudniej jest dobrze słuchać aniżeli po prostu mówić - odpowiedział zgodnie z prawdą. - Uważam, że rozmówca nie musi posiadać wiedzy astronomicznej, aby prowadzić dialog na ten temat. Na pewno nie ze mną. W przeciwnym razie nauczałbym samych zawodowców. - Ciepły uśmiech zagościł na jego twarzy, a gdy odebrał z wdzięcznością podawaną herbatę, pochylił się nad rozpostartym przed nim skryptem. Obok leżały puste pergaminy służące za notatnik, w którym profesor zapisywał spostrzeżenia i najważniejsze informacje związane z czytanymi tekstami. Nie mógł zawrzeć ich wszystkich w wykładzie, ale mógł wybrać esencję, a resztę odłożyć do dalszych eksploracji. Nie miał zamiaru mówić przez kilka godzin. Co równocześnie przypomniało mu, iż nie był sam, a cisza, jaka zapadła, mogła być męcząca dla jego towarzyszki. Uniósł więc spojrzenie znad zapisków, by skrzyżować je z kobiecym. - Spytałbym, czy pojawi się lady wraz z rodziną na sympozjum, lecz umiejscowienie wydarzenia nie sprzyja politycznym sojuszom. - Przez jego twarz przemknął blady uśmiech. Mogłaby zadawać pytania wśród innych i nie czuć wstydu. Mogłaby korzystać z dobrodziejstw, jakie miała do zaoferowania im nauka dnia dzisiejszego i może zaintrygowałoby ją to, co zajmowało aktualnie badaczy. Może nawet chciałaby usłyszeć o splocie magii w świecie oraz odnaleźć własną odpowiedź na pytanie, czy magia była odpowiedzialna za istnienie Wszechrzeczy. Może. Pałac Zimowy leżał jednak na ziemiach Averych i chociaż konserwatywny ród w żaden sposób nie był włączony w to wydarzenie, arystokracja posiadała własne zasady. - Będzie tam na pewno... Ciekawie - umilkł, na nowo zajmując się przerwanym zajęciem. Czytał, przeglądał, spisywał kwestie wraz ze swoimi pytaniami. Nie wiedział, ile czasu minęło, nim zdał sobie sprawę, że coś dobijało się do jego umysłu. Zamyślił się na chwilę, po czym zerknął na czarownicę u swojego boku, jakby zastanawiał się, czy powinien był zadać to pytanie. Pytanie... Kwestię. Rozmyślił się jednak na moment, lecz po kilku uderzeniach serca, wrócił, nie mogąc zapomnieć. - Nie widziałem żadnego Ollivandera na liście uczniów. - Nie podnosił już spojrzenia na czarownicę. Nie musiał też mówić, co miał na myśli. Jego ton też akcentował, że zdawał sobie sprawę, dlaczego tak się działo. Nie tylko zresztą oni nie puszczali już dzieci do Hogwartu.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Portret Galli Ollivander [odnośnik]20.11.21 21:53
Być może do bycia prawdziwym naukowcem trzeba się urodzić. Dążenie do prawdy dla samego faktu jej odkrycia - bez ukrytych motywów; bez dopisywania faktów do narracji, która służy wybranej sprawie - było talentem cenniejszym dla świata niż słuch absolutny czy syreni głos. Choć zdecydowanie trudniejszym do docenienia, bo niewielu dostrzegało ten rzadki dar. Lynette mimo swojego zamiłowania do nowej wiedzy zdecydowanie nie czuła tego powołania. Rzeczy, które ją interesowały miały zwykle podłoże praktyczne: jakie zioła pomogą dziecku w gorączce? Kiedy księżyc będzie w odpowiedniej fazie do warzenia eliksiru? Uczyła się tego co mogło się przydać. Nie przeszkadzało jej to jednak podziwiać ludzi, którzy oddali całe swoje życie nauce. Przecież bez nich na półkach biblioteki Ollivanderów nie piętrzyłyby się niezliczone tomy poświęcone interesującym ją tematom. Dzięki nim ona sama nie musiała przeglądać niezliczonych zakurzonych zwojów - wystarczyło w indeksie sprawdzić, na której stronie znajdzie potrzebną informację. Z tym większym podziwem obserwowała Jaydena, który nie tylko bez trudu odnalazł interesujące go materiały, ale teraz był jeszcze w stanie coś z nich wyciągnąć. Nie widziała wprawdzie co notuje na swoim pergaminie (nie poważyłaby się zresztą na takie wścibstwo), ale z daleka potrafiła ocenić, że ilość adnotacji, które już stworzył była w jej odczuciu niewyobrażalnie wielka.
Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i mimowolnie pokiwała głową, gdy wspomniał o tym jak traci poczucie czasu wśród książek. Była pewna, że to zjawisko uniwersalne dla wszystkich ludzi z pasją. Sama wielokrotnie doświadczyła go przy fortepianie. Orientowała się, że minęło pół dnia dopiero wtedy, gdy w półmroku przestawała widzieć nuty (lub gdy palce zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa). Podejrzewała jednak, że wrażenie było dokładnie takie samo jeśli czyjąś pasją było przeglądanie zakurzonych zbiorów archiwalnych.
- Bardzo miło mi słyszeć, że ma Pan takie podejście. Nie będę się w takim razie bała zadawać niemądrych pytań. - zaśmiała się cicho, jednocześnie dolewając do swojej herbaty odrobiny mleka. Potem uniosła filiżankę razem ze spodkiem i upiła krótki łyk. Na jej bladej twarzy malował się wyraz zamyślenia, a wzrok błądził gdzieś ponad głową Jaydena. Podobno nie ma głupich pytań, ale ona i tak czuła się onieśmielona wizją dopytywania profesora o szczegóły, których nie zrozumiała z jego wcześniejszego monologu. Na przykład: kim byli Michelson i Morley? Nie miała zielonego pojęcia. - Chociaż naszła mnie myśl, że jako nauczyciel musiał Pan już usłyszeć wiele... niezwykłych pytań. - dodała po chwili i na jej ustach znów zamajaczył się uśmiech, bo mimowolnie pomyślała o swoich dzieciach, które od najmłodszych lat miały tendencję do kwestionowania absolutnie wszystkiego. Po co? Dlaczego? Kiedy? Musiała znów odpłynąć, bo nawet nie zauważyła przeciągającej się ciszy. Zamarła w doskonałym bezruchu wpatrzona w przestrzeń, a na jej ustach wciąż błądził lekki uśmiech. Z tego stanu wyrwały ją kolejne słowa profesora. Znów zamrugała intensywnie, by nie tylko odzyskać koncentrację, ale również po to by ponownie skupić na nim spojrzenie. Kiedy jednak zrozumiała sens wypowiadanych słów jej mina nieco zrzedła. Odstawiła na stół filiżankę i splotła dłonie na podołku wyraźnie poruszona.
- Nie wspomniał Pan gdzie odbywa się sympozjum... - zaczęła powoli, w duchu modląc się, by nie powiedział zaraz, że wydarzenie odbędzie się na ziemiach Wiltshire. Bo właśnie tam od razu powędrowały jej myśli. Ziemie Malfoy'ów - ziemie jej rodziny - wydawały się teraz odległe jak nigdy wcześnie i sama myśl o nich sprawiała, że w coś w jej piersi zaciskało się boleśnie. Bo przecież gdyby wydarzenie odbywało się właśnie tam z pewnością mogłaby się tam wybrać. Nikt jej przecież nie wydziedziczył, bo niezadowolenie wuja Cronusa nie było jednoznacznym wyrokiem. Jednak taka wizyta wiązałaby się z ryzykiem. Nie fizycznym, bo mimo wszystko była przekonana, że nikt z nich nie zrobiłby jej krzywdy. Chodziło o coś innego - pojawiając się wśród swoich krewnych musiałaby na powrót stać się Lynette Malfoy. Wątpliwa równowaga jaką udawało jej się teraz zachowywać; ta ziemia niczyja, na której wciąż tkwiła... Pod ostrzałem pytań i wyczekujących spojrzeń swoich krewniaków z pewnością nie zdołałaby pozostań neutralna. - Zresztą abstrahując od sytuacji politycznej, ostatnio nie dopisywało mi zdrowie. Obawiam się, że mój mąż zamartwiałby się na śmierć, gdybym oddaliła się od Lancashire. - dokończyła po chwilowym zawahaniu i zaśmiała się nieco nerwowo. Wymówka, której w jej opinii bliżej było do kłamstwa, mimo wszystko dość gładko przeszła jej przez gardło. Nie umiała sobie wyobrazić, że Havelock martwiłby się konkretnie o nią, ale to było najłatwiejsze wyjaśnienie. Nie przyznałaby się przecież, że bałaby się opuścić zamek. Że przerażało ją wszystko co działo się poza granicami ich ziem. I że to wszystko i tak było niczym w porównaniu ze strachem jaki czuła wobec swoich własnych rozterek.
Kolejne minuty znów jej umknęły, jednak teraz rozmyślania nie były nawet w połowie tak miłe jak poprzednie. Ledwo rejestrowała cichy szelest papieru i skrobanie pióra o pergamin. Pod stołem zaciskała palce prawej dłoni na swoim lewym nadgarstku. Przed laty miała nawyk wyłamywania palców, ale guwernantki surowo karały ją za taki nieprzystający damie odruch zdradzający zdenerwowanie. Pozostał jej jednak ten dziwny gest ściskania swojego własnego nadgarstka w zastępstwie - dużo mniej oczywisty, ale dla niej na swój sposób kojący. Myśli o Wiltsire popsuły jej humor. Nie czuła się już tak pewnie jak jeszcze kilka chwil temu. Jej oddech przyspieszył i spłycił się, a serce w zawrotnym tempie obijało się o żebra.
- Ach, tak... Zdecydowaliśmy się na zatrzymanie dzieci w domu póki sytuacja się... - urwała nagle. Jej niepokój był coraz bardziej widoczny. - Proszę mi wybaczyć Panie Vane, ale nie czuję się najlepiej. Proszę dalej czuć się jak u siebie, archiwum jest do Pana dyspozycji. - bardzo powoli podniosła się z krzesła i posłała mu słaby uśmiech. - Materiały, które wyszły spod ręki Pana przodków są oczywiście na powrót Pana własnością, a gdyby potrzebował Pan czegoś innego z naszych zbiorów, proszę się nie krępować i ponownie nas odwiedzić. - dodała jeszcze, zmuszając swoje usta do nieco szerszego uśmiechu. Może następnym razem podejmie Pana ktoś zdrowy na umyśle. - zaszydziła w myślach z samej siebie. Po tym jak wyrzuciła z siebie te wszystkie grzeczne (i mimo wszystko szczere) słowa, żadne kolejne nie chciało przejść przez jej zaciśnięte gardło. Ograniczyła więc pożegnanie do lekkiego skinięcia głową i na drżących nogach ruszyła do wyjścia.
Cel na następne minuty: nie rozpłakać się w drodze do swoich bezpiecznych komnat.

zt x2


Hope is a dangerous thing for a woman like me to have
But I have it
Lynette Ollivander
Lynette Ollivander
Zawód : matka, żona, dama
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Look like the innocent flower, but be the serpent under it
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10726-lynette-ollivander https://www.morsmordre.net/t10748-popiol#326261 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f240-lancashire-lancaster-castle https://www.morsmordre.net/t10753-lynette-ollivander#326365
Portret Galli Ollivander
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach