Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness
Samotna wieża
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Samotna wieża
Po pierwszej wojnie czarodziejów pewien Szkot postanowił uczcić pamięć bohaterów grą na dudach. Wdrapywał się więc na najwyższy punkt wieży i grał na nich hymn pochwalny w każdy piątek przed wschodem słońca. Przechadzał się tamtędy drażliwy myśliwy, który polował na rzadki okaz niedźwiedzia. Muzyka dud rozbrzmiała akurat w momencie, gdy myśliwy celował do stworzenia i zaalarmowała go, zmuszając do ucieczki. Rozwścieczony mężczyzna wycelował z kuszy do Szkota i zabił go na miejscu.
Grajek jednak nie mógł rozstać się z tym miejscem i swoim obowiązkiem nawet po śmierci, dlatego teraz pojawia się tam w każdy piątek jako duch, odgrywając swój hymn na cześć poległych.
Drzwi do wieży pozostają zamknięte od kilkudziesięciu lat. Powiada się, że rosnące dookoła wieży jodły i świerki strzegą jej tajemnic przed niepowołanymi. Miękki dywan z traw tworzy idealne podłoże do pikników.
Grajek jednak nie mógł rozstać się z tym miejscem i swoim obowiązkiem nawet po śmierci, dlatego teraz pojawia się tam w każdy piątek jako duch, odgrywając swój hymn na cześć poległych.
Drzwi do wieży pozostają zamknięte od kilkudziesięciu lat. Powiada się, że rosnące dookoła wieży jodły i świerki strzegą jej tajemnic przed niepowołanymi. Miękki dywan z traw tworzy idealne podłoże do pikników.
Mimo nieudanego początku najwyraźniej jednak nie było z jej umiejętnościami tak źle. Po raz drugi obie jej kulki wylądowały w skarpetkach, grzechocząc cicho o te, które zostały tam wrzucone wcześniej. Uśmiechnęła się lekko do siebie, choć oczywiście wiedziała, że przy takiej konkurencji nie ma szans na zwycięstwo. Ale chciała zakończyć zabawę wiedząc, że dała z siebie tyle ile mogła. Tak samo jak podczas tańca, choć najprawdopodobniej wypadła słabo na tle innych, ale nie dało się ukryć, że tancerka była z niej marna i nawet zaczarowane buciki nie mogły tego zmienić. Ale cieszyła się że miała okazję się trochę pobawić, świętując ten wyjątkowy dzień w gronie przyjaznych dusz.
Życie mówiących skarpetek pewnie nie było zbyt kolorowe, ale trudno się temu dziwić, skoro spędzały swoje żywoty albo na czyichś stopach, albo schowane w szufladzie, stęchłe i podgryzane przez mole. Na pewno były magiczne przedmioty które miały ciekawszy i bardziej wdzięczny żywot, a Charlie była całkowicie pewna, że nigdy nie chciałaby zostać powołana do życia jako mówiąca skarpeta. Ciekawe, co stanie się z tymi po ich konkurencji? Zostaną odczarowane i znów staną się zwykłymi, niemówiącymi skarpetami, czy może wylądują w czyjejś szufladzie? Postanowiła o to nie pytać, jedynie przysłuchując się rozmowom i zbliżając się do woreczka z kulkami, by chwycić w dłoń kolejne dwie. Zbliżał się koniec zabawy, to była ostatnia tura, podczas której mogła mieć ostatnią okazję do zdobycia punktów... lub do oblania marchewkowym sokiem, jeśli chybi i skarpetom się to nie spodoba. Kto je tam wie? Wydawały się póki co pogrążone w ożywionej dyskusji, którą pewnie będą kontynuować gdy wszyscy oddadzą rzuty.
Charlie zbliżyła się do wyznaczonego miejsca, zaciskając kulki w dłoni. To było ostatnie podejście. Była ciekawa, czy i teraz się uda trafić dobrze, czy może zepsuje tę końcówkę. Skarpety znowu nieco się przesunęły, ale czarna wciąż była daleko. Zbyt daleko, by Charlie wierzyła w swoje szanse trafienia. Spojrzała tylko na nią, później znów koncentrując wzrok na bliższych celach, które najwyraźniej były w zasięgu jej możliwości, skoro już wcześniej udało jej się do nich trafić w dwóch poprzednich turach.
Zważyła w dłoni pierwszą kulkę, posyłając ją po raz kolejny (i już ostatni) w stronę niebieskiej skarpety. Drugą posłała rozgadanej skarpecie białej, spojrzeniem wodząc za torem lotu kulek, zastanawiając się, czy wylądują w skarpetach, czy może na trawniku, gdzie leżało już kilka kulek z wcześniejszych nieudanych rzutów.
| niebieska, biała
Życie mówiących skarpetek pewnie nie było zbyt kolorowe, ale trudno się temu dziwić, skoro spędzały swoje żywoty albo na czyichś stopach, albo schowane w szufladzie, stęchłe i podgryzane przez mole. Na pewno były magiczne przedmioty które miały ciekawszy i bardziej wdzięczny żywot, a Charlie była całkowicie pewna, że nigdy nie chciałaby zostać powołana do życia jako mówiąca skarpeta. Ciekawe, co stanie się z tymi po ich konkurencji? Zostaną odczarowane i znów staną się zwykłymi, niemówiącymi skarpetami, czy może wylądują w czyjejś szufladzie? Postanowiła o to nie pytać, jedynie przysłuchując się rozmowom i zbliżając się do woreczka z kulkami, by chwycić w dłoń kolejne dwie. Zbliżał się koniec zabawy, to była ostatnia tura, podczas której mogła mieć ostatnią okazję do zdobycia punktów... lub do oblania marchewkowym sokiem, jeśli chybi i skarpetom się to nie spodoba. Kto je tam wie? Wydawały się póki co pogrążone w ożywionej dyskusji, którą pewnie będą kontynuować gdy wszyscy oddadzą rzuty.
Charlie zbliżyła się do wyznaczonego miejsca, zaciskając kulki w dłoni. To było ostatnie podejście. Była ciekawa, czy i teraz się uda trafić dobrze, czy może zepsuje tę końcówkę. Skarpety znowu nieco się przesunęły, ale czarna wciąż była daleko. Zbyt daleko, by Charlie wierzyła w swoje szanse trafienia. Spojrzała tylko na nią, później znów koncentrując wzrok na bliższych celach, które najwyraźniej były w zasięgu jej możliwości, skoro już wcześniej udało jej się do nich trafić w dwóch poprzednich turach.
Zważyła w dłoni pierwszą kulkę, posyłając ją po raz kolejny (i już ostatni) w stronę niebieskiej skarpety. Drugą posłała rozgadanej skarpecie białej, spojrzeniem wodząc za torem lotu kulek, zastanawiając się, czy wylądują w skarpetach, czy może na trawniku, gdzie leżało już kilka kulek z wcześniejszych nieudanych rzutów.
| niebieska, biała
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
The member 'Charlene Leighton' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 8, 95
'k100' : 8, 95
- Mam wrażenie czy robią się tylko bardziej niegrzeczne? - szepnęła do męża przyglądając się ciągle skarpetkom. Były naprawdę kłótliwe. Ciekawiło ją tylko skąd w nich tyle sporów. Może ciężko jej było na to patrzeć bo przypominały jej ludzi. Konflikty, które dzierżył każdy. Nawet tematy kłótni przypominały jej te, które teraz miały często miejsce w ich świecie. Szlachcianka rzuty miała raz celne raz niezbyt. Niby nie szło jej najgorzej, ale wiedziała, że przegrywa i choć nie o wygraną tutaj chodziło, a sernik kusił na pewno bardziej Brendana niż kogokolwiek innego to sam fakt wygranej zachęcał. Nikt nie lubił przegrywać. Tego przecież była pewna. Polityka w rozmowie skarpetek trochę ją rozbawiła. Sama była kobietą, która prócz siedzenia w szlacheckim pałacu wyciągała dłonie ku prawu, ministerstwie i po części polityce. Dobrze wiedziała, że ludziom się to nie podobało, ale bycie Abbottem do czegoś zobowiązywało. Do czegoś szczególnie ważnego i to było o wiele bardziej wartościowe niż to co powtarzali ludzie. Świat się zmieniał i to na ich oczach. O tym też doskonale wiedziała. Dla niektórych jednak była to sprawa nie do przeskoczenia. Tkwili w tym co stare, połączone ze sztywnymi zasadami i regułami. Młodzi ludzie po części już od tego odchodzili. Sama widziała to po sobie i po tym jak wychowywała swoje dzieci, a jak sama była wychowywana. Jednak to wszystko i tak zależało od tego z kim się żyło. Lorraine widziała to nawet teraz po tych szalonych, gadających, kłócących się skarpetkach. To trochę tak jakby spoglądała na pokolenia. Zmieniające się, ale wciąż upierające się przy tym co swoje. - Może teraz mi się uda! - mruknęła szykując się do kolejnego rzutu i wybierając tym razem białą i niebieską skarpetkę.
1. biała
2. niebieska
1. biała
2. niebieska
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Lorraine Prewett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 32
--------------------------------
#2 'k100' : 55
#1 'k100' : 32
--------------------------------
#2 'k100' : 55
Cóż, wyglądało na to, że nieszczęścia, tak samo, jak skarpetki, chodziły parami, a Billy, ku swojemu przerażeniu, spudłował po raz kolejny, tym razem już zastanawiając się poważnie, czy przypadkiem nie wyrobił sobie zeza. Druga porażka na szczęście nie smakowała jednak tak samo gorzko, jak pierwsza, więc widząc znikającą w trawie kulkę, tylko się roześmiał; koniec końców, przegrana z aurorem nie była żadnym wstydem, Brendan zapewne spędzał mnóstwo czasu celując do przeciwników. – Mogłem ł-ł-łapać twoje – przyznał z namysłem, odpowiadając na sugestię rudowłosego i z uznaniem obserwując, jak umieszcza kolejne pociski dokładnie tam, gdzie umieścić je należało. – Może następnym r-ra-razem – dodał, wzruszając ramionami.
Nie umknęło mu, że Charlie – w przeciwieństwie do niego – szło coraz lepiej, posłał jej więc ciepły uśmiech, gdy tylko ich spojrzenia się spotkały. – N-na pewno potajemnie nie ćwiczysz wrzucania i-i-ingr-ingrrr – wciągnął powoli powietrze, prosząc w myślach o cierpliwość – składników do kociołka? – zapytał, ledwie rejestrując własną językową wpadkę; przyzwyczaił się już do nich na tyle, że nie wywoływały w nim większej reakcji, niż chwilowe uczucie zażenowania.
Jego uwaga odbiegła na moment od kłócących się skarpetek, dlatego gdy ponownie zaczął im się przysłuchiwać, nie do końca nadążał za wątkiem. Może to i lepiej; niespecjalnie miał ochotę na prowadzenia rozważań na temat bielizny (lub braku takowej) starszego urzędnika Ministerstwa, pozostało mu więc jedynie przyklasnąć Samancie, nawołującej do zakończenia bitwy. Co prawda orientował się w punktacji na tyle, żeby rozumieć, że zwycięstwo rozstało już rozstrzygnięte i nie wygrałby nawet, gdyby stanął na głowie, po czym splunięciem trafił kulkami do skarpet, ale przedwczesne wywieszenie białej flagi nie leżało w jego naturze; miażdżąca przewaga czy nie, znicza należało złapać.
Po raz ostatni wyciągnął z pojemnika dwie szklane kulki i, nie zmieniając absolutnie nic w swojej strategii, wymierzył pierwszą z nich w kierunku czarnej skarpetki, drugą posyłając ku swojemu imiennikowi, wciąż ciekawy, kto postanowił tak go nazwać; być może odzywała się u niego skłonność do teorii spiskowych, ale wyczuwał w tym wszystkim zawoalowany żart Eileen.
| czarna, niebieska
Nie umknęło mu, że Charlie – w przeciwieństwie do niego – szło coraz lepiej, posłał jej więc ciepły uśmiech, gdy tylko ich spojrzenia się spotkały. – N-na pewno potajemnie nie ćwiczysz wrzucania i-i-ingr-ingrrr – wciągnął powoli powietrze, prosząc w myślach o cierpliwość – składników do kociołka? – zapytał, ledwie rejestrując własną językową wpadkę; przyzwyczaił się już do nich na tyle, że nie wywoływały w nim większej reakcji, niż chwilowe uczucie zażenowania.
Jego uwaga odbiegła na moment od kłócących się skarpetek, dlatego gdy ponownie zaczął im się przysłuchiwać, nie do końca nadążał za wątkiem. Może to i lepiej; niespecjalnie miał ochotę na prowadzenia rozważań na temat bielizny (lub braku takowej) starszego urzędnika Ministerstwa, pozostało mu więc jedynie przyklasnąć Samancie, nawołującej do zakończenia bitwy. Co prawda orientował się w punktacji na tyle, żeby rozumieć, że zwycięstwo rozstało już rozstrzygnięte i nie wygrałby nawet, gdyby stanął na głowie, po czym splunięciem trafił kulkami do skarpet, ale przedwczesne wywieszenie białej flagi nie leżało w jego naturze; miażdżąca przewaga czy nie, znicza należało złapać.
Po raz ostatni wyciągnął z pojemnika dwie szklane kulki i, nie zmieniając absolutnie nic w swojej strategii, wymierzył pierwszą z nich w kierunku czarnej skarpetki, drugą posyłając ku swojemu imiennikowi, wciąż ciekawy, kto postanowił tak go nazwać; być może odzywała się u niego skłonność do teorii spiskowych, ale wyczuwał w tym wszystkim zawoalowany żart Eileen.
| czarna, niebieska
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100, 94
'k100' : 100, 94
Od początku śledziła uważnie losy zawodników, przyjaciół córki — i od niedawna również i syna. Obserwowała ich większe wzloty i mniejsze... wzlociki, uśmiechając się pod nosem, tak długo póki skarpety spełniały swoją zamierzoną rolę. Gdy tylko zabierały głos zgromiła je spojrzeniem, w duchu przeklinając się, że nie rozpruła ich przed weselem i nie zrobiła szalika, którym mogłaby owinąć wszystkich zgromadzonych gości. Białe skarpety — należące do Eileen, choć niechodzone(nie bez powodu jak widać) powinny być zacerowane. Mogła to zrobić, gdy jeszcze miała okazję, a teraz musiała patrzeć, jak osuszają towarzystwo swoimi marnymi dowcipami. Jeśli wszystkie pary odziedziczyły swoje poczucie humoru po właścicielach, Eileen i Herewardzie, to u Bartiusów zapowiadał się niezły ubaw.
Nadszedł koniec, a ona wyciągnęła ręce i zaklaskała głośno, w podziwie dla dzielnych i niezłomnych gości. Była dumna z nich wszystkich.
— Drużyno sernika — powiedziała rozczulona, ocierając łezkę wzruszenia z kącika. — Jesteście bohaterami tego wieczoru. Bitwa była wyrównana — odchrząknęła cichutko— Walczyliście za-żarcie. Wspaniała robota, Skarbeńki.— Zaklaskała jeszcze raz, ponaglając do tego zgromadzonych gości. Swojemu ukochanemu mężowi, który dzielnie jej towarzyszył sprzedała kuksańca, widząc, że nie poszedł w jej ślady. Dopiero po chwili zorientowała się, że próbuje klaskać, trzymając sernik w dłoniach. — Czyś ty oszalał?! Nie, Renoldzie — powiedziała w końcu do niego cicho, kręcąc surowo głową. Czy on dzisiaj kompletnie stracił głowę? — Jeszcze ci się wyślizgnie i wszystko przepadnie
Pośpiesznie ruszyła w stronę skarpetek, zbierając je szybko i zwijając w kulki nim postanowią zaprotestować. Podeszła do Lorraine, przytulając kobietę czule, zupełnie tak, jakby była jej bliska, lecz przecież przyjaciele jej córki stawali się w jej oczach przyjaciółmi całej rodziny.
— Kochanie, nagrodą za trzecie miejsce są te oto białe skarpetki. Niech cię niosą daleko. Mam nadzieję, że mimo niewyparzonej... nici, będą wygodne. Czasem zdarza im się przezywać stopy właściciela, ale twoje są tak drobne, że na pewno nie będą miały o co się awanturować. Świetnie się spisałaś, Kochanie.— Wręczyła jej nagrodę od Młodej Pary i ruszyła w kierunku Williama. — Skarbeńku, jak dobrze cię widzieć! — Rozpromieniła się na jego widok od razu przytulając go do swojej piersi. — Marnie wyglądasz, chyba schudłeś? — Obejrzała go wnikliwie, obracając nim we wszystkie strony, aż w końcu sięgnęła dłonią do jego twarzy i poklepała go po policzku troskliwie. — Musisz więcej jeść. Koniecznie powinieneś zawitać u nas w domu razem z Eileen i Herewardem, w którąś niedzielę. Upiekę dla ciebie coś pożywnego. I śpij więcej, bo... ach, tak, zapomniałam. Byłeś bardzo dzielny, widziałam, że dałeś z siebie wszystko.— Włożyła mu do dłoni komplet wełnianych, niebieskich skarpet. — To wyjątkowe skarpety, podobno przynosiły Bartkowi szczęście. Czasem tylko opowiadają suche żarty, ale wyglądają na całkiem nowe!— Zapewniła go i ucałowała, pozostawiając na jego bladych licach ślady po szmince. — Ale zwycięzca może być tylko jeden. Władca sernika! Renoldzie — ponagliła go szybko, odbierając od niego sernik. Podeszła do Brendana z szerokim uśmiechem. Chciała go przytulić, ale dzielił ich sernik i nie wiedziała co ma z nim zrobić. — Kochanieńki, to była fantastyczna walka, udowodniłeś, że jesteś prawdziwym mężczyzną!— powiedziała, a tuż po tym wręczyła mu sernik. — A tu masz parę czarnych, gadających skarpet. Są bardzo kulturalne. I bardzo mądre.— Zerknęła na Herewarda, szukając między nim, a Brendanem jakiejś wyraźnej cechy wspólnej i mruknęła, podekscytowana odkryciem. Niestety, szybko zorientowała się, że nie ma jak wręczyć temu przystojnemu mężczyźnie wełnianych skarpet, nie mówiąc już o jednoczesnym pogratulowaniu mu — do tego potrzebował trzech rąk, a miał tylko jedną. — Daj mi to — odebrała od niego sernik i wcisnęła mu w dłoń skarpetę. — Teraz jako zwycięzca możesz pomachać wszystkim skarpetą. No dalej — ponagliła go, przystając tuż obok niego z sernikiem wystawionym przed nim. Był puszysty, jakby stworzony z bąbelków białego sera wypełnionych powietrzem, lekko zarumieniony od góry i pachnący nutą cytryny i pomarańczy, a także wanilią i czekoladą. — Kochanieńki, poczekaj tu tylko, przyniosę jakiś widelec i pomogę ci go zjeść, dobrze?— spytała, zerkając na niego z dołu. Chciała uczynić tak, jak powiedziała, lecz szybko uznała, że potrzebuje do tego jednak męża. — Renoldzie, przynieś mi proszę widelec. Powinien spróbować nagrody.
Nadszedł koniec, a ona wyciągnęła ręce i zaklaskała głośno, w podziwie dla dzielnych i niezłomnych gości. Była dumna z nich wszystkich.
— Drużyno sernika — powiedziała rozczulona, ocierając łezkę wzruszenia z kącika. — Jesteście bohaterami tego wieczoru. Bitwa była wyrównana — odchrząknęła cichutko— Walczyliście za-żarcie. Wspaniała robota, Skarbeńki.— Zaklaskała jeszcze raz, ponaglając do tego zgromadzonych gości. Swojemu ukochanemu mężowi, który dzielnie jej towarzyszył sprzedała kuksańca, widząc, że nie poszedł w jej ślady. Dopiero po chwili zorientowała się, że próbuje klaskać, trzymając sernik w dłoniach. — Czyś ty oszalał?! Nie, Renoldzie — powiedziała w końcu do niego cicho, kręcąc surowo głową. Czy on dzisiaj kompletnie stracił głowę? — Jeszcze ci się wyślizgnie i wszystko przepadnie
Pośpiesznie ruszyła w stronę skarpetek, zbierając je szybko i zwijając w kulki nim postanowią zaprotestować. Podeszła do Lorraine, przytulając kobietę czule, zupełnie tak, jakby była jej bliska, lecz przecież przyjaciele jej córki stawali się w jej oczach przyjaciółmi całej rodziny.
— Kochanie, nagrodą za trzecie miejsce są te oto białe skarpetki. Niech cię niosą daleko. Mam nadzieję, że mimo niewyparzonej... nici, będą wygodne. Czasem zdarza im się przezywać stopy właściciela, ale twoje są tak drobne, że na pewno nie będą miały o co się awanturować. Świetnie się spisałaś, Kochanie.— Wręczyła jej nagrodę od Młodej Pary i ruszyła w kierunku Williama. — Skarbeńku, jak dobrze cię widzieć! — Rozpromieniła się na jego widok od razu przytulając go do swojej piersi. — Marnie wyglądasz, chyba schudłeś? — Obejrzała go wnikliwie, obracając nim we wszystkie strony, aż w końcu sięgnęła dłonią do jego twarzy i poklepała go po policzku troskliwie. — Musisz więcej jeść. Koniecznie powinieneś zawitać u nas w domu razem z Eileen i Herewardem, w którąś niedzielę. Upiekę dla ciebie coś pożywnego. I śpij więcej, bo... ach, tak, zapomniałam. Byłeś bardzo dzielny, widziałam, że dałeś z siebie wszystko.— Włożyła mu do dłoni komplet wełnianych, niebieskich skarpet. — To wyjątkowe skarpety, podobno przynosiły Bartkowi szczęście. Czasem tylko opowiadają suche żarty, ale wyglądają na całkiem nowe!— Zapewniła go i ucałowała, pozostawiając na jego bladych licach ślady po szmince. — Ale zwycięzca może być tylko jeden. Władca sernika! Renoldzie — ponagliła go szybko, odbierając od niego sernik. Podeszła do Brendana z szerokim uśmiechem. Chciała go przytulić, ale dzielił ich sernik i nie wiedziała co ma z nim zrobić. — Kochanieńki, to była fantastyczna walka, udowodniłeś, że jesteś prawdziwym mężczyzną!— powiedziała, a tuż po tym wręczyła mu sernik. — A tu masz parę czarnych, gadających skarpet. Są bardzo kulturalne. I bardzo mądre.— Zerknęła na Herewarda, szukając między nim, a Brendanem jakiejś wyraźnej cechy wspólnej i mruknęła, podekscytowana odkryciem. Niestety, szybko zorientowała się, że nie ma jak wręczyć temu przystojnemu mężczyźnie wełnianych skarpet, nie mówiąc już o jednoczesnym pogratulowaniu mu — do tego potrzebował trzech rąk, a miał tylko jedną. — Daj mi to — odebrała od niego sernik i wcisnęła mu w dłoń skarpetę. — Teraz jako zwycięzca możesz pomachać wszystkim skarpetą. No dalej — ponagliła go, przystając tuż obok niego z sernikiem wystawionym przed nim. Był puszysty, jakby stworzony z bąbelków białego sera wypełnionych powietrzem, lekko zarumieniony od góry i pachnący nutą cytryny i pomarańczy, a także wanilią i czekoladą. — Kochanieńki, poczekaj tu tylko, przyniosę jakiś widelec i pomogę ci go zjeść, dobrze?— spytała, zerkając na niego z dołu. Chciała uczynić tak, jak powiedziała, lecz szybko uznała, że potrzebuje do tego jednak męża. — Renoldzie, przynieś mi proszę widelec. Powinien spróbować nagrody.
- Ranking:
L.p. Postać Ranking 1. Billy Moore (+70) 19 2. Archibald Prewett (+10) 3 3. Lorraine Prewett (+40) 13 4. Brendan Weasley (+40) 21 5. Charlene Leighton (+10) 8
The member 'Roana Wilde' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Zaśmiał się - ciepło - na słowa Billy'ego, tym samym uważnie obserwując lot jego kulek, konkurs tak naprawdę rozstrzygnęła poprzednia tura, dorzucenie kulek teraz było tylko formalnością. Musiałby mieć ogromnego pecha, żeby nie trafić do najprostszego z celów - i tym samym zrównać się punktacją z Moore'em tym razem perfekcyjnie trafiającym do kolejnych skarpet. Ciocia Roana samodzielnie zdecydowała się poczęstować cenną nagrodą - wyśmienita gospodyni nie mogłaby postąpić inaczej. Uśmiechnął się ku niej, skinąwszy głową, w milczeniu odczekawszy swojej kolejki, wymieniwszy przy tym pełne porozumienia spojrzenie z wujkiem, który nie pierwszy raz po prostu szedł za swoją żoną. Miał nadzieję, że sernik będzie jedyną nagrodą, skarpety nie wydawały się jego wymarzonym towarzystwem, ale znając życie świetnie dogadają się z Nealą - może jej je sprezentuje?
Pochwały ciotki skomentował szerokim uśmiechem, zawsze miło było usłyszeć, że jest się już dużym mężczyzną, kiedy miało się skończone dwadzieścia pięć lat, aurorski staż na karku i dawno zmarłych rodziców, bo o gwardii ciocia wiedzieć nie mogła, zażarta walka o sernik w istocie była dobrym wyznacznikiem waleczności i lwiej odwagi. Potrzymał blachę z ciastem, które otrzymał, zaciskając istniejącą dłoń na jej krawędzi, a kikutem wspierając ją od dołu, wciąż była ciepła - czuł to wyraźnie. Ciepłe ciasto było najsmaczniejsze, a ciepły sernik potrafił zabrać do raju - czuł jego smak już od kilku minut, nie mógł się doczekać.
- Dziękuję ciociu - odparł spokojnie, bo jeszcze nie wiedział, że ciocia zaraz mu ten sernik odbierze - tak się nie robi. Pociągnął za nim tęsknym spojrzeniem, ale nie odważył sprzeciwić się ciotce na głos: zamiast pysznego sernika otrzymał wymarzoną parę skarpet. Zniósł to z godnością, starając się ciocię zadowolić - wiedział, że miała ogromne serce i dla wszystkich chciała dobrze, a takich ludzi nikt nie lubił ranić - dlatego też niepewnie pochwycił czarną parę w lewą dłoń i uniósł ją ponad głowę, wymachując nimi tryumfalnie i prawie entuzjastycznie, nieco w pośpiechu, wracając myślami do nagrody głównej. Powoli zaczynał czuć w żołądku nieprzyjemne ssanie. - I talerzyki - uzupełnił wypowiedź cioci, zwracając się do wujka - przyniósłby sam, ale dobrze wiedział, że Roana nie pozwoli mu się teraz oddalić. - Siedem - sprecyzował - zjecie też, ciociu? - Coś podpowiadało mu, że wujka pytać nie było po co. - Charlie? Lorraine, Archie? Billy? - Wszyscy przyszli tutaj po specjał Roany, wygrana dawała satysfakcję, a ciasto należało do niego - ale wbrew zapewnieniom nie zamierzał pożreć go samolubnie. - Wciąż mam lewą rękę - przypomniał, bo choć wizja karmiącej go Roany w myślach wydawała się zabawna, to wizja owej wizji wprowadzonej w życie już taką nie była, nawet jeśli wciąż nie do końca potrafił posługiwać się sztućcami, jak zresztą wieloma innymi rzeczami - zostawmy pomoc dla potrzebujących. - Zwiniętą parę skarpet włożył w kieszenie płaszcza. Lordowskie skarpety w istocie musiały trafić akurat do niego, z całą pewnością świetnie się dogadają. Miał nadzieję, że do końca dnia nie będą już zbyt skrzekliwe - choć i tak niebawem zamierzał opuścić przyjęcie, musiał wracać do pracy. Nie bardzo rozumiał, dlaczego Roana tak usilnie przyglądała się Herewardowi, kiedy mu je przekazywała.
Pochwały ciotki skomentował szerokim uśmiechem, zawsze miło było usłyszeć, że jest się już dużym mężczyzną, kiedy miało się skończone dwadzieścia pięć lat, aurorski staż na karku i dawno zmarłych rodziców, bo o gwardii ciocia wiedzieć nie mogła, zażarta walka o sernik w istocie była dobrym wyznacznikiem waleczności i lwiej odwagi. Potrzymał blachę z ciastem, które otrzymał, zaciskając istniejącą dłoń na jej krawędzi, a kikutem wspierając ją od dołu, wciąż była ciepła - czuł to wyraźnie. Ciepłe ciasto było najsmaczniejsze, a ciepły sernik potrafił zabrać do raju - czuł jego smak już od kilku minut, nie mógł się doczekać.
- Dziękuję ciociu - odparł spokojnie, bo jeszcze nie wiedział, że ciocia zaraz mu ten sernik odbierze - tak się nie robi. Pociągnął za nim tęsknym spojrzeniem, ale nie odważył sprzeciwić się ciotce na głos: zamiast pysznego sernika otrzymał wymarzoną parę skarpet. Zniósł to z godnością, starając się ciocię zadowolić - wiedział, że miała ogromne serce i dla wszystkich chciała dobrze, a takich ludzi nikt nie lubił ranić - dlatego też niepewnie pochwycił czarną parę w lewą dłoń i uniósł ją ponad głowę, wymachując nimi tryumfalnie i prawie entuzjastycznie, nieco w pośpiechu, wracając myślami do nagrody głównej. Powoli zaczynał czuć w żołądku nieprzyjemne ssanie. - I talerzyki - uzupełnił wypowiedź cioci, zwracając się do wujka - przyniósłby sam, ale dobrze wiedział, że Roana nie pozwoli mu się teraz oddalić. - Siedem - sprecyzował - zjecie też, ciociu? - Coś podpowiadało mu, że wujka pytać nie było po co. - Charlie? Lorraine, Archie? Billy? - Wszyscy przyszli tutaj po specjał Roany, wygrana dawała satysfakcję, a ciasto należało do niego - ale wbrew zapewnieniom nie zamierzał pożreć go samolubnie. - Wciąż mam lewą rękę - przypomniał, bo choć wizja karmiącej go Roany w myślach wydawała się zabawna, to wizja owej wizji wprowadzonej w życie już taką nie była, nawet jeśli wciąż nie do końca potrafił posługiwać się sztućcami, jak zresztą wieloma innymi rzeczami - zostawmy pomoc dla potrzebujących. - Zwiniętą parę skarpet włożył w kieszenie płaszcza. Lordowskie skarpety w istocie musiały trafić akurat do niego, z całą pewnością świetnie się dogadają. Miał nadzieję, że do końca dnia nie będą już zbyt skrzekliwe - choć i tak niebawem zamierzał opuścić przyjęcie, musiał wracać do pracy. Nie bardzo rozumiał, dlaczego Roana tak usilnie przyglądała się Herewardowi, kiedy mu je przekazywała.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nic się nie zmieniał. W jej oczach pozostawał wciąż tym samym małym rudowłosym szkrabem. Wyraźny brak jednej z kończyn wprawił ją w niemałą konsternację, lecz wrodzony takt nie pozwolił (bardzo)głośno wypytać o przyczyny powstałego ubytku. Uśmiechała się, jak do tej pory, próbując mu pomóc, choć nie czuła się ani odrobinę zakłopotana defektem. Nawet jeśli pozornie Brendanowi czegoś brakowało, był bardziej kompletny niż kiedykolwiek wcześniej — widziała to w jego oczach. Pewność, determinację i zdecydowane. Nie wiedziała skąd się to brało, nie miała pojęcia, że poza walką z czarnoksiężnikami odbywa walkę z całym złem tego świata, tak jak jej zięć i ukochana córka. Niczego nieświadoma, tkwiła w ciągłym zawieszeniu, odkąd tylko magia dawała jej się we znaki. Otaczała ją, wypełniała, była bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Od początku maja żyła tylko anomaliami i tym przepięknym ślubem. Nie przyszło jej nawet do głowy, że w podziemiach, a może tuż obok, gdy nie patrzyła, toczyły się walki, które decydowały o dalszym losie ich wszystkich.
— I talerzyki — powtórzyła za Brendanem, podsuwając mu sernik znów pod nos, zupełnie przypadkiem. — Och, nie, Skarbeńku. Tu jest tyle przepysznego jedzenia, że nie zamierzam zapychać się ciastem — wyjaśniła tonem umniejszającym wartość sernika, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że ten wyjątkowo jej wychodził i musiał być wyborny. Przytrzymując sernik jedną ręką, drugą wzięła Brendana pod ramię. Chwyciła go tuż nad łokciem, jak małego chłopca, którego siłą trzeba wyprowadzić z wystawnego przyjęcia z powodu skandalicznego zachowania. Oczywiście Brendan zachowywał się jak na młodego mężczyznę przystało, to jednak nie przeszkodziło ciotce zacisnąć chude palce na jego silnej, wyraźnie umięśnionej ręce. — Chcesz ze mną porozmawiać, Kochanieńki? Czy to ci się przytrafiło w pracy? Jakbyś potrzebował pomocy w prozaicznych czynnościach przyjdę i pomogę. W sobotę! — Wcale nie siliła się na cichy ton, choć zwracała się wyłącznie do niego. — Teraz, po tym wszystkim trudno będzie wrócić do codzienności. Przyjdę w sobotę i wypiorę ci skarpetki. I ugotuję wam obiad. A może razem z siostrą wpadniecie na obiad w niedzielę? Będzie nam bardzo miło. Jesteśmy umówieni — dodała, nie czekając na jego reakcję i uśmiechnęła się do niego rozkosznie — rozkoszny był on, w jej oczach. — Niektórzy mają dwie lewe ręce, a ty masz tylko jedną, Skarbeńku, szanuj sobie ją — poradziła mu, puszczając go w końcu, bo Renold spieszył już w ich kierunku z talerzykami i sztućcami. Wzięła tylko widelec, nie będąc w stanie trzymać i jego i ciasta i talerzyków; wbiła go w kraniec sernika, nabrała porcję i wystawiła przed młodym Weasleyem, spoglądając na niego wymownie.
— I talerzyki — powtórzyła za Brendanem, podsuwając mu sernik znów pod nos, zupełnie przypadkiem. — Och, nie, Skarbeńku. Tu jest tyle przepysznego jedzenia, że nie zamierzam zapychać się ciastem — wyjaśniła tonem umniejszającym wartość sernika, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że ten wyjątkowo jej wychodził i musiał być wyborny. Przytrzymując sernik jedną ręką, drugą wzięła Brendana pod ramię. Chwyciła go tuż nad łokciem, jak małego chłopca, którego siłą trzeba wyprowadzić z wystawnego przyjęcia z powodu skandalicznego zachowania. Oczywiście Brendan zachowywał się jak na młodego mężczyznę przystało, to jednak nie przeszkodziło ciotce zacisnąć chude palce na jego silnej, wyraźnie umięśnionej ręce. — Chcesz ze mną porozmawiać, Kochanieńki? Czy to ci się przytrafiło w pracy? Jakbyś potrzebował pomocy w prozaicznych czynnościach przyjdę i pomogę. W sobotę! — Wcale nie siliła się na cichy ton, choć zwracała się wyłącznie do niego. — Teraz, po tym wszystkim trudno będzie wrócić do codzienności. Przyjdę w sobotę i wypiorę ci skarpetki. I ugotuję wam obiad. A może razem z siostrą wpadniecie na obiad w niedzielę? Będzie nam bardzo miło. Jesteśmy umówieni — dodała, nie czekając na jego reakcję i uśmiechnęła się do niego rozkosznie — rozkoszny był on, w jej oczach. — Niektórzy mają dwie lewe ręce, a ty masz tylko jedną, Skarbeńku, szanuj sobie ją — poradziła mu, puszczając go w końcu, bo Renold spieszył już w ich kierunku z talerzykami i sztućcami. Wzięła tylko widelec, nie będąc w stanie trzymać i jego i ciasta i talerzyków; wbiła go w kraniec sernika, nabrała porcję i wystawiła przed młodym Weasleyem, spoglądając na niego wymownie.
The member 'Roana Wilde' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Ciocia Roana miała wielkie serce i była szlachetną kobietą - nigdy w to nie wątpił. I właśnie on to serce zmiażdżył, sprowadzając na świat anomalie, które nie tylko odebrały mu rękę, ale i zakłóciło spokój wszystkich niemagicznych - takich jak sama ciocia, skrzywdził ją, ją i wielu innych. Sumienie pożerało go od środka, atakowało, powoli zabijało, nie chciał tego - skrzynia miała pomóc, a nie wywołać największy kataklizm magiczny od... od w zasadzie niepamiętnych czasów. Poczuł jej uścisk na ramieniu, nie zareagował, oglądając się ku niej zaledwie na krótką chwilę, początkowo nie rozumiejąc, o czym chciała z nim porozmawiać. Kiedy to do niego dotarło - uśmiechnął się, łagodnie, przecząco kręcąc głową.
- Nie, to... - zaczął, ale ciocia nie dała mu dojść do słowa, niepewnie rozejrzał się wokół, miał ten komfort, że zabawie brali udział jego znajomi, a nawet rodzina, ludzie, którzy mniej lub bardziej go znali - ale znali. - Nie trzeba... - Naprawdę dobrze sobie radzili, Neala pomagała w codziennych obowiązkach, a on odzyskiwał sprawność, nadrabiając ubytek zębami. Nie było to takie trudne, najważniejsze, że wciąż mógł korzystać z magii. Niebezpiecznej i nieustabilizowanej, tej, która oderwała mu dłoń, ale wciąż magii, do której potrzebował jedynie różdżki i wypowiedzianej inkantacji. - Damy sobie... - radę, naprawdę nie potrzebował pomocy w sprzątaniu, tym bardziej w praniu skarpet - nigdy nikt nie robił tego za niego. Chętnej ugościłby ją herbatą niż niezrobionymi pracami domowymi. Ale ciocia wiedziała lepiej - a może potrzebowała tego bardziej, niż był w stanie się domyślić. To dzięki temu stawała się potrzebna: oni, czarodzieje, żyli mimo wszystko inaczej niż mugole. Więc, jedyne, co zrobił, to skinął krótko głową. Jesteśmy umówieni, tak. Na sobotę czy niedzielę? Zgubił się - ale ciocia pewnie przypomni listownie.
Westchnął, nie lubił tego. Zachował magiczną moc, więc zachował pełną sprawność - nie chciał się przyznać się, ani przed sobą, ani przed innymi, że stał się kaleką - wcale się nim zresztą nie czuł, był przecież w stanie zrobić wszystko: prawie wszystko. Owszem, w pracy odwołali go z terenu, ale to było tylko chwilowe, wróci na swoje stanowisko, kiedy tylko nauczy się w pełni posługiwać lewą ręką. Głęboko w to wierzył. Wychowano go jednak w szacunku, tak do rodziny, jak i do starszych, a dodatkowo palony wyrzutami sumienia, nie zaprotestował, wciąż milcząc. I podobnie w milczeniu patrzył na ciotkę, kiedy nakuła na widelec kawałek sernika, zbliżając się z tym z jego fragmentem do jego ust. Złapał jej spojrzenie, choć najwyraźniej nie zrozumiała jego protestu.
Robił to tylko dla niej - żeby sprawić jej przyjemność i nie wywołać przykrości. Zasługiwała na to, po wszystkim, co przeszła i co przechodziła wciąż, również z jego winy. Bezpośredniej, brutalnej, niewygodnej winy. Powoli ściągnął fragment ciasta z widelca ciotki, przeżuwając go w buzi dłuższą chwilę, przy wtórze jęków niewątpliwie doceniających walory przepysznego sernika cioci Roany, grając na czas, który nie pozwoli jej wepchnąć drugiego kawałka do jego ust.
- Ciasto jak zawsze jest pyszne, ciociu - zapewnił ją, mówiąc jeszcze z pełną buzią, odsuwając się od niej niepewnie, trzymała jego ramię, ale nie była w stanie zrobić tego na tyle mocno, by nie był w stanie się wywinąć. - Ale to niegrzeczne, żebym jadł sam. Pomoże mi ciocia rozłożyć ciasto dla pozostałych? - Tego naprawdę nie mógł zrobić sam - a jeśli chciała się do czegoś przydać, miała ku temu znacznie lepszą okazję. - Ja w tym czasie... znajdę Nealę - mruknął, pośpiesznie wycofując się w pobliską gromadę gości, znikając gdzieś w nieodległym tłumie głości.
Z głęboko żywioną nadzieją, że jeżeli zdecyduje się wrócić odebrać nagrodę, to uniknie kolejnego upokorzenia - to ciasto naprawdę było pyszne.
/zt
- Nie, to... - zaczął, ale ciocia nie dała mu dojść do słowa, niepewnie rozejrzał się wokół, miał ten komfort, że zabawie brali udział jego znajomi, a nawet rodzina, ludzie, którzy mniej lub bardziej go znali - ale znali. - Nie trzeba... - Naprawdę dobrze sobie radzili, Neala pomagała w codziennych obowiązkach, a on odzyskiwał sprawność, nadrabiając ubytek zębami. Nie było to takie trudne, najważniejsze, że wciąż mógł korzystać z magii. Niebezpiecznej i nieustabilizowanej, tej, która oderwała mu dłoń, ale wciąż magii, do której potrzebował jedynie różdżki i wypowiedzianej inkantacji. - Damy sobie... - radę, naprawdę nie potrzebował pomocy w sprzątaniu, tym bardziej w praniu skarpet - nigdy nikt nie robił tego za niego. Chętnej ugościłby ją herbatą niż niezrobionymi pracami domowymi. Ale ciocia wiedziała lepiej - a może potrzebowała tego bardziej, niż był w stanie się domyślić. To dzięki temu stawała się potrzebna: oni, czarodzieje, żyli mimo wszystko inaczej niż mugole. Więc, jedyne, co zrobił, to skinął krótko głową. Jesteśmy umówieni, tak. Na sobotę czy niedzielę? Zgubił się - ale ciocia pewnie przypomni listownie.
Westchnął, nie lubił tego. Zachował magiczną moc, więc zachował pełną sprawność - nie chciał się przyznać się, ani przed sobą, ani przed innymi, że stał się kaleką - wcale się nim zresztą nie czuł, był przecież w stanie zrobić wszystko: prawie wszystko. Owszem, w pracy odwołali go z terenu, ale to było tylko chwilowe, wróci na swoje stanowisko, kiedy tylko nauczy się w pełni posługiwać lewą ręką. Głęboko w to wierzył. Wychowano go jednak w szacunku, tak do rodziny, jak i do starszych, a dodatkowo palony wyrzutami sumienia, nie zaprotestował, wciąż milcząc. I podobnie w milczeniu patrzył na ciotkę, kiedy nakuła na widelec kawałek sernika, zbliżając się z tym z jego fragmentem do jego ust. Złapał jej spojrzenie, choć najwyraźniej nie zrozumiała jego protestu.
Robił to tylko dla niej - żeby sprawić jej przyjemność i nie wywołać przykrości. Zasługiwała na to, po wszystkim, co przeszła i co przechodziła wciąż, również z jego winy. Bezpośredniej, brutalnej, niewygodnej winy. Powoli ściągnął fragment ciasta z widelca ciotki, przeżuwając go w buzi dłuższą chwilę, przy wtórze jęków niewątpliwie doceniających walory przepysznego sernika cioci Roany, grając na czas, który nie pozwoli jej wepchnąć drugiego kawałka do jego ust.
- Ciasto jak zawsze jest pyszne, ciociu - zapewnił ją, mówiąc jeszcze z pełną buzią, odsuwając się od niej niepewnie, trzymała jego ramię, ale nie była w stanie zrobić tego na tyle mocno, by nie był w stanie się wywinąć. - Ale to niegrzeczne, żebym jadł sam. Pomoże mi ciocia rozłożyć ciasto dla pozostałych? - Tego naprawdę nie mógł zrobić sam - a jeśli chciała się do czegoś przydać, miała ku temu znacznie lepszą okazję. - Ja w tym czasie... znajdę Nealę - mruknął, pośpiesznie wycofując się w pobliską gromadę gości, znikając gdzieś w nieodległym tłumie głości.
Z głęboko żywioną nadzieją, że jeżeli zdecyduje się wrócić odebrać nagrodę, to uniknie kolejnego upokorzenia - to ciasto naprawdę było pyszne.
/zt
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
I ostatnia tura rzutów dobiegła końca. Jedna z kulek Charlie wylądowała w skarpecie. Nie popisała się wyjątkowymi umiejętnościami, ale i tak mogła być dumna z tych kilku trafionych rzutów. Najważniejsza była zresztą dobra zabawa, choć pewnie będąc dzieckiem czerpała by z tego jeszcze więcej frajdy. Uwielbiała wraz z rodzeństwem różne zabawy; bycie małą kujonką z pociągiem do wiedzy nie pozbawiało jej automatycznie ciągot do odpowiednich dla wieku rozrywek. A na weselu też należało się bawić i radować, w końcu świętowali bardzo szczęśliwy dzień, podczas którego mogli wszyscy na moment zapomnieć o smutkach i czarnych chmurach kłębiących się na horyzoncie.
Po chwili przy uczestnikach zabawy pojawiła się matka Eileen we własnej osobie, oraz towarzyszący jej małżonek, który niósł sernik wyglądający tak smakowicie, że Charlie aż pożałowała, że zajęła tak dalekie miejsce, bo miała ochotę skosztować choć maleńki kawałeczek. Nigdy nie nauczyła się piec, wszystkie próby najczęściej kończyły się kompletną klapą; zdumiewające było, że jej umiejętności radzenia sobie z eliksirami i precyzyjnego odmierzania składników nie przekładały się na zdolności kulinarne, bo często albo zapomniała czegoś dodać, albo najzwyczajniej w świecie zapominała wyjąć ciasto z piekarnika i przypominała sobie o nim dopiero, kiedy poczuła smród spalenizny i mogła wyjąć tylko zwęglone resztki nie nadające się nawet do wyrzucenia ptakom.
Ale sernik Roany Wilde wyglądał pysznie; Charlie skupiła się jednak na momencie wręczania symbolicznych nagród tym, którzy rzucali najlepiej. Jak się okazało, podarowano im... mówiące skarpety, do których wcześniej rzucali. Konkurencję wygrał Brendan; auror popisał się sporą celnością, więc nie była ani trochę zdziwiona, że to on otrzymał w podarunku sernik, z pewnością na to zasłużył.
- To była dobra zabawa – powiedziała po chwili. – I gratuluję – rzuciła do aurora, choć pewnie była to dla niego niewinna igraszka, w swojej pracy musiał mierzyć do o wiele bardziej niebezpiecznych celów niż mówiące skarpetki. Mężczyzna jednak wspaniałomyślnie postanowił się podzielić swoją nagrodą z resztą uczestników. – To miło z twojej strony. Chętnie się poczęstuję, ten sernik pachnie tak wspaniale, czuję go nawet stąd! – zapewniła; gdyby jakimś cudem to ona wygrała, też postanowiłaby się podzielić, nawet największy łakomczuch nie pochłonąłby tego ciasta w całości, a zwycięstwo jeszcze lepiej smakowało w gronie przyjaciół niż samotnie. Wszyscy przychodząc tu pewnie skrycie marzyli o tym pięknym, pachnącym cieście.
Kiedy podano jej kawałek entuzjastycznie go zjadła; sernik dosłownie rozpływał się w ustach i smakował bajecznie.
- Chciałabym umieć tak piec... – westchnęła z rozbawieniem.
Wkrótce potem pożegnała się z towarzystwem, kierując się w stronę miejsca odbywania się kolejnej zabawy.
| zt.
Po chwili przy uczestnikach zabawy pojawiła się matka Eileen we własnej osobie, oraz towarzyszący jej małżonek, który niósł sernik wyglądający tak smakowicie, że Charlie aż pożałowała, że zajęła tak dalekie miejsce, bo miała ochotę skosztować choć maleńki kawałeczek. Nigdy nie nauczyła się piec, wszystkie próby najczęściej kończyły się kompletną klapą; zdumiewające było, że jej umiejętności radzenia sobie z eliksirami i precyzyjnego odmierzania składników nie przekładały się na zdolności kulinarne, bo często albo zapomniała czegoś dodać, albo najzwyczajniej w świecie zapominała wyjąć ciasto z piekarnika i przypominała sobie o nim dopiero, kiedy poczuła smród spalenizny i mogła wyjąć tylko zwęglone resztki nie nadające się nawet do wyrzucenia ptakom.
Ale sernik Roany Wilde wyglądał pysznie; Charlie skupiła się jednak na momencie wręczania symbolicznych nagród tym, którzy rzucali najlepiej. Jak się okazało, podarowano im... mówiące skarpety, do których wcześniej rzucali. Konkurencję wygrał Brendan; auror popisał się sporą celnością, więc nie była ani trochę zdziwiona, że to on otrzymał w podarunku sernik, z pewnością na to zasłużył.
- To była dobra zabawa – powiedziała po chwili. – I gratuluję – rzuciła do aurora, choć pewnie była to dla niego niewinna igraszka, w swojej pracy musiał mierzyć do o wiele bardziej niebezpiecznych celów niż mówiące skarpetki. Mężczyzna jednak wspaniałomyślnie postanowił się podzielić swoją nagrodą z resztą uczestników. – To miło z twojej strony. Chętnie się poczęstuję, ten sernik pachnie tak wspaniale, czuję go nawet stąd! – zapewniła; gdyby jakimś cudem to ona wygrała, też postanowiłaby się podzielić, nawet największy łakomczuch nie pochłonąłby tego ciasta w całości, a zwycięstwo jeszcze lepiej smakowało w gronie przyjaciół niż samotnie. Wszyscy przychodząc tu pewnie skrycie marzyli o tym pięknym, pachnącym cieście.
Kiedy podano jej kawałek entuzjastycznie go zjadła; sernik dosłownie rozpływał się w ustach i smakował bajecznie.
- Chciałabym umieć tak piec... – westchnęła z rozbawieniem.
Wkrótce potem pożegnała się z towarzystwem, kierując się w stronę miejsca odbywania się kolejnej zabawy.
| zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Cała zabawa miała swoje dwie strony. Chyba jak wszystko w życiu. Skarpetki odzwierciedlały zachowania ludzi, których można było z łatwością odnaleźć wśród swoich znajomych. Tym dziwniej jej było na to wszystko patrzeć. Cieszyło ją jednak to, że zdecydowali się wziąć udział w tej zabawie. Nie chodziło o wygraną, chociaż ta zawsze była przyjemniejsza niż przegrana, ale chodziło głównie o odstresowanie się. Chyba w całym tym wypadzie właśnie o to im chodziło. Gdyby mieli tkwić w atakujących ich problemach… chyba po prostu by sobie z tym nie poradzili. Zakon, anomalie, dzieci, które przeżywały w ostatnim czasie naprawdę dużo trudności. Lorraine chciała chociaż na chwile zostawić to wszystko za sobą. Nie mówiła już o zapomnieniu bo zapomnieć się po prostu nie dało. Z tyłu głowy już zawsze miała mieć zamartwianie się. Trochę było to spowodowane charakterem jaki miała, ale tak naprawdę przede wszystkim chodziło o to, że była matką. Tego się nie dało zostawić za sobą. Nigdy. Naprawdę nigdy. A przynajmniej ona nie potrafiła sobie tego nawet wyobrazić. Kiedy zabawa się skończyła, a w jej ręce trafiła nagroda za trzecie miejsce Lorraine uśmiechnęła się szeroko. Trzecie miejsce to zawsze już coś, a skarpetki, które otrzymała były całkiem dobrym trofeum. Z pewnością gdy następnym razem spojrzy na nie przypomni sobie uczucie jakie jej teraz towarzyszyło. Może i było to trochę głupie, niektórzy powiedzieliby, że dziecinne, ale ona wcale tak nie uważała. Gdzie by teraz była gdyby nie potrafiła znaleźć w prostych momentach czegoś wspaniałego? Czegoś znaczącego? Nie wiedziała skąd się u niej to brało bo tak naprawdę w ich świecie ciężko zachować dziecięcą beztroskę, nawet jej część. W Prewettównej nadal coś się tliło. - Dziękuje bardzo – powiedziała odwzajemniając uścisk kobiety. Lorraine była dużym fanem serdeczności. Sama potrafiła atakować obcych tylko po to by pokazać im te wszystkie pozytywne uczucia, które się w niej gnieździły. Uśmiechnęła się jeszcze szeroko by zaraz odwrócić się z uciechą do męża. - Trzecie miejsce, nie jest wcale źle, prawda? - zapytała łapiąc mężczyznę za rękę. - Chodźmy zobaczyć co jeszcze na nas tutaj czeka. - dodała i żegnając się (przynajmniej na razie) ze wszystkimi ruszyła w stronę ścieżki.
z.t
z.t
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
| 24 października '57
Zwięzły list, który otrzymała na początku października, wywołał istną burzę emocji pod dachem Potterów; Effie próbowała powstrzymywać się od zbyt pochopnego przekazania im budzącej nadzieję treści, lecz nie potrafiła ukryć błąkającego się uśmiechu ani lekkiego drżenia rąk, które nieporadnie nalewały herbatę do filiżanki. Nie wiedziała. czy podzielenie się tą wiadomością nie podziała w jakiś sposób negatywnie na stan Peregrine’a, który z każdym miesiącem marniał w oczach – nie mogła jednak zdobyć się na utrzymywanie tak cennej informacji w tajemnicy. Nie należała do grona sprawnych kłamców, a jej serce miękło, gdy oczy napotykały dogłębnie smutne spojrzenie papy. Zasługiwał na promyczek nadziei. Zwłaszcza, że przemycone przez Samuela szczegóły dotyczące urodzinowego prezentu, upewniły ją w tym, że ponowne złączenie się ich małej rodziny było kwestią dni, góra tygodni. I choć mijały one w przejmującej atmosferze oczekiwania, były przyjemną odmianą w porównaniu do poprzednich miesięcy ściskającej niepewności. Ale nie tylko oni przeżywali przecież trudne chwile; początkowo chmurne nastroje poprzedniego roku prędko rozpędziły się, by przerodzić się w nabierającą wiatru w żagle wojnę. Trudno jej było przyjąć perspektywę mugoli, którzy znaleźli się nagle w sytuacji zupełnie nieoczekiwanej – zagrożenie zaaranżowane przez świat, o którego istnieniu nie wiedzieli, wdarło się w ich rzeczywistość, wyrzucając ich z domów, burząc ich codzienność. Co więcej, opresja sięgała także czarodziejską społeczność – same już pogłoski plotły kłębki z jej nerwów, a to przecież nie było wszystko. Bez znaczenia jak usilnie pragnęła zepchnąć na dno pamięci znajome nazwiska, które pewnego popołudnia, ot tak, pojawiły się na plakatach listów gończych; chciała tkwić w bezsilnej ignorancji, chciała chronić ostatnie ślady stabilności, które w niej pozostawały. Całe życie nosiła w sobie świadomość pewnej bezsilności i gdy tylko mogła, wstrzymywała się przed uaktywnianiem jej w konfrontacjach; dużo łatwiej było osunąć się w letarg, odwrócić się, wyjechać niż stanąć twarzą w twarz z jakimś wyzwaniem. Miała sobie za złe takie podejście, lecz nie umiała inaczej – uciekała w popłoch, gdy ścieżki losu prowadziły ją do sytuacji potencjalnych zmian, gdy coś zagrażało jej niefrasobilwemu funkcjonowaniu. Jednakże podobne działania w końcu musiały zadrżeć w posadach. Zakon Feniksa, określany mianem buntowników był niezaprzeczalnie splotem osób, z którymi miała styczność. Nie wierzyła więc w propagandowe działania Ministerstwa – i czuła przemożną tęsknotę za minionymi czasami. Ale teraźniejszość także domagała się o uwagę. Jej chaos uspokoił się nieco dopiero, gdy zobaczyła się z Harriett, gdy musnęła opuszkami palców nowe rysy zmarszczek, które zagnieździły się w jej twarzy i gdy cały dom zasnął pierwszym spokojnym snem. Zaniedbane sprawy związane z piętrzącymi się zamówieniami czekały w napięciu, gdy jej myśli lawirowały wokół zupełnie innych tematów; musiała przecież nadrobić stracony czas, przekazać dobrą wiadomość dalej, a także podziękować osobie, która – przynajmniej w jej rozumieniu – odpowiadała za rozpędzenie ciemnych chmur. Nie chciała zabierać mu zbyt dużo czasu, poza tym zakładała, że ma sam ma wiele do nadrobienia. Mimo to, zgodził się poświęcić jej chwilę i za to także była mu wdzięczna.
Wybrane miejsce leżało poza granicami Anglii; okolice Loch Ness kojarzyły jej się ze śmiałymi wyprawami, zwykle inicjowanymi przez nieulękłość Marcy czy ciekawość Sue. Pamiętała widok wieży wystającej ponad korony drzew, lecz nie wiedziała o niej zbyt wiele. Oczekiwała, że jest punktem widokowym, ale chrzęśnięcie naciśniętej klamki zdawało się mówić co innego. Effie podjęła dwie kolejne, równie bezskuteczne próby, zanim strąciła kaptur z czoła i uniosła spojrzenie w górę. Dzień był pochmurny, ale wciąż jeszcze było jasno – dostrzegała wszystkie szczegóły podniszczonego budynku, nie mogąc jednak stwierdzić, jak dawno ktoś do niego zaglądał. Okienka wydawały się niedostępne, a wokół panowała wręcz nienaturalna cisza. Złapały ją pewne wątpliwości; w końcu auror był poszukiwany, a polana, na której znajdowała się samotna wieżyczka była dość odsłonięta. Postanowiła poczekać aż się pojawi, najwyżej podążą gdzie indziej.
Zwięzły list, który otrzymała na początku października, wywołał istną burzę emocji pod dachem Potterów; Effie próbowała powstrzymywać się od zbyt pochopnego przekazania im budzącej nadzieję treści, lecz nie potrafiła ukryć błąkającego się uśmiechu ani lekkiego drżenia rąk, które nieporadnie nalewały herbatę do filiżanki. Nie wiedziała. czy podzielenie się tą wiadomością nie podziała w jakiś sposób negatywnie na stan Peregrine’a, który z każdym miesiącem marniał w oczach – nie mogła jednak zdobyć się na utrzymywanie tak cennej informacji w tajemnicy. Nie należała do grona sprawnych kłamców, a jej serce miękło, gdy oczy napotykały dogłębnie smutne spojrzenie papy. Zasługiwał na promyczek nadziei. Zwłaszcza, że przemycone przez Samuela szczegóły dotyczące urodzinowego prezentu, upewniły ją w tym, że ponowne złączenie się ich małej rodziny było kwestią dni, góra tygodni. I choć mijały one w przejmującej atmosferze oczekiwania, były przyjemną odmianą w porównaniu do poprzednich miesięcy ściskającej niepewności. Ale nie tylko oni przeżywali przecież trudne chwile; początkowo chmurne nastroje poprzedniego roku prędko rozpędziły się, by przerodzić się w nabierającą wiatru w żagle wojnę. Trudno jej było przyjąć perspektywę mugoli, którzy znaleźli się nagle w sytuacji zupełnie nieoczekiwanej – zagrożenie zaaranżowane przez świat, o którego istnieniu nie wiedzieli, wdarło się w ich rzeczywistość, wyrzucając ich z domów, burząc ich codzienność. Co więcej, opresja sięgała także czarodziejską społeczność – same już pogłoski plotły kłębki z jej nerwów, a to przecież nie było wszystko. Bez znaczenia jak usilnie pragnęła zepchnąć na dno pamięci znajome nazwiska, które pewnego popołudnia, ot tak, pojawiły się na plakatach listów gończych; chciała tkwić w bezsilnej ignorancji, chciała chronić ostatnie ślady stabilności, które w niej pozostawały. Całe życie nosiła w sobie świadomość pewnej bezsilności i gdy tylko mogła, wstrzymywała się przed uaktywnianiem jej w konfrontacjach; dużo łatwiej było osunąć się w letarg, odwrócić się, wyjechać niż stanąć twarzą w twarz z jakimś wyzwaniem. Miała sobie za złe takie podejście, lecz nie umiała inaczej – uciekała w popłoch, gdy ścieżki losu prowadziły ją do sytuacji potencjalnych zmian, gdy coś zagrażało jej niefrasobilwemu funkcjonowaniu. Jednakże podobne działania w końcu musiały zadrżeć w posadach. Zakon Feniksa, określany mianem buntowników był niezaprzeczalnie splotem osób, z którymi miała styczność. Nie wierzyła więc w propagandowe działania Ministerstwa – i czuła przemożną tęsknotę za minionymi czasami. Ale teraźniejszość także domagała się o uwagę. Jej chaos uspokoił się nieco dopiero, gdy zobaczyła się z Harriett, gdy musnęła opuszkami palców nowe rysy zmarszczek, które zagnieździły się w jej twarzy i gdy cały dom zasnął pierwszym spokojnym snem. Zaniedbane sprawy związane z piętrzącymi się zamówieniami czekały w napięciu, gdy jej myśli lawirowały wokół zupełnie innych tematów; musiała przecież nadrobić stracony czas, przekazać dobrą wiadomość dalej, a także podziękować osobie, która – przynajmniej w jej rozumieniu – odpowiadała za rozpędzenie ciemnych chmur. Nie chciała zabierać mu zbyt dużo czasu, poza tym zakładała, że ma sam ma wiele do nadrobienia. Mimo to, zgodził się poświęcić jej chwilę i za to także była mu wdzięczna.
Wybrane miejsce leżało poza granicami Anglii; okolice Loch Ness kojarzyły jej się ze śmiałymi wyprawami, zwykle inicjowanymi przez nieulękłość Marcy czy ciekawość Sue. Pamiętała widok wieży wystającej ponad korony drzew, lecz nie wiedziała o niej zbyt wiele. Oczekiwała, że jest punktem widokowym, ale chrzęśnięcie naciśniętej klamki zdawało się mówić co innego. Effie podjęła dwie kolejne, równie bezskuteczne próby, zanim strąciła kaptur z czoła i uniosła spojrzenie w górę. Dzień był pochmurny, ale wciąż jeszcze było jasno – dostrzegała wszystkie szczegóły podniszczonego budynku, nie mogąc jednak stwierdzić, jak dawno ktoś do niego zaglądał. Okienka wydawały się niedostępne, a wokół panowała wręcz nienaturalna cisza. Złapały ją pewne wątpliwości; w końcu auror był poszukiwany, a polana, na której znajdowała się samotna wieżyczka była dość odsłonięta. Postanowiła poczekać aż się pojawi, najwyżej podążą gdzie indziej.
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Samotna wieża
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness