Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness
Stary most
AutorWiadomość
Stary most
Most urywa się w połowie między wyspą a ruinami zamku. Legenda mówi, że jego budowniczy przy tworzeniu korzystał z czarnej magii. Dlatego most zawsze równo na środku się załamuje, niezależnie od ilości zaklęć, jakimi zostanie scalony. Na potwierdzenie tej opowieści brak jest jednak jakichkolwiek dowodów. Prawdopodobnie winowajczynią jest zwykła wada konstrukcyjna. Tak, czy inaczej, dziura znajduje się w idealnym miejscu, by móc skakać z brzegu mostu do wody.
Przy starym moście stał samotny, okrągły stół, a na jego blacie, rewersem do góry, leżała niewinnie talia kilkunastu kart. Tajemnicze stanowisko miało być zapowiedzią całkiem przewrotnej zabawy, która... nie mogła mieć trzeźwego zakończenia. Wyzwanie zapowiedziane zostało dla śmiałków, którzy odważą się stanąć oko w oko ze strasznym smokiem. Kto znajdzie w sobie tyle odwagi i pokona wstrętnego gada?
Zasady zostaną przedstawione po zebraniu grupy. W razie wątpliwości pisać do Herewarda.
I show not your face but your heart's desire
Stał oparty tyłem o średniej wysokości murek mostu i pozwalał, by chłodne, jesienne powietrze szarpało kołnierzem płaszcza. Musiał nieco podkurczać ramiona, by skryć się przed wiatrem siekającym porośnięte kilkudniowym zarostem policzki. Pogoda w Szkocji nie sprzyjała długim spacerom, ale odkąd lato dobiegło końca, tak samo jak i piękne, słoneczne dni. Nieprzyjemności klimatyczne można byłoby jednak o wiele łatwiej znieść, gdyby atmosfera między ludźmi nie była tak boleśnie dotkliwa. I wcale nie chodziło już o państwa Morisson, których musieli powiadomić o śmierci córki oraz miejscu pochówku - całe to popieprzone społeczeństwo miało problem. Waliło się, upadało na kolana, a oni mogli jedynie w tym uczestniczyć. Nieważne jak bardzo mieli się buntować - wciąż było ich za mało. Za mało, by przezwyciężyć konflikt. Jayden dostrzegał to, jak bardzo ciężko było przebić się komuś takiemu jak on. A przecież posiadał wszystko, żeby móc zmienić aktualną sytuację. Pieniądze nie były problemem, jego nazwisko było znane szerokiemu gronu, miał pozycję oraz autorytet naukowy. Dlaczego więc wciąż czuł się bezsilny? Bezsilny w czasie, gdy mugole mordowali czarodziei, a czarodzieje mugoli w bezustannej jatce zaślepionego motłochu... Momenty takie jak te, gdy całkowitym trafem znalazł się w obecności Evelyn, gdy wspólnie natrafili na nieznane ciało, gdy udało mu się dowiedzieć, kim była nieznajoma czarownica, skutecznie utrudniały chęć do ratowania świata. Z chęcią przekląłby ich wszystkich i dał błogosławieństwo na to, by się wykończyli wzajemnie. Nienawiść jednak którą czuł, szybko uciekała niczym powietrze z przebitego balonika - wystarczyło wszak, że odwrócił się na moment od okropieństwa, a widział twarze swoich dzieci. Swoich uczniów. Swoich bliskich. Tych, którzy na niego liczyli. Tych, którzy prawdziwie go potrzebowali. Nie. Dopóki żył, nie miał zamiaru pozwolić, by zło wygrało. By zagarnęło dla siebie jego uczniów i jego synów. Jego dzieci... Pom, gdzie jesteś? Czemu cię nie ma? Wszystko byłoby łatwiejsze, gdybyś tu była. Ale ona nigdy nie miała odpowiedzieć. Mógł pytać po tysiąckroć i wciąż odpowiadałaby mu cisza. Pozbawiona słów, przepełniona jedynie cierpieniem i bólem.
Jak teraz. Jak ona, wciąż milcząca, odkąd opuścili próg domu, którego szukali. Rzeczywista, a jednak oddalona i nieobecna. Nie wiedział, jak długo po prostu patrzył na kobietę odwróconą do niego plecami i wpatrującą się w widoczne na horyzoncie góry. Silniejsze powiewy również trzepotały ciężkim materiałem spódnicy i przez jakiś czas obserwował ów ruch. Chaotyczny, ale uspokajający równocześnie. Hipnotyzujący, prozaiczny, a zarazem tajemniczy. Przypominający o utraconym dzieciństwie i niewinności. Nostalgiczny i niemogący spełnić obietnicy, którą nęcił. Do powrotu. Tam, gdzie nie było zła, cierpienia, żalu i goryczy. Tam, gdzie wszystkie smutki znikały i była jedynie błoga nieświadomość. Kolejny powiew tym razem uderzył Jaydena prosto w twarz, przypominając mężczyźnie o tym, że winien był wrócić na ziemię, aniżeli rozmyślać o czymś utraconym i niemożliwym do przywrócenia. - Dobrze zrobiliśmy. - Słowa w jego ustach wybrzmiały niczym pytanie o samopoczucie. Dało się usłyszeć w tych zaledwie sześciu sylabach obawę, troskę i chęć pocieszenie. Gotowość do ewentualnego wsparcia. Jej? Samego siebie? W końcu to, co powiedział, wybrzmiało niczym próba zapewnienia samego siebie, że tak było trzeba. Patrzenie na cierpienie rodziny było przecież słuszne, aniżeli trzymanie ich w niepewności co do powrotu córki. Płonnej nadziei, że kiedyś stanie w drzwiach cała i zdrowa. Żywa. Prawdziwa. Nawet nie wiedział, kiedy gardło ścisnęło wzruszenie, a oczy zaszczypały delikatnie. W końcu sam wolał wiedzieć, że Pomona nie żyła, prawda? Że nie miał jej nigdy zobaczyć i dotknąć. Że było już po wszystkim... Tak. Dobrze zrobiliśmy...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciałaby się uspokoić, wyciszyć widokiem szkockich gór, które zazwyczaj uspokajały ją swoim majestatem, siłą i pięknem, tym razem jednak były tylko krajobrazem, spłaszczonym pod tumanem emocji, którym nie mogła dać ujścia, nie teraz, nie tutaj. Zagryzała mocno zęby, porzucając skubanie dolnej wagi, która zdążyła do tego czasu już wystarczająco się poranić, ale sprawianie sobie bólu było jedyną rzeczą, potrafiącą odciągnąć obrazy w jej głowie choć na krótką chwilę. Wciąż w zakrzywionej pętli odtwarzała twarze tych ludzi, którym właśnie mówili o losie ich córki. Ich cierpienie, które było tak namacalne, tworzące silną aurę, nieubłagalnie zakorzeniające się w umyśle Evelyn, wwiercające się w głowę, oddziałowujące na nią samą, niszcząc ją raz za razem. Uczepiała się tylko tego, że musi patrzeć, utrzymywać kontakt wzrokowy, okazując w ten sposób szacunek i przywiązanie, łącząc się w żałobie z tymi ludźmi. Czy ona też miała taki wyraz twarzy, gdy dowiedziała się od zupełnie obcego jej człowieka o śmierci rodziców? Czy tak właśnie wyglądała, gdy doszedł do niej ogrom ciężaru straty i widmo samotności? Nakręcała się bezlitośnie, torturując swoją duszę, nie odczuwając absolutnie żadnej ulgi po minionej wizycie. Wiedziała, że to nic nie zmieniło, nie była to ostatnia śmierć i prawdopodobnie nie była również ostatnią, której skutki widziała. Wojna, to ona była przyczyną i to rozrywało Despenser od środka. Sama nie miała już nikogo, kogo mogłaby żałować, dlatego jej oczy, choć czerwone i mokre od nieustannie napływających łez, biły zaciętością i najczystszą wściekłością, której nie chciała skierować w stronę Jaydena. Musiała się z tym uporać sama, tak, jak ze wszystkim do tej pory, utrzymując pozory swojej siły, którą teraz zagubiła. Oddychała głęboko, raz za razem wtłaczając dużo powietrza, aż chłód palił jej płuca. Nie wiedziała już jak długo tu stała, próbując pogodzić się z rzeczywistością, pragnąc na swój sposób zakończyć ten rozdział, odciąć się i ruszyć dalej, bo tak właśnie należało zrobić. Te demony będą ją prześladować w snach, dołączając jedynie do pozostałych, które dręczyły ją każdej nocy, a ona będzie walczyć o sen, walczyć z insomnią, która w ostatnim czasie dawała jej się we znaki, bo zwyczajnie bała się zasnąć, by nie widzieć tych wszystkich porażających obrazów.
Wzdrygnęła się na dźwięk głosu mężczyzny, jakby właśnie została porażona i prawdopodobnie właśnie tak było, ponieważ Evelyn tak bardzo chciała się teraz o coś zaczepić, by nie stracić kontaktu z rzeczywistością, a słowa Jaydena, te konkretne dwa wyrazy były dokładnie tym, czego potrzebowała. Skupiła się na tym, że nie jest sama, że jest z człowiekiem, który kroczył tą samą nieodkrytą drogą, zmagając się niemal tak samo, jak ona, jednak widziała między nimi różnice, będąc pewną, że on ma gdzie i do kogo powracać, miał to, czego jej brakowało, kogoś dla kogo musiał wstawać co rano. Widziała to jak na dłoni, jego mowa ciała zdradzała to, czego nie wypowiadały usta i… Cieszyło ją to. Wzięła kolejny, głęboki oddech, a przy wydychaniu powietrza, przetarła pobieżnie dłonią swoje oczy, jakby sprawdzała, czy na pewno opanowała sytuację na tyle, by móc odezwać się niezłamanym głosem. – Tak należało – przytaknęła, próbując zaakceptować swoje słowa, poprzestać na nich, przełknąć ich gorycz, przypominającą truciznę, która wypełniała jej usta. Nie miała siły i odwagi powiedzieć tego, co myślała naprawdę o tym całym zajściu, wkładając niedoskonale dobraną maskę, mającą za cel umniejszyć targające nią emocje. Odwróciła się ze smutnym spojrzeniem, w pierwszych chwilach rozglądając się na to, co miała przed sobą, zapamiętując miejsce, by zaraz skupić się na niebieskiej toni oczu swojego towarzysza. Jej własne oczy prawdopodobnie mówiły wszystko, czego nie wypowiedziała, choć tak bardzo starała się to ukryć. – Jak się czujesz? – Zapytała pierwsza, nie chcąc być pytaną o to samo, próbując wyprzedzić nieuniknione i odwrócić uwagę od siebie, swojego poczucia beznadziejności i podciętych skrzydeł. Jej stalowoniebieskie oczy sprawdzały reakcję Jaydena na jej słowa, a towarzyszyło temu czujne spojrzenie, jakby była gotowa w każdej chwili być oparciem, jakby wiedziała już aż za bardzo jak to jest i podejrzewała to, co czuł, a czego nie ukrywał, sama to czuła, tylko u niej wywoływało to negatywne emocje, których nie chciała nawet wspominać. Postąpiła kilka kroków w jego stronę, ale zawahała się, nie chcąc być zbyt blisko, dając mu tym samym przestrzeń i jawny sygnał niepewności, niestabilności, co zazwyczaj nie miało miejsce, przecież wtedy na wrzosowiskach potrafiła zrobić coś więcej, teraz zaś wszystko ją zwyczajnie blokowało.
Wzdrygnęła się na dźwięk głosu mężczyzny, jakby właśnie została porażona i prawdopodobnie właśnie tak było, ponieważ Evelyn tak bardzo chciała się teraz o coś zaczepić, by nie stracić kontaktu z rzeczywistością, a słowa Jaydena, te konkretne dwa wyrazy były dokładnie tym, czego potrzebowała. Skupiła się na tym, że nie jest sama, że jest z człowiekiem, który kroczył tą samą nieodkrytą drogą, zmagając się niemal tak samo, jak ona, jednak widziała między nimi różnice, będąc pewną, że on ma gdzie i do kogo powracać, miał to, czego jej brakowało, kogoś dla kogo musiał wstawać co rano. Widziała to jak na dłoni, jego mowa ciała zdradzała to, czego nie wypowiadały usta i… Cieszyło ją to. Wzięła kolejny, głęboki oddech, a przy wydychaniu powietrza, przetarła pobieżnie dłonią swoje oczy, jakby sprawdzała, czy na pewno opanowała sytuację na tyle, by móc odezwać się niezłamanym głosem. – Tak należało – przytaknęła, próbując zaakceptować swoje słowa, poprzestać na nich, przełknąć ich gorycz, przypominającą truciznę, która wypełniała jej usta. Nie miała siły i odwagi powiedzieć tego, co myślała naprawdę o tym całym zajściu, wkładając niedoskonale dobraną maskę, mającą za cel umniejszyć targające nią emocje. Odwróciła się ze smutnym spojrzeniem, w pierwszych chwilach rozglądając się na to, co miała przed sobą, zapamiętując miejsce, by zaraz skupić się na niebieskiej toni oczu swojego towarzysza. Jej własne oczy prawdopodobnie mówiły wszystko, czego nie wypowiedziała, choć tak bardzo starała się to ukryć. – Jak się czujesz? – Zapytała pierwsza, nie chcąc być pytaną o to samo, próbując wyprzedzić nieuniknione i odwrócić uwagę od siebie, swojego poczucia beznadziejności i podciętych skrzydeł. Jej stalowoniebieskie oczy sprawdzały reakcję Jaydena na jej słowa, a towarzyszyło temu czujne spojrzenie, jakby była gotowa w każdej chwili być oparciem, jakby wiedziała już aż za bardzo jak to jest i podejrzewała to, co czuł, a czego nie ukrywał, sama to czuła, tylko u niej wywoływało to negatywne emocje, których nie chciała nawet wspominać. Postąpiła kilka kroków w jego stronę, ale zawahała się, nie chcąc być zbyt blisko, dając mu tym samym przestrzeń i jawny sygnał niepewności, niestabilności, co zazwyczaj nie miało miejsce, przecież wtedy na wrzosowiskach potrafiła zrobić coś więcej, teraz zaś wszystko ją zwyczajnie blokowało.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Gdyby ktokolwiek powiedział mu kiedyś, że będzie w podobnej sytuacji, nie uwierzyłby. Nie dlatego, że olbrzym, nieznajoma, trup w krzakach, pogrzeb na wrzosowiskach brzmiały razem niczym kuriozalny wymysł chorego umysłu, ale ze względu na trudność uzmysłowienia sobie emocji wywołanych przez podobne wydarzenia. Jak jedna osoba mogła w sobie zmieścić tak wiele? Strach, niepewność, przerażenie, chłód, zdecydowanie, kalkulację, smutek i również i nienawiść do samego siebie... Do innych. Do tych odpowiedzialnych, chociaż tak naprawdę odpowiedzialnych było tak wielu. Oni wszyscy, wszyscy byli odpowiedzialni za każdą kolejną wynaturzoną śmierć bez względu na stronę konfliktu. Wymyślonego, napędzanego, chorego, wypaczonego. Nie. Nie chciał w tym brać udziału, lecz nie miał wyjścia. Wojna sama wpychała się między szczeliny jego drzwi, zabrała mu żonę, odebrała matkę jego synom, zagrażała uczniom, powalała dziesiątki istnień czarodziejów, mugoli, jak i magicznych istot, wzmacniała dysproporcje i poróżnienia istniejące już w społeczeństwie. Jak w takim świecie miało kiedykolwiek dojść do harmonii? Jak ktokolwiek mógł sądzić, że mugole jak i czarodzieje będą w stanie sobie zaufać i nauczyć się żyć obok siebie? Jak to możliwe, że nienawiść, którą do siebie żywili, miała zniknąć? Każdy wypadek - intencjonalny bądź nie - odbierany był jedynie jako umotywowanie ów goryczy i wstrętu, wrogości jednych do drugich. Niemagiczni niszczyli to, czego się bali; czarodzieje palili to, czego nie znali. Wyniszczali się nawzajem, sądząc, że kiedyś miało im przyjść ujrzeć koniec wojny. A czy ktokolwiek był w stanie go dojrzeć? Cierpienia fizyczne, moralne czy duchowe, jak choroba, plaga głodu, wojna, niesprawiedliwość, samotność, brak sensu życia, kruchość ludzkiego istnienia, bolesne doświadczenie zła, nieobecność bliskich mogły zniszczyć każdego - nawet tych, którzy ogłaszali się silnymi. Szczególnie tych... Szczególnie tych, którzy opierali się na fałszywej dumie. Widział to, jak mający czuwać nad społeczeństwem upadali, ale widział też to, jak słabi wzrastali. Co dla wielu było niszczycielskie, dla małej garstki mogło być doświadczeniem oczyszczającym. Czy i dla niego miało być? Tą nocą wiary?
Bez względu na swoje własne odczucia i osobiste odczuwanie straty, po opadnięciu emocji i ujrzeniu światła dziennego przez rozum, Jayden wiedział, że udanie się do Morissonów i powiedzenie im prawdy było jedynym słusznym wyjściem. Jedynym prawdziwym. Jedynym, które mogło zapewnić wszystkim oczyszczenie. Jedynym, które oddawało spokój ducha zmarłej, pogrzebanej przez nich na nieznanych sobie ziemiach. Jednak to nie główna ofiara całego zajścia potrzebowała uwolnienia właściwych, trudnych słów - to żywi musieli się z nimi oswoić. Wciąż pamiętał wyraz jej twarzy i tak naprawdę nie miał pojęcia, co winno było się stać, żeby wyparł ów obraz. Miał pozostać z nim na zawsze podobnie zresztą jak zastygnięta w śmiertelnym spokoju, pusta twarz Pomony. Kobiety, która nigdy nie miała zaznać spokoju. Której dusza nigdy nie miała być wolna. Prawdziwie. I musiał żyć z faktem, że jego żona nawet po śmierci nie miała odpocząć. Morissonowie przynajmniej mogli być pewni, że ich córka, siostra już nie cierpiała... A oni byli ów przekazicielami. Kuriozalne w tym wszystkim było to, że łatwiej było mu dojrzeć sens w tym, co właśnie zrobili z Evelyn, niż to, co Billy zrobił dla niego. A przecież były to te same gesty... Decyzje. Ten sam ból, trud po obu stronach. Ból...
Jak się czujesz?
Pytanie o jego własne samopoczucie wyrwało go z zawieszenia i sprowadziło na ziemię. - Nie wiem - odparł krótko, uśmiechając się blado i starając jakoś poradzić sobie ze wzruszeniem, którego chciał się pozbyć. Oczy uciekły mu więc w bok, a przez dłuższą chwilę wpatrywał się w rozciągający się widok na pola wokół Loch Ness. Nie był w stanie patrzeć na nią w tym stanie lub przynajmniej próbować. Czuł się o wiele bardziej obnażony, niż chciał... Był mężczyzną, był ojcem, był opiekunem - musiał radzić sobie z emocjami i zdarzeniami, dlatego milczał do momentu, aż nie poczuł odpowiedniej równowagi. Lub właściwie jej przebłysku, którego uchwycił się niczym tonący rozbitek i starał się utrzymać ze wszystkich sił. Nieważne jak mocno bolała ów walka o zdrowy rozsądek... - Ci, którzy ponoszą największe konsekwencje wojny, są dla państwa niewidzialni - powiedział cicho, wciąż będąc zwrócony profilem do czarownicy. - Nikt nie zauważył jej zniknięcia. Nikt się nie interesował. Nikt jej nie szukał. To był przypadek. Byliśmy tam przypadkiem. Ilu pozostanie nieodkrytych? - Ilu umrze, zostanie zniewolonych, uwięzionych, poddawanych brutalności i nikt nie będzie o tym wiedział? Nikt nie będzie ich chronił. Nikt nie będzie szukał. Nikt nie będzie pamiętał. Nikt. Nigdy. - Ilu jeszcze? - Tym razem patrzył wprost na Evelyn, jakby szukał odpowiedzi w jej obliczu. W jej dużych, pięknych, ale smutnych oczach. Zaraz jednak odwrócił wzrok, jakby speszony własną wypowiedzią i wrócił do patrzenia w dal. I chociaż zamilkł, zrodzony w nim już dawno bunt, ożywał na nowo.
Bez względu na swoje własne odczucia i osobiste odczuwanie straty, po opadnięciu emocji i ujrzeniu światła dziennego przez rozum, Jayden wiedział, że udanie się do Morissonów i powiedzenie im prawdy było jedynym słusznym wyjściem. Jedynym prawdziwym. Jedynym, które mogło zapewnić wszystkim oczyszczenie. Jedynym, które oddawało spokój ducha zmarłej, pogrzebanej przez nich na nieznanych sobie ziemiach. Jednak to nie główna ofiara całego zajścia potrzebowała uwolnienia właściwych, trudnych słów - to żywi musieli się z nimi oswoić. Wciąż pamiętał wyraz jej twarzy i tak naprawdę nie miał pojęcia, co winno było się stać, żeby wyparł ów obraz. Miał pozostać z nim na zawsze podobnie zresztą jak zastygnięta w śmiertelnym spokoju, pusta twarz Pomony. Kobiety, która nigdy nie miała zaznać spokoju. Której dusza nigdy nie miała być wolna. Prawdziwie. I musiał żyć z faktem, że jego żona nawet po śmierci nie miała odpocząć. Morissonowie przynajmniej mogli być pewni, że ich córka, siostra już nie cierpiała... A oni byli ów przekazicielami. Kuriozalne w tym wszystkim było to, że łatwiej było mu dojrzeć sens w tym, co właśnie zrobili z Evelyn, niż to, co Billy zrobił dla niego. A przecież były to te same gesty... Decyzje. Ten sam ból, trud po obu stronach. Ból...
Jak się czujesz?
Pytanie o jego własne samopoczucie wyrwało go z zawieszenia i sprowadziło na ziemię. - Nie wiem - odparł krótko, uśmiechając się blado i starając jakoś poradzić sobie ze wzruszeniem, którego chciał się pozbyć. Oczy uciekły mu więc w bok, a przez dłuższą chwilę wpatrywał się w rozciągający się widok na pola wokół Loch Ness. Nie był w stanie patrzeć na nią w tym stanie lub przynajmniej próbować. Czuł się o wiele bardziej obnażony, niż chciał... Był mężczyzną, był ojcem, był opiekunem - musiał radzić sobie z emocjami i zdarzeniami, dlatego milczał do momentu, aż nie poczuł odpowiedniej równowagi. Lub właściwie jej przebłysku, którego uchwycił się niczym tonący rozbitek i starał się utrzymać ze wszystkich sił. Nieważne jak mocno bolała ów walka o zdrowy rozsądek... - Ci, którzy ponoszą największe konsekwencje wojny, są dla państwa niewidzialni - powiedział cicho, wciąż będąc zwrócony profilem do czarownicy. - Nikt nie zauważył jej zniknięcia. Nikt się nie interesował. Nikt jej nie szukał. To był przypadek. Byliśmy tam przypadkiem. Ilu pozostanie nieodkrytych? - Ilu umrze, zostanie zniewolonych, uwięzionych, poddawanych brutalności i nikt nie będzie o tym wiedział? Nikt nie będzie ich chronił. Nikt nie będzie szukał. Nikt nie będzie pamiętał. Nikt. Nigdy. - Ilu jeszcze? - Tym razem patrzył wprost na Evelyn, jakby szukał odpowiedzi w jej obliczu. W jej dużych, pięknych, ale smutnych oczach. Zaraz jednak odwrócił wzrok, jakby speszony własną wypowiedzią i wrócił do patrzenia w dal. I chociaż zamilkł, zrodzony w nim już dawno bunt, ożywał na nowo.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Coś w niej pękło, coś się zmieniło, zauważała to pojedynczych chwilach, w gestach i reakcjach na otoczenie. Jeszcze nie tak dawno nic nie było w stanie wpłynąć na nią tak, by drżenie rąk nie chciało ustąpić mimo prób jego powstrzymania. Jeszcze nie tak dawno mało co było ją w stanie przestraszyć, a jednak po tym, co widziała na wrzosowiskach… Z tamtą chwilą wszystko się zmieniło, przewracając jej świat ponownie, uświadamiając jej otaczającą ją rzeczywistość. Uzmysłowiła sobie, że to już nie chodzi o nią, o jej dobrobyt i życie bez dodatkowych zmartwień, że będąc w cieniu wydarzeń sama jest jedną w winnych, ma krew na rękach, choć nikogo nie zabiła, ale też nie uczyniła nic, by komukolwiek pomóc, była tak samo zła jak ten konflikt, jak inni, jak ci potencjalnie źli i potencjalnie dobrzy. Jak miała się pogodzić z myślą, że również się do tego wszystkiego przyczyniła, gdy za każdym razem widziała twarz tamtej biednej, martwej kobiety, dodatkowo będąc pewną, że ta śmierć była brutalna, poczyniona z zemsty na słabszej czarownicy. Czy wcześniej ją torturowali? Czy bardzo cierpiała? Pytania na które już nie pozna odpowiedzi, będą krążyć po jej głowie do końca życia i kojarzyć się tak bardzo ze śmiercią jej przyjaciela, który zginął z rąk, łap Sorena i choć to jej brat był mordercą, to ona również była winna, bo śmiała go prosić o pomoc, a on był głupi, bo zgodził się od tak, bez wahania, jak zawsze. To wtedy, osiem lat temu, widziała śmierć pierwszy raz, choć sama patrzyła prosto w oczy kostuchy, która czujnie stała nad jej losem, czekając, aż straci wystarczająco dużo krwi, by umrzeć. Evelyn głupio trzymała się życia, chcąc ratować, osłaniać, chronić swojego towarzysza i wyrwać go z objęć śmierci, ale jego krew była już wszędzie, również na niej, choć większość zwyczajnie wchłaniała się w ziemię. Widziała jego oczy, kiedyś wiecznie roześmiane, uwodzące, przepełnione miłością do życia, widzące wszystko w jasnych, prostych barwach, te oczy, tak odmienne od jej własnych, ogrzewające swym brązowym odcieniem, owiane tajemniczością, w jednej chwili stały się po prostu martwe. Pamięta, że chciała zrobić wszystko, oddać cokolwiek, by przywrócić go do życia, ożywić jedyną osobę, która ją rozumiała bez słów, niczego od niej nie wymagając, a za to oddając wszystko, co było jej potrzebne, zawsze, w każdej chwili gotów był dać jej swoje oparcie, zrozumienie i dobroć, grzejąc tym samym jej zimne, choć jeszcze niewinne serce. Utwierdzał ją, że warto wierzyć w ludzi, nieważne jacy są, bo pierwsze wrażenie może być mylące. Dał jej wszystko, a ona musiała patrzeć na jego śmierć, by w ostatnich chwilach wiedział, że jest, że nie został sam, mówiąc mu, że wszystko będzie dobrze. Słowa, których nigdy później nie wymawiała, a które z taką troską, prostotą i czułością wypowiedziała do zupełnie nieznanego mężczyzny, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co najlepszego wtedy uczyniła. Pierwszy raz okazała komuś dobroć i współczucie, kierując słowa, które zawsze były skierowane w jej stronę od jedynego, utraconego przyjaciela i… Nie zabolało jej to, wręcz przeciwnie, to właśnie wtedy czuła się potrzebna, czuła, że robi coś dobrego, że tak trzeba. Czy jej martwy przyjaciel też tak działał? Nigdy go o to nie zapytała i było już zdecydowanie za późno, by to naprawić, choć była gotowa oddać wszystko, by to zmienić, choć na kilka chwil, choćby oznaczałoby to utratę własnej duszy.
Przekrzywiła głowę, uważnie śledząc każdy gest, każdą zmianę na twarzy Jaydena, jakby mogła go odczytać i dowiedzieć się co ma zrobić by mu pomóc, ulżyć w cierpieniu. Posłała mu mimowolny wyraz skrzywienia, gdy usłyszała pierwsze słowa, bo choć były one zrozumiałe, to ten dziwny, blady i posępny uśmiech im towarzyszący, był dla niej wyznacznikiem, że zdecydowanie nie czuł się najlepiej. Odwrócenie spojrzenia było dla niej osobliwe w połączeniu z nim, ostatnio tak nie reagował, a przynajmniej nie zapamiętała tego, może sama była wystarczająco rozkojarzona, by zwrócić uwagę na taki, zdawać by się mogło, szczegół, ale teraz widziała to doskonale i nie wiedziała co zrobić, co powiedzieć, by wyciągnąć go z tego stanu. Dlatego po prostu była blisko, była obecna, zbliżając się na niewielką odległość, trochę ponad wyciągnięcia ręki. Była mu to winna, przynajmniej właśnie tak uważała po ich ostatnim spotkaniu, bo nie pozwolił jej wtedy upaść, stoczyć się na dno rozpaczy i tam pozostać. Czekała, lustrując jego twarz, szukając na niej odbicia myśli mężczyzny, próbując odgadnąć wojnę, która właśnie się w nim toczyła, walkę o zachowanie równowagi. Odkryła się bezsensownie, nie spodziewając się po nim tych słów, które zaledwie kilka chwil później opuściły jego usta. Słowa, po których zmieniła się jej postawa, wyraz twarzy, niezdolna do szybkiego powrotu do własnej maski, zupełnie jakby wymierzono jej policzek, który sprawił, że aż się cofnęła z wyrazem strachu, lęku na twarzy. Ilu pozostanie nieodkrytych? Wstrząsnęły nią te słowa, poruszając cienką strunę jej świadomości, przywracając ból, który udało jej się zdusić. Patrzyła na niego wielkimi, nierozumiejącymi oczami, ponieważ już miała przed nimi obraz, obraz dnia w którym dowiedziała się o śmierci rodziców. Okropnej, bestialskiej śmierci, gdzie nawet nie odnaleziono ciał, tylko krew, ogrom krwi jej rodziców. Widziała to miejsce, krew, zapach śmierci, szukała ich ciał, wszyscy ich szukali. Nigdy nie zostali odnalezieni, choć Evelyn wypruwała sobie żyły, porzucając farmę na rzecz poszukiwań, ciągle wytaczając działa naprzeciw losowi, próbując udowodnić, że ich znajdzie, że będzie mogła ich pochować, wszystko na marne. Jayden nieświadomie poruszył jedną z jej najczulszych strun, wprawiając ją w lęk, uświadamiając, że takich, jak ona będzie więcej. Nieświadomych, przerażonych, ogarniętych szaleństwem, niestabilnych, którym nie będzie można wytłumaczyć, że już nigdy nie spotkają swoich bliskich, ani nie odnajdą ich ciał. Zupełnie nie wiedziała co teraz zrobić, jak się zachować, jak przywrócić swoją stabilizację po tych kilku gorzkich zdaniach, po tym pytaniu, które nią wstrząsnęło. – Zbyt wielu – warknęła, bardziej wrogo niżeli chciała, a przez jej ton tak bardzo przebijało się rozdarcie, gorycz i ból. Nie opuściła wzroku, mierząc mężczyznę chłodno swoimi stalowoniebieskimi tęczówkami, jakby szukając tego, co mogłaby mu dać więcej w odpowiedzi, jakby zmuszając się do pozostania w stanie otępienia, jeżeli tylko to mogłoby ją teraz uratować przed zgubą. – Bohaterstwo ma ograniczenia. - Czuła się bezsilna, zrezygnowana, uświadomiona o swojej bezradności, złamana kolejny raz w tak krótkim czasie. Złożyła ręce na piersi, mocno zaciskając dłonie, jakby chciała się w ten sposób uspokoić, przygotować i jednocześnie ochronić przed kolejnym nieświadomym ciosem. Nie odwracała się, będąc gotowa na wszystko, co może się zdarzyć. Nigdy już nie miała zamiaru się poddać, odwrócić głowy, spuścić wzroku, chciała patrzeć, widzieć to, co się wokół niej dzieje. Westchnęła ciężko, jakby emocje musiały znaleźć jakieś ujście. Znała jego imię, nic więcej, nie mogła, nie miała prawa go oceniać, a on nie mógł wiedzieć o jej demonach, jej przeszłości, jej życiu. Dlatego chciała się przełamać, być sprawiedliwa, widzieć coś więcej. Rozłożyła ręce, odsłaniając się, pokazując, że nie ma złych intencji, że można jej ufać, że nie jest kolejnym złem w tym świecie. - Jayden... - zaczęła, wywołując jego imię, by zwrócić na siebie uwagę mężczyzny, próbując w międzyczasie dobrać odpowiednie słowa, odwzorowujące jej myśli i uczucia. - Nie odwracaj wzroku, jesteśmy w tym razem - postawiła wszystko na jedną kartę, pokazując, że ma tą samą słabość, że też jest przyparta do muru, że też odczuwa skutki tej wojny, które nią wstrząsają, będąc bezlitosne. Znów to samo, twarze, krew, ból, śmierć, obrazy wijące się niczym zdradliwe węże przed jej oczami. Wiedziała, że nic nie mogła zaradzić na wojnę i zgliszcza, które po sobie zostawiała, ale też nigdy wcześniej nie próbowała zrobić czegokolwiek, by to zmienić, obwiniając się teraz za te wszystkie lata bezczynności. Miała jednak przed sobą kogoś, komu mogła pomóc i nie zamierzała tym razem odwrócić się i udawać, że jej to nie dotyczyło, chciała coś zrobić. - A ja będę tu tak długo, jak tego potrzebujesz. - Obietnica, najsilniejsze słowa i zapewnienia, które mogła od siebie dać, a których nie zwykła dawać bez pokrycia. Była tu, rozedrgana, rozerwana, rozdarta, a jednak gotowa na bycie wsparciem, bo to właśnie ją napędzało - świadomość, że jest w stanie komuś pomóc, ulżyć w cierpieniu, dać zrozumienie. Potrzebowała tego tak, jak on potrzebował zapewnienia, że to co myśli jest słuszne, że nie są to jedynie myśli przyprawione dozą szaleństwa, adrenaliną, złością i goryczą. Nie miała zamiaru odpuścić i pozwolić mu w nich utonąć.
Przekrzywiła głowę, uważnie śledząc każdy gest, każdą zmianę na twarzy Jaydena, jakby mogła go odczytać i dowiedzieć się co ma zrobić by mu pomóc, ulżyć w cierpieniu. Posłała mu mimowolny wyraz skrzywienia, gdy usłyszała pierwsze słowa, bo choć były one zrozumiałe, to ten dziwny, blady i posępny uśmiech im towarzyszący, był dla niej wyznacznikiem, że zdecydowanie nie czuł się najlepiej. Odwrócenie spojrzenia było dla niej osobliwe w połączeniu z nim, ostatnio tak nie reagował, a przynajmniej nie zapamiętała tego, może sama była wystarczająco rozkojarzona, by zwrócić uwagę na taki, zdawać by się mogło, szczegół, ale teraz widziała to doskonale i nie wiedziała co zrobić, co powiedzieć, by wyciągnąć go z tego stanu. Dlatego po prostu była blisko, była obecna, zbliżając się na niewielką odległość, trochę ponad wyciągnięcia ręki. Była mu to winna, przynajmniej właśnie tak uważała po ich ostatnim spotkaniu, bo nie pozwolił jej wtedy upaść, stoczyć się na dno rozpaczy i tam pozostać. Czekała, lustrując jego twarz, szukając na niej odbicia myśli mężczyzny, próbując odgadnąć wojnę, która właśnie się w nim toczyła, walkę o zachowanie równowagi. Odkryła się bezsensownie, nie spodziewając się po nim tych słów, które zaledwie kilka chwil później opuściły jego usta. Słowa, po których zmieniła się jej postawa, wyraz twarzy, niezdolna do szybkiego powrotu do własnej maski, zupełnie jakby wymierzono jej policzek, który sprawił, że aż się cofnęła z wyrazem strachu, lęku na twarzy. Ilu pozostanie nieodkrytych? Wstrząsnęły nią te słowa, poruszając cienką strunę jej świadomości, przywracając ból, który udało jej się zdusić. Patrzyła na niego wielkimi, nierozumiejącymi oczami, ponieważ już miała przed nimi obraz, obraz dnia w którym dowiedziała się o śmierci rodziców. Okropnej, bestialskiej śmierci, gdzie nawet nie odnaleziono ciał, tylko krew, ogrom krwi jej rodziców. Widziała to miejsce, krew, zapach śmierci, szukała ich ciał, wszyscy ich szukali. Nigdy nie zostali odnalezieni, choć Evelyn wypruwała sobie żyły, porzucając farmę na rzecz poszukiwań, ciągle wytaczając działa naprzeciw losowi, próbując udowodnić, że ich znajdzie, że będzie mogła ich pochować, wszystko na marne. Jayden nieświadomie poruszył jedną z jej najczulszych strun, wprawiając ją w lęk, uświadamiając, że takich, jak ona będzie więcej. Nieświadomych, przerażonych, ogarniętych szaleństwem, niestabilnych, którym nie będzie można wytłumaczyć, że już nigdy nie spotkają swoich bliskich, ani nie odnajdą ich ciał. Zupełnie nie wiedziała co teraz zrobić, jak się zachować, jak przywrócić swoją stabilizację po tych kilku gorzkich zdaniach, po tym pytaniu, które nią wstrząsnęło. – Zbyt wielu – warknęła, bardziej wrogo niżeli chciała, a przez jej ton tak bardzo przebijało się rozdarcie, gorycz i ból. Nie opuściła wzroku, mierząc mężczyznę chłodno swoimi stalowoniebieskimi tęczówkami, jakby szukając tego, co mogłaby mu dać więcej w odpowiedzi, jakby zmuszając się do pozostania w stanie otępienia, jeżeli tylko to mogłoby ją teraz uratować przed zgubą. – Bohaterstwo ma ograniczenia. - Czuła się bezsilna, zrezygnowana, uświadomiona o swojej bezradności, złamana kolejny raz w tak krótkim czasie. Złożyła ręce na piersi, mocno zaciskając dłonie, jakby chciała się w ten sposób uspokoić, przygotować i jednocześnie ochronić przed kolejnym nieświadomym ciosem. Nie odwracała się, będąc gotowa na wszystko, co może się zdarzyć. Nigdy już nie miała zamiaru się poddać, odwrócić głowy, spuścić wzroku, chciała patrzeć, widzieć to, co się wokół niej dzieje. Westchnęła ciężko, jakby emocje musiały znaleźć jakieś ujście. Znała jego imię, nic więcej, nie mogła, nie miała prawa go oceniać, a on nie mógł wiedzieć o jej demonach, jej przeszłości, jej życiu. Dlatego chciała się przełamać, być sprawiedliwa, widzieć coś więcej. Rozłożyła ręce, odsłaniając się, pokazując, że nie ma złych intencji, że można jej ufać, że nie jest kolejnym złem w tym świecie. - Jayden... - zaczęła, wywołując jego imię, by zwrócić na siebie uwagę mężczyzny, próbując w międzyczasie dobrać odpowiednie słowa, odwzorowujące jej myśli i uczucia. - Nie odwracaj wzroku, jesteśmy w tym razem - postawiła wszystko na jedną kartę, pokazując, że ma tą samą słabość, że też jest przyparta do muru, że też odczuwa skutki tej wojny, które nią wstrząsają, będąc bezlitosne. Znów to samo, twarze, krew, ból, śmierć, obrazy wijące się niczym zdradliwe węże przed jej oczami. Wiedziała, że nic nie mogła zaradzić na wojnę i zgliszcza, które po sobie zostawiała, ale też nigdy wcześniej nie próbowała zrobić czegokolwiek, by to zmienić, obwiniając się teraz za te wszystkie lata bezczynności. Miała jednak przed sobą kogoś, komu mogła pomóc i nie zamierzała tym razem odwrócić się i udawać, że jej to nie dotyczyło, chciała coś zrobić. - A ja będę tu tak długo, jak tego potrzebujesz. - Obietnica, najsilniejsze słowa i zapewnienia, które mogła od siebie dać, a których nie zwykła dawać bez pokrycia. Była tu, rozedrgana, rozerwana, rozdarta, a jednak gotowa na bycie wsparciem, bo to właśnie ją napędzało - świadomość, że jest w stanie komuś pomóc, ulżyć w cierpieniu, dać zrozumienie. Potrzebowała tego tak, jak on potrzebował zapewnienia, że to co myśli jest słuszne, że nie są to jedynie myśli przyprawione dozą szaleństwa, adrenaliną, złością i goryczą. Nie miała zamiaru odpuścić i pozwolić mu w nich utonąć.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Jeśli ktokolwiek sądził, że ludzkość nie ulegała przemianom, mylił się. Kłamał i doskonale o tym wiedział. Natura była ciągłą zmianą i gdy już się dostrzegło jej cel, nie można było odmówić jej istnienia. Jak bardzo on sam zmienił się wszak w ciągu ostatniego półtora roku... Jak wiele się zmieniło w tak długim i racjonalnie tak krótkim okresie czasu... Czy można było w stanie w ogóle to pojąć rozumem? Zrozumieć? Sensownie skondensować? Podsumować? Czy opowiedzenie jego historii w ogóle byłoby w stanie przenieść się z fikcyjnych kart książki na życie? Czy uwierzyliby? Czy uwierzyliby w to wszystko? Wiedział, że nie. Wiedział, że współczesny człowiek był dziką masą łaknącą tylko jednego - ambicji. Wynaturzone były uczucia, wynaturzona była odmienność, bo liczyła się jedynie inkluzywność. Obserwował już zbyt długo to, co działo się z ich brytyjską cywilizacją i co reprezentowali sobą Brytyjczycy. Bycie jednym. Bycie nikim i wszystkimi. Nie było miejsca na nic innego. Na coś nowego, na naturalną zmianę, na rozwój. Na odmienność. Brak odmienności zatrzymywał wszak ewolucję i potęgował strach przed nieznanym. A strach wiódł do gniewu, gniew do nienawiści, nienawiść prowadziła do cierpienia. I on go doświadczał, gdy otworzył oczy na własną ignorancję. Dlatego właśnie wiele można było przeżyć i można było uśmiercić oraz stworzyć nowe elementy własnego życia - na prawdzie nieważne jak okrutnej i bolesnej. Kto lepiej mógł zrozumieć ludzką transformację, jeśli nie on sam? Jeśli nie człowiek, który zabił chłopca, by mógł narodzić się mężczyzna?
Chłopiec wszak by nie rozumiał. Nie rozumiał tego, co czuł mężczyzna. A mężczyzna żałował. Żałował momentów, w których powstrzymywał się od dotknięcia jej, od powiedzenia kilku słów więcej, od zmuszenia jej, by przestali tak boleśnie milczeć. Żałował, że nie trzymał jej dłużej za rękę. Że zasnął tamtej nocy, gdy urodziła im się trójka synów i mieli rozpocząć nowy rozdział w życiu. Żałował, że nie było jej przy nich. Przy nim. Żałował wielu rzeczy, których nie zrobił. Nie żałował jednak chwil, które zrobił. Które spędzili wspólnie; uśmiechów, które współdzielili; wyznań miłości, którymi ją bombardował każdego dnia - nawet wówczas, szczególnie wówczas, gdy wyszły na jaw jej tajemnice i praktycznie nie rozmawiali. Nie żałował dzieci, które wspólnie przyszło im mieć. Nie żałował ich związku, nie żałował, że ją kochał - wtedy i aktualnie. Mimo faktu, że ją pogrzebał. Wciąż ją kochał, a wszystko wokół wydawało się popiołem w stosunku do tego, czym był świat z nią. Gdyby nie dzieci, gdyby nie ich synowie - nic nie miałoby sensu. Bezsensowna śmierć, bezsensowna ofiara. Jeszcze bardziej bezsensowne odejście.
Czy i rodzina Thalei myślała tak samo? Czy ich rzeczywistość miała pozostać niepełna? Nigdy nienaprawiona? Pusta? Morisson miała wszak przed sobą całe życie. Gdy tylko o tym myślał, Vane czuł w gardle nieprzyjemny uścisk utrudniający złapanie oddechu. Mogła zrobić tak wiele. Mogła doświadczyć tak wiele... Bezpowrotnie. Był zapewne w jej wieku, gdy zaczął słyszeć słowo profesor odnoszące się do jego osoby. Dwadzieścia cztery lata. Aktualnie miał trzydzieści jeden. Siedem lat wybrzmiewało to jedno słowo tak często z ust tak wielu - starszych, młodszych, średnich. Profesor... Astronom. Badacz. Nauczyciel. Ale też ojciec. Opiekun. Mąż. Był nimi wszystkimi. Chciał spełniać każdą ze swoich ról, łączącą się w jedno - jego samego. I nieważne, że niektóre zadania w oczach innych przestały być istotne - on wciąż chciał je mieć. I spełniać. Bo był mężem przyrzeczonej i obiecanej jednej kobiecie. Tylko jednej. Tej, za którą tęsknił najbardziej i najmocniej. Czy właśnie to spowodowało, że zareagował, jak zareagował? Że słysząc swoje imię oraz dalsze słowa, wycofał się, odrzucając gest wsparcia? Że po raz kolejny przestraszył się kobiecej obecności? Że czuł się winny i przy okazji zły na samego siebie za to, że powodował w ludziach te cholerne uczucia? Że współczuli?
- Proszę... Nie - wyrwało mu się spomiędzy ust prędzej, niż zdołał się powstrzymać. Jego krok wycofania postawił wyraźną granicę między nimi, zrywając bezsprzecznie próbę znalezienie kompromisu. Mały gest raniący mocniej, aniżeli można było przypuszczać. Słyszał w głosie Evelyn, że nie było jej prosto wyjść mu naprzeciw. Że chciała mu pomóc, ale było już za późno. Jak zawsze. Zawsze działał za późno i ranił innych, pomimo odmiennych intencji. To go jednak przerażało. To, co mu oferowała. Ta dobroć, którą mu okazała. Paraliżowała w mężczyźnie najmniejszą z komórek ciała. Nie. Nie był przyzwyczajony do bliskości. Lub właściwie musiał nauczyć się jej na nowo, ale nie był w stanie przezwyciężyć tego nawet z bliskimi. I nie chodziło jedynie o czystą fizyczność, ale mentalność, którą oferowała mu kobieta stojąca niedaleko, a to było dla niego coś, czego nie był w stanie zaakceptować. Nie mógł, nie czując wobec siebie wewnętrznego gniewu. Wewnętrznego strachu. Wewnętrznej tęsknoty. Wtedy, tam, gdy znaleźli ciało tej dziewczyny, to było odruchowe. Tak należało. Ona potrzebowała jego wsparcia, jak i on potrzebował jej, gdy próbował uspokoić walące w niepokoju oraz przestrachu serce. Wtedy jednak było inaczej. W ów odsłonie ich słabości było coś nieuniknionego. Teraz byli tutaj ogrodzeni konwenansami i niewypowiedzianymi emocjami. Ze swoim gniewem, chęcią pomocy i beznadziei byli bardziej ludzcy niż kiedykolwiek wcześniej.
Musiał przetrzeć dłonią swoją zmęczoną twarz, czując pod palcami szorstkość własnego zarostu. Ten oczywisty dotyk sprawił, że zszedł na ziemię nieco silniej, a mocny powiew zimnego, szkockiego powietrza uderzył w niego jakby na potwierdzenie. Musiał się otrząsnąć. To było zdecydowanie za dużo. Nie mógł pozwolić, by było więcej. Żadne z nich nie było swoją wzajemną odpowiedzialnością. Żadne z nich nie powinno przejmować się drugim. W szczególności ona nim. - Nie musisz tego robić. - Nie chcę, żebyś robiła. Tak było lepiej. Bezpieczniej. Trzymać ludzi na dystans i nie zrzucać na nich własnych, ciężkich chmur. Nawet jeśli jego głos nie był zimny i bezwzględny, miał uderzyć w otwartość, którą mu zaoferowała, lecz on... On nie był w stanie jej przyjąć. - Powinniśmy wracać. - Tylko tyle i aż tyle. Wracać i znów stać się nieprzypadkowymi nieznajomymi.
Chłopiec wszak by nie rozumiał. Nie rozumiał tego, co czuł mężczyzna. A mężczyzna żałował. Żałował momentów, w których powstrzymywał się od dotknięcia jej, od powiedzenia kilku słów więcej, od zmuszenia jej, by przestali tak boleśnie milczeć. Żałował, że nie trzymał jej dłużej za rękę. Że zasnął tamtej nocy, gdy urodziła im się trójka synów i mieli rozpocząć nowy rozdział w życiu. Żałował, że nie było jej przy nich. Przy nim. Żałował wielu rzeczy, których nie zrobił. Nie żałował jednak chwil, które zrobił. Które spędzili wspólnie; uśmiechów, które współdzielili; wyznań miłości, którymi ją bombardował każdego dnia - nawet wówczas, szczególnie wówczas, gdy wyszły na jaw jej tajemnice i praktycznie nie rozmawiali. Nie żałował dzieci, które wspólnie przyszło im mieć. Nie żałował ich związku, nie żałował, że ją kochał - wtedy i aktualnie. Mimo faktu, że ją pogrzebał. Wciąż ją kochał, a wszystko wokół wydawało się popiołem w stosunku do tego, czym był świat z nią. Gdyby nie dzieci, gdyby nie ich synowie - nic nie miałoby sensu. Bezsensowna śmierć, bezsensowna ofiara. Jeszcze bardziej bezsensowne odejście.
Czy i rodzina Thalei myślała tak samo? Czy ich rzeczywistość miała pozostać niepełna? Nigdy nienaprawiona? Pusta? Morisson miała wszak przed sobą całe życie. Gdy tylko o tym myślał, Vane czuł w gardle nieprzyjemny uścisk utrudniający złapanie oddechu. Mogła zrobić tak wiele. Mogła doświadczyć tak wiele... Bezpowrotnie. Był zapewne w jej wieku, gdy zaczął słyszeć słowo profesor odnoszące się do jego osoby. Dwadzieścia cztery lata. Aktualnie miał trzydzieści jeden. Siedem lat wybrzmiewało to jedno słowo tak często z ust tak wielu - starszych, młodszych, średnich. Profesor... Astronom. Badacz. Nauczyciel. Ale też ojciec. Opiekun. Mąż. Był nimi wszystkimi. Chciał spełniać każdą ze swoich ról, łączącą się w jedno - jego samego. I nieważne, że niektóre zadania w oczach innych przestały być istotne - on wciąż chciał je mieć. I spełniać. Bo był mężem przyrzeczonej i obiecanej jednej kobiecie. Tylko jednej. Tej, za którą tęsknił najbardziej i najmocniej. Czy właśnie to spowodowało, że zareagował, jak zareagował? Że słysząc swoje imię oraz dalsze słowa, wycofał się, odrzucając gest wsparcia? Że po raz kolejny przestraszył się kobiecej obecności? Że czuł się winny i przy okazji zły na samego siebie za to, że powodował w ludziach te cholerne uczucia? Że współczuli?
- Proszę... Nie - wyrwało mu się spomiędzy ust prędzej, niż zdołał się powstrzymać. Jego krok wycofania postawił wyraźną granicę między nimi, zrywając bezsprzecznie próbę znalezienie kompromisu. Mały gest raniący mocniej, aniżeli można było przypuszczać. Słyszał w głosie Evelyn, że nie było jej prosto wyjść mu naprzeciw. Że chciała mu pomóc, ale było już za późno. Jak zawsze. Zawsze działał za późno i ranił innych, pomimo odmiennych intencji. To go jednak przerażało. To, co mu oferowała. Ta dobroć, którą mu okazała. Paraliżowała w mężczyźnie najmniejszą z komórek ciała. Nie. Nie był przyzwyczajony do bliskości. Lub właściwie musiał nauczyć się jej na nowo, ale nie był w stanie przezwyciężyć tego nawet z bliskimi. I nie chodziło jedynie o czystą fizyczność, ale mentalność, którą oferowała mu kobieta stojąca niedaleko, a to było dla niego coś, czego nie był w stanie zaakceptować. Nie mógł, nie czując wobec siebie wewnętrznego gniewu. Wewnętrznego strachu. Wewnętrznej tęsknoty. Wtedy, tam, gdy znaleźli ciało tej dziewczyny, to było odruchowe. Tak należało. Ona potrzebowała jego wsparcia, jak i on potrzebował jej, gdy próbował uspokoić walące w niepokoju oraz przestrachu serce. Wtedy jednak było inaczej. W ów odsłonie ich słabości było coś nieuniknionego. Teraz byli tutaj ogrodzeni konwenansami i niewypowiedzianymi emocjami. Ze swoim gniewem, chęcią pomocy i beznadziei byli bardziej ludzcy niż kiedykolwiek wcześniej.
Musiał przetrzeć dłonią swoją zmęczoną twarz, czując pod palcami szorstkość własnego zarostu. Ten oczywisty dotyk sprawił, że zszedł na ziemię nieco silniej, a mocny powiew zimnego, szkockiego powietrza uderzył w niego jakby na potwierdzenie. Musiał się otrząsnąć. To było zdecydowanie za dużo. Nie mógł pozwolić, by było więcej. Żadne z nich nie było swoją wzajemną odpowiedzialnością. Żadne z nich nie powinno przejmować się drugim. W szczególności ona nim. - Nie musisz tego robić. - Nie chcę, żebyś robiła. Tak było lepiej. Bezpieczniej. Trzymać ludzi na dystans i nie zrzucać na nich własnych, ciężkich chmur. Nawet jeśli jego głos nie był zimny i bezwzględny, miał uderzyć w otwartość, którą mu zaoferowała, lecz on... On nie był w stanie jej przyjąć. - Powinniśmy wracać. - Tylko tyle i aż tyle. Wracać i znów stać się nieprzypadkowymi nieznajomymi.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Próżno było szukać w kimś takim, jak Evelyn, namacalnego bólu z powodu własnych doświadczeń, choć pewnie, gdyby tylko pozwoliła sobie na te kilka sekund się odkryć, jej oczy byłyby idealnym odwzorowaniem wszystkich utrapień, które rozdzierały jej duszę i karmiły się niepowodzeniami, każdą, nawet najmniejszą porażką. Nie miała w zwyczaju wystawiać swoich własnych uczuć na światło dzienne, nie chciała się dzielić swoimi słabościami, traktując to jako jedne z największych, czyhających na nią zagrożeń w codziennym życiu. Była silna, a jeżeli miała chwile zawahania, to musiała sprawiać pozory silniejszej niż w rzeczywistości, bo jej świat nie był prosty i wyrozumiały, wręcz przeciwnie, był pełen szyderstwa, czyhających na jej potknięcia ludzi, którzy jedynie czekali, by móc podważyć jej autorytet, jej lojalność, jej sumienność, czy to w sprawach hodowli, czy wilkołaczej powściągliwości. Każdego dnia przekraczała swoją granicę, z głową dumnie uniesioną w górę, patrząc prosto w oczy każdej przeciwności losu, choćby przez całą noc musiała walczyć z plugawą bestią więżącą jej ciało, z uczuciem upodlenia rankiem po przemianie. Każdego dnia musiała wierzyć, że jest w stanie udźwignąć na swoich barkach cały świat, dołożyć sobie ciężaru i go utrzymać, jeśli tylko będzie trzeba. Każdego dnia walczyła o udowodnienie światu, że jest pełnoprawnym człowiekiem, czarodziejem, a gdyby tego było mało, miała jeszcze siłę na oddawanie resztek swojej dobroci po kawałku tym, którzy tego potrzebowali, tylko po to, by nigdy nie musieli stać się kimś w jej podobie. Żałowała jedynie, że nie potrafiła robić tego na tyle subtelnie, by nie odstraszać innych.
Zjeżyła się, jakby zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie została źle zrozumiana, a jednocześnie wiedziała, że jej wyjaśnienia niewiele by tu nie zmieniły, to już padło, mogła jedynie prychnąć z rozdrażnieniem, co też uczyniła. Uniosła obie ręce, jakby w geście pokojowym, pokazując, że nie ma zamiaru go w żaden sposób atakować, napierać, że nie jest zła, nachalna, nastawiona na przymus. Chciała być przez moment zwyczajnie dobra i to wyszło jej bokiem, zabawne doznanie, które momentalnie wyprało jej twarz z emocji, przybierając maskę, dystansując się na tyle, by czuć się bezpiecznie. – Już, spokojnie, cofam to, co powiedziałam – wysiliła swój ton na tyle, by przybrać w miarę uspokajającą barwę, choć tak naprawdę nie wiedziała, czy chciała uspokoić siebie i zszargane nerwy, czy może mężczyznę. Niezależnie jednak od swoich słów, jej oczy pozostawały zimne, przerażająco puste, bez charakterystycznego błysku, bez emocji, jakby nie chciała ukazywać światu swojej wewnętrznej wojny pomiędzy swoimi demonami, które tak chętnie podszeptywały jej do ucha. Osobiście czuła się urażona, oferowała jedynie swoją obecność, tutaj, w tym konkretnym miejscu i nigdy więcej, a została potraktowana, jakby co najmniej narzucała swoje towarzystwo na następne dwadzieścia lat, a kto wie, może i dłużej. Cofnęła się o dobrych kilka kroków, wzmacniając w ten sposób swoją barierę i chęć odseparowania się od tego, co zaszło, tym samym dając Jaydenowi więcej miejsca, tak zapobiegawczo, nie do końca wiedząc komu to bardziej wyjdzie na dobre.
Przestała śledzić go spojrzeniem, które teraz z pewnością było przeszywające i dyskomfortowe, zamiast tego przesuwała wzrokiem po horyzoncie, jakby czegoś szukała, choć tak naprawdę jedynie wycofywała się i prawdopodobnie wyszłoby jej to całkiem nieźle, gdyby nie następne słowa, które usłyszała, a które ją zwyczajnie rozsierdziły. – Nie muszę i nie zrobię, wystarczyło to jedynie poprawnie zakomunikować – przewróciła oczami, nie mogąc się powstrzymać przed surowością w odpowiedzi na reakcję, którą mężczyzna ją uraczył. Poniekąd oboje byli zniszczeni, tylko każde na swój własny sposób, Despenser odreagowywała to bezwzględną szczerością i tym razem również nie miało się to zmienić. – Wszystko co do tej pory zrobiłam było bezinteresowne, zdrowe, oddawałam kawałek siebie, gdy widziałam, że jest to potrzebne, że ktoś upada na kolana, a ty? Ty wyglądałeś na kogoś, kto tego po prostu potrzebował, tylko po to, by wstać i pójść dalej. Pomyliłam się, Jayden – zagryzła zęby, aż zabolała ją szczęka i choć mówiła o uczuciach, to jej ton wcale nie brzmiał przyjaźnie, bardziej można było w nim wychwycić ostatnie, nierówne nuty, wskazujące na to, że poruszyło to również i ją. Nie mogła jednak pozwolić sobie na doszczętne zniszczenia, na przejmowanie się reakcją mężczyzny, którego przecież ledwie znała, to nie mogło mieć na nią wpływu i miała zamiar się tego uparcie trzymać, choćby prawda była zgoła inna. – A teraz, skoro mamy to już ustalone, tam jest odpowiednia ścieżka – wyciągnęła rękę, wskazując odpowiednią drogę powrotną. Od razu mogła sobie przypomnieć jak to było wcześniej, gdy dopiero zmierzała nią do celu, do zakończenia historii martwego ciała znalezionego na wrzosowiskach. Evelyn nie miała zamiaru jeszcze odchodzić, musiała dojść do siebie, stonować swoje emocje, zanim będzie gotowa na powrót do własnej rzeczywistości i obowiązków na nią czekających. Las zdoła ją na to przygotować, wystarczy, że będzie w stanie się wsłuchać w jego szum, spokój, ciszę, która działała kojąco na każdą dolegliwość umysłu.
Zjeżyła się, jakby zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie została źle zrozumiana, a jednocześnie wiedziała, że jej wyjaśnienia niewiele by tu nie zmieniły, to już padło, mogła jedynie prychnąć z rozdrażnieniem, co też uczyniła. Uniosła obie ręce, jakby w geście pokojowym, pokazując, że nie ma zamiaru go w żaden sposób atakować, napierać, że nie jest zła, nachalna, nastawiona na przymus. Chciała być przez moment zwyczajnie dobra i to wyszło jej bokiem, zabawne doznanie, które momentalnie wyprało jej twarz z emocji, przybierając maskę, dystansując się na tyle, by czuć się bezpiecznie. – Już, spokojnie, cofam to, co powiedziałam – wysiliła swój ton na tyle, by przybrać w miarę uspokajającą barwę, choć tak naprawdę nie wiedziała, czy chciała uspokoić siebie i zszargane nerwy, czy może mężczyznę. Niezależnie jednak od swoich słów, jej oczy pozostawały zimne, przerażająco puste, bez charakterystycznego błysku, bez emocji, jakby nie chciała ukazywać światu swojej wewnętrznej wojny pomiędzy swoimi demonami, które tak chętnie podszeptywały jej do ucha. Osobiście czuła się urażona, oferowała jedynie swoją obecność, tutaj, w tym konkretnym miejscu i nigdy więcej, a została potraktowana, jakby co najmniej narzucała swoje towarzystwo na następne dwadzieścia lat, a kto wie, może i dłużej. Cofnęła się o dobrych kilka kroków, wzmacniając w ten sposób swoją barierę i chęć odseparowania się od tego, co zaszło, tym samym dając Jaydenowi więcej miejsca, tak zapobiegawczo, nie do końca wiedząc komu to bardziej wyjdzie na dobre.
Przestała śledzić go spojrzeniem, które teraz z pewnością było przeszywające i dyskomfortowe, zamiast tego przesuwała wzrokiem po horyzoncie, jakby czegoś szukała, choć tak naprawdę jedynie wycofywała się i prawdopodobnie wyszłoby jej to całkiem nieźle, gdyby nie następne słowa, które usłyszała, a które ją zwyczajnie rozsierdziły. – Nie muszę i nie zrobię, wystarczyło to jedynie poprawnie zakomunikować – przewróciła oczami, nie mogąc się powstrzymać przed surowością w odpowiedzi na reakcję, którą mężczyzna ją uraczył. Poniekąd oboje byli zniszczeni, tylko każde na swój własny sposób, Despenser odreagowywała to bezwzględną szczerością i tym razem również nie miało się to zmienić. – Wszystko co do tej pory zrobiłam było bezinteresowne, zdrowe, oddawałam kawałek siebie, gdy widziałam, że jest to potrzebne, że ktoś upada na kolana, a ty? Ty wyglądałeś na kogoś, kto tego po prostu potrzebował, tylko po to, by wstać i pójść dalej. Pomyliłam się, Jayden – zagryzła zęby, aż zabolała ją szczęka i choć mówiła o uczuciach, to jej ton wcale nie brzmiał przyjaźnie, bardziej można było w nim wychwycić ostatnie, nierówne nuty, wskazujące na to, że poruszyło to również i ją. Nie mogła jednak pozwolić sobie na doszczętne zniszczenia, na przejmowanie się reakcją mężczyzny, którego przecież ledwie znała, to nie mogło mieć na nią wpływu i miała zamiar się tego uparcie trzymać, choćby prawda była zgoła inna. – A teraz, skoro mamy to już ustalone, tam jest odpowiednia ścieżka – wyciągnęła rękę, wskazując odpowiednią drogę powrotną. Od razu mogła sobie przypomnieć jak to było wcześniej, gdy dopiero zmierzała nią do celu, do zakończenia historii martwego ciała znalezionego na wrzosowiskach. Evelyn nie miała zamiaru jeszcze odchodzić, musiała dojść do siebie, stonować swoje emocje, zanim będzie gotowa na powrót do własnej rzeczywistości i obowiązków na nią czekających. Las zdoła ją na to przygotować, wystarczy, że będzie w stanie się wsłuchać w jego szum, spokój, ciszę, która działała kojąco na każdą dolegliwość umysłu.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
To nie miało być nic znaczącego. Wyjście do rezerwatu było jedynie kolejne z wielu rzeczy, które miał do zrobienia, do załatwienia i zostawienia za sobą. Wszystko potoczyło się w ten niespodziewany sposób, pchając go wprost na osobę, która rozumiała więcej, niż mógł przypuszczać, lecz równocześnie nosiła w sobie wiele ukrytego bólu. Każde z nich nosiło na sobie rany i należało je w jakiś sposób uleczyć. Nie oznaczało to jednak, że proces gojenia odbywać się miał tak samo - byli wszak nieznajomymi. Nie znali swoich mocnych stron ani słabości. Poznali się w chaotycznej, odrealnionej sytuacji, gdzie strach przejmował górę, a próba radzenia sobie z rzeczywistością spychała resztę myślenia na dalszy plan. W końcu wciąż gdy zamykał oczy i wracał wspomnieniami do tamtego momentu, czuł własne przerażenie, kompletną bezradność, pustkę i niedowierzanie. Siła, by iść dalej i wstać, miała podłoże w wielu miejscach i na szczęście pozwoliła mu zachować resztki rozsądku. Nie mógł sobie pozwolić na panikę i chociaż to wciąż było zaskakujące, odsunął od siebie wątpliwości, zostając przy chłodnej kalkulacji. Nigdy nie sądził, że był w stanie to zrobić. Że dopuściłby racjonalność do głosu, pozostawiając własną emocjonalność w tyle. Przekonał się jednak, że przeszedł próbę, gdy wymagała tego sytuacja - problem z tym wszystkim był taki, iż łączył się on z drugą osobą. Ze stojącą naprzeciw niego czarownicą będącej samą swoim własnym centrum niezależnych uczuć, emocji i myśli. Wątpliwości, działań, strachów, odpowiedzialności. Wtedy było zdecydowanie łatwiej działać, mieć cel. Aktualnie gdy tak stali zupełnie odkryci i bezsilni, podatni na ataki, nie było działań. Nie było celu. Po wyjściu z domu rodziny Morisson po prostu szli przed siebie bez celu, jakby cisza i spacer miał z nich zrzucić wszelkie emocje, lecz tak się nie stało. Kumulowały się w ich wnętrzach, aż znalazły ujście, zderzając się ze sobą w zbitej przestrzeni między dwójką dorosłych i sypiąc iskrami rozgoryczenia. A gdy jedno się zapalało, drugie po prostu czekało, obserwując to z bólem wypisanym na twarzy.
Słuchał jej w ciszy, pozwalając na to, by słowa uderzały go raz po raz. Nie przerywał, nie atakował, nie bronił się, nie zarzucał jej winą. I chociaż to wszystko wyłaniało się z mniejszego od jego własnego ciała, przypominało o tym, ile w swoim wnętrzu mogły chować kobiety. Pomona. Roselyn. Teraz Evelyn. Wojowniczo nastawione i śmiało prące naprzód, zarzucając go lawiną słów nie zawsze do końca przemyślaną. Ich argumentacja szła z gestami wyraźnie sygnalizującymi - być może nawet bardziej niźli słowa - zranienia. A on? Co mógł zrobić? Jeśli mógł nauczyć się czegoś z poprzednich kłótni, chciał to wykorzystać. Chciał, nie musieć powtarzać dawnych błędów. Dlatego gdy umilkła, patrzył na nią przez dłuższą chwilę, dostrzegając zaciętość wypisaną w jej twarzy tak samo jak gniew i kryjący się za tym wszystkim ból. Bo nawet jeśli na niego nie patrzyła, słuchał. Słuchał i czuł to, jak bardzo urażona się poczuła i wiedział dlaczego. Przez co. Przez kogo. Nie znał jej dobrze, ale rozumiał, przez co przeszli i co ich łączyło w tym danym momencie. A łączyło ich więcej, niż można było przypuszczać. I chociaż jej słowa mogły nie do końca tyczyć się jedynie ich spotkania, zamierzał odnieść się do nich, właśnie z tej perspektywy. - To nie tak - zaczął, kręcąc głową i zanim odezwał się ponownie, przygryzł na moment wnętrze policzka. - Nie chcę się z tobą kłócić. - Nie chciał się spierać. Oddawał wszelką artylerię, którą ktoś inny może i wykorzystałby w stosunku do niej, lecz on kapitulował. Nie chciał wszak zaostrzać tego, co już zostało podsycone i tylko czekało na wybuch. Zamiast tego westchnął ciężko, równocześnie dłonią rozmasowując kark, jakby chciał pozbyć się nieprzyjemnego napięcia, które opanowało jego ciało. Ale wiedział, że chciał to zrobić bez względu na końcowy werdykt. Dlatego gdy ona się oddaliła, on postąpił krok w jej stronę, nieświadomie oznajmiając, że pomimo wcześniejszego wycofania, nie chciał odsuwać się od niej tak bardzo. - Doceniam to, co robisz i wiem, że to nie jest proste. Ofiarować tak wiele nieznajomemu. - Nie wiedział, czy miał odnaleźć właściwe słowa, lecz zamierzał spróbować. I mimo że wcześniej jego spojrzenie obserwowało kobiecą twarz, zsunęło się na bruzdy między kamieniami tworzącymi stary most. Tak było łatwiej mówić, co czuł i co chciał, żeby usłyszała. - Ostatnio ciężko mi dopuścić kogokolwiek do siebie. Za każdym razem gdy to robię, dzieje się coś złego. Tak wiele razy straciłem zaufanie do najbliższych... Zaufanie obcym jest jeszcze trudniejsze. Bliskość... Twoja bliskość mnie przeraża, bo ją oferujesz tak szczerze, a dla mnie to za dużo. Za szybko. - Za dużo. Za szybko. Zbyt intensywnie. - Nie uważam jej jednak za coś złego. To piękne co robisz. Po prostu chcę, żebyś wiedziała, że to nie twoja wina, że trzymam się na dystans. Że teraz trzymam na dystans ciebie. - Miał nadzieję, że miała zrozumieć. Dlaczego się wycofał. Dlaczego też teraz mówił to wszystko. Dlaczego się przed nią otwierał. Bo mimo że byli wspomnianymi nieznajomymi, zależało mu na tym, by wiedziała. - Naprawdę to doceniam - powtórzył cicho, podnosząc spuszczony jeszcze wcześniej wzrok. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, w której Vane zastanawiał się, czy nie podejść i nie ułożyć dłoni na kobiecym ramieniu, ale zrezygnował. Nie poruszył się, tylko tak jak wcześniej obserwował jej sylwetkę, szukając w niej odpowiedzi. - Evelyn. - Chciał, żeby spojrzała na niego jeszcze raz. Żeby zrozumiała, że mówił prawdę i nie robił niczego, by poczuła się lepiej. Nie mówił tego, by jej ulżyć albo by usprawiedliwić się w jej oczach. Chciał, żeby nie pozostawały między nimi niedomówienia, bo nawet jeśli nie mieli się już zobaczyć, nie chciał tego zostawiać w takim stanie. Nie chciał żałować, że nie wyjaśnił wszystkiego nieprzypadkowej nieznajomej. Chciał, aby wiedziała, że mimo wszystko... - Przepraszam.
Słuchał jej w ciszy, pozwalając na to, by słowa uderzały go raz po raz. Nie przerywał, nie atakował, nie bronił się, nie zarzucał jej winą. I chociaż to wszystko wyłaniało się z mniejszego od jego własnego ciała, przypominało o tym, ile w swoim wnętrzu mogły chować kobiety. Pomona. Roselyn. Teraz Evelyn. Wojowniczo nastawione i śmiało prące naprzód, zarzucając go lawiną słów nie zawsze do końca przemyślaną. Ich argumentacja szła z gestami wyraźnie sygnalizującymi - być może nawet bardziej niźli słowa - zranienia. A on? Co mógł zrobić? Jeśli mógł nauczyć się czegoś z poprzednich kłótni, chciał to wykorzystać. Chciał, nie musieć powtarzać dawnych błędów. Dlatego gdy umilkła, patrzył na nią przez dłuższą chwilę, dostrzegając zaciętość wypisaną w jej twarzy tak samo jak gniew i kryjący się za tym wszystkim ból. Bo nawet jeśli na niego nie patrzyła, słuchał. Słuchał i czuł to, jak bardzo urażona się poczuła i wiedział dlaczego. Przez co. Przez kogo. Nie znał jej dobrze, ale rozumiał, przez co przeszli i co ich łączyło w tym danym momencie. A łączyło ich więcej, niż można było przypuszczać. I chociaż jej słowa mogły nie do końca tyczyć się jedynie ich spotkania, zamierzał odnieść się do nich, właśnie z tej perspektywy. - To nie tak - zaczął, kręcąc głową i zanim odezwał się ponownie, przygryzł na moment wnętrze policzka. - Nie chcę się z tobą kłócić. - Nie chciał się spierać. Oddawał wszelką artylerię, którą ktoś inny może i wykorzystałby w stosunku do niej, lecz on kapitulował. Nie chciał wszak zaostrzać tego, co już zostało podsycone i tylko czekało na wybuch. Zamiast tego westchnął ciężko, równocześnie dłonią rozmasowując kark, jakby chciał pozbyć się nieprzyjemnego napięcia, które opanowało jego ciało. Ale wiedział, że chciał to zrobić bez względu na końcowy werdykt. Dlatego gdy ona się oddaliła, on postąpił krok w jej stronę, nieświadomie oznajmiając, że pomimo wcześniejszego wycofania, nie chciał odsuwać się od niej tak bardzo. - Doceniam to, co robisz i wiem, że to nie jest proste. Ofiarować tak wiele nieznajomemu. - Nie wiedział, czy miał odnaleźć właściwe słowa, lecz zamierzał spróbować. I mimo że wcześniej jego spojrzenie obserwowało kobiecą twarz, zsunęło się na bruzdy między kamieniami tworzącymi stary most. Tak było łatwiej mówić, co czuł i co chciał, żeby usłyszała. - Ostatnio ciężko mi dopuścić kogokolwiek do siebie. Za każdym razem gdy to robię, dzieje się coś złego. Tak wiele razy straciłem zaufanie do najbliższych... Zaufanie obcym jest jeszcze trudniejsze. Bliskość... Twoja bliskość mnie przeraża, bo ją oferujesz tak szczerze, a dla mnie to za dużo. Za szybko. - Za dużo. Za szybko. Zbyt intensywnie. - Nie uważam jej jednak za coś złego. To piękne co robisz. Po prostu chcę, żebyś wiedziała, że to nie twoja wina, że trzymam się na dystans. Że teraz trzymam na dystans ciebie. - Miał nadzieję, że miała zrozumieć. Dlaczego się wycofał. Dlaczego też teraz mówił to wszystko. Dlaczego się przed nią otwierał. Bo mimo że byli wspomnianymi nieznajomymi, zależało mu na tym, by wiedziała. - Naprawdę to doceniam - powtórzył cicho, podnosząc spuszczony jeszcze wcześniej wzrok. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, w której Vane zastanawiał się, czy nie podejść i nie ułożyć dłoni na kobiecym ramieniu, ale zrezygnował. Nie poruszył się, tylko tak jak wcześniej obserwował jej sylwetkę, szukając w niej odpowiedzi. - Evelyn. - Chciał, żeby spojrzała na niego jeszcze raz. Żeby zrozumiała, że mówił prawdę i nie robił niczego, by poczuła się lepiej. Nie mówił tego, by jej ulżyć albo by usprawiedliwić się w jej oczach. Chciał, żeby nie pozostawały między nimi niedomówienia, bo nawet jeśli nie mieli się już zobaczyć, nie chciał tego zostawiać w takim stanie. Nie chciał żałować, że nie wyjaśnił wszystkiego nieprzypadkowej nieznajomej. Chciał, aby wiedziała, że mimo wszystko... - Przepraszam.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie myślała rozsądnie, zasłaniała się gniewem, próbując odeprzeć krzywdę, którą odczuła, niezależnie od tego, czy była ona zamierzona, czy nie. Miała serdecznie dość rozważania o tym jak powinna się zachować, a jak chciała reagować. Postawiała wszystko na jedną kartę, kartę bezwzględnej szczerości podsyconej złością spowodowaną przez własne, wewnętrzne koszmary, bolesne wspomnienia, które tak bardzo przypominały jej o każdym odrzuceniu, które ją spotkało. Gdyby odwzorować w tym miejscu obecne emocje Szkotki, to zapewne z nieba waliłyby pioruny, woda wystąpiłaby z rzeki, niszcząc otaczającą florę, ogień trawiłby drzewa, a z oddali nadchodziłby huragan, czysta apokalipsa, a wszystko to działo się w umyśle tej jednej, niewielkiej wzrostem kobiety, która stała w środku orkanu i nawet nie chciała się zatrzymać. Zirytowana, odepchnięte mimo szczerych, zwyczajnie ludzkich odruchów, nie przewidziała tego, co ją tu zastało, a co tym bardziej ją nakręcało. Nie chciała wyjaśnień, nastawiona była na wojnę, na napieranie, zniechęcenie mężczyzny do swojej osoby całkowicie, bo miała przemożną ochotę na wzbudzenie w nim jakichkolwiek, choćby tych najgorszych emocji, by zobaczyć, że reaguje na nią bardziej, że jest w stanie wzbudzić werwę, doprowadzić krew do wrzenia, zwyczajnie zirytować. Miała już dość nadstawiania drugiego policzka w oczekiwaniu na kolejny cios ze strony drugiej osoby, wolała dać odwet, jakby miała odczuć z tego jakąkolwiek satysfakcję i nie zamierzała zrobić tego tak zwyczajnie, a z zachowaniem finezji, próbując jednocześnie wyciąć skazę, która odznaczyła się na jej duszy przez głupie okazanie słabości przy chęci wsparcia Jaydena, nieznajomego, który nie robiąc nic, a przynajmniej nic pozornie złego, nieświadomie zachwiał jej małym światkiem, zaburzając jej percepcję, doprowadzając do zagubienia się w natłoku myśli.
Nie chcę się z tobą kłócić. Nie mogła zrozumieć słów, które opuściły usta mężczyzny, a jej mina z pewnością wyrażała szaleństwo, jakby stała pomiędzy wyborem całkowitego niezrozumienia dla tej chwili lub rwania sobie włosów z głowy. Nie spodziewała się takiej reakcji, miała pewność, że będzie, nawet nieświadomie, podsycał jej wściekłość, a on… Czy on się właśnie poddawał? Ustępował jej złości? Zmarszczyła brwi, próbując to szybko przeanalizować, obrać inną ścieżkę lub trzymać się twardo we własnym szyku. Nie cofnęła się przed nim, gdy się do niej zbliżył, miała za to dojmującą ochotę na wyrażenie swojego niezadowolenia z powodu jego niezdecydowania. Odrzucał jej pomoc, wycofywał się, by zaraz potem postąpić krok naprzód? Zupełnie tego nie rozumiała, jakby miała do czynienia z czymś zupełnie jej obcym, czymś, czego sama nie potrafiła zdefiniować. Skinęła jedynie głową, ale i ten gest można było różnie przyjmować, może to było potwierdzenie zrozumienia jego słów, a może zupełnie przypadkowy tik, towarzyszący lekkiemu drżeniu ciała, które odreagowywało w ten sposób własne tornado emocji. – To nawet zabawne – mruknęła szorstko, kręcąc głową, którą zwróciła ku niebu, jakby odcień sklepienia był tym na czym teraz musiała się skupić, by utrzymać się w ryzach trzeźwego myślenia. – Ty trzymasz innych na dystans, bo nie potrafisz zaufać z powodu doświadczeń z przeszłości, a ja z tego samego powodu oddaję innym wszystko, by mieć choćby cień złudzenia, że warto je komuś ofiarować. – Parsknęła, w tej chwili wydawało jej się to komiczne i żałosne, jakby byli tak sobie podobni, a jednocześnie zupełnie różni. Zacisnęła usta w wąską kreskę. – Rozumiem, nie musisz się tłumaczyć, to są tylko słowa. – Czuła, że powinna to powiedzieć, by nie zostawiać żadnych niedomówień, tym bardziej, że Jayden dał jej jasną deklarację, przerażała go i choć nie było to dla niej wstrząsające, to jednak w pewien sposób ją to poraziło, uświadomiło, że jej bezpośrednia postawa mogła odstraszać, a ona nie potrafiła inaczej, była taka przez wzgląd na swoją samotność, na brak częstego kontaktu z innymi ludźmi i jedynie taki sposób znała, nigdy się tak naprawdę nie zastanawiając, czy to może być dla kogoś tak obarczające.
Przyciągnął jej uwagę, wywołując jej imię i choć nie potrafiła, nie chciała obdarzać go swoim spojrzeniem w obawie przed naruszeniem swojej krucho skonstruowanej bariery, to czuła, że poniekąd była mu to mimo wszystko winna. Skierowała w jego stronę chłodny, metalowy odcień swoich oczu, skupiając się bezpośrednio na jego ciemnych tęczówkach. Przełknęła ślinę, gdy usłyszała przeprosiny, których nawet słyszeć nie chciała. Wiedziała, że dla co poniektórych ludzi był to wyznacznik chęci uspokojenia sytuacji i wprowadzenia pokoju pośród beznadziejności, ale ona wcale tego nie chciała. Zacisnęła zęby, spinając mięśnie, przybierając aż nazbyt wyprostowaną sylwetkę, jakby chciała być większa w rzeczywistości, móc tym samym objąć jakąkolwiek kontrolę nad sytuacją. – Naprawdę uważasz, że chcę przeprosin? – Posłała pytanie w przestrzeń i tym razem nie stawiała na retorykę, chciała odpowiedzi, chciała by on naprawdę zastanowił się nad jej pytaniem, zauważył ją i jej podejście w tym wszystkim. Nie musiał rozumieć jej złości, rozdrażnienia, rozżalenia, zapalnika, który w sobie miała, nie musiał rozumieć jej, ale nie chciała również by ją przepraszał. To tak, jakby ktoś ją przeprosił za to, że oddycha, zupełnie bezsensowne słowa, które nie miały żadnego znaczenia w owej sprawie. Opuściła barki, nie mając już sił na tłumaczenia, mając już dość szukania kolejnych słów, dobierania ich względem tego, co chciała przekazać, była lepsza w gestach, których teraz nie miała zamiaru używać. Choć jej sylwetka się trochę załamała, podupadła na swej hardości i sile, to oczy pozostały takie, jak wcześniej, puste. W duchu prosiła o przerwanie tej karuzeli emocji, które raz za razem drastycznie się wznosiły, niemal na granicę wytrzymałości, by zaraz osłabnąć i drastycznie spaść w dół, przywołując zastój, ciszę, letarg. Nie potrafiła wytrzymać w tym stanie długo, co zresztą niechybnie zdradzało jej ciało, mimika, gesty, które wykonywała, mniej lub bardziej świadomie.
Nie chcę się z tobą kłócić. Nie mogła zrozumieć słów, które opuściły usta mężczyzny, a jej mina z pewnością wyrażała szaleństwo, jakby stała pomiędzy wyborem całkowitego niezrozumienia dla tej chwili lub rwania sobie włosów z głowy. Nie spodziewała się takiej reakcji, miała pewność, że będzie, nawet nieświadomie, podsycał jej wściekłość, a on… Czy on się właśnie poddawał? Ustępował jej złości? Zmarszczyła brwi, próbując to szybko przeanalizować, obrać inną ścieżkę lub trzymać się twardo we własnym szyku. Nie cofnęła się przed nim, gdy się do niej zbliżył, miała za to dojmującą ochotę na wyrażenie swojego niezadowolenia z powodu jego niezdecydowania. Odrzucał jej pomoc, wycofywał się, by zaraz potem postąpić krok naprzód? Zupełnie tego nie rozumiała, jakby miała do czynienia z czymś zupełnie jej obcym, czymś, czego sama nie potrafiła zdefiniować. Skinęła jedynie głową, ale i ten gest można było różnie przyjmować, może to było potwierdzenie zrozumienia jego słów, a może zupełnie przypadkowy tik, towarzyszący lekkiemu drżeniu ciała, które odreagowywało w ten sposób własne tornado emocji. – To nawet zabawne – mruknęła szorstko, kręcąc głową, którą zwróciła ku niebu, jakby odcień sklepienia był tym na czym teraz musiała się skupić, by utrzymać się w ryzach trzeźwego myślenia. – Ty trzymasz innych na dystans, bo nie potrafisz zaufać z powodu doświadczeń z przeszłości, a ja z tego samego powodu oddaję innym wszystko, by mieć choćby cień złudzenia, że warto je komuś ofiarować. – Parsknęła, w tej chwili wydawało jej się to komiczne i żałosne, jakby byli tak sobie podobni, a jednocześnie zupełnie różni. Zacisnęła usta w wąską kreskę. – Rozumiem, nie musisz się tłumaczyć, to są tylko słowa. – Czuła, że powinna to powiedzieć, by nie zostawiać żadnych niedomówień, tym bardziej, że Jayden dał jej jasną deklarację, przerażała go i choć nie było to dla niej wstrząsające, to jednak w pewien sposób ją to poraziło, uświadomiło, że jej bezpośrednia postawa mogła odstraszać, a ona nie potrafiła inaczej, była taka przez wzgląd na swoją samotność, na brak częstego kontaktu z innymi ludźmi i jedynie taki sposób znała, nigdy się tak naprawdę nie zastanawiając, czy to może być dla kogoś tak obarczające.
Przyciągnął jej uwagę, wywołując jej imię i choć nie potrafiła, nie chciała obdarzać go swoim spojrzeniem w obawie przed naruszeniem swojej krucho skonstruowanej bariery, to czuła, że poniekąd była mu to mimo wszystko winna. Skierowała w jego stronę chłodny, metalowy odcień swoich oczu, skupiając się bezpośrednio na jego ciemnych tęczówkach. Przełknęła ślinę, gdy usłyszała przeprosiny, których nawet słyszeć nie chciała. Wiedziała, że dla co poniektórych ludzi był to wyznacznik chęci uspokojenia sytuacji i wprowadzenia pokoju pośród beznadziejności, ale ona wcale tego nie chciała. Zacisnęła zęby, spinając mięśnie, przybierając aż nazbyt wyprostowaną sylwetkę, jakby chciała być większa w rzeczywistości, móc tym samym objąć jakąkolwiek kontrolę nad sytuacją. – Naprawdę uważasz, że chcę przeprosin? – Posłała pytanie w przestrzeń i tym razem nie stawiała na retorykę, chciała odpowiedzi, chciała by on naprawdę zastanowił się nad jej pytaniem, zauważył ją i jej podejście w tym wszystkim. Nie musiał rozumieć jej złości, rozdrażnienia, rozżalenia, zapalnika, który w sobie miała, nie musiał rozumieć jej, ale nie chciała również by ją przepraszał. To tak, jakby ktoś ją przeprosił za to, że oddycha, zupełnie bezsensowne słowa, które nie miały żadnego znaczenia w owej sprawie. Opuściła barki, nie mając już sił na tłumaczenia, mając już dość szukania kolejnych słów, dobierania ich względem tego, co chciała przekazać, była lepsza w gestach, których teraz nie miała zamiaru używać. Choć jej sylwetka się trochę załamała, podupadła na swej hardości i sile, to oczy pozostały takie, jak wcześniej, puste. W duchu prosiła o przerwanie tej karuzeli emocji, które raz za razem drastycznie się wznosiły, niemal na granicę wytrzymałości, by zaraz osłabnąć i drastycznie spaść w dół, przywołując zastój, ciszę, letarg. Nie potrafiła wytrzymać w tym stanie długo, co zresztą niechybnie zdradzało jej ciało, mimika, gesty, które wykonywała, mniej lub bardziej świadomie.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Przeciwieństwa się przyciągały. Przeciwieństwa istniały tak naprawdę tylko dlatego, że wspólnie tworzyły niegdyś rozerwaną wcześniej całość. Ich egzystencja była od siebie zależna bez względu na to, czy były dwoma skrajnymi poglądami, cechami, terminami - jedno determinowało drugie oraz na odwrót z samej definicji. Samą swoją egzystencją naznaczały istnienie swojego kontrastu. I chociaż tak bardzo pragnęły się wzajemnie unicestwić, równocześnie swoim uporem utwierdzały istotę własnego przeciwieństwa. Nie było historii prostszej w swoim równaniu i jednocześnie bardziej złożonej - koło toczyło się samo, nakręcając się własnymi teoriami, faktami, domysłami. Granica między kłamstwem a domysłem zamazywała się i chociaż ludzkość mogła zaprzeczać, nie mogła wyprzeć się wszechogarniającej zasady istnienia. Jednej jedynej. Zasady równowagi, która pożerała świat i rodziła go na nowo. Za każdym razem. Za każdym oddechem. Za każdym uderzeniem serca. Bo czy człowiek nie umierał przy równoczesnym utrzymywaniu się przy życiu? Nie przegrywał walki ze śmiertelnością, równocześnie ją pokonując? Paradoks nieustannych wzlotów i upadków dziejących się dokładnie w tym samym czasie, napędzających się, hamujących, zderzających i ratujących przed kolizją. Czy równocześnie nie potwierdzało to teorii nieskończonej liczby wymiarów? Skoro tak wiele działań toczyło się równocześnie, co innego mogło nad tym panować? Jeden świat, jeden wymiar nie był w stanie zapanować nad chaosem, by utrzymać go w stanie ładu oraz porządku.
Czy gdyby wiedziała, zrozumiałaby? Pojęłaby to, co działo się w umyśle stojącego przed nią mężczyzny, który - chociaż nieświadomie - dostrzegał ich holistycznie? Gdyby się nad tym zastanowił, gdyby spojrzał na nią pod kątem czystej logiki istnienia i poddał ją takiej samej analizie, dostrzegłby każdy budujący ją neutron. Każda struna w jej ciele poruszałaby się, oddziaływając na te, które istniały w nim samym. A one reagowałyby i oddawały promieniowanie ku niej. Porozumiewając się w ciszy pięknej tajemnicy istnienia, równocześnie niebędącej niczym więcej, acz zasadą niekończącego się ciągu równej wymiany. Tak musiało być. Tak musiało się dziać bez względu na to, czego chcieli oni sami. Bo sama ich natura pchała do osiągnięcia konfliktu, przeciwieństwa, które równocześnie pozwoliłoby im poczuć się częściami całości. Dlatego nieważne jak bardzo miała się złościć, nieważne jak wiele emocji miało nią ciskać, w nim miał trwać spokój. Do końca. Do końca jej gorejącej uczuciami wypowiedzi. A on patrzył na nią w ciszy, zaznaczając we własnym umyśle symfonię rozeźlonego tonu oraz zarysowywał linie tworzące jej bogatą mimikę twarzy. Nawet gesty tańczące niczym w oszalałym balecie, posiadały w sobie właściwy układ. Bo chociaż jemu nieznany, dla niej samej zrozumiały i sensowny. Struna odpowiadała na poruszenie przeciwnej. Bez końca do końca... - Czasami przyjęcie cudzych przeprosin łagodzi własny ból - odparł, nie odwracając spojrzenia i znosząc w spokoju to lodowate należące do niej. Wiedział, że zaczynał od jej ostatniej wypowiedzi, jednak jej podsumowanie było dla niego początkiem. Mówił wszak szczerze - nie chciał walczyć. Ale czasami odstąpienie od sporu nie było równe poddaniu się oraz przegranej. To wszak w niej wciąż szalała burza, gdy on powoli zaczynał opanowywać własny sztorm. Ocean wzburzenia uspokajał się, gdy nad cudzym niebem waliły pioruny. - Ale nie. Nie uważam, że tego chcesz. Bo nawet nie zdajesz sobie sprawy, że ich potrzebujesz. - Być może nie mówił jedynie o tym, co wydarzyło się między nimi, a może tyczyło się to tylko tego. Być może przepraszał ją za każde zło, które miało miejsce w jej życiu, a może jedynie za zranienie, którego dokonał na jej uczuciach. Nieważne co to było takiego, nie zamierzał się z nią dalej spierać. Potrzebowała chwili dla siebie, a on miał jej go dać. Dlatego odwrócił się bokiem, patrząc na ścieżkę powrotną prowadzącą bliżej jeziora - ku domom, które leżały poza wniesieniami. Wiedział, że miała to być długa droga, ale chciał się jej podjąć. Sam musiał przejść się z własnymi myślami, własnymi emocjami, własnymi reakcjami. Odetchnął głęboko, pozwalając na to, by wiatr po raz setny uderzył go prosto w twarz, rozwiewając nieułożone włosy, porywając je wedle własnego uznania. Chciał iść. Ale nie dlatego, by przed nią uciec. Być może właśnie próbując ją zmusić do ruchu w miejscu... Uniósł spojrzenie ku niebu, dostrzegając kłębiące się na nim chmury. - Naprawdę sądzisz, że to tylko słowa? - Nie patrzył na nią. Obserwował dalej tak silnie ukochane sobie sklepienie. Zanim zrobił krok w upatrzonym sobie kierunku, odezwał się ponownie, dostrzegając kątem oka stojącą wciąż obok sylwetkę. - Skoro tak - twoje również nic nigdy nie znaczyły. - Nie tylko dla niego. Dla wszystkich, którym starała się coś oddać. Wszak słowa... To były tylko słowa.
|zt
Czy gdyby wiedziała, zrozumiałaby? Pojęłaby to, co działo się w umyśle stojącego przed nią mężczyzny, który - chociaż nieświadomie - dostrzegał ich holistycznie? Gdyby się nad tym zastanowił, gdyby spojrzał na nią pod kątem czystej logiki istnienia i poddał ją takiej samej analizie, dostrzegłby każdy budujący ją neutron. Każda struna w jej ciele poruszałaby się, oddziaływając na te, które istniały w nim samym. A one reagowałyby i oddawały promieniowanie ku niej. Porozumiewając się w ciszy pięknej tajemnicy istnienia, równocześnie niebędącej niczym więcej, acz zasadą niekończącego się ciągu równej wymiany. Tak musiało być. Tak musiało się dziać bez względu na to, czego chcieli oni sami. Bo sama ich natura pchała do osiągnięcia konfliktu, przeciwieństwa, które równocześnie pozwoliłoby im poczuć się częściami całości. Dlatego nieważne jak bardzo miała się złościć, nieważne jak wiele emocji miało nią ciskać, w nim miał trwać spokój. Do końca. Do końca jej gorejącej uczuciami wypowiedzi. A on patrzył na nią w ciszy, zaznaczając we własnym umyśle symfonię rozeźlonego tonu oraz zarysowywał linie tworzące jej bogatą mimikę twarzy. Nawet gesty tańczące niczym w oszalałym balecie, posiadały w sobie właściwy układ. Bo chociaż jemu nieznany, dla niej samej zrozumiały i sensowny. Struna odpowiadała na poruszenie przeciwnej. Bez końca do końca... - Czasami przyjęcie cudzych przeprosin łagodzi własny ból - odparł, nie odwracając spojrzenia i znosząc w spokoju to lodowate należące do niej. Wiedział, że zaczynał od jej ostatniej wypowiedzi, jednak jej podsumowanie było dla niego początkiem. Mówił wszak szczerze - nie chciał walczyć. Ale czasami odstąpienie od sporu nie było równe poddaniu się oraz przegranej. To wszak w niej wciąż szalała burza, gdy on powoli zaczynał opanowywać własny sztorm. Ocean wzburzenia uspokajał się, gdy nad cudzym niebem waliły pioruny. - Ale nie. Nie uważam, że tego chcesz. Bo nawet nie zdajesz sobie sprawy, że ich potrzebujesz. - Być może nie mówił jedynie o tym, co wydarzyło się między nimi, a może tyczyło się to tylko tego. Być może przepraszał ją za każde zło, które miało miejsce w jej życiu, a może jedynie za zranienie, którego dokonał na jej uczuciach. Nieważne co to było takiego, nie zamierzał się z nią dalej spierać. Potrzebowała chwili dla siebie, a on miał jej go dać. Dlatego odwrócił się bokiem, patrząc na ścieżkę powrotną prowadzącą bliżej jeziora - ku domom, które leżały poza wniesieniami. Wiedział, że miała to być długa droga, ale chciał się jej podjąć. Sam musiał przejść się z własnymi myślami, własnymi emocjami, własnymi reakcjami. Odetchnął głęboko, pozwalając na to, by wiatr po raz setny uderzył go prosto w twarz, rozwiewając nieułożone włosy, porywając je wedle własnego uznania. Chciał iść. Ale nie dlatego, by przed nią uciec. Być może właśnie próbując ją zmusić do ruchu w miejscu... Uniósł spojrzenie ku niebu, dostrzegając kłębiące się na nim chmury. - Naprawdę sądzisz, że to tylko słowa? - Nie patrzył na nią. Obserwował dalej tak silnie ukochane sobie sklepienie. Zanim zrobił krok w upatrzonym sobie kierunku, odezwał się ponownie, dostrzegając kątem oka stojącą wciąż obok sylwetkę. - Skoro tak - twoje również nic nigdy nie znaczyły. - Nie tylko dla niego. Dla wszystkich, którym starała się coś oddać. Wszak słowa... To były tylko słowa.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podobno każda historia, wydarzenie, pozornie nic nieznacząca czynność kształtuje charakter, jest nicią spajającą całokształt osobowości. Prawdopodobnie Evelyn nie potrafiła do końca poradzić sobie z własną przeszłością, dlatego miała dwa, zupełnie skrajne, sposoby działania. Z jednej strony potrafiła wspierać, pomagać, otaczać opieką i poświęcać się dla innych, jeżeli odczuwała, że jej obecność jest potrzebna. Czując się potrzebna, mogła uchylać innym nieba, byleby widzieć nadzieję w ich oczach, która była dla niej największą nagrodą, satysfakcją ocieplającą jej serce, łatającą stare rany wyrządzone przez rodzinę. Sytuacja drastycznie zmieniała się, gdy wreszcie dostawała informację zwrotną, niewielkie, niemal niezauważalne sygnały, które mówiły jej, że już nie jest potrzebna, że to, co już zrobiła podziałało i już wszystko jest w porządku. Jakby straciła cel, nie mogąc znaleźć kolejnego, dającego jej możliwość oddania cząstki siebie, jakby znowu umierała, stając się na powrót osobą, która na pierwszym planie zauważa własne problemy, przerażające ją fragmenty swojego jestestwa, których ani ona ani nikt inny naprawić nie może. Znów była popsuta, zniszczona, osłabiona. To wtedy właśnie wkraczała ta druga, zgoła odmienna strona jej osobowości. Kobieta stawała się oschła, dystansowała się, jakby nie potrafiła stwierdzić, czy ten most wart jest przekroczenia, czy jednak musi zostać spalony, pozostawiony za plecami, doszczętnie zniszczony. Kierował nią lęk, lęk przed porzuceniem, porównywała bowiem swoją sytuację do wyrzucenia bezużytecznej, zbędnej rzeczy. Czy robiła to specjalnie, świadomie? Poniekąd przecież zdawała sobie sprawę z własnego szaleństwa, zamroczenia tym, co działo się wokół niej, ale nijak nie próbowała tego zmienić, bo w tej kwestii poddała się już dawno temu. Prawdopodobnie dlatego słowa wypowiedziane przez Jaydena, o tym, że prawdopodobnie potrzebowała przeprosin, tylko nie zdawała sobie z tego sprawy, wprowadziło ją w stan nie tyle złości, co zwyczajnego smutku, który była w stanie ukryć pod silnie utrzymywaną maską. Nie chciała o tym mówić, nie chciała tego słuchać, chciała odejść, tu i teraz, zniknąć, jakby to mogło cokolwiek naprawić, pomóc jej się nie rozbić.
Dopiero następne, niemal ostatnie słowa były w stanie poruszyć ją tak, by się w ogóle odezwała, które zraniły ją dogłębnie i ostatecznie, po których już nie chciała myśleć o skrupułach. W tej też chwili była pewna jednego, ludzie zapominali, co mówiła, zapominali, co robiła, ale ludzie nigdy nie zapomną, jak się przy niej czuli i właśnie dlatego, zamiast powściągnąć język, skierowała ostatnie, konkretne słowa, ostatni atak, który mógł to przypieczętować - Moje słowa są jedynie wymowną koniecznością dla zamkniętych umysłów, które nie są w stanie dostrzec przejrzystych czynów – w jej słowach, kierowanych już jedynie w plecy mężczyzny, było słychać wyczuwalną gorycz. Nie chciała jednak zatrzymywać mężczyzny, nie czyniła żadnego kroku, który byłby równoznaczny z wyciągnięciem dłoni na zgodę, w tej chwili uważała ten rozdział za zamknięty, tak samo jak historia z martwą kobietą, czas iść naprzód, zostawić te chwile za sobą i na nowo zacząć oddychać swoją codziennością. Byli tylko dwójką nieznajomych, którzy zupełnym przypadkiem przecięli swoje ścieżki w nader nieodpowiednim momencie. Byli obcymi, których słabość chwilowo skierowała ku sobie, jednak była to tylko chwila, ulotna, otępiała, posępna i wreszcie nadszedł czas, by to naprawić, wyprostować swoje ścieżki i wrócić na prawidłowe, wzajemnie odmienne tory. Evelyn pokazała w tym siebie, osobą cyniczną, napastnika, który atakował jadem za każdym razem, gdy odczuwał zagrożenie, a dziś miała okazję odczuć cierpki niepokój, który wyrwał z jej trzewi uśpioną zgorzkniałość, próbując ukryć noszone brzemię pod widmem oziębłości. Tak miało być, to, co zrobiła było słuszne, nawet jeżeli początkowo uznawała, że z nieznajomym połączyła ją jakaś nić porozumienia.
/zt.
Dopiero następne, niemal ostatnie słowa były w stanie poruszyć ją tak, by się w ogóle odezwała, które zraniły ją dogłębnie i ostatecznie, po których już nie chciała myśleć o skrupułach. W tej też chwili była pewna jednego, ludzie zapominali, co mówiła, zapominali, co robiła, ale ludzie nigdy nie zapomną, jak się przy niej czuli i właśnie dlatego, zamiast powściągnąć język, skierowała ostatnie, konkretne słowa, ostatni atak, który mógł to przypieczętować - Moje słowa są jedynie wymowną koniecznością dla zamkniętych umysłów, które nie są w stanie dostrzec przejrzystych czynów – w jej słowach, kierowanych już jedynie w plecy mężczyzny, było słychać wyczuwalną gorycz. Nie chciała jednak zatrzymywać mężczyzny, nie czyniła żadnego kroku, który byłby równoznaczny z wyciągnięciem dłoni na zgodę, w tej chwili uważała ten rozdział za zamknięty, tak samo jak historia z martwą kobietą, czas iść naprzód, zostawić te chwile za sobą i na nowo zacząć oddychać swoją codziennością. Byli tylko dwójką nieznajomych, którzy zupełnym przypadkiem przecięli swoje ścieżki w nader nieodpowiednim momencie. Byli obcymi, których słabość chwilowo skierowała ku sobie, jednak była to tylko chwila, ulotna, otępiała, posępna i wreszcie nadszedł czas, by to naprawić, wyprostować swoje ścieżki i wrócić na prawidłowe, wzajemnie odmienne tory. Evelyn pokazała w tym siebie, osobą cyniczną, napastnika, który atakował jadem za każdym razem, gdy odczuwał zagrożenie, a dziś miała okazję odczuć cierpki niepokój, który wyrwał z jej trzewi uśpioną zgorzkniałość, próbując ukryć noszone brzemię pod widmem oziębłości. Tak miało być, to, co zrobiła było słuszne, nawet jeżeli początkowo uznawała, że z nieznajomym połączyła ją jakaś nić porozumienia.
/zt.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Stary most
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness