Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness
Ruiny zamku
Strona 2 z 21 • 1, 2, 3 ... 11 ... 21
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ruiny zamku
Umieszczony na wysokim brzegu zamek mugolom jawi się jako zwyczajne ruiny, które lata swojej świetności mają dawno za sobą. Czarodzieje jednak dostrzegają to, co zaklęcia kryją przed wzrokiem niemagicznych - dawną chwałę starej warowni. W nocy bowiem ruiny zaczynają tętnić życiem. Pojawiają się dawno zburzone ściany, na suficie rozkwitają brylantowe żyrandole, a w powietrzu rozbrzmiewa muzyka. Po zachodzie słońca zamek staje się widmem samego siebie sprzed lat i choć budulec swoją materią przypomina ciało ducha, to tyle nieraz wystarczy, by poczuć choć namiastkę dawno minionych czasów i przyjrzeć się balom, jakie niegdyś się tu odbywały, a niekiedy nawet i bitwom, jakie stoczono. Kręcące się wówczas po ruinach postaci, pozostając całkowicie niematerialne, zdają się nie zauważać nawet żyjących i zamknięte w przeszłości w dalszym ciągu, nieustannie od setek lat kontynuują swe dawno już zakończone życia.
Nie bardzo wiedział, kto go wypchnął z szeregu, jednocześnie stając się jednym z uczestników tanecznej zabawy. Nie powinien mieć nikomu za złe takiego zachowania, ale cień napięcia zagościł na twarzy Skamandera. W końcu był na weselu przyjaciół. Niezależnie od tego co sam uważał i myślał, mieli prawo celebrować dzień szczęścia. jednego z niewielu w ostatnich dniach..miesiącach? Ciężko było mu zmusić się poddania się ogólnej euforii, czując się tak, jakby wszystkich okłamywał. Nic nie było w porządku. I duchowo agonalny stan, jaki trwał w jego pozycji, wykraczał poza ogólnie przyjęte, społecznie normy. To, co mu pomagało, była oklumencja. Umiejętność oddzielania, odsuwania? od siebie warczących depresyjnie emocji, zrzucał na dalszy plan, będąc ledwie milczącym obserwatorem. Coś jednak wierciło się w piersi Samuela, jakby chciało przypomnieć o czymś, o czym sam już zapomniał. Albo zapomnieć rozpaczliwie próbował.
- Nie - skwitował tylko, gdy ktoś podał mu...spódnicę. Zmarszczył brwi w konsternacji, nie do końca rozumiejąc panującej filozofii. Rozumiał tradycję, ale czuł niejasny zgrzyt wzbraniający mu ściągać spodnie na poczet oferowanego kiltu - jak mu po chwili wytłumaczono. Tradycyjny ubiór szkocki - Nie - powtórzył uparcie, odsuwając się już od zbiorowiska i zaplatając przed sobą ramiona, jasno dając do zrozumienia, że nie da się wcisnąć w coś co sprawi, że będą mu wystawały nogi. Wystarczyły mu do tego szorty, spódnice zostawiał - w każdej postaci - domenie kobiet.
Zamknął oczy, odganiając ponurą chmurę, która znowu się nasunęła. Nie dziś. Nie tutaj. Dziś był to winny parze młodej. Niewidzialny prezent, na który zasługiwali. Odrobina radości w otaczających ich cieniach.
Stanął w kręgu, prawdopodobnie, jako jeden z niewielu wyłamujących się z tradycji. Patrzył na Billy'ego w kraciastej kiecce, nawet bracia Wright przywdzieli tradycyjne stroje. Samuel pokręcił głową, ale nie zaśmiał się. Czuł sie po prostu głupio skonsternowany. Czasu na analizę sytuacji nie miał, bo już po chwili zabrzmiały pierwsze tony, bardzo skocznej melodii. Nie znał jej, ale podobno miał wyczucie rytmu - Nie zobaczysz mnie w spódnicy - kącik ust poruszył się, gdy odpowiadał Justine - Za to tobie bardzo do twarzy. Powinnaś chodzić tak częściej - ostatnie słowa powiedział ciszej, nachylając się bliżej ratowniczki. Pewnie zaplótł palce na jej bladej dłoni, w drugą ujął rękę Eileen - Poczytuje to za zaszczyt pierwszego tańca - tym razem przeniósł wartość słów w stronę panny młodej, pozwalając, by uśmiech rzeczywiście pojawił się na jego twarzy. Dziś zasługiwała na uśmiech. Ruszył zgodnie z rytmem, dalej miały ponieść go już nogi, albo dłonie towarzyszek.
- Nie - skwitował tylko, gdy ktoś podał mu...spódnicę. Zmarszczył brwi w konsternacji, nie do końca rozumiejąc panującej filozofii. Rozumiał tradycję, ale czuł niejasny zgrzyt wzbraniający mu ściągać spodnie na poczet oferowanego kiltu - jak mu po chwili wytłumaczono. Tradycyjny ubiór szkocki - Nie - powtórzył uparcie, odsuwając się już od zbiorowiska i zaplatając przed sobą ramiona, jasno dając do zrozumienia, że nie da się wcisnąć w coś co sprawi, że będą mu wystawały nogi. Wystarczyły mu do tego szorty, spódnice zostawiał - w każdej postaci - domenie kobiet.
Zamknął oczy, odganiając ponurą chmurę, która znowu się nasunęła. Nie dziś. Nie tutaj. Dziś był to winny parze młodej. Niewidzialny prezent, na który zasługiwali. Odrobina radości w otaczających ich cieniach.
Stanął w kręgu, prawdopodobnie, jako jeden z niewielu wyłamujących się z tradycji. Patrzył na Billy'ego w kraciastej kiecce, nawet bracia Wright przywdzieli tradycyjne stroje. Samuel pokręcił głową, ale nie zaśmiał się. Czuł sie po prostu głupio skonsternowany. Czasu na analizę sytuacji nie miał, bo już po chwili zabrzmiały pierwsze tony, bardzo skocznej melodii. Nie znał jej, ale podobno miał wyczucie rytmu - Nie zobaczysz mnie w spódnicy - kącik ust poruszył się, gdy odpowiadał Justine - Za to tobie bardzo do twarzy. Powinnaś chodzić tak częściej - ostatnie słowa powiedział ciszej, nachylając się bliżej ratowniczki. Pewnie zaplótł palce na jej bladej dłoni, w drugą ujął rękę Eileen - Poczytuje to za zaszczyt pierwszego tańca - tym razem przeniósł wartość słów w stronę panny młodej, pozwalając, by uśmiech rzeczywiście pojawił się na jego twarzy. Dziś zasługiwała na uśmiech. Ruszył zgodnie z rytmem, dalej miały ponieść go już nogi, albo dłonie towarzyszek.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'k10' : 8
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'k10' : 8
O rety... uwielbiałam takie zabawy! Z radością i pewną ekscytacją zabrałam się więc za naciąganie na nogi szkockich baletek. Gdy znalazły się na moich stópkach wstałam i postukałam podeszwami o podłogę testując wygodę. Może pozwolą mi nosić je przez całe wesele? Całkiem mi pasowały do sukienki, a nawet jeśli nie to przecież gdy alkohol pójdzie w ruch to najpewniej po ledwie kilku godzinach nikt nie zwróci na to większej uwagi. Plan doskonały.
Nie umiałam tańczyć jako tako ale byłam przecie ze wsi - nie czułam więc wstydu miotając się jak ćma po parkiecie w rytm skocznej muzyki towarzyszącej hucznym wydarzeniom. Chodziło w końcu o zabawę, zaczerpnięcia tego lekkiego ducha zabawy. Dlatego z wyjątkowo szerokim uśmiechem na ustach dołączyłam do szykujących się do tańca. Tak właściwie uśmiechem i rumieńcem bo jakoś tak złapałam się na tym, że męskie łydki przyciągają moje oczy. Czułam się z tym trochę jak mężczyzna przechadzający się i napotykający damy w przykusych spódniczkach. To znaczy - tak sobie wyobrażałam przynajmniej taki stan rzeczy. Potrząsnęłam głową wyrzucając z niej takie dziwne pomysły.
- Uważajcie na przeciągi, drogie panie - szarpnęłam się na odważny żart będący chyba całkiem odpowiednim do sytuacji. Oczywiście uśmiechałam się szeroko, a moja twarz była czerwona, kiedy łapałam za ręce towarzyszących mi po obu stronach panów, których spojrzeniem obwiodłam powoli od góry do dołu zatrzymując się oczywiście dłużej na męsko puchatych łydkach. Bezwiednie uniosłam jedną z brwi myśląc o tym, że szukać męża wśród szkotów czy innych tych barbarzyńskich plemion jest całkiem ciekawym pomysłem.
Rozbrzmiała muzyka przywróciła mnie do rzeczywistości. Chrząknęłam uśmiechając się szerzej i zaczynając się ruszać. Rytm był wesoły, żwawy, a ja lubię to co żwawe. Pozwoliłam więc nogom się miotać wedle ich woli.
Nie umiałam tańczyć jako tako ale byłam przecie ze wsi - nie czułam więc wstydu miotając się jak ćma po parkiecie w rytm skocznej muzyki towarzyszącej hucznym wydarzeniom. Chodziło w końcu o zabawę, zaczerpnięcia tego lekkiego ducha zabawy. Dlatego z wyjątkowo szerokim uśmiechem na ustach dołączyłam do szykujących się do tańca. Tak właściwie uśmiechem i rumieńcem bo jakoś tak złapałam się na tym, że męskie łydki przyciągają moje oczy. Czułam się z tym trochę jak mężczyzna przechadzający się i napotykający damy w przykusych spódniczkach. To znaczy - tak sobie wyobrażałam przynajmniej taki stan rzeczy. Potrząsnęłam głową wyrzucając z niej takie dziwne pomysły.
- Uważajcie na przeciągi, drogie panie - szarpnęłam się na odważny żart będący chyba całkiem odpowiednim do sytuacji. Oczywiście uśmiechałam się szeroko, a moja twarz była czerwona, kiedy łapałam za ręce towarzyszących mi po obu stronach panów, których spojrzeniem obwiodłam powoli od góry do dołu zatrzymując się oczywiście dłużej na męsko puchatych łydkach. Bezwiednie uniosłam jedną z brwi myśląc o tym, że szukać męża wśród szkotów czy innych tych barbarzyńskich plemion jest całkiem ciekawym pomysłem.
Rozbrzmiała muzyka przywróciła mnie do rzeczywistości. Chrząknęłam uśmiechając się szerzej i zaczynając się ruszać. Rytm był wesoły, żwawy, a ja lubię to co żwawe. Pozwoliłam więc nogom się miotać wedle ich woli.
The member 'Sally Moore' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k10' : 1
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k10' : 1
Aldrich nie zwlekał zbyt długo z udaniem się w kierunku zamku, gdzie rozbrzmiewały pierwsze tony skocznej muzyki. O ile ceremonia była piękna, a atmosfera jeziora dodała jej jeszcze majestatu i elegancji, bardzo cieszył się na weselne zabawy, które spuszczą nieco z tonu, pozwolą się rozluźnić nie tylko gościom, ale też zaaferowanym oficjalną częścią nowożeńców.
Taniec nader często, zamiast ludzi łączyć, dzielił ich na mniejsze lub większe grupy. Miał swoich zatwardziałych przeciwników, takich, którzy wolą przysłowiowo podpierać ściany i ich zupełne przeciwieństwo, tancerzy entuzjastycznych i zdolnych. Najgorzej miały zaś grupy tancerzy chcących i porywach całkiem niezłych acz nieśmiałych (którym na ogół szczęśliwie z pomocą przychodził niwelujący zażenowanie alkohol) oraz nad wyraz chętnych do hulańców śmiałków, których los bezlitośnie pozbawił jakiejkolwiek zdolności do utrzymania koordynacji ruchowej przy muzyce (ci na ogół nie mieli nic po swojej stronie, a wychylanie kolejnych kieliszków mogło jeszcze pogorszyć ich sprawę).
Właśnie do ostatniego ze zgrupowań należał Aldrich, nie można jednak powiedzieć, by brak umiejętności osłabiał jego zapał. Nigdy nie nauczył się porządnie tańczyć, ale reel to nie żaden walc, ni tym bardziej tango, nie trzeba lat nauki czy wrodzonej gracji, by sobie w nim poradzić. Aldrich był ponadto zdania, że reela każdy Szkot ma wręcz we krwi i wystarczy mu doświadczenie w nim nabrane podczas hucznych rodzinnych uroczystości i letnich potańcówek, na które zawlekała go siostra, kiedy wkraczali w wiek nastoletni.
Chcąc przedtem zarazić spotkaną przed zaślubinami Charlie entuzjazmem do szkockiego tańca, ucieszył się widząc ją w tym samym kręgu, do którego trafił i on. Przedtem zaproponowano mu włożenie zaprawionego czarami kiltu, który rzekomo miał pomóc mu w dopilnowaniu kroków i stawianiu ich poprawnie. Aldrich był co prawda bardzo przywiązany do swojego stroju, ale po namyśle zdecydował się jednak przebrać, stając się tym samym jednym z niewielu mężczyzn uczestniczących w tańcach, których spotkał ten niewątpliwy zaszczyt wystąpić na weselu już nie w jednej, a dwóch różnych spódnicach.
Kiedy udało mu się złapać na chwilę kontakt wzrokowy z Floreanem, wyszczerzył się doń tylko i trudno było stwierdzić, czy bawi go czysty przestrach malujący się na twarzy przyjaciela, czy chce tą miną wesprzeć go jakoś i zapewnić, że błazna raczej z siebie nie zrobi. Trudno było się dziwić, z początku Al też wzbraniał się przed wkładaniem kiltu, a gdy przychodziło do reela każdy krok był niemal bezpośrednim zagrożeniem życia, z czasem jednak nabrał pewności i teraz, zaledwie na chwilę przed pierwszym takim tańcem od niepamiętnych czasów, czuł się całkiem dobrze.
Uśmiechnął się do Poppy ugrzęźniętej w kółku pomiędzy nim a Floreanem jakby chcąc ją zawczasu przeprosić za to, że los obdarzył ją akurat takimi partnerami. Kiedy muzyka zaczęła grać, chwycił jej dłoń oraz rękę Eileen i żwawo ruszył do tańca.
Taniec nader często, zamiast ludzi łączyć, dzielił ich na mniejsze lub większe grupy. Miał swoich zatwardziałych przeciwników, takich, którzy wolą przysłowiowo podpierać ściany i ich zupełne przeciwieństwo, tancerzy entuzjastycznych i zdolnych. Najgorzej miały zaś grupy tancerzy chcących i porywach całkiem niezłych acz nieśmiałych (którym na ogół szczęśliwie z pomocą przychodził niwelujący zażenowanie alkohol) oraz nad wyraz chętnych do hulańców śmiałków, których los bezlitośnie pozbawił jakiejkolwiek zdolności do utrzymania koordynacji ruchowej przy muzyce (ci na ogół nie mieli nic po swojej stronie, a wychylanie kolejnych kieliszków mogło jeszcze pogorszyć ich sprawę).
Właśnie do ostatniego ze zgrupowań należał Aldrich, nie można jednak powiedzieć, by brak umiejętności osłabiał jego zapał. Nigdy nie nauczył się porządnie tańczyć, ale reel to nie żaden walc, ni tym bardziej tango, nie trzeba lat nauki czy wrodzonej gracji, by sobie w nim poradzić. Aldrich był ponadto zdania, że reela każdy Szkot ma wręcz we krwi i wystarczy mu doświadczenie w nim nabrane podczas hucznych rodzinnych uroczystości i letnich potańcówek, na które zawlekała go siostra, kiedy wkraczali w wiek nastoletni.
Chcąc przedtem zarazić spotkaną przed zaślubinami Charlie entuzjazmem do szkockiego tańca, ucieszył się widząc ją w tym samym kręgu, do którego trafił i on. Przedtem zaproponowano mu włożenie zaprawionego czarami kiltu, który rzekomo miał pomóc mu w dopilnowaniu kroków i stawianiu ich poprawnie. Aldrich był co prawda bardzo przywiązany do swojego stroju, ale po namyśle zdecydował się jednak przebrać, stając się tym samym jednym z niewielu mężczyzn uczestniczących w tańcach, których spotkał ten niewątpliwy zaszczyt wystąpić na weselu już nie w jednej, a dwóch różnych spódnicach.
Kiedy udało mu się złapać na chwilę kontakt wzrokowy z Floreanem, wyszczerzył się doń tylko i trudno było stwierdzić, czy bawi go czysty przestrach malujący się na twarzy przyjaciela, czy chce tą miną wesprzeć go jakoś i zapewnić, że błazna raczej z siebie nie zrobi. Trudno było się dziwić, z początku Al też wzbraniał się przed wkładaniem kiltu, a gdy przychodziło do reela każdy krok był niemal bezpośrednim zagrożeniem życia, z czasem jednak nabrał pewności i teraz, zaledwie na chwilę przed pierwszym takim tańcem od niepamiętnych czasów, czuł się całkiem dobrze.
Uśmiechnął się do Poppy ugrzęźniętej w kółku pomiędzy nim a Floreanem jakby chcąc ją zawczasu przeprosić za to, że los obdarzył ją akurat takimi partnerami. Kiedy muzyka zaczęła grać, chwycił jej dłoń oraz rękę Eileen i żwawo ruszył do tańca.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aldrich McKinnon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k10' : 3
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k10' : 3
Melancholia trzymała się Florence jeszcze przez kilka chwil, już po złożeniu parze młodej życzeń. Kobieta jeszcze raz ogarnęła bowiem spojrzeniem całość scenerii która roztaczała się wokoło - zarówno malowniczą okolicę, jezioro i rozległe pola, jak i przepięknie przygotowane miejsce ceremonii. Nieświadomie wyobrażała sobie, jak mogłaby zaplanować swój własny ślub. Bukietu niestety nie udało jej się złapać, ale nie przejęła się tym zupełnie. W końcu i tak nie miała nikogo specjalnego. A myśli, które chodziły po głowie jej bratu, a które to dotyczyły jej osoby oraz Josepha, były jej zupełnie nieznane. Pewnie pacnęłaby brata mocno przez czerep, gdyby tylko dowiedziała się, co on tam sobie wyobrażał! Mimo swojego zachwytu ceremonią oraz zazdrości, związków miała zdecydowanie dość na dłuższy czas.
Przywołała zatem na twarz uśmiech. To był czas na zabawę, dlatego też ruszyła ze wszystkimi ku ruinom zamku, gdzie, jak się wcześniej dowiedziała, miały się rozpocząć tańce. Podobnie jak jej brat, Florence już dawno nie miała okazji żeby potańczyć. Ostatni raz miał chyba miejsce na początku kwietnia...? Wystarczająco dawno, by uznać to wręcz za niebyłe. Dziś planowała się wybawić za wszystkie czasy - niemal do upadłego, aby zatracić się w muzyce i tańcach tak, aby nie pamiętać o nieprzyjemnościach. Widok mężczyzn w kiltach był dodatkową atrakcją, którą Florence miała nadzieję zachować w pamięci do końca swoich dni.
Skoczna muzyka sprawiała, że nogi same rwały się do tańca, nie musiała nawet jeszcze ubierać zaczarowanych baletek, a już na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech a palce wystukiwały rytm. Przyjęła zaczarowane obuwie i ubrała je, nawet pomimo faktu, że tańczyć trochę umiała - to nie były jednak sztywne przyjęcia popularne wśród arystokracji, nie musiała wcale pląsać idealnie! Miała jedynie nadzieję nie podeptać niczyich nóg. Zaraz więc zajęła swoje miejsce w kółku, próbując jeszcze nad tłumem wyłowić postać Floreana. Musiała przyznać, ze w kilcie prezentował się całkiem dobrze! Podobnie jak i Joseph, którego rękę ujęła. Ale jej się trafiło, stać pomiędzy dwoma braćmi Wright!
- Nie mogę powiedzieć, żebym miała tę przyjemność - odpowiedziała na pytanie zadane przez Minnie. Ale zawsze musiał być ten pierwszy raz, prawda? Florence posłała jeszcze uśmiech do Billy'ego, Sally a także Josephine - tę ostatnią znała tylko przelotnie, w sumie zdziwiła się, że znów na siebie wpadły. Potem zostało jej tylko zacisnąć mocniej ręce na dłoniach Josepha (chyba nigdy nie da mu zapomnieć o tym, że zmusili go do ubrania spódniczki) i Benjamina (zapomniała już jaki był postawny! I równie nieźle prezentował się w kilcie!) i ruszyć w tany!
Przywołała zatem na twarz uśmiech. To był czas na zabawę, dlatego też ruszyła ze wszystkimi ku ruinom zamku, gdzie, jak się wcześniej dowiedziała, miały się rozpocząć tańce. Podobnie jak jej brat, Florence już dawno nie miała okazji żeby potańczyć. Ostatni raz miał chyba miejsce na początku kwietnia...? Wystarczająco dawno, by uznać to wręcz za niebyłe. Dziś planowała się wybawić za wszystkie czasy - niemal do upadłego, aby zatracić się w muzyce i tańcach tak, aby nie pamiętać o nieprzyjemnościach. Widok mężczyzn w kiltach był dodatkową atrakcją, którą Florence miała nadzieję zachować w pamięci do końca swoich dni.
Skoczna muzyka sprawiała, że nogi same rwały się do tańca, nie musiała nawet jeszcze ubierać zaczarowanych baletek, a już na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech a palce wystukiwały rytm. Przyjęła zaczarowane obuwie i ubrała je, nawet pomimo faktu, że tańczyć trochę umiała - to nie były jednak sztywne przyjęcia popularne wśród arystokracji, nie musiała wcale pląsać idealnie! Miała jedynie nadzieję nie podeptać niczyich nóg. Zaraz więc zajęła swoje miejsce w kółku, próbując jeszcze nad tłumem wyłowić postać Floreana. Musiała przyznać, ze w kilcie prezentował się całkiem dobrze! Podobnie jak i Joseph, którego rękę ujęła. Ale jej się trafiło, stać pomiędzy dwoma braćmi Wright!
- Nie mogę powiedzieć, żebym miała tę przyjemność - odpowiedziała na pytanie zadane przez Minnie. Ale zawsze musiał być ten pierwszy raz, prawda? Florence posłała jeszcze uśmiech do Billy'ego, Sally a także Josephine - tę ostatnią znała tylko przelotnie, w sumie zdziwiła się, że znów na siebie wpadły. Potem zostało jej tylko zacisnąć mocniej ręce na dłoniach Josepha (chyba nigdy nie da mu zapomnieć o tym, że zmusili go do ubrania spódniczki) i Benjamina (zapomniała już jaki był postawny! I równie nieźle prezentował się w kilcie!) i ruszyć w tany!
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Florence Fortescue' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 97
--------------------------------
#2 'k10' : 6
#1 'k100' : 97
--------------------------------
#2 'k10' : 6
Już dawno nie był na żadnym weselu, a szkoda, bo za nimi przepadał. Zresztą... kto nie? Darmowy alkohol, skoczna muzyka, tańce i zabawa do białego rana...! Wprawdzie tym razem nie znał państwa młodych, ale kiedy Florence zapytała czy nie chciałby jej towarzyszyć, to odmawianie jej nawet nie przyszło mu do głowy. Później jeszcze wyszło przy jakiejś rozmowie, że Ben wybiera się na ten sam ślub, a kiedy młodszy z braci pojawił się na przyjęciu i zobaczył tyle znajomych twarzy, to sam nie mógł się temu nadziwić. Miał wrażenie, że znalazł się na ślubie najbliższych przyjaciół, a nie kompletnie obcych mu osób (może już nie tak straszliwie obcych, bo podczas składania życzeń Eileen i Herewardowi wtrącił swoje trzy knuty, przy okazji się przedstawiając jak wypadało). Do łapania beretu się nie pchał, za to usłyszawszy, że ma się odbyć tradycyjny szkocki taniec, zaraz się wziął za przekonywanie Florence (jej brata przy okazji też, a co!), że koniecznie muszą wziąć w nim udział. Na szczęście nie musiał tego robić zbyt gorliwie: hogwardzka przyjaciółka niespecjalnie się przed tym opierała.
Otrzymany kilt w pierwszej chwili go zdziwił (choć chyba nie powinien z uwagi na charakter ślubu, prawda?), ale nie bronił się przed założeniem go - w gruncie rzeczy sam był Szkotem i kilty nie były mu tak obce jak można by sądzić po jego raczej nietradycyjnym stroju, jaki miał na sobie.
Granatowo-zielona krata o dziwo nawet nieźle komponowała się z jego koszulą w ciapki (chociaż i tak pożałował od razu, że nie założył białej... teraz niestety było już po ptokach). Zaraz znalazł się też z powrotem przy Florence, a zarazem w kręgu, o dziwo, bardziej mu znanych niż nieznanych ludzi. I w ten właśnie sposób nie kojarzył w zasadzie tylko jednego mężczyzny i młodziutkiej dziewczyny, która to zresztą zagadnęła resztę ich kółka. Nim jednak Joe cokolwiek odpowiedział, w pierwszej kolejności oddał bratu wymierzając solidnego kuksańca z łokcia w jego żebra. Ot, takie rodzinne przepychanki na powitanie (nie, żeby obaj byli już dawno dorośli...). Mniejsza. Wracając do tematu: reel i dziadek... Zagadnięty przez Bena, zaśmiał się głośno na to wspomnienie. To fakt - ich dziadek pod tym względem był niesamowity: mógł chodzić o lasce i ślepnąć, ale jak miał zatańczyć, to skakał niczym młodzieniaszek. Mały jeszcze wtedy Joe mógł go co najwyżej bezskutecznie próbować naśladować.
Po tych wszystkich latach Joseph już niezgorzej tańczył, więc może i tym razem podoła? Wypadałoby. Kto jak kto, ale obaj bracia Wright powinni podołać.
Wyszczerzył się jeszcze do Billa - no, pięknie wyglądał w kilcie, nie ma co, jak rasowy Szkot; a na słowa Sally (której prawie nie poznał, tak wyrosła od kiedy widział ją ostatni raz!) zaśmiał się powtórnie.
- Czyżbym miał do czynienia z ekspertką? - zagadnął rozbawiony. - Masz jeszcze jakieś rady w zanadrzu? - dodał, ale wtem rozbrzmiała skoczna muzyka, więc ujął obie panny - Sally i Florence - za dłonie, by rozpocząć taniec. Jeden podskok, drugi, trzeci... zaraz się okaże czy podał się do dziadka.
Otrzymany kilt w pierwszej chwili go zdziwił (choć chyba nie powinien z uwagi na charakter ślubu, prawda?), ale nie bronił się przed założeniem go - w gruncie rzeczy sam był Szkotem i kilty nie były mu tak obce jak można by sądzić po jego raczej nietradycyjnym stroju, jaki miał na sobie.
Granatowo-zielona krata o dziwo nawet nieźle komponowała się z jego koszulą w ciapki (chociaż i tak pożałował od razu, że nie założył białej... teraz niestety było już po ptokach). Zaraz znalazł się też z powrotem przy Florence, a zarazem w kręgu, o dziwo, bardziej mu znanych niż nieznanych ludzi. I w ten właśnie sposób nie kojarzył w zasadzie tylko jednego mężczyzny i młodziutkiej dziewczyny, która to zresztą zagadnęła resztę ich kółka. Nim jednak Joe cokolwiek odpowiedział, w pierwszej kolejności oddał bratu wymierzając solidnego kuksańca z łokcia w jego żebra. Ot, takie rodzinne przepychanki na powitanie (nie, żeby obaj byli już dawno dorośli...). Mniejsza. Wracając do tematu: reel i dziadek... Zagadnięty przez Bena, zaśmiał się głośno na to wspomnienie. To fakt - ich dziadek pod tym względem był niesamowity: mógł chodzić o lasce i ślepnąć, ale jak miał zatańczyć, to skakał niczym młodzieniaszek. Mały jeszcze wtedy Joe mógł go co najwyżej bezskutecznie próbować naśladować.
Po tych wszystkich latach Joseph już niezgorzej tańczył, więc może i tym razem podoła? Wypadałoby. Kto jak kto, ale obaj bracia Wright powinni podołać.
Wyszczerzył się jeszcze do Billa - no, pięknie wyglądał w kilcie, nie ma co, jak rasowy Szkot; a na słowa Sally (której prawie nie poznał, tak wyrosła od kiedy widział ją ostatni raz!) zaśmiał się powtórnie.
- Czyżbym miał do czynienia z ekspertką? - zagadnął rozbawiony. - Masz jeszcze jakieś rady w zanadrzu? - dodał, ale wtem rozbrzmiała skoczna muzyka, więc ujął obie panny - Sally i Florence - za dłonie, by rozpocząć taniec. Jeden podskok, drugi, trzeci... zaraz się okaże czy podał się do dziadka.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Joseph Wright' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 74
--------------------------------
#2 'k10' : 3
#1 'k100' : 74
--------------------------------
#2 'k10' : 3
Dopiero pełne wyrzutu spojrzenie Selwyna uświadomiło mi, że najwyraźniej jego wycieczka krajoznawcza nie była powszechnie znanym faktem. Towarzysząca mu Josie zdawała się jednak przyjąć tę wiadomość z chłodnością i dystansem godnymi przyszłej aurorki. Ślina już niosła mi na język uszczypliwy komentarz o niewygodnych sekretach, w połowie drogi zatrzymana przez bolesną rzeczywistość.
Lovegood, nawet martwa, cieleśnie nieobecna w moim życiu, powracała do mnie niczym boomerang, nieustannie trzymając mnie na łańcuchu jak psa, gdybym odważył się odejść od niej zbyt daleko. W końcu to także jej obiecałem. Że nie odejdę. Nie sądziłem jeszcze wtedy, że był to ostateczny pakt zaprzedania własnej wolności.
Ostatecznie odpowiedziałem młodemu metamorfmagowi zdawkowym uśmiechem, umywając ręce od odpowiedzialności za jego postępowanie. Sam nawarzył piwa – sam musiał je wypić. Z jednej strony cała ta sytuacja rysowała się dość żenująco, z drugiej – całkiem zabawnie. Nie miałem jednak wątpliwości do do kierujących Alexem pobudek, podobnie jak wierzyłem, iż Rowle zasługiwał na więcej, niż rozkwaszony nos i trzydnowe wakacje w Tower.
Nieco później, trzymając Just w uścisku, czułem, jak jej ciche łkanie wzmaga na sile, a drobne podrygiwania stają się coraz bardziej wyraziste.
- Płacz, jeśli musisz. - Przyznałem lekko, nie chcąc jej za szybko wypuszać. - Wokół i tak praktycznie sama rodzina. - Przecież nikt cię nie wyśmieje. Nikt cię nie osądzi. I byłem niemal pewien, że każdy z obecnych gości miał w tej chwili tyle samo powodów do wzruszeń, co do łez goryczy. Te, które Just odcisnęła na mojej koszuli miały w sobie coś z jednych i drugich, dało się to poznać (o ich fakturze, zapewne). Zbudowałem więc ten most między mną a Tonks, żeby w procesie dyfuzji (albo innym, którego nomenklatury nie znałem, bo naukowiec był ze mnie żaden) przejąć od niej trochę tych pierwszych, ale głównie jednak drugich. I to chwilowe wzburzenie chyba trochę pomogło, a ochota na tańce wydała mi się rzeczywistą miarą sukcesu. Bez wahania podążyłem za Tonks, będąc jednym z pierwszych, który przywdział na siebie kilt. Zupełnie nie przeszkadzał mi fakt, że przyszło mi paradować w czymś, co większość anglików nazywała spódnicami. Może miała w tym swój udział moja metamorfomagia, a może trochę umiłowanie do podróży i poznawania kultur; zawsze lubiłem stapiać się z mieszkańcami, przyjmować ich zwyczaje, ujednolicać się – trochę jak taki lis w przebraniu, a trochę zupełnie nie, bowiem każdą kulturową odmienność traktowałem z najwyższym poszanowaniem. Inna sprawa, że zwyczajnie lubiłem tańczyć. Nawet, jeśli układ był nacechowany krokami o charakterze ludowym, niźli skoczne sekwencje znane mi z rock'n'rolla.
Na komentarz Jamiego odkrzyknąłem coś równie zawadiackiego, nawiązującego do jego sarniej zwinności, by po chwili ująć dłonie Charlene oraz Justine i ruszyć w taneczny krąg. Do zapomnienia, do beztroski, do przyjemności płynącej z energii krążącej gdzieś pomiędzy splecionymi dłońmi.
Lovegood, nawet martwa, cieleśnie nieobecna w moim życiu, powracała do mnie niczym boomerang, nieustannie trzymając mnie na łańcuchu jak psa, gdybym odważył się odejść od niej zbyt daleko. W końcu to także jej obiecałem. Że nie odejdę. Nie sądziłem jeszcze wtedy, że był to ostateczny pakt zaprzedania własnej wolności.
Ostatecznie odpowiedziałem młodemu metamorfmagowi zdawkowym uśmiechem, umywając ręce od odpowiedzialności za jego postępowanie. Sam nawarzył piwa – sam musiał je wypić. Z jednej strony cała ta sytuacja rysowała się dość żenująco, z drugiej – całkiem zabawnie. Nie miałem jednak wątpliwości do do kierujących Alexem pobudek, podobnie jak wierzyłem, iż Rowle zasługiwał na więcej, niż rozkwaszony nos i trzydnowe wakacje w Tower.
Nieco później, trzymając Just w uścisku, czułem, jak jej ciche łkanie wzmaga na sile, a drobne podrygiwania stają się coraz bardziej wyraziste.
- Płacz, jeśli musisz. - Przyznałem lekko, nie chcąc jej za szybko wypuszać. - Wokół i tak praktycznie sama rodzina. - Przecież nikt cię nie wyśmieje. Nikt cię nie osądzi. I byłem niemal pewien, że każdy z obecnych gości miał w tej chwili tyle samo powodów do wzruszeń, co do łez goryczy. Te, które Just odcisnęła na mojej koszuli miały w sobie coś z jednych i drugich, dało się to poznać (o ich fakturze, zapewne). Zbudowałem więc ten most między mną a Tonks, żeby w procesie dyfuzji (albo innym, którego nomenklatury nie znałem, bo naukowiec był ze mnie żaden) przejąć od niej trochę tych pierwszych, ale głównie jednak drugich. I to chwilowe wzburzenie chyba trochę pomogło, a ochota na tańce wydała mi się rzeczywistą miarą sukcesu. Bez wahania podążyłem za Tonks, będąc jednym z pierwszych, który przywdział na siebie kilt. Zupełnie nie przeszkadzał mi fakt, że przyszło mi paradować w czymś, co większość anglików nazywała spódnicami. Może miała w tym swój udział moja metamorfomagia, a może trochę umiłowanie do podróży i poznawania kultur; zawsze lubiłem stapiać się z mieszkańcami, przyjmować ich zwyczaje, ujednolicać się – trochę jak taki lis w przebraniu, a trochę zupełnie nie, bowiem każdą kulturową odmienność traktowałem z najwyższym poszanowaniem. Inna sprawa, że zwyczajnie lubiłem tańczyć. Nawet, jeśli układ był nacechowany krokami o charakterze ludowym, niźli skoczne sekwencje znane mi z rock'n'rolla.
Na komentarz Jamiego odkrzyknąłem coś równie zawadiackiego, nawiązującego do jego sarniej zwinności, by po chwili ująć dłonie Charlene oraz Justine i ruszyć w taneczny krąg. Do zapomnienia, do beztroski, do przyjemności płynącej z energii krążącej gdzieś pomiędzy splecionymi dłońmi.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k10' : 8
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k10' : 8
Czuła się całkiem oderwana od świata, w którym żyła na co dzień – od pełnych czarnych chmur fundamentów, od ponurych spojrzeń, niedopowiedzeń i pominiętych wyjaśnień, które mogłyby zagrozić anonimowości Zakonu Feniksa. Wylewała się z niej dziwna radość, której źródła nie do końca potrafiła jasno określić. Bez wątpienia była to wybuchowa mieszanka. Obrączka na palcu, nazwisko, którego właściciel jeszcze do niedawna był szalenie ważnym, ale wciąż tylko, elementem przestrzeni, okolica, widoki znad jeziora, lśniące na plaży kamyki, uśmiechnięte twarze przyjaciół i rodziny. Na chwilę całe zło zniknęło ze świata, przesłonięte całym dobrem zgromadzonym w jednym miejscu.
Nie mogła przestać się uśmiechać do wszystkich tych, którzy zdecydowali się podejść do państwa Bartius i złożyć życzenia, proste, ale jakże szczere i z głębi serca. Nie mogła też przestać zerkać na Herewarda, raz po raz coraz mocniej ściskając jego dłoń, jakby każda komórka w jej ciele uparcie dążyła do upewnienia się, czy ten dzień, fakt, że stoi tuż obok niego i oboje przyozdobili swoje dłonie bliźniaczymi obrączkami, czy cokolwiek stąd jest prawdą, a nie tylko wizją uplecioną z jej marzeń. I również wszystko podawało jej odpowiedź – tak, to wszystko było prawdą. Stała się panią Bartius, żoną Herewarda Bartiusa. Bliźniacze połówki jabłka połączyły się w całość.
Uśmiechnęła się na tę myśl, gdy na końcu szeregu kroczyła w stronę ruin zamku, z którego wypływały już dźwięki skocznej melodii. Szła przodem, ale obracała się w kierunku Barty’ego, machając jeszcze do niego mimowolnie i posyłając kolejny z kosza uśmiechów. I pewnie szłaby tak po omacku jeszcze długo i długo, zapatrzona w swojego męża, gdyby nie to, że na kogoś wpadła.
– Ups! – zaśmiała się, gdy zobaczyła, że to Samuel. – Idziesz tańczyć? Cudownie! – wzięła go pod ramię i zaczęła ciągnąć do przodu. – Koniecznie musisz, reel jest na pewno cudowny!
Nie miała pojęcia o tańcach, ale Barty zaklął baletki i kilty tak, że wystarczyło tylko im zaufać, by same prowadziły tancerzy. Sama założyła jedną z par i zawiązała ją porządnie, żeby czasami nie spadły w czasie tańca. Zrobiła kilka kroków w miejscu i nim się obejrzała, była już częścią kółka. Szybko zdjęła z głowy wianek, wiedziała, że go prędzej czy później zgubi, a żal by go było okrutnie!
– Aldrich! Szalenie miło cię widzieć i szalenie dobrze będzie cię mieć za partnera. Jednak zawsze muszę mieć Szkota po swojej stronie – uśmiechnęła się szeroko, gdy mężczyzna złapał ją za rękę i obróciła się w stronę Sama. – Drugiego – zaznaczyła ze śmiechem. – Ten pierwszy jest już dawno zarezerwowany. Ale drugi taniec wciąż jest wart tyle samo!
Serce nieco mocniej jej zabiło, gdy baletki niemal same porwały ją do tańca i całe kółko ruszyło z miejsca. Uśmiech znów nie schodził z jej ust. Ten dzień nie mógł być piękniejszy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie mogła przestać się uśmiechać do wszystkich tych, którzy zdecydowali się podejść do państwa Bartius i złożyć życzenia, proste, ale jakże szczere i z głębi serca. Nie mogła też przestać zerkać na Herewarda, raz po raz coraz mocniej ściskając jego dłoń, jakby każda komórka w jej ciele uparcie dążyła do upewnienia się, czy ten dzień, fakt, że stoi tuż obok niego i oboje przyozdobili swoje dłonie bliźniaczymi obrączkami, czy cokolwiek stąd jest prawdą, a nie tylko wizją uplecioną z jej marzeń. I również wszystko podawało jej odpowiedź – tak, to wszystko było prawdą. Stała się panią Bartius, żoną Herewarda Bartiusa. Bliźniacze połówki jabłka połączyły się w całość.
Uśmiechnęła się na tę myśl, gdy na końcu szeregu kroczyła w stronę ruin zamku, z którego wypływały już dźwięki skocznej melodii. Szła przodem, ale obracała się w kierunku Barty’ego, machając jeszcze do niego mimowolnie i posyłając kolejny z kosza uśmiechów. I pewnie szłaby tak po omacku jeszcze długo i długo, zapatrzona w swojego męża, gdyby nie to, że na kogoś wpadła.
– Ups! – zaśmiała się, gdy zobaczyła, że to Samuel. – Idziesz tańczyć? Cudownie! – wzięła go pod ramię i zaczęła ciągnąć do przodu. – Koniecznie musisz, reel jest na pewno cudowny!
Nie miała pojęcia o tańcach, ale Barty zaklął baletki i kilty tak, że wystarczyło tylko im zaufać, by same prowadziły tancerzy. Sama założyła jedną z par i zawiązała ją porządnie, żeby czasami nie spadły w czasie tańca. Zrobiła kilka kroków w miejscu i nim się obejrzała, była już częścią kółka. Szybko zdjęła z głowy wianek, wiedziała, że go prędzej czy później zgubi, a żal by go było okrutnie!
– Aldrich! Szalenie miło cię widzieć i szalenie dobrze będzie cię mieć za partnera. Jednak zawsze muszę mieć Szkota po swojej stronie – uśmiechnęła się szeroko, gdy mężczyzna złapał ją za rękę i obróciła się w stronę Sama. – Drugiego – zaznaczyła ze śmiechem. – Ten pierwszy jest już dawno zarezerwowany. Ale drugi taniec wciąż jest wart tyle samo!
Serce nieco mocniej jej zabiło, gdy baletki niemal same porwały ją do tańca i całe kółko ruszyło z miejsca. Uśmiech znów nie schodził z jej ust. Ten dzień nie mógł być piękniejszy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Bartius dnia 22.01.18 20:38, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Eileen Bartius' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 5
--------------------------------
#2 'k10' : 10
#1 'k100' : 5
--------------------------------
#2 'k10' : 10
Pozwoliła ponieść się atmpsferze, zatraciła się w tej chwili, pełnej radości i piękna; uśmiechała sie nieustannie, czasami roniła kilka łez, lecz były to jedynie łzy wzruszenia. Udzielił się Poppy iscie weselny nastrój, lecz nie czuła się winna. Potrzebowali tego, oni wszyscy, chwili wytchnienia i czystej radości. A jak tu się nie cieszyć, kiedy przed oczyma ma się taką miłość? Miłość należało celebrować, świętować i chwalić; coraz mniej jej było na świecie, a przecież tak bardzo jej potrzebowali - i właśnia o nią walczyli. Być może było Poppy łatwiej, bo nie wzięła udziału w ostatnich misjach Zakonu Feniksa, lecz nie chciała o tym myśleć. Nie teraz. Wszystkie pochmurne myśli strąciła gdzieś na kraniec świadomości, odgrodziła się od nich grubym murem swieżych wspomnień Eileen i Harewarda, uczucia bijącego z ich oczu i twarzy. Nie śmiałaby mącić im radości tego dnia własną melancholią.
Podążyła za tłumem, tak chętnie ciągnącym ku ruinom zamku, gdzie przyciągała ich skoczna, radosna muzyka; nigdy nie była gościem na szkockim weselu, choć w Szkocji spędzała tak wiele czasu, a przynajmniej w Hogwarcie. Panna Pomfrey zamierzała jednak jedynie się przypatrywać; zbyt wiele miała w sobie nieśmiałości i zdecydowanie nie była rozrywkową kobietą, choć tańczyć lubiła. W mniejszym gronie, w bardziej kameralnej atmosferze. Nie znała szkockich tańców, więc nie chciała budzić śmiechu w innych; zatrzymała się nieopodal wejścia, z dłońmi splecionymi przed sobą i uśmiechem na ustach. Chciała już odezwać się do starej babuleńki, siedzącej na krześle i bujającej się w takty muzyki, by nie czuła się samotnie, kiedy usłyszała swoje imię.
-Nie... Raczej nie - odpowiedziała mu z zahawaniem, niepewna i zmieszana. Wstydziła się, po prostu -No... no nie wiem - ciągnęła dalej, jednakże dostrzegłszy pewny siebie uśmiech Floreana, tak ciepły i radosny, głupio jej było odmawiać, skinęła więc zgodą na znak zgody i ruszyła za nim. Kto wie, może będzie się naprawdę dobrze bawić i nawet się nie przewróci?
Muzyka stawała się coraz głośniejsza, a radość wszystkich wokół przekonała Poppy, że też chce tak naprawdę zatańczyć. A przynajmniej spróbować! Odebrała szkockie baletki, w które szybko się przebrała, zostawiając swoje ciemne pantofelki razem z butami innych pań, a kiedy stanęła pośród innych na parkiecie, nie mogła powstrzymać uśmiechu. Och, oczywiscie wiedziała, ze Szkoci nosili kilty, kilkukrotnie widziała ich w ludowych strojach, lecz uśmiech budziły raczej zakłopotane miny Anglików, widocznie czujących się nieswojo w podobnym przebraniu. Mrugnęła do Benjamina, kiedy uchwyciła jego spojrzenie i kąciki ust jej zadrżały, kiedy spuściła spojrzenie na kilt, który miał teraz na sobie.
-Jak się potkniesz, to Cię złapiemy, Charlie - obiecała alchemiczce, uśmiechajac się ciepło, choć sama czuła się bardzo niepewnie. Na szczęście Fox, stojący blisko, czuł się pewnie za nich wszystkich.
Nie mogła powstrzymać się przez zerkaniem na Eileen; panna młoda w dniu swojego ślubu stanowiła oczywisty magnes i wszycy pragnęli nacieszyć oczy jej pięknem i szczęściem, nie było w tym nic dziwnego. Poppy cieszyła się, że może w tym szczęściu i wyjątkowym dniu uczestniczyć.
Podała dłonie Floreanowi i Charlene, pozwalając się porwać muzyce i ruszając do energicznego tańca. Zapomniała o wszelkich troskach. Radość wręcz ją rozpierała.
Podążyła za tłumem, tak chętnie ciągnącym ku ruinom zamku, gdzie przyciągała ich skoczna, radosna muzyka; nigdy nie była gościem na szkockim weselu, choć w Szkocji spędzała tak wiele czasu, a przynajmniej w Hogwarcie. Panna Pomfrey zamierzała jednak jedynie się przypatrywać; zbyt wiele miała w sobie nieśmiałości i zdecydowanie nie była rozrywkową kobietą, choć tańczyć lubiła. W mniejszym gronie, w bardziej kameralnej atmosferze. Nie znała szkockich tańców, więc nie chciała budzić śmiechu w innych; zatrzymała się nieopodal wejścia, z dłońmi splecionymi przed sobą i uśmiechem na ustach. Chciała już odezwać się do starej babuleńki, siedzącej na krześle i bujającej się w takty muzyki, by nie czuła się samotnie, kiedy usłyszała swoje imię.
-Nie... Raczej nie - odpowiedziała mu z zahawaniem, niepewna i zmieszana. Wstydziła się, po prostu -No... no nie wiem - ciągnęła dalej, jednakże dostrzegłszy pewny siebie uśmiech Floreana, tak ciepły i radosny, głupio jej było odmawiać, skinęła więc zgodą na znak zgody i ruszyła za nim. Kto wie, może będzie się naprawdę dobrze bawić i nawet się nie przewróci?
Muzyka stawała się coraz głośniejsza, a radość wszystkich wokół przekonała Poppy, że też chce tak naprawdę zatańczyć. A przynajmniej spróbować! Odebrała szkockie baletki, w które szybko się przebrała, zostawiając swoje ciemne pantofelki razem z butami innych pań, a kiedy stanęła pośród innych na parkiecie, nie mogła powstrzymać uśmiechu. Och, oczywiscie wiedziała, ze Szkoci nosili kilty, kilkukrotnie widziała ich w ludowych strojach, lecz uśmiech budziły raczej zakłopotane miny Anglików, widocznie czujących się nieswojo w podobnym przebraniu. Mrugnęła do Benjamina, kiedy uchwyciła jego spojrzenie i kąciki ust jej zadrżały, kiedy spuściła spojrzenie na kilt, który miał teraz na sobie.
-Jak się potkniesz, to Cię złapiemy, Charlie - obiecała alchemiczce, uśmiechajac się ciepło, choć sama czuła się bardzo niepewnie. Na szczęście Fox, stojący blisko, czuł się pewnie za nich wszystkich.
Nie mogła powstrzymać się przez zerkaniem na Eileen; panna młoda w dniu swojego ślubu stanowiła oczywisty magnes i wszycy pragnęli nacieszyć oczy jej pięknem i szczęściem, nie było w tym nic dziwnego. Poppy cieszyła się, że może w tym szczęściu i wyjątkowym dniu uczestniczyć.
Podała dłonie Floreanowi i Charlene, pozwalając się porwać muzyce i ruszając do energicznego tańca. Zapomniała o wszelkich troskach. Radość wręcz ją rozpierała.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 21 • 1, 2, 3 ... 11 ... 21
Ruiny zamku
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness