Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness
Ruiny zamku
Strona 20 z 21 • 1 ... 11 ... 19, 20, 21
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ruiny zamku
Umieszczony na wysokim brzegu zamek mugolom jawi się jako zwyczajne ruiny, które lata swojej świetności mają dawno za sobą. Czarodzieje jednak dostrzegają to, co zaklęcia kryją przed wzrokiem niemagicznych - dawną chwałę starej warowni. W nocy bowiem ruiny zaczynają tętnić życiem. Pojawiają się dawno zburzone ściany, na suficie rozkwitają brylantowe żyrandole, a w powietrzu rozbrzmiewa muzyka. Po zachodzie słońca zamek staje się widmem samego siebie sprzed lat i choć budulec swoją materią przypomina ciało ducha, to tyle nieraz wystarczy, by poczuć choć namiastkę dawno minionych czasów i przyjrzeć się balom, jakie niegdyś się tu odbywały, a niekiedy nawet i bitwom, jakie stoczono. Kręcące się wówczas po ruinach postaci, pozostając całkowicie niematerialne, zdają się nie zauważać nawet żyjących i zamknięte w przeszłości w dalszym ciągu, nieustannie od setek lat kontynuują swe dawno już zakończone życia.
27/226
Było mu słabo. Oczy zamykały się same, a on nie miał już zbyt wielu sił. Mimo to jakoś udało mu się wyminąć Friedricha i ruszyć w stronę przeciwną do dwójki mężczyzn, która powoli się zbliżała. Szedł na wpół na ślepo tuż przy murze, zataczając się przy tym jak gdyby wypił co najmniej dwie butelki ognistej. Gdyby nie wspomniany mur, pewnie już dawno spadłby w przepaść. W myślach przeklinał dzisiejszy dzień i przysięgę, którą przed chwilą złożył Schmidtowi. Być może śmierć przez utonięcie w jeziorze byłoby lepsza… ale coś mu podpowiadało, że jeszcze powinien walczyć.
Nogi nagle mu osłabły, trzęsły się. Każdy krok był wyjątkowo niepewny. Chwilę później prawie upadł. Nie miał pojęcia czy Virginia mogła zdążyć na czas. Na pewno spała, a kto wie, może nie wzięła jego wezwania na poważnie. Jeżeli ruszyła w drogę… miał dziwne wrażenie, że zapewne spotka go prawie martwego albo już martwego. Pożałował nawet, że to ona pierwsza wpadła mu na myśl. Nigdy nie widziała trupa, a raczej – nie widziała zakrwawionego, przebitego nożem i połamanego trupa. Zacisnął zęby, czując przerażający ból w piersi i w plecach, tam gdzie znajdowała się rana, z której sączyła się krew. Na chwilę przystanął, dosłownie zginając się w pół. Nie da rady. Da radę. Nie da rady. Da radę… Sam już nie wiedział.
Wraz z poczuciem chłodu przyszło dziwne poczucie pustki. Co jeżeli zostawi Rię samą? Przymknął na chwilę oczy, żeby zebrać się w garść. Nie może jej zostawić samej. Grymas bólu ponownie przeszedł po jego twarzy, kiedy się wyprostował. Nie miał pojęcia ile miał połamanych kości, ale na pewno było ich wiele. Po pierwsze kiedy oberwał z samego czubka butów, a potem kiedy zaklęcie go odrzuciło. Był tak blisko, żeby wykonać zadanie, a jednak własna magia obróciła się przeciwko niemu. Dlaczego? Czy robił coś złego? Dlaczego Schmidt nie spotkał się z takim kaprysem magii?
Nagły krzyk sprawił, że natychmiast otworzył oczy i rozejrzał się dookoła siebie. Nie miał pojęcia ile minęło czasu, na pewno wiele, ale dobrze poznawał ten głos. Za chwilową radością natychmiast pojawił się strach. Co jeżeli Friedrich wciąż tu był? Co jeżeli bawił się z nim w kotka i myszkę, czekając na odpowiedni moment, żeby drugi raz wbić nóż plecy? Właściwie trzeci?
– Gin… – chciał krzyknąć, ale ledwie wymamrotał. Wziął głęboki oddech, który ponownie go zabolał. – …ginia… – spróbował krzyknąć powoli, ale znów zabrzmiał wyjątkowo słabo. – Virginia! – spróbował za trzecim razem, żeby dać jej znać, gdzie się znajdował. Ścisnął mocniej różdżkę i rzucił zaklęcie: – Periculum – ale zamiast strzału ostrzegawczego, zobaczył ledwie jedną iskierkę. Zacisnął zęby, próbując skupić się bardziej, a za tym ponownie wycelował w niebo i powtórzył: – Periculum.
Tym razem snop czerwonych iskier zamienił się w fajerwerki, które wybiły w powietrze.
Było mu słabo. Oczy zamykały się same, a on nie miał już zbyt wielu sił. Mimo to jakoś udało mu się wyminąć Friedricha i ruszyć w stronę przeciwną do dwójki mężczyzn, która powoli się zbliżała. Szedł na wpół na ślepo tuż przy murze, zataczając się przy tym jak gdyby wypił co najmniej dwie butelki ognistej. Gdyby nie wspomniany mur, pewnie już dawno spadłby w przepaść. W myślach przeklinał dzisiejszy dzień i przysięgę, którą przed chwilą złożył Schmidtowi. Być może śmierć przez utonięcie w jeziorze byłoby lepsza… ale coś mu podpowiadało, że jeszcze powinien walczyć.
Nogi nagle mu osłabły, trzęsły się. Każdy krok był wyjątkowo niepewny. Chwilę później prawie upadł. Nie miał pojęcia czy Virginia mogła zdążyć na czas. Na pewno spała, a kto wie, może nie wzięła jego wezwania na poważnie. Jeżeli ruszyła w drogę… miał dziwne wrażenie, że zapewne spotka go prawie martwego albo już martwego. Pożałował nawet, że to ona pierwsza wpadła mu na myśl. Nigdy nie widziała trupa, a raczej – nie widziała zakrwawionego, przebitego nożem i połamanego trupa. Zacisnął zęby, czując przerażający ból w piersi i w plecach, tam gdzie znajdowała się rana, z której sączyła się krew. Na chwilę przystanął, dosłownie zginając się w pół. Nie da rady. Da radę. Nie da rady. Da radę… Sam już nie wiedział.
Wraz z poczuciem chłodu przyszło dziwne poczucie pustki. Co jeżeli zostawi Rię samą? Przymknął na chwilę oczy, żeby zebrać się w garść. Nie może jej zostawić samej. Grymas bólu ponownie przeszedł po jego twarzy, kiedy się wyprostował. Nie miał pojęcia ile miał połamanych kości, ale na pewno było ich wiele. Po pierwsze kiedy oberwał z samego czubka butów, a potem kiedy zaklęcie go odrzuciło. Był tak blisko, żeby wykonać zadanie, a jednak własna magia obróciła się przeciwko niemu. Dlaczego? Czy robił coś złego? Dlaczego Schmidt nie spotkał się z takim kaprysem magii?
Nagły krzyk sprawił, że natychmiast otworzył oczy i rozejrzał się dookoła siebie. Nie miał pojęcia ile minęło czasu, na pewno wiele, ale dobrze poznawał ten głos. Za chwilową radością natychmiast pojawił się strach. Co jeżeli Friedrich wciąż tu był? Co jeżeli bawił się z nim w kotka i myszkę, czekając na odpowiedni moment, żeby drugi raz wbić nóż plecy? Właściwie trzeci?
– Gin… – chciał krzyknąć, ale ledwie wymamrotał. Wziął głęboki oddech, który ponownie go zabolał. – …ginia… – spróbował krzyknąć powoli, ale znów zabrzmiał wyjątkowo słabo. – Virginia! – spróbował za trzecim razem, żeby dać jej znać, gdzie się znajdował. Ścisnął mocniej różdżkę i rzucił zaklęcie: – Periculum – ale zamiast strzału ostrzegawczego, zobaczył ledwie jedną iskierkę. Zacisnął zęby, próbując skupić się bardziej, a za tym ponownie wycelował w niebo i powtórzył: – Periculum.
Tym razem snop czerwonych iskier zamienił się w fajerwerki, które wybiły w powietrze.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Serce coraz nieprzyjemniej tłukło jej się w piersi, jak trzepoczący w klatce dziki ptak. Oczami wyobraźni widziała wiele scenariuszy - strach w połączeniu z mrokiem, chłodem i obcym otoczeniem tylko to nasilał - ale choć próbowała to ignorować... mroczne wizje jej nie opuszczały. Co zrobi, jeśli znajdzie wreszcie Anthony'ego, ale... będzie już za późno? Co zrobi, jeśli to wszystko była tylko pułapka? Co zrobi, jeśli nie będzie umiała pomóc?
Jej zaklęcie rozpierzchło się wokół i wtedy usłyszała głosy, jakieś nawoływania dobiegające z przeciwnej strony. Nie umiała w nich rozpoznać tego należącego do Anthony'ego, ale wciąż dobiegały z daleka, może po prostu źle słyszała? Nie wiedząc co począć ruszyła w ich kierunku. Nie zaszła jednak zbyt daleko, bo niespodziewanie gdzieś z boku za murami dostrzegła czerwony blask zaklęcia.
- Tony... - szepnęła. To musiał być on. Wzywał pomocy.
Spojrzała jeszcze przestraszona w stronę nawołujących ludzi. Też zobaczyli światło? Czy byli przyjaciółmi, czy wręcz przeciwnie...? Nie miała czasu, żeby się nad tym zastanowić. Zawróciła i w ciemnościach wróciła do wejścia do ruin, by je obejść tuż przy murach. Ciche Lumos oświetlało jej drogę tuż przy skarpie do miejsca, w którym mniej więcej widziała snop czerwonych iskier. Nie musiała iść daleko.
- Tony...! - zdusiła okrzyk, kiedy dostrzegła zgarbioną sylwetkę. Nawet nie przyszło jej do głowy, że to mógł być ktoś obcy, po prostu podbiegła zwinnie do niego i... w pierwszej chwili zamarła. Zamarł także jej uśmiech na twarzy.
Anthony wyglądał... wyglądał gorzej niż źle. Wyglądał jakby przy życiu utrzymywały go ostatki siły woli, nic więcej. Jakiś dziki hart ducha czy zwykły Macmillanowy upór, ale na pewno nie poranione doszczętnie ciało.
- Tony... - tym razem jęknęła na wpół płaczliwie. Miała ochotę na niego nawrzeszczeć, że jak mógł się doprowadzić do takiego stanu i jak mógł wezwać ją. Nie musiała nawet oglądać go z bliska - potrzebował fachowej pomocy uzdrowiciela, albo najlepiej całego zastępu uzdrowicieli, a nie... a nie jej. Zadygotała z przerażenia, poczuła jak serce podchodzi jej do samego gardła. Jak miała mu pomóc? Jak?! Ona jedna? Tutaj?
- T-tony, co-coś t-ty zrobił...? - zapytała płaczliwie, ale wreszcie zmusiła swoje stopy do ruszenia z miejsca. - D-dlaczego... P-przecież ja... - jąkała przez ściśnięte gardło czując jak w jej oczach wzbierają łzy i nic nie może na nie poradzić.
Była przerażona i czuła się jak bezradne dziecko. Trzeba było wezwać kogoś innego. Kogoś kto zna się na magii leczniczej, kto nie spanikuje tak jak ona w tej chwili. Miała wrażenie, że wszystkie zaklęcia wyleciały jej z głowy, a jeśli Anthony... a jeśli coś mu się stanie, to będzie jej wina.
Czy Archibald odczytał wiadomość? Czy przyjdzie z pomocą? I czy przyjdzie z nią na czas?
- J-ja... j-ja... - kręciła głową obejmując światłem różdżki coraz większą część ciała kuzyna. Tyle krwi... stracił tak dużo krwi...
Pierwsza łza, wielka jak groch, spłynęła jej po policzku.
Trzeba kogoś wezwać... Trzeba wezwać pomoc...
Jej zaklęcie rozpierzchło się wokół i wtedy usłyszała głosy, jakieś nawoływania dobiegające z przeciwnej strony. Nie umiała w nich rozpoznać tego należącego do Anthony'ego, ale wciąż dobiegały z daleka, może po prostu źle słyszała? Nie wiedząc co począć ruszyła w ich kierunku. Nie zaszła jednak zbyt daleko, bo niespodziewanie gdzieś z boku za murami dostrzegła czerwony blask zaklęcia.
- Tony... - szepnęła. To musiał być on. Wzywał pomocy.
Spojrzała jeszcze przestraszona w stronę nawołujących ludzi. Też zobaczyli światło? Czy byli przyjaciółmi, czy wręcz przeciwnie...? Nie miała czasu, żeby się nad tym zastanowić. Zawróciła i w ciemnościach wróciła do wejścia do ruin, by je obejść tuż przy murach. Ciche Lumos oświetlało jej drogę tuż przy skarpie do miejsca, w którym mniej więcej widziała snop czerwonych iskier. Nie musiała iść daleko.
- Tony...! - zdusiła okrzyk, kiedy dostrzegła zgarbioną sylwetkę. Nawet nie przyszło jej do głowy, że to mógł być ktoś obcy, po prostu podbiegła zwinnie do niego i... w pierwszej chwili zamarła. Zamarł także jej uśmiech na twarzy.
Anthony wyglądał... wyglądał gorzej niż źle. Wyglądał jakby przy życiu utrzymywały go ostatki siły woli, nic więcej. Jakiś dziki hart ducha czy zwykły Macmillanowy upór, ale na pewno nie poranione doszczętnie ciało.
- Tony... - tym razem jęknęła na wpół płaczliwie. Miała ochotę na niego nawrzeszczeć, że jak mógł się doprowadzić do takiego stanu i jak mógł wezwać ją. Nie musiała nawet oglądać go z bliska - potrzebował fachowej pomocy uzdrowiciela, albo najlepiej całego zastępu uzdrowicieli, a nie... a nie jej. Zadygotała z przerażenia, poczuła jak serce podchodzi jej do samego gardła. Jak miała mu pomóc? Jak?! Ona jedna? Tutaj?
- T-tony, co-coś t-ty zrobił...? - zapytała płaczliwie, ale wreszcie zmusiła swoje stopy do ruszenia z miejsca. - D-dlaczego... P-przecież ja... - jąkała przez ściśnięte gardło czując jak w jej oczach wzbierają łzy i nic nie może na nie poradzić.
Była przerażona i czuła się jak bezradne dziecko. Trzeba było wezwać kogoś innego. Kogoś kto zna się na magii leczniczej, kto nie spanikuje tak jak ona w tej chwili. Miała wrażenie, że wszystkie zaklęcia wyleciały jej z głowy, a jeśli Anthony... a jeśli coś mu się stanie, to będzie jej wina.
Czy Archibald odczytał wiadomość? Czy przyjdzie z pomocą? I czy przyjdzie z nią na czas?
- J-ja... j-ja... - kręciła głową obejmując światłem różdżki coraz większą część ciała kuzyna. Tyle krwi... stracił tak dużo krwi...
Pierwsza łza, wielka jak groch, spłynęła jej po policzku.
Trzeba kogoś wezwać... Trzeba wezwać pomoc...
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
22/226
Czerwony blask rozświetlił okolicę. Zdawało się, że dodał też Anthony’emu odrobinę wiary w to, że może jeszcze wyjdzie z tego cało. Szala przechyliła się trochę na jego stronę. Uniósł głowę, próbując dostrzec jak bardzo intensywne było światło. Nie mógł jednak spojrzeć prosto w stronę flary, mając wrażenie, że oczy i tak piekły go i bolały niemiłosiernie. Wdech, ból, wydech, ból. Virginia była w pobliżu… to musiała być ona. Tak sobie powtarzał. Chyba, że miał fatalne omamy słuchu, po których miało przyjść to najgorsze.
Dopiero później, znowu nie miał pojęcia ile czasu minęło, dojrzał białe światło. Ktoś się ku niemu zbliżał, nie wiedział jeszcze kto. Pierwszy odruch, który wpadł mu do głowy to cofnąć się, jak gdyby w obawie, że za chwilę w jego stronę pójdzie kolejna lancea. Nie miał pojęcia czy przeciwnik wciąż chciał się trzymać umowy, czy może nie. Szybko jednak zrozumiał, że kuzynka była sprytna i zrozumiała, że należy podążać za fajerwerkami.
Gdzie popełnił błąd, zrozumiał dopiero po chwili. Macmillanówna wpadła w panikę, w jakiej nie widział jej nigdy. Nic dziwnego, nigdy nie widziała go w takim stanie. Być może nie powinna, ale była pierwszą osobą, która wpadła mu do głowy. Co myślał, kiedy wysyłał patronusa – nie wiedział, chyba chciał zobaczyć kogoś bliskiego nim miał po prostu osłabnąć. Ostatnim razem, kiedy postanowiła mu pomóc, trzymał się porządnie na obu nogach… no i dotarł do domu. Przymknął oczy, słysząc jej pytania i to, że zwyczajnie była przerażona. Nie wiedział jak ją uspokoić. Jakoś musiał. Powinien, chyba że zamierzał przyprawić ją o potencjalne załamanie nerwowe. Jeżeli miał w ogóle przeżyć, to Sorphon zapewne miał go zabić za stresowanie damskiej części rodziny.
– Virginia… – próbował przemówić, ale ona wciąż się jąkała i zwyczajnie miała więcej sił. – Virginia… Skup się – wybąkał ledwie. Głowa pękała mu z bólu, nie mówiąc o ciele. Spodnie i koszula lepiły się do ciała, a on miał wrażenie, że za chwilę miał zamarznąć. – Dasz radę – zapewnił ją. – Pamiętasz… jak łatałaś mi ramię? – pytał, próbując przypomnieć jej, że już raz sobie poradziła. – To to samo, tylko w warunkach polowych.
Na twarzy ciągle pojawiał się grymas. Żuchwa i żebra zwyczajnie za bardzo go bolały, a każde słowo przyprawiało go o niewyobrażalny ból.
Czerwony blask rozświetlił okolicę. Zdawało się, że dodał też Anthony’emu odrobinę wiary w to, że może jeszcze wyjdzie z tego cało. Szala przechyliła się trochę na jego stronę. Uniósł głowę, próbując dostrzec jak bardzo intensywne było światło. Nie mógł jednak spojrzeć prosto w stronę flary, mając wrażenie, że oczy i tak piekły go i bolały niemiłosiernie. Wdech, ból, wydech, ból. Virginia była w pobliżu… to musiała być ona. Tak sobie powtarzał. Chyba, że miał fatalne omamy słuchu, po których miało przyjść to najgorsze.
Dopiero później, znowu nie miał pojęcia ile czasu minęło, dojrzał białe światło. Ktoś się ku niemu zbliżał, nie wiedział jeszcze kto. Pierwszy odruch, który wpadł mu do głowy to cofnąć się, jak gdyby w obawie, że za chwilę w jego stronę pójdzie kolejna lancea. Nie miał pojęcia czy przeciwnik wciąż chciał się trzymać umowy, czy może nie. Szybko jednak zrozumiał, że kuzynka była sprytna i zrozumiała, że należy podążać za fajerwerkami.
Gdzie popełnił błąd, zrozumiał dopiero po chwili. Macmillanówna wpadła w panikę, w jakiej nie widział jej nigdy. Nic dziwnego, nigdy nie widziała go w takim stanie. Być może nie powinna, ale była pierwszą osobą, która wpadła mu do głowy. Co myślał, kiedy wysyłał patronusa – nie wiedział, chyba chciał zobaczyć kogoś bliskiego nim miał po prostu osłabnąć. Ostatnim razem, kiedy postanowiła mu pomóc, trzymał się porządnie na obu nogach… no i dotarł do domu. Przymknął oczy, słysząc jej pytania i to, że zwyczajnie była przerażona. Nie wiedział jak ją uspokoić. Jakoś musiał. Powinien, chyba że zamierzał przyprawić ją o potencjalne załamanie nerwowe. Jeżeli miał w ogóle przeżyć, to Sorphon zapewne miał go zabić za stresowanie damskiej części rodziny.
– Virginia… – próbował przemówić, ale ona wciąż się jąkała i zwyczajnie miała więcej sił. – Virginia… Skup się – wybąkał ledwie. Głowa pękała mu z bólu, nie mówiąc o ciele. Spodnie i koszula lepiły się do ciała, a on miał wrażenie, że za chwilę miał zamarznąć. – Dasz radę – zapewnił ją. – Pamiętasz… jak łatałaś mi ramię? – pytał, próbując przypomnieć jej, że już raz sobie poradziła. – To to samo, tylko w warunkach polowych.
Na twarzy ciągle pojawiał się grymas. Żuchwa i żebra zwyczajnie za bardzo go bolały, a każde słowo przyprawiało go o niewyobrażalny ból.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z każdą chwilą wzbierało w niej przerażenie i poczucie bezsilności, a całe ciało drżało nie z zimna, ale ze strachu. Nie wiedziała co robić! Z jednej strony chciała się teleportować do Archibalda, do kogokolwiek i błagać o pomoc, a z drugiej... miała świadomość, że Anthony mógłby nie wytrwać do nadejścia tej pomocy. Ona miała być tą pomocą. Ona!
- J-ja... j-ja nigdy nie leczyłam takich ran, Tony...! N-nie wiem... czy dam radę - łkała cicho, zasłaniając sobie usta wolną od różdżki dłonią.
A co, jeśli źle dobierze zaklęcia? A co, jeśli te w ogóle nie wyjdą? Jeśli pogorszy jego stan?
Z tych czarnych, natrętnych myśli wyrwały ją nagle słowa kuzyna. Spojrzała na niego jakby trzeźwiej. Tony przez cały ten czas w nią wierzył - i wtedy, kiedy ją wzywał i teraz, sam ją o tym zapewnił. Twierdził, że Gin sobie poradzi... Ostatnio faktycznie dała radę, prawda?
Widziała grymas na jego twarzy, wiedziała, że cierpiał, na Merlina, przecież się tu wykrwawiał...! Jak mogła się teraz wahać?! Musiała działać! Bez względu na te swoje wątpliwości. Musiała zrobić wszystko, żeby przeżył i bezpiecznie trafił do domu. Odetchnęła głęboko, chłodnym, rześkim powietrzem. Przygryzła wargę, ale w końcu pokiwała głową. Musiała wziąć się w garść i to jak najszybciej.
- Zrobię co w mojej mocy - wyszeptała spoglądając na niego wciąż lekko przestraszonymi oczami, ale też z jakąś nikłą wiarą w głosie. - W-wiesz gdzie masz najpoważniejsze rany? Na plecach? - zapytała wnioskując po plamach krwi na ubraniu. Wciąż lekko drżał jej głos, ale to było nic w porównaniu z tym, co było jeszcze chwilę wcześniej. Najpierw musiała się zająć tymi obrażeniami i nie pozwolić Anthony'emu na dalszą utratę krwi.
- Muszę je obejrzeć - dodała z wahaniem. Bała się. Bała się tego, co zobaczy, ale nie było innego wyjścia.
Pomogła kuzynowi w odsłonieniu ran i naprawdę starała się nad sobą przy tym panować. Wcale nie było to takie proste i kilka łez mimowolnie znów spłynęło jej po policzkach, ale nie pozwoliła sobie na nic więcej. Nie, musiała się skupić. Musiała to zrobić dla niego.
- Dasz radę mi poświecić? - zapytała jeszcze gasząc swoją różdżkę cichym Nox. Przez chwilę mrugała starając się przyzwyczaić oczy do ciemności, ale jak się okazało - nie musiała, Tony podołał zadaniu nawet będąc w takim stanie. Gin jednak wiedziała, że musiała się spieszyć.
- Fosilio - najpierw zatamowała krwotoki, a później wzięła głębszy oddech i wymówiła bardzo, bardzo wyraźnie skupiając się na najdrobniejszych szczegółach zaklęcia: - Curatio Vulnera Horribilis.
Rany, które uznała za najpoważniejsze, zaczęły się zasklepiać, kiedy Gin powoli i dokładnie sunęła nad nimi końcem różdżki. Po wszystkim spojrzała na kuzyna z wyraźną troską.
- Tam w ruinach... ktoś jest - poinformowała go. - Wiesz kto? Jesteśmy tu bezpieczni...? Mogę kontynuować leczenie, ale nie wiem... - spojrzała na mur oddzielający ich od tamtych nawoływań, które wcześniej słyszała.
Curatio Vulnera Horribilis: 15+(11x2)=37 PŻ
- J-ja... j-ja nigdy nie leczyłam takich ran, Tony...! N-nie wiem... czy dam radę - łkała cicho, zasłaniając sobie usta wolną od różdżki dłonią.
A co, jeśli źle dobierze zaklęcia? A co, jeśli te w ogóle nie wyjdą? Jeśli pogorszy jego stan?
Z tych czarnych, natrętnych myśli wyrwały ją nagle słowa kuzyna. Spojrzała na niego jakby trzeźwiej. Tony przez cały ten czas w nią wierzył - i wtedy, kiedy ją wzywał i teraz, sam ją o tym zapewnił. Twierdził, że Gin sobie poradzi... Ostatnio faktycznie dała radę, prawda?
Widziała grymas na jego twarzy, wiedziała, że cierpiał, na Merlina, przecież się tu wykrwawiał...! Jak mogła się teraz wahać?! Musiała działać! Bez względu na te swoje wątpliwości. Musiała zrobić wszystko, żeby przeżył i bezpiecznie trafił do domu. Odetchnęła głęboko, chłodnym, rześkim powietrzem. Przygryzła wargę, ale w końcu pokiwała głową. Musiała wziąć się w garść i to jak najszybciej.
- Zrobię co w mojej mocy - wyszeptała spoglądając na niego wciąż lekko przestraszonymi oczami, ale też z jakąś nikłą wiarą w głosie. - W-wiesz gdzie masz najpoważniejsze rany? Na plecach? - zapytała wnioskując po plamach krwi na ubraniu. Wciąż lekko drżał jej głos, ale to było nic w porównaniu z tym, co było jeszcze chwilę wcześniej. Najpierw musiała się zająć tymi obrażeniami i nie pozwolić Anthony'emu na dalszą utratę krwi.
- Muszę je obejrzeć - dodała z wahaniem. Bała się. Bała się tego, co zobaczy, ale nie było innego wyjścia.
Pomogła kuzynowi w odsłonieniu ran i naprawdę starała się nad sobą przy tym panować. Wcale nie było to takie proste i kilka łez mimowolnie znów spłynęło jej po policzkach, ale nie pozwoliła sobie na nic więcej. Nie, musiała się skupić. Musiała to zrobić dla niego.
- Dasz radę mi poświecić? - zapytała jeszcze gasząc swoją różdżkę cichym Nox. Przez chwilę mrugała starając się przyzwyczaić oczy do ciemności, ale jak się okazało - nie musiała, Tony podołał zadaniu nawet będąc w takim stanie. Gin jednak wiedziała, że musiała się spieszyć.
- Fosilio - najpierw zatamowała krwotoki, a później wzięła głębszy oddech i wymówiła bardzo, bardzo wyraźnie skupiając się na najdrobniejszych szczegółach zaklęcia: - Curatio Vulnera Horribilis.
Rany, które uznała za najpoważniejsze, zaczęły się zasklepiać, kiedy Gin powoli i dokładnie sunęła nad nimi końcem różdżki. Po wszystkim spojrzała na kuzyna z wyraźną troską.
- Tam w ruinach... ktoś jest - poinformowała go. - Wiesz kto? Jesteśmy tu bezpieczni...? Mogę kontynuować leczenie, ale nie wiem... - spojrzała na mur oddzielający ich od tamtych nawoływań, które wcześniej słyszała.
Curatio Vulnera Horribilis: 15+(11x2)=37 PŻ
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
pozwoliłam sobie ostatni raz odjąć 5 pż, ale za odmrożenia, bo jest zima
54/226
Który już raz przymknął oczy… nie miał pojęcia. Setny, jeżeli nie tysięczny. Nie był w stanie trzymać ich zbyt długo otwartych, wciąż odczuwając ból po własnym zaklęciu oślepiającym. Tym razem znowu je przymknął, choć powodem było to, że potrzebował skupić się na odpowiedzi dla Virginii. Nie wiedział też co zrobić, żeby pomóc Virginii w opanowaniu. Martwił się, że może źle zrobił przywołując akurat ją… być może cała ta sytuacja była dla niej zbyt wielkim szokiem (a na pewno była). W tym jednym momencie nie myślał jednak zbyt racjonalnie. Złapał się za dolną część żuchwy, która zaczęła go boleć wyjątkowo mocno. Mówił zdecydowanie zbyt wiele, a przecież oberwał zbyt mocno.
– Dasz radę – ponowił marszcząc czoło i ograniczając ilość słów do zbędnego minimum.
Oczywistym było, że nie chciał widzieć łkającej kuzynki, a widok ten był dla niego żywym koszmarem… ale musiała zebrać się w garść. Choćby spróbować. Już raz udowodniła, że potrafiła zapanować nad sobą w takiej sytuacji. Mogła więc poradzić sobie i w gorszych warunkach, takich jak ta sytuacja. Szczególnie, że zanosiło się na to, że to nie miała być jedyna sytuacja, w której była pilnie potrzebna. Spoglądał jedynie co chwilę w stronę ruin i próbował dostrzec sylwetki dwójki mężczyzn, która jeszcze niedawno przybliżała się w te strony. Oczy jednak nie pozwalały na zbyt wielkie naprężanie.
Nie wierzył w to, że mogło być gorzej niż było, to znaczy wierzył, że Virginia miała sobie poradzić z tymi wszystkimi zaklęciami. Nawet jeżeli coś nie wyszłoby Macmillanównie – przynajmniej spróbowała mu pomóc. I tak był jej wdzięczny za to, że zareagowała wyjątkowo szybko, a jego wiadomość wzięła na poważnie. Odetchnął więc z ulgą, kiedy jego słowa do niej w końcu dotarły, a ona (jak się zdawało) stała się pewniejsza siebie.
– Na plecach, dostałem nożem – odpowiedział krótko, próbując dosięgnąć wolną dłonią do miejsca, z którego w trakcie pojedynku wyciągnął ostrze. W myślach przemknął mu krzyk Schmidta, który nie wiedzieć dlaczego próbował go przed tym powstrzymać… choć jednocześnie doprowadził go do jeszcze gorszego stanu. Nie chciał wspominać o wyjątkowo nieprzyjemnej lancei, bo przecież nie wypadało o tym mówić Virginii.
Ścisnął zęby, kiedy kuzynka stwierdziła, że musiała zobaczyć ranę na własne oczy. Ściąganie płaszcza i rozpinanie koszuli na tak niskiej temperaturze, w dodatku ze złamaniem (o którym jeszcze nie miał pojęcia, choć przeczuwał, że pewnie istniało), nie należało do przyjemnych czynności. Chłód szybko oblał całe jego ciało, a krew na plecach wcale nie polepszała sytuacji.
– Lumos – sięgnął po różdżkę, żeby spełnić prośbę rudowłosej. Nie mógł jednak długo wytrzymać z dłonią wyciągniętą w górę.
W ciszy słuchał jak wymawiała kolejne zaklęcia, które miały mu pomóc. I choć miał wrażenie, że jest w dobrych rękach, to nadal czuł się wyjątkowo słabo. Stracił zbyt wiele krwi. Oddychał spokojnie, próbując nie stracić przytomności… a nawet gdyby miał stracić, jej następne pytanie sprawiło, że szeroko otworzył oczy.
– Wiem – potwierdził jej. – Jesteśmy bezpieczni – dodał, mając nadzieję, że Schmidt nie zamierza tak szybko złamać swojej obietnicy. Martwił się o dwójkę mężczyzn, która postanowiła zareagować na jego wezwanie… ale z drugiej strony nie potrafił ocenić czy byli dobrym znakiem dla niego samego, czy też złym. Nie wyraził swoich myśli na głos, bo szczęka i żebra wciąż go wściekle bolały i znacznie utrudniały mu mowę.
Po chwili wahania wskazał jej dłonią w stronę żuchwy i żebra, mając nadzieję, że zrozumie o co mu chodziło. Było mu strasznie zimno, więc nie czekając na pozwolenie, założył z powrotem koszulę i płaszcz, choć nie zapiął ich.
54/226
Który już raz przymknął oczy… nie miał pojęcia. Setny, jeżeli nie tysięczny. Nie był w stanie trzymać ich zbyt długo otwartych, wciąż odczuwając ból po własnym zaklęciu oślepiającym. Tym razem znowu je przymknął, choć powodem było to, że potrzebował skupić się na odpowiedzi dla Virginii. Nie wiedział też co zrobić, żeby pomóc Virginii w opanowaniu. Martwił się, że może źle zrobił przywołując akurat ją… być może cała ta sytuacja była dla niej zbyt wielkim szokiem (a na pewno była). W tym jednym momencie nie myślał jednak zbyt racjonalnie. Złapał się za dolną część żuchwy, która zaczęła go boleć wyjątkowo mocno. Mówił zdecydowanie zbyt wiele, a przecież oberwał zbyt mocno.
– Dasz radę – ponowił marszcząc czoło i ograniczając ilość słów do zbędnego minimum.
Oczywistym było, że nie chciał widzieć łkającej kuzynki, a widok ten był dla niego żywym koszmarem… ale musiała zebrać się w garść. Choćby spróbować. Już raz udowodniła, że potrafiła zapanować nad sobą w takiej sytuacji. Mogła więc poradzić sobie i w gorszych warunkach, takich jak ta sytuacja. Szczególnie, że zanosiło się na to, że to nie miała być jedyna sytuacja, w której była pilnie potrzebna. Spoglądał jedynie co chwilę w stronę ruin i próbował dostrzec sylwetki dwójki mężczyzn, która jeszcze niedawno przybliżała się w te strony. Oczy jednak nie pozwalały na zbyt wielkie naprężanie.
Nie wierzył w to, że mogło być gorzej niż było, to znaczy wierzył, że Virginia miała sobie poradzić z tymi wszystkimi zaklęciami. Nawet jeżeli coś nie wyszłoby Macmillanównie – przynajmniej spróbowała mu pomóc. I tak był jej wdzięczny za to, że zareagowała wyjątkowo szybko, a jego wiadomość wzięła na poważnie. Odetchnął więc z ulgą, kiedy jego słowa do niej w końcu dotarły, a ona (jak się zdawało) stała się pewniejsza siebie.
– Na plecach, dostałem nożem – odpowiedział krótko, próbując dosięgnąć wolną dłonią do miejsca, z którego w trakcie pojedynku wyciągnął ostrze. W myślach przemknął mu krzyk Schmidta, który nie wiedzieć dlaczego próbował go przed tym powstrzymać… choć jednocześnie doprowadził go do jeszcze gorszego stanu. Nie chciał wspominać o wyjątkowo nieprzyjemnej lancei, bo przecież nie wypadało o tym mówić Virginii.
Ścisnął zęby, kiedy kuzynka stwierdziła, że musiała zobaczyć ranę na własne oczy. Ściąganie płaszcza i rozpinanie koszuli na tak niskiej temperaturze, w dodatku ze złamaniem (o którym jeszcze nie miał pojęcia, choć przeczuwał, że pewnie istniało), nie należało do przyjemnych czynności. Chłód szybko oblał całe jego ciało, a krew na plecach wcale nie polepszała sytuacji.
– Lumos – sięgnął po różdżkę, żeby spełnić prośbę rudowłosej. Nie mógł jednak długo wytrzymać z dłonią wyciągniętą w górę.
W ciszy słuchał jak wymawiała kolejne zaklęcia, które miały mu pomóc. I choć miał wrażenie, że jest w dobrych rękach, to nadal czuł się wyjątkowo słabo. Stracił zbyt wiele krwi. Oddychał spokojnie, próbując nie stracić przytomności… a nawet gdyby miał stracić, jej następne pytanie sprawiło, że szeroko otworzył oczy.
– Wiem – potwierdził jej. – Jesteśmy bezpieczni – dodał, mając nadzieję, że Schmidt nie zamierza tak szybko złamać swojej obietnicy. Martwił się o dwójkę mężczyzn, która postanowiła zareagować na jego wezwanie… ale z drugiej strony nie potrafił ocenić czy byli dobrym znakiem dla niego samego, czy też złym. Nie wyraził swoich myśli na głos, bo szczęka i żebra wciąż go wściekle bolały i znacznie utrudniały mu mowę.
Po chwili wahania wskazał jej dłonią w stronę żuchwy i żebra, mając nadzieję, że zrozumie o co mu chodziło. Było mu strasznie zimno, więc nie czekając na pozwolenie, założył z powrotem koszulę i płaszcz, choć nie zapiął ich.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z każdym kolejnym udanym zaklęciem Gin nabierała więcej pewności siebie. Pomagała Anthony'emu, faktycznie sobie z tym radziła i wcale nie była tak bezradna, jak jej się to jeszcze przed chwilą wydawało. Kiedy nie skupiała się na tym, że to właśnie Tony i co przeszedł, że był obecnie w takim stanie, to... to szło lepiej. Nie zadręczała się tym kto i w jaki sposób zadał obrażenia jej ukochanemu kuzynowi, ale skupiała się na zadaniu - na wyleczeniu jak najwięcej ran, żeby ulżyć krewniakowi i jak najszybciej przedostać się do domu.
Dobrze, zaczęła od tego, co było najpilniejsze, czyli od krwotoków i zaleczyła najpoważniejszą z ran, a to już był sukces. Anthony bardzo jej w tym pomagał, choć miała świadomość, że wcale nie było to dla niego łatwe w tym stanie i w takich warunkach. Im szybciej jednak się z tym uporają, tym szybciej wrócą do bezpiecznego, ciepłego Puddlemere. I choć Tony zapewnił, że byli tu bezpieczni... Gin nie odpuszczało uczucie niepokoju w otoczeniu ruin, po których hulał mroźny wiatr. Och właśnie!
Kuzyn i bez ściągania z siebie ubrań wyglądał na przemarzniętego, więc nie namyślając się wiele Gin uniosła różdżkę i wycelowawszy w niego wymówiła:
- Figidu Horribilis
Zaklęcie powinno go chociaż ciut ogrzać i zniwelować lub mocno ograniczyć odmrożenia. Miała nadzieję, że podziała jak trzeba.
Kiedy wskazał na twarz i żebra, Gin tylko kiwnęła głową i zaraz zabrała się za badanie kolejnych uszkodzeń ciała. Twarz Tony'ego faktycznie nie wyglądała za wesoło już spuchnięta i zakrwawiona... ale choć obolała, nie wymagała natychmiastowego leczenia. Natomiast bok... bok kuzyna był zdecydowanie zbyt bolesny jak na tylko stłuczenie.
- Wybacz - przeprosiła natychmiast, gdy Anthony zareagował na dotknięcie przez nią miejsca urazu. Uniosła wzrok z powrotem na niego.
- To złamane żebro. Wytrzymasz jeszcze chwilę? - lepiej było tego tak nie zostawiać tym bardziej, że złamanie znajdowało się w takim miejscu, że mogłoby utrudniać Tony'emu poruszanie się. Bardziej bólowo, niż jakkolwiek inaczej, ale gdyby znów został poturbowany i kość złamałaby się bardziej... mogłaby uszkodzić na przykład płuco. Czy było tu bezpiecznie czy nie, wolała nie ryzykować. Zwilżyła językiem wyschnięte wargi i skierowała koniec różdżki w bok kuzyna.
- Fractura Texta - wymówiła, a jasna wiązka zaklęcia wniknęła w jego ciało zrastając żebro. Po wszystkim Gin jeszcze raz dokładnie go zbadała, żeby upewnić się, że wszystko było jak należy. Miejsce z pewnością wciąż będzie bolesne przez kilka dni, ale to już jedynie w wyniku stłuczenia.
Odetchnęła, a zimny powiew wiatru przez moment bawił się jej długimi, rozpuszczonymi włosami. Na wschodzie jakby niebo się zaróżowiło, ale Gin zdawała się tego nie dostrzegać. Znów z troską spoglądała w twarz kuzyna starając się jak najdelikatniej sprawdzić czy wszystkie kości ma całe. Zmarszczyła brwi, kiedy gwałtowniej zareagował na badanie nosa. Nie był całkiem złamany, to pewne, ale... nie podobał jej się. Nie pod względem estetycznym oczywiście (chociaż opuchlizna i ślady krwi faktycznie mogły psuć odbiór wizualny), tylko medycznym.
Przygryzła wargę.
- Spróbuję jeszcze... - mruknęła choć chyba bardziej do siebie niż do niego.- Fractura Texta - wypowiedziała, ale tym razem zaklęcie nie podziałało, a blask z różdżki nie dotarł do celu. Przeklęła cicho po szkocku (właściwie adekwatnie do miejsca, w którym się znajdowali). Przełożyła na chwilę różdżkę do drugiej dłoni, by rękę przewodnią trochę rozgrzać. Może to ten chłód - jej też dawał się we znaki.
Figidu Horribilis: 15+(19x2)=53 PŻ -> przywrócenie 30 PŻ, bo tyle Tony ma obrażeń od zimna
Fractura Texta: 10+11=21 PŻ
Dobrze, zaczęła od tego, co było najpilniejsze, czyli od krwotoków i zaleczyła najpoważniejszą z ran, a to już był sukces. Anthony bardzo jej w tym pomagał, choć miała świadomość, że wcale nie było to dla niego łatwe w tym stanie i w takich warunkach. Im szybciej jednak się z tym uporają, tym szybciej wrócą do bezpiecznego, ciepłego Puddlemere. I choć Tony zapewnił, że byli tu bezpieczni... Gin nie odpuszczało uczucie niepokoju w otoczeniu ruin, po których hulał mroźny wiatr. Och właśnie!
Kuzyn i bez ściągania z siebie ubrań wyglądał na przemarzniętego, więc nie namyślając się wiele Gin uniosła różdżkę i wycelowawszy w niego wymówiła:
- Figidu Horribilis
Zaklęcie powinno go chociaż ciut ogrzać i zniwelować lub mocno ograniczyć odmrożenia. Miała nadzieję, że podziała jak trzeba.
Kiedy wskazał na twarz i żebra, Gin tylko kiwnęła głową i zaraz zabrała się za badanie kolejnych uszkodzeń ciała. Twarz Tony'ego faktycznie nie wyglądała za wesoło już spuchnięta i zakrwawiona... ale choć obolała, nie wymagała natychmiastowego leczenia. Natomiast bok... bok kuzyna był zdecydowanie zbyt bolesny jak na tylko stłuczenie.
- Wybacz - przeprosiła natychmiast, gdy Anthony zareagował na dotknięcie przez nią miejsca urazu. Uniosła wzrok z powrotem na niego.
- To złamane żebro. Wytrzymasz jeszcze chwilę? - lepiej było tego tak nie zostawiać tym bardziej, że złamanie znajdowało się w takim miejscu, że mogłoby utrudniać Tony'emu poruszanie się. Bardziej bólowo, niż jakkolwiek inaczej, ale gdyby znów został poturbowany i kość złamałaby się bardziej... mogłaby uszkodzić na przykład płuco. Czy było tu bezpiecznie czy nie, wolała nie ryzykować. Zwilżyła językiem wyschnięte wargi i skierowała koniec różdżki w bok kuzyna.
- Fractura Texta - wymówiła, a jasna wiązka zaklęcia wniknęła w jego ciało zrastając żebro. Po wszystkim Gin jeszcze raz dokładnie go zbadała, żeby upewnić się, że wszystko było jak należy. Miejsce z pewnością wciąż będzie bolesne przez kilka dni, ale to już jedynie w wyniku stłuczenia.
Odetchnęła, a zimny powiew wiatru przez moment bawił się jej długimi, rozpuszczonymi włosami. Na wschodzie jakby niebo się zaróżowiło, ale Gin zdawała się tego nie dostrzegać. Znów z troską spoglądała w twarz kuzyna starając się jak najdelikatniej sprawdzić czy wszystkie kości ma całe. Zmarszczyła brwi, kiedy gwałtowniej zareagował na badanie nosa. Nie był całkiem złamany, to pewne, ale... nie podobał jej się. Nie pod względem estetycznym oczywiście (chociaż opuchlizna i ślady krwi faktycznie mogły psuć odbiór wizualny), tylko medycznym.
Przygryzła wargę.
- Spróbuję jeszcze... - mruknęła choć chyba bardziej do siebie niż do niego.- Fractura Texta - wypowiedziała, ale tym razem zaklęcie nie podziałało, a blask z różdżki nie dotarł do celu. Przeklęła cicho po szkocku (właściwie adekwatnie do miejsca, w którym się znajdowali). Przełożyła na chwilę różdżkę do drugiej dłoni, by rękę przewodnią trochę rozgrzać. Może to ten chłód - jej też dawał się we znaki.
Figidu Horribilis: 15+(19x2)=53 PŻ -> przywrócenie 30 PŻ, bo tyle Tony ma obrażeń od zimna
Fractura Texta: 10+11=21 PŻ
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
105/226
Jakkolwiek mu pomagała i przywracała siły, i jakkolwiek był jej za to wszystko, co robiła, wdzięczny – nadal czuł osłabienie. Wrażenie, że był bezpieczny też robiło swoje, a dokładniej „szkodziło”. Co prawda nie opuścił się zbyt mocno i wciąż był czujny, ale i tak opuścił się za bardzo. Z trudem próbował kontrolować nad swoim poczuciem senności, a i ciężko mu było zwyczajnie nie trząść się z zimna. Mogła załatać mu każdą ranę, ale nadal stracił całą masę krwi.
Cieszył się, że nie zadawała pytań co do tego kto mu to zrobił… ani tym bardziej nie pytała dalej o osobę, która znajdowała się w ruinach (a może już nie, bo z tej pozycji nie był w stanie nic dostrzec). Im mniej wiedziała, tym lepiej było dla niej. Chciał być już w domu. Jedyne, co sprawiało, że chciał opóźnić moment powrotu, było to, że bał się tego jak miała zareagować Ria na jego widok. Wiedział, że gdyby za szybko zdecydował się na deportację – to mogłoby skutkować dla niego jeszcze gorszymi konsekwencjami niż nóż w plecach i kilka obitych mięśni. A musiał wiedzieć jak się dostać do rezydencji, żeby nie zmartwić małżonki i nie pogorszyć jej i tak skomplikowanego stanu zdrowia.
W ciszy wysłuchiwał kolejnych zaklęć rzucanych przez kuzynkę. Kiedy wycelowała w niego różdżkę i wypowiedziała kolejną inkantację na chwilę drgnął. Czując jednak przyjemne ciepło na klatce piersiowej uspokoił się i odetchnął w ulgą. Przymknął na chwilę oczy, jak gdyby poddając się na chwilę uczuciu senności… czym jednak poczuł dłonie Virginii na swoim boku – syknął i jakby się obudził. Oczy zaszkliły się od bólu. Kiwnął jej głową na pytanie o to czy miał wytrzymać. Innego wyboru nie miał. Zacisnął zęby, kiedy usłyszał inkantację zaklęcia. To było dziwne i nieprzyjemne uczucie. Krótkie, ale wystarczające, żeby utkwiło mu w pamięci. Wrażenie, że żebra go bolały wciąż trwało, choć może odrobinę mniej. Nieznacznie, a może niezauważalnie mniej. Teraz przynajmniej mógł zapiąć swoją i tak przemoczoną od krwi koszulę i płaszcz.
Kiedy zaczęła zajmować się jego twarzą poczuł się nieprzyjemnie zawstydzony. Nie nią, ale tym, że zastała go w takim wydaniu. Poczucie winy, jakie w nim tkwiło było ogromne. Spoglądał na nią niczym zbity pies swoimi zakrwawionymi zielono–niebieskimi oczami i obserwował to jak starała się zachować powagę. Zaklął na głos, kiedy dotknęła jego nosa. Nie chciał jej obrażać… po prostu cała twarz piekła go cholernie mocno. Miał ochotę wyszarpać się… ale przecież Virginia starała się mu pomóc. Przymknął niepewnie oczy, kiedy ponowiła inkantację zaklęcia. Nie wiedział czego oczekiwać… ale ostatecznie nic się nie stało.
– Czy Ria wie… o tym, że cię wezwałem? – Zapytał niepewnie i cicho, bo uderzenie, którym oberwał w szczękę wciąż dawało o sobie znać. Chciał wiedzieć czy powinien dostać się do domu jakimś bocznym wejściem, tak żeby żona go nie zauważyła… przynajmniej nie od razu. – Mogłabyś ją zagadać, odwrócić jej uwagę tak, żebym mógł się w tym czasie doprowadzić do porządku?
Jakkolwiek mu pomagała i przywracała siły, i jakkolwiek był jej za to wszystko, co robiła, wdzięczny – nadal czuł osłabienie. Wrażenie, że był bezpieczny też robiło swoje, a dokładniej „szkodziło”. Co prawda nie opuścił się zbyt mocno i wciąż był czujny, ale i tak opuścił się za bardzo. Z trudem próbował kontrolować nad swoim poczuciem senności, a i ciężko mu było zwyczajnie nie trząść się z zimna. Mogła załatać mu każdą ranę, ale nadal stracił całą masę krwi.
Cieszył się, że nie zadawała pytań co do tego kto mu to zrobił… ani tym bardziej nie pytała dalej o osobę, która znajdowała się w ruinach (a może już nie, bo z tej pozycji nie był w stanie nic dostrzec). Im mniej wiedziała, tym lepiej było dla niej. Chciał być już w domu. Jedyne, co sprawiało, że chciał opóźnić moment powrotu, było to, że bał się tego jak miała zareagować Ria na jego widok. Wiedział, że gdyby za szybko zdecydował się na deportację – to mogłoby skutkować dla niego jeszcze gorszymi konsekwencjami niż nóż w plecach i kilka obitych mięśni. A musiał wiedzieć jak się dostać do rezydencji, żeby nie zmartwić małżonki i nie pogorszyć jej i tak skomplikowanego stanu zdrowia.
W ciszy wysłuchiwał kolejnych zaklęć rzucanych przez kuzynkę. Kiedy wycelowała w niego różdżkę i wypowiedziała kolejną inkantację na chwilę drgnął. Czując jednak przyjemne ciepło na klatce piersiowej uspokoił się i odetchnął w ulgą. Przymknął na chwilę oczy, jak gdyby poddając się na chwilę uczuciu senności… czym jednak poczuł dłonie Virginii na swoim boku – syknął i jakby się obudził. Oczy zaszkliły się od bólu. Kiwnął jej głową na pytanie o to czy miał wytrzymać. Innego wyboru nie miał. Zacisnął zęby, kiedy usłyszał inkantację zaklęcia. To było dziwne i nieprzyjemne uczucie. Krótkie, ale wystarczające, żeby utkwiło mu w pamięci. Wrażenie, że żebra go bolały wciąż trwało, choć może odrobinę mniej. Nieznacznie, a może niezauważalnie mniej. Teraz przynajmniej mógł zapiąć swoją i tak przemoczoną od krwi koszulę i płaszcz.
Kiedy zaczęła zajmować się jego twarzą poczuł się nieprzyjemnie zawstydzony. Nie nią, ale tym, że zastała go w takim wydaniu. Poczucie winy, jakie w nim tkwiło było ogromne. Spoglądał na nią niczym zbity pies swoimi zakrwawionymi zielono–niebieskimi oczami i obserwował to jak starała się zachować powagę. Zaklął na głos, kiedy dotknęła jego nosa. Nie chciał jej obrażać… po prostu cała twarz piekła go cholernie mocno. Miał ochotę wyszarpać się… ale przecież Virginia starała się mu pomóc. Przymknął niepewnie oczy, kiedy ponowiła inkantację zaklęcia. Nie wiedział czego oczekiwać… ale ostatecznie nic się nie stało.
– Czy Ria wie… o tym, że cię wezwałem? – Zapytał niepewnie i cicho, bo uderzenie, którym oberwał w szczękę wciąż dawało o sobie znać. Chciał wiedzieć czy powinien dostać się do domu jakimś bocznym wejściem, tak żeby żona go nie zauważyła… przynajmniej nie od razu. – Mogłabyś ją zagadać, odwrócić jej uwagę tak, żebym mógł się w tym czasie doprowadzić do porządku?
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gin przeprosiła go już tylko samym spojrzeniem za kolejne sprawienie mu bólu. Niestety musiała w jakiś sposób zbadać czy uszkodzenie nosa to tylko stłuczenie czy coś poważniejszego... a to był jedyny sposób jaki znała. I naprawdę starała się to zrobić najdelikatniej jak potrafiła. Miała nadzieję, że Anthony o tym wiedział.
- Musisz mieć pękniętą tą kość - poinformowała go cicho. - Ale na szczęście nie masz złamanego nosa i nie trzeba go nastawiać - dodała. Może to go jakoś pocieszy? Niepocieszające było za to to, że zaklęcie nie wyszło i miała cichą nadzieję, że to faktycznie przez zdrętwiałą od mrozu dłoń. Poruszała nią energicznie dla rozgrzania, kiedy kuzyn się odezwał.
Jakiś cień niepewności przebiegł jej po twarzy, kiedy zastanawiała się jak Tony zareaguje na wieść o tym kogo poinformowała o jego stanie. Z drugiej strony... To co zrobiła było rozsądne. Nierozsądnym byłoby teleportować się tutaj bez słowa, bo gdyby było niebezpiecznie i coś by się stało, to nikt, absolutnie nikt nie przyszedłby im z pomocą, prawda?
- Nie wiem - odpowiedziała wreszcie zgodnie z prawdą i zawahała się na moment. - Poinformowałam lorda Sorphona... i Archibalda - uważnie przyglądała się jego reakcji, jakby bała się, że zaraz dostanie od niego burę. - Nie bądź zły. Nie wiedziałam w jakim jesteś stanie i czy w ogóle będę ci mogła pomóc, więc musiałam... sam rozumiesz... Komuś musiałam powiedzieć. Uznałam, że nestorzy to odpowiednie osoby - wytłumaczyła się czym prędzej i nie czekając na nic, szybko przełożyła różdżkę z powrotem do prawej ręki i wycelowała nią w nos kuzyna.
- Fractura Texta - wypowiedziała wyraźnie i tym razem zaklęcie podziałało jak należy. Odetchnęła z ulgą. Wciąż korzystanie z zaklęć leczniczych ją trochę stresowało szczególnie, kiedy nie wychodziły jak należy.
- Jeśli lord Sorphon jej nie poinformował, to Ria pewnie jeszcze będzie spała, kiedy wrócimy do Puddlemere - Gin podjęła przerwany na czas uzdrawiania temat. - A ty się wcale tak szybko nie doprowadzisz po tym do porządku - dodała, co by nie miał złudzeń. - Pomogę ci najlepiej jak będę umiała, Tony, ale potrzebujesz przede wszystkim odpoczynku i snu - powiedziała jeszcze z troską. Wiedziała, że robił to wszystko dla nich, dla rodu, i dla wszystkich poszkodowanych przez wojnę. Że walczył o lepszą przyszłość, ale... zdecydowanie powinien wziąć kilka dni wolnego od ratowania kraju. W tym czasie przecież inni mogą go w tym zastąpić...
Przyglądała mu się jeszcze chwilę w milczeniu. Ech, jeśli rzeczywiście nie chciał martwić Rii, to powinna zaleczyć te jego siniaki i stłuczenia... przynajmniej na twarzy. Westchnęła cicho i znów uniosła różdżkę.
- Episkey - to powinno wystarczyć. Nie było idealnie, ale jeśli zetrze krew z twarzy, to nie powinien już straszyć tak jak jeszcze przed chwilą.
- Czujesz się na siłach, żeby się deportować? - zapytała jeszcze. Jeśli nie, to mogła jeszcze trochę go wesprzeć zaklęciami. Tak naprawdę jednak Anthony w tej chwili potrzebował się przedostać do domu i zażyć solidną dawkę snu. To będzie skuteczniejsze od jakiegokolwiek zaklęcia.
Chwilę później deportowali się przy dźwięku cichych trzasków, zostawiając wreszcie ponure, zimne ruiny daleko w tyle.
Fractura Texta: 10+9=19 PŻ -> przywrócenie 8 PŻ, bo tyle Tony ma obrażeń za pękniętą przegrodę nosową
Episkey: 5+13=18 PŻ
[ztx2]
- Musisz mieć pękniętą tą kość - poinformowała go cicho. - Ale na szczęście nie masz złamanego nosa i nie trzeba go nastawiać - dodała. Może to go jakoś pocieszy? Niepocieszające było za to to, że zaklęcie nie wyszło i miała cichą nadzieję, że to faktycznie przez zdrętwiałą od mrozu dłoń. Poruszała nią energicznie dla rozgrzania, kiedy kuzyn się odezwał.
Jakiś cień niepewności przebiegł jej po twarzy, kiedy zastanawiała się jak Tony zareaguje na wieść o tym kogo poinformowała o jego stanie. Z drugiej strony... To co zrobiła było rozsądne. Nierozsądnym byłoby teleportować się tutaj bez słowa, bo gdyby było niebezpiecznie i coś by się stało, to nikt, absolutnie nikt nie przyszedłby im z pomocą, prawda?
- Nie wiem - odpowiedziała wreszcie zgodnie z prawdą i zawahała się na moment. - Poinformowałam lorda Sorphona... i Archibalda - uważnie przyglądała się jego reakcji, jakby bała się, że zaraz dostanie od niego burę. - Nie bądź zły. Nie wiedziałam w jakim jesteś stanie i czy w ogóle będę ci mogła pomóc, więc musiałam... sam rozumiesz... Komuś musiałam powiedzieć. Uznałam, że nestorzy to odpowiednie osoby - wytłumaczyła się czym prędzej i nie czekając na nic, szybko przełożyła różdżkę z powrotem do prawej ręki i wycelowała nią w nos kuzyna.
- Fractura Texta - wypowiedziała wyraźnie i tym razem zaklęcie podziałało jak należy. Odetchnęła z ulgą. Wciąż korzystanie z zaklęć leczniczych ją trochę stresowało szczególnie, kiedy nie wychodziły jak należy.
- Jeśli lord Sorphon jej nie poinformował, to Ria pewnie jeszcze będzie spała, kiedy wrócimy do Puddlemere - Gin podjęła przerwany na czas uzdrawiania temat. - A ty się wcale tak szybko nie doprowadzisz po tym do porządku - dodała, co by nie miał złudzeń. - Pomogę ci najlepiej jak będę umiała, Tony, ale potrzebujesz przede wszystkim odpoczynku i snu - powiedziała jeszcze z troską. Wiedziała, że robił to wszystko dla nich, dla rodu, i dla wszystkich poszkodowanych przez wojnę. Że walczył o lepszą przyszłość, ale... zdecydowanie powinien wziąć kilka dni wolnego od ratowania kraju. W tym czasie przecież inni mogą go w tym zastąpić...
Przyglądała mu się jeszcze chwilę w milczeniu. Ech, jeśli rzeczywiście nie chciał martwić Rii, to powinna zaleczyć te jego siniaki i stłuczenia... przynajmniej na twarzy. Westchnęła cicho i znów uniosła różdżkę.
- Episkey - to powinno wystarczyć. Nie było idealnie, ale jeśli zetrze krew z twarzy, to nie powinien już straszyć tak jak jeszcze przed chwilą.
- Czujesz się na siłach, żeby się deportować? - zapytała jeszcze. Jeśli nie, to mogła jeszcze trochę go wesprzeć zaklęciami. Tak naprawdę jednak Anthony w tej chwili potrzebował się przedostać do domu i zażyć solidną dawkę snu. To będzie skuteczniejsze od jakiegokolwiek zaklęcia.
Chwilę później deportowali się przy dźwięku cichych trzasków, zostawiając wreszcie ponure, zimne ruiny daleko w tyle.
Fractura Texta: 10+9=19 PŻ -> przywrócenie 8 PŻ, bo tyle Tony ma obrażeń za pękniętą przegrodę nosową
Episkey: 5+13=18 PŻ
[ztx2]
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Złość coraz mocniej narastała w Austriaku, z każdym kolejnym słowem oraz gestem jaki wykonywał dawny przyjaciel. Znał go jak nikt inny, przynajmniej te dwanaście lat temu, nim ich drogi nie rozeszły się poróżnione różnicą zdań oraz zwyczajnym brakiem zrozumienia w tej jednej, jakże delikatnej kwestii. Pomruk niezadowolenia uleciał z jego ust, a poparzone usta zacisnęły się w cienką linię, gdy powstrzymywał się przed przemożną chęcią zwyczajnego dobicia Macmillana.
- Nie denerwuj mnie. - Syknął rozeźlony, ostatkiem sił powstrzymując chęć ponownego wbicia pięści w jego ciało. Czy naprawdę był takim kretynem? Czy naprawdę musiał wierzgać i stawać okoniem, nawet jeśli był ledwie dwa kroki od śmierci? - Ktoś idzie w naszą stronę. Trzy osoby, nie wiem kto. - Zaczął, zielonym spojrzeniem wodząc między buzią towarzysza a miejscem, z którego dobiegały ich głosy. Friedrich nie był głupi. Potrzebował Macmillana by wypełnić śmiały plan jaki pojawił się w jego głowie, jednocześnie przyjmując, iż nikt inny nie miał prawa zamordować Anthonego. To był jego przywilej. Jemu należała się jego krew na dłoniach, za te wszystkie nieprzyjemności, jakich przez niego doświadczył. Nie było innej możliwości, nie było innego możliwego zakończenia tej historii niż ręce jednego przyjaciela, splamione krwią drugiego. - Jeśli sądzisz, że pozwolę komukolwiek innemu cię zamordować to jesteś w błędzie. - Mruknął z oślim uporem, siłą zmuszając go aby wraz z nim podążył w kierunku wyrwy w murze. Ten jednak szedł za wolno, wycieńczony po ich walce oraz obrażeniach z nieudanego zaklęcia opóźniając marsz jaki narzucił Austriak. Friedrich Schmidt niewiele myśląc przystanął by przerzucić sobie dawnego przyjaciela przez ramię niczym worek ziemniaków, tak by głowa Macmillana zwisała wzdłuż jego pleców, a jego brzuch oparty był o ramię ciemnowłosego czarodzieja. Nie pytał czy może, nie pytał czy będzie mu to przeszkadzać - w tym stanie Anthony i tak nie mógł mu się w jakikolwiek sposób sprzeciwić, nie posiadając odpowiedniej ilości sił. Tak będzie szybciej, sprawniej, jego mięśnie w końcu nie były aż tak wyczerpane. - Nie wierć się. - Rzucił przyspieszając kroku, chcąc jak najszybciej oddalić się od zbliżających się w ich kierunku nieznajomych. Nie mól ryzykować tym, iż jego plan się nie powiedzie. - Masz ze sobą sowę? Możesz napisać do kogoś, żeby teleportował się tu ze świstoklikiem i Cię zabrał? Mała Ginny? Ojciec? Ktokolwiek? - Spytał podczas drogi, co jakiś czas odwracając głowę by upewnić się, że oddalają się od zbliżających się osobników na bezpieczną odległość. Mógłby dać radę trójce, zwłaszcza jeśli trafiliby się tacy, którzy nie posiadają żadnych zdolności magicznych. Czas jednak gonił, krew dawnego przyjaciela znaczyła jego koszulę przypominając o tym, iż jemu niewiele czasu już pozostało.
Kolejne wydarzenia następowały szybko i nim się obejrzał rozstali się, odchodząc w dwie różne drogi.
/zt.
- Nie denerwuj mnie. - Syknął rozeźlony, ostatkiem sił powstrzymując chęć ponownego wbicia pięści w jego ciało. Czy naprawdę był takim kretynem? Czy naprawdę musiał wierzgać i stawać okoniem, nawet jeśli był ledwie dwa kroki od śmierci? - Ktoś idzie w naszą stronę. Trzy osoby, nie wiem kto. - Zaczął, zielonym spojrzeniem wodząc między buzią towarzysza a miejscem, z którego dobiegały ich głosy. Friedrich nie był głupi. Potrzebował Macmillana by wypełnić śmiały plan jaki pojawił się w jego głowie, jednocześnie przyjmując, iż nikt inny nie miał prawa zamordować Anthonego. To był jego przywilej. Jemu należała się jego krew na dłoniach, za te wszystkie nieprzyjemności, jakich przez niego doświadczył. Nie było innej możliwości, nie było innego możliwego zakończenia tej historii niż ręce jednego przyjaciela, splamione krwią drugiego. - Jeśli sądzisz, że pozwolę komukolwiek innemu cię zamordować to jesteś w błędzie. - Mruknął z oślim uporem, siłą zmuszając go aby wraz z nim podążył w kierunku wyrwy w murze. Ten jednak szedł za wolno, wycieńczony po ich walce oraz obrażeniach z nieudanego zaklęcia opóźniając marsz jaki narzucił Austriak. Friedrich Schmidt niewiele myśląc przystanął by przerzucić sobie dawnego przyjaciela przez ramię niczym worek ziemniaków, tak by głowa Macmillana zwisała wzdłuż jego pleców, a jego brzuch oparty był o ramię ciemnowłosego czarodzieja. Nie pytał czy może, nie pytał czy będzie mu to przeszkadzać - w tym stanie Anthony i tak nie mógł mu się w jakikolwiek sposób sprzeciwić, nie posiadając odpowiedniej ilości sił. Tak będzie szybciej, sprawniej, jego mięśnie w końcu nie były aż tak wyczerpane. - Nie wierć się. - Rzucił przyspieszając kroku, chcąc jak najszybciej oddalić się od zbliżających się w ich kierunku nieznajomych. Nie mól ryzykować tym, iż jego plan się nie powiedzie. - Masz ze sobą sowę? Możesz napisać do kogoś, żeby teleportował się tu ze świstoklikiem i Cię zabrał? Mała Ginny? Ojciec? Ktokolwiek? - Spytał podczas drogi, co jakiś czas odwracając głowę by upewnić się, że oddalają się od zbliżających się osobników na bezpieczną odległość. Mógłby dać radę trójce, zwłaszcza jeśli trafiliby się tacy, którzy nie posiadają żadnych zdolności magicznych. Czas jednak gonił, krew dawnego przyjaciela znaczyła jego koszulę przypominając o tym, iż jemu niewiele czasu już pozostało.
Kolejne wydarzenia następowały szybko i nim się obejrzał rozstali się, odchodząc w dwie różne drogi.
/zt.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
17 stycznia 1958
HEP! Magia nie miała litości. Znów rzuciła ją w głąb świata, znów kazała jej tańczyć z fikuśnym przeznaczeniem na ślepo wybierającym miejsce, do którego poniosła ją trefna teleportacja - coś, czego Trixie miała coraz bardziej tego dnia dosyć. Piętrzyło się w niej zmęczenie. Teraz pragnęła jedynie wrócić do domu. Do bezpiecznego Warsztatu, w którym mogłaby zaszyć się w swojej sypialni i do końca dnia nie wyściubić nosa spod koca, obrażona na magiczny całokształt za to, że tak niesprawiedliwie sobie z nią pogrywał. Ale nie miała okazji jeszcze tego uczynić - bo gdy tylko dostrzegła biel pokrywającą zieleń wielkich połaci ziem, wiedziała, że znów była daleko od Doliny i targu żywności, na jaki pierwotnie planowała się dostać. No cholera jasna. Dlaczego? Co komu uczyniła, by tak ją karać?
Tym razem jej położenie okazało się równie pełne gracji co poprzednio. Zamiast zwinnie wylądować obok muru czy choćby na jego nierównej powierzchni, okazało się, że nogami zaczęła zwisać z kamienia jak wór ziemniaków, a ręce miała zaciśnięte na jednym z niedokończonych fragmentów konstrukcji, próbująca w ten sposób utrzymać się w górze. Może i śnieg zapewniłby jej miększe niż zwykle lądowanie, gdyby po prostu puściła, ale Beckettówna nie zamierzała tego sprawdzać. Nie od razu.
- Ktoś ci zgolił brodę, Merlinie, że tak mnie dzisiaj nie lubisz? - wymamrotała zniecierpliwiona pod nosem i zamachała bezradnie nogami, próbując postawić je na jakimkolwiek wystającym punkcie, który pozwoliłby jej skuteczniej wspiąć się w górę - ale nic z tego. Trixie nie miała na tyle kondycji, szczególnie po poprzednich nieplanowanych eskapadach, by do tego doprowadzić: zamiast tego przypominała - nie, jednak nie worek ziemniaków - a porzucony na drzewie latawiec, który powiewał na lekkim wietrze. Sznurkiem były jej majtające bezradnie nogi. Och, dobrze, że przynajmniej była tu sama i nikt jej nie widział, chociaż... - Hej, jest tu kto? - zawołała nagle, jeszcze niechętna, by spróbować znów spadać w dół, przynajmniej próbując odroczyć to w czasie. Miała przecież tego serdecznie dosyć - ile można? - Przydałaby mi się pomocna dłoń, naprawdę, proszę się nie krępować - kontynuowała głośno, z niewielką nadzieją, że ktokolwiek w ogóle ją słyszał.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Loch Ness przyciągało nie tylko samą legendą o stworze z jeziora, ale również swoim finezyjnym krajobrazem, kojącym zmęczony miastem umysł. Kosmki ciemnych włosów wirowały w styczniowym wietrze, wspinającym się chłodnymi i zgrabiałymi dłońmi pod ubrania, które, chociaż ciasno wydawały się przylegać do sylwetki, tak znajdowało się tam wciąż miejsce dla efemerycznej zimy, pragnącej zamykać w swym uścisku każdego, kto ośmielił się zadrzeć z żywiołem swoim bytem podczas jej panowania. Papierośnica trzasnęła dźwięcznie, lądując następnie w kieszeni płaszcza, zaś końcówka skręconego papierosa chwilę potem zajaśniała żółtoczerwonym blaskiem, roznosząc wokół krztuszący dym kiepskiego tytoniu. Była przeciwna paleniu tego świństwa, a jednak złamała się i sama, pozwalając sobie na sięganie po nałóg coraz częściej.
Demimoz biegał po śniegu, otulony niebieskim szalikiem swojej właścicielki, korzystając z dobrodziejstw natury. Wspinał się po okolicznych drzewach, szukając innych przedstawicieli różnorakich gatunków. Zaglądał do dziupli gdzie ptaszki, starały się przez zimę uwić gniazdko, innym razem zaczepiał nieśmiałki, a jeszcze kolejnym próbował złapać grudki śniegu, opadające z ogołoconych gałęzi. Nie oddalał się jednak, aż tak daleko, cały czas bacznie zerkając za panną Crabbe, do której przez te miesiące zdołał się przywiązać. Nie musiała nawet analizować czy znajdował się niedaleko, wiedziała, że teraz to on już dbał o to, aby być blisko niej. Charakterystyczny dźwięk teleportacji spłoszył ptaki, a demimoz rzucił się biegiem w kierunku Sythii, która słysząc czyjś krzyk, pospiesznym krokiem skierowała się do krawędzi. Nie bacząc w pierwszej chwili czy twarz była znajoma, prędko przyklęknęła nad przepaści skrajem, pozwalając kawałkom śniegu osypać się w dół. – Chwyć mnie za ręce szybko, wciągnę cię – wycedziła, odrzucając na wpół wypalonego papierosa na bok, aby żar nie osypał się na zwisającą kobietę. Czarownica wystawiła w jej kierunku dłonie, jedną starając się złapać nadgarstek dziewczyny, zaś drugą w oczekiwaniu, aż to pozornie nieznajoma chwyci. Znała doskonale podstawy wspinaczki, która była niezwykle przydatna nie tylko wtedy, gdy należało wspinać się na drzewa, ale właśnie w takich chwilach – to ratowało jej życie podczas podróży. – Gdy mnie chwycisz, spróbuj zaprzeć się nogami o ścianę i oprzyj się na moim ciężarze – poleciła, sama, wciskając kolano, między dwie skałki, aby nie poślizgnąć się podczas próby wciągnięcia młodszej kobiety. Drobna sylwetka jasno wskazywała, że dziewczyna musiała być lżejsza, a zresztą do wagi panny Crabbe dołożył się również demimoz, który wskoczył na plecy czarownicy, gdy tylko jego oczy zapłonęły jasnoniebieskim blaskiem. Wiedział, jak pomóc – przebrzydle inteligentne stworzenie.
| Zaopatrzenie: 1 pigwa, 3 g tytoniu niskiej jakości
Demimoz biegał po śniegu, otulony niebieskim szalikiem swojej właścicielki, korzystając z dobrodziejstw natury. Wspinał się po okolicznych drzewach, szukając innych przedstawicieli różnorakich gatunków. Zaglądał do dziupli gdzie ptaszki, starały się przez zimę uwić gniazdko, innym razem zaczepiał nieśmiałki, a jeszcze kolejnym próbował złapać grudki śniegu, opadające z ogołoconych gałęzi. Nie oddalał się jednak, aż tak daleko, cały czas bacznie zerkając za panną Crabbe, do której przez te miesiące zdołał się przywiązać. Nie musiała nawet analizować czy znajdował się niedaleko, wiedziała, że teraz to on już dbał o to, aby być blisko niej. Charakterystyczny dźwięk teleportacji spłoszył ptaki, a demimoz rzucił się biegiem w kierunku Sythii, która słysząc czyjś krzyk, pospiesznym krokiem skierowała się do krawędzi. Nie bacząc w pierwszej chwili czy twarz była znajoma, prędko przyklęknęła nad przepaści skrajem, pozwalając kawałkom śniegu osypać się w dół. – Chwyć mnie za ręce szybko, wciągnę cię – wycedziła, odrzucając na wpół wypalonego papierosa na bok, aby żar nie osypał się na zwisającą kobietę. Czarownica wystawiła w jej kierunku dłonie, jedną starając się złapać nadgarstek dziewczyny, zaś drugą w oczekiwaniu, aż to pozornie nieznajoma chwyci. Znała doskonale podstawy wspinaczki, która była niezwykle przydatna nie tylko wtedy, gdy należało wspinać się na drzewa, ale właśnie w takich chwilach – to ratowało jej życie podczas podróży. – Gdy mnie chwycisz, spróbuj zaprzeć się nogami o ścianę i oprzyj się na moim ciężarze – poleciła, sama, wciskając kolano, między dwie skałki, aby nie poślizgnąć się podczas próby wciągnięcia młodszej kobiety. Drobna sylwetka jasno wskazywała, że dziewczyna musiała być lżejsza, a zresztą do wagi panny Crabbe dołożył się również demimoz, który wskoczył na plecy czarownicy, gdy tylko jego oczy zapłonęły jasnoniebieskim blaskiem. Wiedział, jak pomóc – przebrzydle inteligentne stworzenie.
| Zaopatrzenie: 1 pigwa, 3 g tytoniu niskiej jakości
To było niespodziewane - to, że po chwili na śniegu rozległ się delikatny odgłos stawianych kroków, to, że po dźwięku pojawił się i obraz w postaci znajomej, nieco starszej niż zapamiętana twarzy. Forsythia. Skojarzyła ją od razu i bezbłędnie, wpatrzona w ciemne oczy, podczas gdy jej własne były szeroko otwarte w wyrazie niemego przerażenia. Nie wiedziała nawet, że pod sobą ma daleką drogę do ziemi; gdyby spadła, roztrzaskałaby głowę jak ojciec, na którego czole wylądowała wielka pięść wściekłego olbrzyma, ale bardziej prawdopodobnym niż powrót do domu u boku przystojnego lorda Abbotta byłoby to, że zgniłaby tu ze skręconym karkiem i połamanym kręgosłupem.
- A co jak zlecimy razem, Sysiu? - wydusiła niepewnie, czując, jak adrenalina w ciele wzbiera coraz bardziej, niemal wylewając się przez każdy z możliwych otworów. Beckett nie mogła jednak niczego nie zrobić: mimo obezwładniającego strachu przesunęła najpierw jedną dłoń, chwytając nią rękę Crabbe, a później to samo uczyniła z drugą, sapiąc przy tym w wysiłku. To wcale nie było takie proste. Nie potrafiła się wspinać, nie miała też tak dobrze wyćwiczonej kondycji, a wdrapywanie się na drzewa przeszło jej wiele lat temu, przynajmniej naście. - Spróbuj zaprzeć się nogami. Spróbuj zaprzeć się nogami... - powtarzała słowa kobiety jak mantrę i na moment zacisnęła powieki, gdy spróbowała tego całkiem niebezpiecznego zabiegu. Kończyny równie dobrze mogły sprowadzić ją na manowce, rozhuśtać się mocniej niż potrzeba, odbić, cokolwiek - ale na szczęście wyglądało na to, że Trixie udało się zyskać pewną równowagę. - I co teraz? - zapytała prędko, otwarłszy oczy. Spokój Forsythii był kojący; zachęcał do porzucenia paniki i studził nerwy, choć te ostudzić było niełatwo. Mogłaby tu umrzeć. Znowu. Zapomniana, nieodnaleziona przez przyjaciół, bliskich, ojca - gdzieś w miejscu, którego nazwy nawet nie znała. Lecz mimo to odważyła się w końcu przesunąć stopy ku górze, wspiąć się zgodnie z poleceniem towarzyszki, wierząc, że ta utrzyma jej stosunkowo niewielki ciężar bez rzucenia Beckett w przepaść. Całe szczęście, że to była Sythia, a nie ta jędza Aquila Black, z którą często czarnulkę widywano w Hogwarcie.
jak skutecznie się wspinam?
k1 - wchodzę na górę ładnie i bez szwanku
k2 - dostaję przesadnej werwy i niemal wbiegam przez krawędź jak spłoszony kot, lądując twarzą w śniegu
k3 - jak wyżej, ale ląduję na samej forsythii
- A co jak zlecimy razem, Sysiu? - wydusiła niepewnie, czując, jak adrenalina w ciele wzbiera coraz bardziej, niemal wylewając się przez każdy z możliwych otworów. Beckett nie mogła jednak niczego nie zrobić: mimo obezwładniającego strachu przesunęła najpierw jedną dłoń, chwytając nią rękę Crabbe, a później to samo uczyniła z drugą, sapiąc przy tym w wysiłku. To wcale nie było takie proste. Nie potrafiła się wspinać, nie miała też tak dobrze wyćwiczonej kondycji, a wdrapywanie się na drzewa przeszło jej wiele lat temu, przynajmniej naście. - Spróbuj zaprzeć się nogami. Spróbuj zaprzeć się nogami... - powtarzała słowa kobiety jak mantrę i na moment zacisnęła powieki, gdy spróbowała tego całkiem niebezpiecznego zabiegu. Kończyny równie dobrze mogły sprowadzić ją na manowce, rozhuśtać się mocniej niż potrzeba, odbić, cokolwiek - ale na szczęście wyglądało na to, że Trixie udało się zyskać pewną równowagę. - I co teraz? - zapytała prędko, otwarłszy oczy. Spokój Forsythii był kojący; zachęcał do porzucenia paniki i studził nerwy, choć te ostudzić było niełatwo. Mogłaby tu umrzeć. Znowu. Zapomniana, nieodnaleziona przez przyjaciół, bliskich, ojca - gdzieś w miejscu, którego nazwy nawet nie znała. Lecz mimo to odważyła się w końcu przesunąć stopy ku górze, wspiąć się zgodnie z poleceniem towarzyszki, wierząc, że ta utrzyma jej stosunkowo niewielki ciężar bez rzucenia Beckett w przepaść. Całe szczęście, że to była Sythia, a nie ta jędza Aquila Black, z którą często czarnulkę widywano w Hogwarcie.
jak skutecznie się wspinam?
k1 - wchodzę na górę ładnie i bez szwanku
k2 - dostaję przesadnej werwy i niemal wbiegam przez krawędź jak spłoszony kot, lądując twarzą w śniegu
k3 - jak wyżej, ale ląduję na samej forsythii
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Trixie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Sysiu. Tak zwracali się tylko dobrzy znajomi z Hogwartu, jacy zaczarowali jej czas w kwieciste upojenie beztroski. Ponowne spojrzenie na twarz, jakoś bardziej znajomą, upstrzoną śmiechem w korytarzach prowadzących do pokoju Gryffindoru. – Beckett – zauważyła, raczej do siebie, niż do towarzyszki i uśmiechnęła się jakoś mimowolnie. – Nie zlecimy, nie ma mowy – odpowiedziała, kręcąc lekko głową. Nie było takiej opcji, aby dopuszczać tego typu myśli, bo przyciągały przecież wydarzenia, których absolutnie urzeczywistniać nikt nie chciał. Chwyciła mocno podane dłonie, z całych sił zapierając się między kamieniami nogami. Nie mogła pozwolić, aby faktycznie spadły, chociaż może śnieg zamortyzowałby upadek, to nie obyłoby się bez urazu, wykluczającego z normalnego funkcjonowania. Na to żadna z nich pozwolić sobie nie mogła, nie w takich czasach. Zresztą, gdyby coś miało pójść nie tak, stworzenie towarzyszące kobiecie, już dawno rozpoczęłoby próby odciągnięcia jej od krawędzi. Prawdopodobieństwo, w którego tajemnice mogło zagłębić się magiczne stworzenie, stanowiło niebywałą podpowiedź w takich sytuacjach. – Teraz wchodź. Kroczek po kroczu, pomału. Będę cię wciągać, nie bój się i nie patrz w dół – instruowała, próbując złapać kontakt wzrokowy z Trixie. Nie krzyczała, nie panikowała, wiedziała, że mogłoby to wywołać reakcję łańcuchową, a każde powątpiewanie w ciele i duszy mogłoby pokrzyżować budowany stabilny grunt, pozwalający na ratunek. Ostatecznie, starała się przeciągnąć młodszą czarownicę własnym ciężarem, niżeli siłą ramion. Demimoz nagle odskoczył, znikając w bieli śniegu, aby pozostawić po sobie zaledwie niebieski szalik lewitujący w powietrzu i zdradzający pozycję stworzenia. Zaraz obie kobiety runęły w śnieg za sprawą nadmiernej werwy panny Beckett. Chłód objął całe plecy i boki starszej czarownicy, zatapiając również jej głowę w pierzynie białego puchu. Przez pierwsze kilka sekund nie była w stanie pojąć, jak znalazła się w tej sytuacji, jedynie czuła ciężar, utrudniający jej wzięcie oddechu. – Złaź ze mnie – wydusiła wreszcie, próbując wyczołgać się spod Trixie, a zaraz za pozornie zirytowanym głosem, śmiech cicho rozniósł się między ciepłym powietrzem wdychanym przez kobiety. Próbę podjęcia uwolnienia się spod ciężaru dawnej znajomej porzuciła, poddając się widokowi białego niczym mleko nieba, przecinanego co jakiś czas ptasimi skrzydłami. Rozłożyła ręce na boki i westchnęła przeciągle, czując, jak całość tej irracjonalnej sytuacji rozłożyła ją na łopatki – dosłownie, jak i w przenośni. Oto był niebyt, utkany w chłodzie i bieli.
Spokojne, rzeczowe instrukcje Forsythii pomogły w odnalezieniu drogi na szczyt wzniesienia. Co prawda: nie patrz w dół... To zawsze brzmiało tak koszmarnie, mimowolnie odwracało wzrok w kierunku przepaści i potęgowało strach, który już wystarczająco władał ciałem. Trixie nie zdołała postąpić inaczej, zerknęła tam odruchowo, a daleki spadek prowadzący do ziemi spowodował, że poczuła w sobie nagłe ukłucie adrenaliny brzęczącej w uszach i zamiast wspinać się ku górze, niemal na niego wskoczyła. Niestety - przy okazji stratowała także samą magizoolożkę, na której wylądowała w objęciach miękkiego, świeżego śniegu. Spomiędzy nieco spierzchniętych ust wyrwało się westchnienie pełne ulgi: dobrze, była przynajmniej na stabilnym gruncie, nieistotne, czy było to na wierzchu Forsythii, czy na ziemi samej w sobie, na którą po chwili przekręciła się trochę niezgrabnie.
- Wybacz - parsknęła, oddychała przy tym szybko, płytko, dochodząc do siebie po zaszczepionym w każdej myśli przerażeniu. Była zbyt blisko skręcenia sobie karku - i to dlaczego? Bo los wyrzucił ją w nieznanym pustkowiu, zamiast doprowadzić na miły, bezpieczny skwerek targowy w Dolinie? Najwyraźniej Merlin pokarał ją za zbyt wielkie lenistwo, mogła przecież przejść się ten kawałek i oszczędzić sobie kłopotów, a tak teleportacja rozsyłała ją tam, gdzie tylko jej się zamarzyło. - Nie wiem co się dzisiaj dzieje, najpierw jestem tu, potem tam, jakbym nie panowała nad magią... - przyznała, nie podnosząc się z leżącej pozycji obok niespodziewanej towarzyszki i bohaterki. Patrzyła jedynie na szare niebo nad ich głowami, na to, jak skapywały z niego nieduże śnieżynki, a niektóre z nich osiadały na włosach i rzęsach. - Gdzie my w ogóle jesteśmy? I co ty tu robisz? - zapytała po chwili, dopiero wówczas przekręciwszy lekko głowę. Ciemne tęczówki odnalazły znajomą twarz. Zbyt skupiona na rozwikłaniu zagadki nie zauważyła nawet dodatkowego elementu świty Forsythii, szczególnie że ten stał się niewidzialny, pozostawiając po sobie jedynie szalik okręcony wokół szyi na dowód tego, że nie porzucił swojej pani na dobre. A potem zmarszczyła lekko nos i westchnęła ponownie, wsuwając złożone dłonie pod własną głowę. Szkoda, że nie miała na sobie już rękawiczek, byłoby wygodniej. - Ale mam dzisiaj do was szczęście - stwierdziła nagle z krzywym uśmiechem podkreślającym zarumienione od chłodu policzki. - Najpierw Black, teraz ty... Chociaż z nią było gorzej. W sensie nie z nią-nią, to swoją drogą, tylko z tym, gdzie się znalazłyśmy. W jaskini. W domu diabelnego, wściekłego kuroliszka. Gonił nas - opowiedziała wciąż z jakimś niedowierzaniem słyszalnym w głosie. Kto by pomyślał, że uda im się współpracować akurat z Aquilą Black?
- Wybacz - parsknęła, oddychała przy tym szybko, płytko, dochodząc do siebie po zaszczepionym w każdej myśli przerażeniu. Była zbyt blisko skręcenia sobie karku - i to dlaczego? Bo los wyrzucił ją w nieznanym pustkowiu, zamiast doprowadzić na miły, bezpieczny skwerek targowy w Dolinie? Najwyraźniej Merlin pokarał ją za zbyt wielkie lenistwo, mogła przecież przejść się ten kawałek i oszczędzić sobie kłopotów, a tak teleportacja rozsyłała ją tam, gdzie tylko jej się zamarzyło. - Nie wiem co się dzisiaj dzieje, najpierw jestem tu, potem tam, jakbym nie panowała nad magią... - przyznała, nie podnosząc się z leżącej pozycji obok niespodziewanej towarzyszki i bohaterki. Patrzyła jedynie na szare niebo nad ich głowami, na to, jak skapywały z niego nieduże śnieżynki, a niektóre z nich osiadały na włosach i rzęsach. - Gdzie my w ogóle jesteśmy? I co ty tu robisz? - zapytała po chwili, dopiero wówczas przekręciwszy lekko głowę. Ciemne tęczówki odnalazły znajomą twarz. Zbyt skupiona na rozwikłaniu zagadki nie zauważyła nawet dodatkowego elementu świty Forsythii, szczególnie że ten stał się niewidzialny, pozostawiając po sobie jedynie szalik okręcony wokół szyi na dowód tego, że nie porzucił swojej pani na dobre. A potem zmarszczyła lekko nos i westchnęła ponownie, wsuwając złożone dłonie pod własną głowę. Szkoda, że nie miała na sobie już rękawiczek, byłoby wygodniej. - Ale mam dzisiaj do was szczęście - stwierdziła nagle z krzywym uśmiechem podkreślającym zarumienione od chłodu policzki. - Najpierw Black, teraz ty... Chociaż z nią było gorzej. W sensie nie z nią-nią, to swoją drogą, tylko z tym, gdzie się znalazłyśmy. W jaskini. W domu diabelnego, wściekłego kuroliszka. Gonił nas - opowiedziała wciąż z jakimś niedowierzaniem słyszalnym w głosie. Kto by pomyślał, że uda im się współpracować akurat z Aquilą Black?
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 20 z 21 • 1 ... 11 ... 19, 20, 21
Ruiny zamku
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness