Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham
Opuszczone zamczysko
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Opuszczone zamczysko
Władcy Durham już kilka stuleci temu porzucili jedną ze swych posiadłości, spisując ją na straty i pozwalając, by stała się ona schronieniem dla leśnych stworzeń. Od lat nikt o nią nie dba, nikt się do niej nie zbliża, nikt – nawet ciekawskie latorośle rodu Burke – nie śmie zajrzeć do środka. Zamek stał się grobowcem i samotnią dla swego jedynego mieszkańca, którego obecność sprawiła, że panowie Durham bezwzględnie zabronili odwiedzania popadającego w ruinę budynku. Wyłącznie biegli w historii magii czarodzieje wiedzą, iż przed wiekami, młoda lady Burke sprzeciwiła się świętej woli swego ojca nakazującego jej poślubić wybranego przez siebie kandydata. Dziewczyna nie chciała tego uczynić i z rozpaczy zamknęła się w skrzyni, w jakiej rodzice trzymali jej wiano. Udusiła się, a po śmierci powróciła jako duch. Wstydliwa historia nie jest znana nawet samym Burke’om, gdyż starsze pokolenia robiły, co mogły, aby zatrzeć wstydliwą plamę na honorze rodziny. Dziś już prawie nikt o tym nie pamięta, ale i tak nikt nie zapuszcza się w okolice zamczyska, pomny na przestrogi oraz specyficzną aurę otaczającą ruiny.
Ostatnie kilka dni były torturą, która nie miała końca i najwidoczniej nie zamierzała zwalniać. Wpierw wieczór w Yaxley's Hall, który wywołał późniejszą sprzeczkę z Marine, a później spotkanie Rycerzy Walpurgii. Na samą myśl instynktownie zaciskał pięści. Wydźwięk przyprawiał go o dreszcz obrzydzenia i pogardy. Wszystko to składało się w jedną pętlę, z której nie mógł się wydostać, a jedynie wydarzenia sprawiały, że nabierała rozpędu. Chciał oddzielić każdy segment, lecz nie potrafił. Trawił to wewnątrz siebie, nie mogąc zapomnieć. Myśli dokoła narzeczonej sprawiły, że już do Białej Wywerny udawał się niezwykle pochmurny i wrogo nastawiony do zebrania, lecz to słowa rzucane nad stołem zatrzęsły nim już doszczętnie. Słowa o mordowaniu dzieci brzmiały jak kompletna herezja, szczególnie że hipokrytką, która z łatwością je z siebie wyrzucała była kobieta. Uzdrowicielka podkreślająca zawsze ważność swojego dziecka. Matka, która nie zawahała się nad osądem, wydaniem wyroku, by ślepo podążać za słowami swojego pana. Inni nawet nie próbowali temu przeczyć. Kiedyś obiecał sobie, że nie będzie miało to jednak wpływu na niego samego. Lecz doskonale wiedział, że te słowa musiały zostać złamane. Był częścią większej całości, nie mogąc się wyłamać, bo gdyby tylko to zrobił, przypłaciłby to życiem. Póki co jednak szedł wraz z nimi, nie widząc innego wyjścia. Czysta krew musiała zapanować w ich świecie, a wyplenienie niemagicznych miało być priorytetem do zachowania odpowiedniej linii magii. Zjazd nestorów zbliżał się wraz z każdym dniem, a Morgoth wiedział, że na jego barkach miał spocząć ogromny ciężar. Nie chciał zawieść ojca, który z wyczekiwaniem przypatrywał mu się jakby uważniej w ostatnim czasie. Zupełnie jakby coś nadchodziło, a może związane to było z prośbą, by jedyny syn przemawiał w imieniu całego rodu? Nie tylko temat Ministra Magii był zajmujący, ale mugolska obecność między nimi również - czy jednak właśnie o tym prawiłby senior Yaxleyów? Czy obserwował pierworodnego z powodu niepokoju, czy czegoś innego? Co się działo, że nie potrafił rozgryźć własnego ojca?
Nie dawało mu to spokoju i nie umiał o tym zapomnieć nawet, a może szczególnie, poza domem. Smoki zachowywały się nieswojo, gdy pojawiał się obok nich, wyczuwając podskórnie, że rozkojarzenie nie wpływało dobrze na ich opiekuna. Pracownicy schodzili mu z drogi, nie chcąc stanąć twarzą w twarz z wyraźnie poirytowanym czymś szlachcicem. Ten dzień chciał, zamierzał spędzić w samotności, poświęcając się jedynie przygotowywaniem legowiska dla najmłodszych piskląt, mając nadzieję, że praca fizyczna pomoże mu oczyścić głowę z natrętnych myśli. Nic takiego się jednak nie zdarzyło, a zamiast spokoju okazało się, że gdy powstał znad gniazd, stanął twarzą w twarz z Leią. Wpatrywała się w niego z lekkim uśmiechem, pomimo pokrytej kurzem, surowej twarzy brata. Jego zakasane rękawy koszuli i poświęcenie czemuś, co wykonywali robotnicy, nie pasowało do codziennego obrazu Yaxleya. Jednak znała go lepiej niż ktokolwiek i musiała wiedzieć, że nie działo się tak bez powodu. Że jej brata coś trapiło i zżerało od środka. Czy pojawiła się tam, bo wiedziała? Czy był to tylko czysty przypadek? Wciąż milczący, pozwolił, by świstoklik, który miała ze sobą, przeniósł ich, gdzie tylko sobie wymarzyła. Gdy obraz rezerwatu Kent zmienił się na zupełnie inny, Morgoth odetchnął ciężko, chociaż wciąż czuł ciężar zdarzeń. - Co tu robimy? - spytał, patrząc na siostrę wyczekująco. Posiadał wiele pokładów cierpliwości, w stosunku do jej osoby były one rozleglejsze niż dla kogokolwiek innego, lecz ostatni czas wyjątkowo przywarł go do ziemi i nie pozwalał powstać. Utrzymanie się ponad całym błotem wymagało siły, której zaczynało mu brakować. Nie upadł. Jeszcze nie, ale nie zamierzał przekonywać się jak smakował grunt.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Niedługo wszystko miało się zmienić — Leia była w stanie wyczuć to w powietrzu, zupełnie tak, jak nadchodzącą jesień, która zbliżała się do nich nieubłagalnie, każąc wyciągnąć z szafy suknie z dłuższym rękawem. Domyślała się, że będzie musiała zacząć nakładać na siebie dodatkową warstwę materiału, bo chociaż po przebytej chorobie czuła się o wiele lepiej, to jednak bardziej niż wszyscy odczuwała zmianę temperatury. Krew wciąż nie krążyła po jej ciele w sposób, w jaki powinna, w ogóle nic nie działało tak, jak powinno w jej odczuciu. Każdego dnia odkrywała albo przypominała sobie o odchyłach, które sprawiały, że przypominała sobie o stanie, w jakim była jeszcze kilka miesięcy temu. Szczerze mówiąc, miała nadzieję, że jej leczenie potrwa trochę szybciej i że w tym momencie nie będzie czuła, jakby kiedykolwiek leżała na łożu śmierci, ale najwyraźniej miała jeszcze trochę się pomęczyć. Nie zdziwiłaby się, gdyby powodem tego był m.in. stres, który nie opuszczał jej tak naprawdę od momentu rozmowy z Morgothem w sypialni ich rodziców, która miała miejsce niedługo po tym, jak podniosła się z łóżka. Od tego czasu jeszcze trudniej było jej odpędzić od siebie myśli o ślubie i o tym, przed kim ostatecznie stanie w ten pamiętny dzień. Myśl o tym, że brat nie odda ją w niepowołane ręce, sprawiała, że oczywiście czuła się trochę spokojniejsza, ale niestety nie rozwiązywało to jej wszystkich problemów. Było mnóstwo rzeczy, które nie dawały jej spokoju i sprawiały, że w nocy, zamiast spać spokojnie, nieustannie przekręcała się w łóżku, próbując zmusić się do zaśnięcia. Natomiast podczas dnia nawet książki, które niegdyś były jej tak bliskie, nie były w stanie odpędzić jej od myśli na temat narzeczeństwa i tego, jak będzie wyglądać jej przyszłość.
Nic więc dziwnego, że w którymś momencie Leia powiedziała sobie “dosyć”. Potrzebowała wyrwać się na chwilę z tego wodospadu myśli, a nie była w stanie tego zrobić, przebywając w rodzinnej posiadłości. Dlatego zaplanowała dzisiejszy piknik, o ile w ogóle można było to nazwać w ten sposób, jako że lokacja, którą wybrała, nie należała do najprzyjemniejszych i na pewno nie przypominała łąki. Nie chodziło jednak o to, by przebywać w miejscach pięknych, ale o to, żeby znaleźć się tam, gdzie nikt by ich nie szukał. Leia była pewna, że tam, gdzie się wybierają, nikt nie będzie im przeszkadzał. Robiła to jednak nie tylko dla siebie, ale również dla brata, bo chociaż nie miała świadomości wszystkiego, co działo się w jego życiu, to jedno wiedziała na pewno — niedługo miał związać się węzłem małżeńskim z Marine Lestrange, dlatego łatwo było się domyślić, że i on miał ochotę na moment znaleźć się gdzie indziej, gdzie nie musiał być synem i przyszłym mężem, tylko po prostu bratem. Morgoth należał jednak do ludzi, którzy sami nigdy nie pozwalali sobie na oddech, dlatego to ona musiała wyjść z inicjatywą.
— Odpoczywamy — odpowiedziała, uśmiechając się lekko do brata. Nie czekając ani chwili dłużej, ruszyła ku wejściu do zamku, trzymając w dłoni kosz, w którym zgromadziła wszelkie przysmaki, jakie tylko była w stanie znaleźć w ich kuchni. Miała tylko nadzieję, że nikt nie zdenerwuje się, zauważając brak kilku — no dobrze, kilkunastu — rzeczy. Łatwo dało się zauważyć, iż dzisiejszego dnia Leia była w lepszym humorze niż zazwyczaj, a szczególnie od czasu swojej choroby. — Domyślam się, że tło dla naszego dnia wolnego może i nie jest urokliwe, ale chodziło to, żeby nikt nas nie znalazł — wytłumaczyła, patrząc na Morgotha. Liczyła na to, że ostatecznie spojrzy przychylnym okiem na jej pomysł i nie zdenerwuje go fakt, iż oderwała go od pracy dla czegoś takiego.
Nic więc dziwnego, że w którymś momencie Leia powiedziała sobie “dosyć”. Potrzebowała wyrwać się na chwilę z tego wodospadu myśli, a nie była w stanie tego zrobić, przebywając w rodzinnej posiadłości. Dlatego zaplanowała dzisiejszy piknik, o ile w ogóle można było to nazwać w ten sposób, jako że lokacja, którą wybrała, nie należała do najprzyjemniejszych i na pewno nie przypominała łąki. Nie chodziło jednak o to, by przebywać w miejscach pięknych, ale o to, żeby znaleźć się tam, gdzie nikt by ich nie szukał. Leia była pewna, że tam, gdzie się wybierają, nikt nie będzie im przeszkadzał. Robiła to jednak nie tylko dla siebie, ale również dla brata, bo chociaż nie miała świadomości wszystkiego, co działo się w jego życiu, to jedno wiedziała na pewno — niedługo miał związać się węzłem małżeńskim z Marine Lestrange, dlatego łatwo było się domyślić, że i on miał ochotę na moment znaleźć się gdzie indziej, gdzie nie musiał być synem i przyszłym mężem, tylko po prostu bratem. Morgoth należał jednak do ludzi, którzy sami nigdy nie pozwalali sobie na oddech, dlatego to ona musiała wyjść z inicjatywą.
— Odpoczywamy — odpowiedziała, uśmiechając się lekko do brata. Nie czekając ani chwili dłużej, ruszyła ku wejściu do zamku, trzymając w dłoni kosz, w którym zgromadziła wszelkie przysmaki, jakie tylko była w stanie znaleźć w ich kuchni. Miała tylko nadzieję, że nikt nie zdenerwuje się, zauważając brak kilku — no dobrze, kilkunastu — rzeczy. Łatwo dało się zauważyć, iż dzisiejszego dnia Leia była w lepszym humorze niż zazwyczaj, a szczególnie od czasu swojej choroby. — Domyślam się, że tło dla naszego dnia wolnego może i nie jest urokliwe, ale chodziło to, żeby nikt nas nie znalazł — wytłumaczyła, patrząc na Morgotha. Liczyła na to, że ostatecznie spojrzy przychylnym okiem na jej pomysł i nie zdenerwuje go fakt, iż oderwała go od pracy dla czegoś takiego.
her soul is fierce. her heart is brave
her mind is strong
her mind is strong
Leia Yaxley
Zawód : dama z towarzystwa
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
can you remember who you were, before the world told you who you should be?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Skłamałby, gdyby sądził, że odpowiednie przyjęcie wiadomości o przyszłych zaręczynach przez Leię w jakikolwiek sposób sprawiło, że czuł się mniej winny całemu temu zajściu. Owszem. Obiecywał jej, że nie pozwoli, by ktokolwiek niewłaściwy stanął na progu Yaxley's Hall i prosił o jej rękę. Bez względu na wszystko miał tego słowa dotrzymać, chociażby przyszło mu postawić się ojcu - zamierzał walczyć o swoją siostrę do samego końca bez względu na cenę, którą przyszłoby mu na koniec zapłacić. Dla niej nie posiadał żadnych granic, wiedząc, że cokolwiek by się nie działo, byłby w stanie podźwignąć jej zmizerniałe po walce z chorobą ciało i ponieść ze sobą aż na kraniec świata. Zdawało mu się, że więź, która związała się między rodzeństwem potrafiła przekroczyć nawet i bariery rzeczywistości pojmowanej przez każdy ze zmysłów. Byli jak jedno, a gdy element całości cierpiał, cierpiała również i cała reszta organizmu. Dlatego w ostatnim czasie nie potrafił być zupełnie wyzbyty strachu przed jej utratą, a każda wzmianka o braku poprawy czy wręcz pogorszeniu się jej stanu zdrowia, wykańczała go nie tylko psychicznie, ale też i fizycznie. Brak skonkretyzowanych informacji od magomedyków doprowadzały go do szaleństwa, którego nic nie mogło zniwelować ani odmienić. Dlatego wieczór pierwszego sierpnia stał się dla niego zbawienny nie tylko poprzez przyjęcie zaręczyn Marine - te blakły po cudzie, który zastał po powrocie z Yaxley's Hall. Wiadomość o otwarciu przez siostrę oczu i zaczerpnięcia oddechu ulgi, zdjęły z jego barków ogromny ciężar, a radość kazała skierować mu się od razu ku komnatom w zachodnim skrzydle. Nie opuścił jej wtedy; ona nie miała prawa zostawiać go samego wśród tych wszystkich ludzi. Musieli trwać ze sobą i być nawet we dwójkę sami przeciwko światu. Potrzebował jej nawet mocniej niż ona jego. Właśnie dlatego nie mógł zliczyć nocy, które spędził pod drzwiami jej sypialni od ich rozmowy na początku sierpnia, nie wchodząc do środka. Poczucie wstydu i wewnętrznego strachu nie pozwoliły mu przekroczyć progu drzwi ani nawet zapukać czy prosić o pozwolenie. Z powodu nakładających się coraz owocniej obowiązków nie był w stanie zważać na nią jak kiedyś, dlatego te urwane momenty duchowego trwania po drugiej stronie ściany, nawet bez jej wiedzy, zdawały mu się w jakiś sposób wiążące. Bo nawet jak śpisz, czuwam. Czując za plecami chłód dzielących ich murów, myślami przepraszał ją za wszystko, czego od niego doświadczyła i odczuła w sposób bolesny, bo nigdy nie chciał jej zranić. Była dla niego wszystkim i gdyby istniały słowa, które mogłyby przekazać to, co odczuwał...
Jej uśmiech i delikatne słowa. Koszyk niesiony w kruchych dłoniach. Skrzące się ponownie oczy pełne woli do dalszej walki. Brąz tak dobrze mu znanych tęczówek zlewający się w perfekcyjne jedno z falami okalającymi jej twarz. To wszystko składało się na nią. Jego siostrę. Jego Leię. Wkrótce mającą zostać oddaną innemu, lecz to nie mogło zmienić jednego. Była Yaxleyem i nie okazywała słabości, dając mu motywację i przykład, by sam tego nie robił. Ta wewnętrzna siła, która pchała ją dalej, zawstydzała go i ukazywała jak niemocny był. Bez słów mogła uświadomić mu więcej niż tysiąc wysłuchanych prelekcji od innych, wydawać by się mogło bardziej znamienitych mówców. Lecz nie tego szukał. Nie tego pożądał. Nie to było mu potrzebne. Wraz z siostrą zniknęło pewne spięcie, które w sobie niósł i które nagle okazało się bezpodstawne. Banalne, wręcz głupie i naiwne. Wysunął się naprzód i chwycił nadgarstek Lei, chcąc powstrzymać ją jeszcze przed dalszą wędrówką ku ruinom, do których zmierzali. - Gdyby cokolwiek ci się stało... - zaczął, wbijając spojrzenie w głazy pod ich stopami, zupełnie jakby bał się, że kolejny wzrok skierowany na nią, rozgoni ją w powietrzu, a cała ta sytuacja okaże się jedynie boleśnie realistycznym snem. Nie panował nad tym lecz głęboki i lekko drżący wydźwięk wdarł się do jego słów. I nie zniknął, gdy wkładając to wszystkie siły, uniósł głowę, by odszukać tak znanych sobie oczu. - Umarłbym - wyznał, nie puszczając dłoni siostry. Chciał ją przeprosić za wszystko. To na jej szczęściu zależało mu najbardziej i nic więcej nie miało racji bytu.
Jej uśmiech i delikatne słowa. Koszyk niesiony w kruchych dłoniach. Skrzące się ponownie oczy pełne woli do dalszej walki. Brąz tak dobrze mu znanych tęczówek zlewający się w perfekcyjne jedno z falami okalającymi jej twarz. To wszystko składało się na nią. Jego siostrę. Jego Leię. Wkrótce mającą zostać oddaną innemu, lecz to nie mogło zmienić jednego. Była Yaxleyem i nie okazywała słabości, dając mu motywację i przykład, by sam tego nie robił. Ta wewnętrzna siła, która pchała ją dalej, zawstydzała go i ukazywała jak niemocny był. Bez słów mogła uświadomić mu więcej niż tysiąc wysłuchanych prelekcji od innych, wydawać by się mogło bardziej znamienitych mówców. Lecz nie tego szukał. Nie tego pożądał. Nie to było mu potrzebne. Wraz z siostrą zniknęło pewne spięcie, które w sobie niósł i które nagle okazało się bezpodstawne. Banalne, wręcz głupie i naiwne. Wysunął się naprzód i chwycił nadgarstek Lei, chcąc powstrzymać ją jeszcze przed dalszą wędrówką ku ruinom, do których zmierzali. - Gdyby cokolwiek ci się stało... - zaczął, wbijając spojrzenie w głazy pod ich stopami, zupełnie jakby bał się, że kolejny wzrok skierowany na nią, rozgoni ją w powietrzu, a cała ta sytuacja okaże się jedynie boleśnie realistycznym snem. Nie panował nad tym lecz głęboki i lekko drżący wydźwięk wdarł się do jego słów. I nie zniknął, gdy wkładając to wszystkie siły, uniósł głowę, by odszukać tak znanych sobie oczu. - Umarłbym - wyznał, nie puszczając dłoni siostry. Chciał ją przeprosić za wszystko. To na jej szczęściu zależało mu najbardziej i nic więcej nie miało racji bytu.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
15 października '57
Śniade lico brzasku już dawno wyjrzało zza horyzontu, zapowiadając kolejny – tym razem całkiem znośny – październikowy dzień. Mimo to, trudno było w Durham dopatrywać się śladów promieni słońca; kryło się ono za licznymi kłębami chmur, które bliżej ziemi przechodziły w mleczną mgłę. Od kiedy pamiętał rodzime hrabstwo przedstawiało się właśnie w podobny sposób. Było niczym zaklęta w czasie kraina, której granice rozmywały się przy brzegach, tworząc wrażenie nieskończoności. Oto oni, dziedzice rodu Burke, wśród tych lasów i wzgórz stawiali czoła wyzwaniom, które ścieliła przed nimi twarda ręka oczekiwań – mieli być silni, nieugięci, niewzruszeni, a jednocześnie gotowi na każdą ewentualność. To tu mierzyli się z duchami przodków, wyruszali na pierwsze polowania, uczyli się panować nad krnąbrną naturą nieułożonych jeszcze koni, a także w końcu (i zawsze) odnajdywali drogę do domu. Zamek rozpościerał się na potężnej połaci, ale wbrew pozorom nie było to tak łatwe zadanie – tereny były rozległe, a wiele zakątków kryło w sobie zdradliwą naturę. Nie zazdrościł śmiałkom, którzy szukali na nich schronienia; jedyne co znajdywali to własną zgubę, a ich kości zapewne dokładały się gęstej roślinności, przeplatające się mieszanką odcieni zieleni pod jego stopami. Nie patrzył w dół, nie poświęcił im nawet myśli – każdego czekał podobny los, nawet jeśli nadal walczyli, by przetrwać jak najdłużej. Charon, w odróżnieniu od znakomitej większości młodych lordów, zdawał sobie sprawę z własnej śmiertelności. Przyszło mu pochować jednego ze swych starszych braci, a później także swoją żonę, poza tym wielokrotnie uczestniczył w pogrzebach dalszej rodziny czy przedstawicieli wyższych szczebli arystokracji; ale wszystko to wydawało się w jakimś stopniu przyćmione przez rozdzierający ból straty, którego doświadczył niemal dekadę temu. Wszystko po było znacznie bardziej znośne, wręcz przewidywalne. Przez długi czas akceptował wiązanki nieszczęść, sądząc że na to zasługiwał – że odbywał karę za egoistyczne pragnienia, zmanifestowane w planach ucieczki przed przeznaczeniem, przed obowiązkiem i przed samym sobą. Był równie ślepy w swoich działaniach, co Hodur, jeden z synów Odyna i był bliski stworzenia podobnej tragedii, co ślepy bóg; na jego szczęście, koniec końców, ucierpiał tylko on sam. Z biegiem czasu otrząsnął się z ponurych, ściągających go na dno myśli. Zdołał znaleźć sobie wystarczająco pokłady gniewu, dumy oraz ambicji, by poświęcić się wyższym celom. Choć dławił w sobie wiele przedawnionych emocji, pilnował, by wśród nich nie było żalu. Żadne dziecko Marcusa nie powinno trwonić chwil na podobne odczucia – zapętlały się tylko, nie oferując żadnego wyjścia i wstrzymując dalszy rozwój. Wiedziała to Primrose, która musiała zaakceptować decyzję o nadchodzącym mariażu, wiedział to Edgar, gdy przejmował stanowisko nestora. Był także pewien, że również Everard odnalazłby się wśród ich trójki; mimo iż od tak dawna potrafił tylko milczeć.
Musieli sobie radzić – i tak właśnie było.
Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miał okazję spędzić z najstarszym bratem nieco więcej niż urwaną chwilę; oboje bywali dość zajęci i jeśli już konwersowali to raczej ich tematy obracały się wokół pracy lub pobieżnej wymiany informacji. Z jednej strony było to coś w miarę charakterystycznego dla dynamiki ich relacji – żaden z nich nie był specjalnie wylewny i zwykle to najwyżej ich kłótnie (choć te oczywiście były znacznie rzadsze niż w okresie młodzieńczym) okraszone były większą gamą tworzonych wypowiedzi. Z drugiej jednak jego uwaga wyłapała pewien dystans, którego nie potrafił przypisać do żadnego konkretnego zdarzenia. Właściwie nie wiedział nawet od kiedy coś podobnego miało miejsce, gdyż dopiero sieć zastanawiających szczegółów, która wywiązała się na niedawnym pogrzebie lorda Blacka, połączyła wcześniej nienazwane uczucie niedopowiedzeń. Nie planował na razie go werbalizować, lecz postanowił po prostu wzmóc swą czujność przy dogodnych okazjach. A ta właśnie się nadarzała.
Przed znacznym ochłodzeniem pogody bracia zmobilizowali się do wspólnego treningu szermierki; mieli to zrobić już znacznie wcześniej, ale wszystko kończyło się na planach, które w końcu gubiły się w codzienności. Lato nie sprzyjało aktywnościom na zewnątrz, a czas zdawał się im uciekać przez palce. Tym razem było inaczej i – z różnych powodów – oboje dostrzegli, że potrzebują powrotu do tej aktywności. Niegdyś było łatwiej; mediował im Everard i to on dbał, by każdy z nich stawiał się na miejscu o określonej porze i nie robił wymówek. Bez niego łatwo zatracali się w dalece odmiennych planach i czasami całkiem świadomie zapominali o praktyce, która niegdyś stanowiła ich rutynę. Ale poradzili sobie; Charon wziął na siebie znalezienie dogodnej lokacji i spędził dużą część poranka, aż w końcu natrafił na ruiny zamku zbrukanego niepochlebną historią. Okolica była opuszczona, a wrota spoczywały półotwarte – bujne pnącza rozciągały je szeroko, nie roztaczając jednak zbyt gościnnej aury. Jego to nie odpychało, wręcz przeciwnie. Uznał, że tu im nikt nie będzie przeszkadzał i wysłał obiecany list z nakreślonym wybranym miejscem; odpalił papierosa, by zająć czymś czas oczekiwania.
Lato odeszło w zapomnienie. Chłodny wiatr smagał włosy Edgara, kiedy jechał przez las na grzbiecie starego Berberysa. Miał się teleportować w umówione miejsce, ale jesienna pogoda była dzisiaj na tyle łaskawa, że postanowił przy okazji wybrać się na konną przejażdżkę. Wszystkie potrzebne rzeczy pomniejszył i trzymał w niedużej skórzanej torbie, która nieznacznie unosiła się i opadała w rytm jazdy Berberysa. Nie poganiał go. Pozwalał mu iść swoim tempem, niezbyt szybkim, bo koń miał już swoje lata. Dostał go niedługo przed rozpoczęciem nauki w Hogwarcie, tak więc jeździł na nim przez zdecydowaną większość swojego życia. Od samego początku doskonale się rozumieli, a przynależność do różnych gatunków zdawała się im nie przeszkadzać. Edgar wiele ważnych kwestii omówił w pierwszej kolejności z Berberysem, dopiero później idąc z nią do odpowiedniego czarodzieja. Teraz musiałby do niego przychodzić chyba z każdym problemem, bo obejmując stanowisko nestora Burke’ów, prawie każda nurtująca go kwestia była na swój sposób ważna. Całe szczęście, że konie nie potrafiły mówić – Berberys był w posiadaniu zbyt wielu tajemnic.
Minęło przynajmniej pół godziny, kiedy między drzewami zaczęła majaczyć stara rodowa siedziba. Już dawno popadła w ruinę; w oczy rzucały się duże wyrwy w murach i mocno nadwyrężona wieża, która zapewne w każdej chwili mogła się zawalić. Mimo wszystko bardziej niż stanem zamku, Edgar zainteresował się jego historią. Jak to możliwe, że nic o nim nie wiedział? Nauczyciele nigdy o nim nie wspominali na zajęciach, albo był wówczas tak zaoferowany jakimiś błahostkami, że nie zwrócił na te informacje uwagi. Dotychczas dzieje Durham nieszczególnie go interesowały – zawsze bardziej go pociągały odległe nieznane krainy niż dom, w którym się wychował. Teraz zaczęło się to zmieniać. Czuł na sobie ciężar odpowiedzialności nie tylko za dobrobyt rodziny, ale również za zachowanie pamięci o przodkach. Będzie musiał zapytać Charona czy udało mu się kiedyś coś wyczytać na temat opuszczonego zamczyska. Powinien to wiedzieć, nie bez powodu większość czasu spędza z nosem w książkach.
Kiedyś więcej czasu spędzali razem. Przede wszystkim za życia Everarda – choć o tym Edgar nie miał prawa pamiętać – który był ich pośrednikiem i mediatorem, największym przyjacielem i powiernikiem wszelkich sekretów. Kiedy go zabrakło, zabrakło również bodźca do spotkań, bezpiecznego mostu, łączącego odmienność charakterów reszty braci. Edgar nie był z tego powodu dumny. Od małego wpajano im jak wielką wartością jest rodzina, jak silne więzy powinny ich łączyć. Dzisiejszy pojedynek miał być nie tylko treningiem fizycznym, ale też próbą wzmocnienia tych nieco sparciałych węzłów.
– Mam nadzieję, że nie czekasz długo. Postanowiłem zabrać Berberysa na przejażdżkę – rzekł zamiast powitania, sprawnie zsiadając z konia. Zdjął z siebie torbę i odłożył ją gdzieś pod mur porośnięty bluszczem, uprzednio wyjmując z niej pomniejszoną szpadę. – Dziwne, że nigdy nie próbowaliśmy się dostać do środka – zauważył, spoglądając na górujące ponad nimi ruiny. Był niezwykle ciekawskim dzieckiem i jeszcze bardziej wścibskim nastolatkiem – fakt, że nigdy nie przekroczył progu opuszczonej posiadłości, zupełnie do niego pasował. Westchnął cicho, powiększając szpadę do naturalnych rozmiarów jednym machnięciem różdżki. To chyba jedyne zaklęcie z dziedziny transmutacji, które udało mu się opanować. – W zasadzie wiesz coś o tym zamku? Dlaczego tu nie mieszkamy? – Być może późno się wziął za nadrabianie swoich braków w historii rodziny, ale jak to powiadają, lepiej późno niż wcale. Uniósł wzrok na okazałą budowlę, która wzbudzała w nim respekt pomimo opłakanego stanu. Musiała kryć w sobie wiele tajemnic.
Minęło przynajmniej pół godziny, kiedy między drzewami zaczęła majaczyć stara rodowa siedziba. Już dawno popadła w ruinę; w oczy rzucały się duże wyrwy w murach i mocno nadwyrężona wieża, która zapewne w każdej chwili mogła się zawalić. Mimo wszystko bardziej niż stanem zamku, Edgar zainteresował się jego historią. Jak to możliwe, że nic o nim nie wiedział? Nauczyciele nigdy o nim nie wspominali na zajęciach, albo był wówczas tak zaoferowany jakimiś błahostkami, że nie zwrócił na te informacje uwagi. Dotychczas dzieje Durham nieszczególnie go interesowały – zawsze bardziej go pociągały odległe nieznane krainy niż dom, w którym się wychował. Teraz zaczęło się to zmieniać. Czuł na sobie ciężar odpowiedzialności nie tylko za dobrobyt rodziny, ale również za zachowanie pamięci o przodkach. Będzie musiał zapytać Charona czy udało mu się kiedyś coś wyczytać na temat opuszczonego zamczyska. Powinien to wiedzieć, nie bez powodu większość czasu spędza z nosem w książkach.
Kiedyś więcej czasu spędzali razem. Przede wszystkim za życia Everarda – choć o tym Edgar nie miał prawa pamiętać – który był ich pośrednikiem i mediatorem, największym przyjacielem i powiernikiem wszelkich sekretów. Kiedy go zabrakło, zabrakło również bodźca do spotkań, bezpiecznego mostu, łączącego odmienność charakterów reszty braci. Edgar nie był z tego powodu dumny. Od małego wpajano im jak wielką wartością jest rodzina, jak silne więzy powinny ich łączyć. Dzisiejszy pojedynek miał być nie tylko treningiem fizycznym, ale też próbą wzmocnienia tych nieco sparciałych węzłów.
– Mam nadzieję, że nie czekasz długo. Postanowiłem zabrać Berberysa na przejażdżkę – rzekł zamiast powitania, sprawnie zsiadając z konia. Zdjął z siebie torbę i odłożył ją gdzieś pod mur porośnięty bluszczem, uprzednio wyjmując z niej pomniejszoną szpadę. – Dziwne, że nigdy nie próbowaliśmy się dostać do środka – zauważył, spoglądając na górujące ponad nimi ruiny. Był niezwykle ciekawskim dzieckiem i jeszcze bardziej wścibskim nastolatkiem – fakt, że nigdy nie przekroczył progu opuszczonej posiadłości, zupełnie do niego pasował. Westchnął cicho, powiększając szpadę do naturalnych rozmiarów jednym machnięciem różdżki. To chyba jedyne zaklęcie z dziedziny transmutacji, które udało mu się opanować. – W zasadzie wiesz coś o tym zamku? Dlaczego tu nie mieszkamy? – Być może późno się wziął za nadrabianie swoich braków w historii rodziny, ale jak to powiadają, lepiej późno niż wcale. Uniósł wzrok na okazałą budowlę, która wzbudzała w nim respekt pomimo opłakanego stanu. Musiała kryć w sobie wiele tajemnic.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spokojna, senna aura, która szczelnym kocem opatulała granice opuszczonego zamczyska i jego okolic, wpływała na jego kojąco. Świadomość przewlekłej samotności – lecz nie tej dotkliwie wdzierającej się w chronione zakamarki serca, a raczej podległej oswojeniu, które przyszło z upływem czasu – była czymś, co zadecydowało ostatecznie o obraniu tego miejsca na pojedynek braci. Mury pokryte bujną roślinnością były świadkami niejednej bitwy, były także dobrymi powiernikami najczarniejszych z sekretów; ciężar dzierżony przez nich historii był swoistym ostrzeżeniem nawet dla tych, którzy tylko instynktownie wyczuwali, że lepiej się nie zapuszczać w niezbadane zakątki dawnej twierdzy. Inni, czyli garstka nieustępliwych badaczy dawnych dziejów, nie mieli interesu rozrzedzać mgły wiszącej nad zebraną tajemnicą – w końcu dreszcze, które dopadały przypadkowych gości, zapuszczających się w te rejony, były adekwatną reakcją na ciała na drącą w powietrzu trwogę. Charon ją akceptował; była częścią ich dziedzictwa. Znajomość prawdy dodatkowo wymuszała pewne poczucie obowiązku. Nie wiedział jeszcze jak powinien je zaadresować, ale nie skupiał się na poszukiwaniu rozwiązania. Zamiast tego pozwolił myślom luźno dryfować, gdy on oddawał się wolnej chwili oczekiwania. Ze zmrużonymi oczami obserwował ulatniający się w pośpiechu dym – jego blade pasma poddawały się bez walki woli wichru i prędko znikały w przestrachu; jakby i im brakowało odwagi spędzić więcej niż moment w zamku, w którym straszy. Nie ruszył się z miejsca, nawet gdy do jego uszu dobiegł wyciszający się koński kłus. Najwyraźniej brat postanowił zapewnić sobie rozgrzewkę przed starciem; i rzeczywiście, podstarzałą bramę przekroczył najpierw łeb Berberysa, a następnie posiwiały grzbiet, dzierżący na sobie nestora rodu Burke. — Edgarze — rzucił cicho na przywitanie, nie zdradzając żadnej roszady zaklętej w mimice twarzy; w pewnych kwestiach potrafił być niezmiernie cierpliwy. Oczyścił z planów dzisiejszy dzień właśnie ku tej okazji i nie miał intencji jej pospieszać – być może nawet na rękę było mu odwlekanie chwili, która zapewne znajdzie finał w jego przegranej. I choć nie byli już dziećmi, to nadal wolał znajdować się po wygranej stronie. Pokręcił przecząco głową na słowa o oczekiwaniu, jednocześnie dusząc niedopałek w specjalnie na to przygotowanej metalowej papierośnicy. Schował ją następnie w obszernej torbie i poszedł za przykładem przybyłego lorda, wyciągając w zamian podobną szpadę. — Czy koń nie wystraszy się dźwięku ścierających się kling? — zapytał, przenosząc poważne spojrzenie w stronę rosłej sylwetki zwierzęcia. Wolną ręką potarł swoją brodę, próbując rozważyć w myślach na ile sprawny słuch miało to leciwe stworzenie. — Możemy wejść głębiej, na pewno są tu też stare stajnie — zaoferował, wpatrując się tym razem już w samego Edgara. Znajdowali się na samym dziedzińcu, a stąd odbiegało jedno przejście pod kamiennym piętrem, być może właśnie prowadzące w okolice, które niegdyś przemierzała służba na usługach swoich panów. Nie pamiętał czy wśród zapisków był jakiś plan całej budowli; jeśli tak, jego zawiłości pozostawały poza jego aktualną wiedzą.
Jego spojrzenie napełniło się iskierkami czujności. Nie spodziewał się podobnej wnikliwości ze strony brata – może było to niedopatrzenie z jego strony, może był zbyt pochłonięty własnymi studiami, by posądzać innych o nadwyraz rozwiniętą ciekawość. Przestąpił kilka kroków, ważąc ciężar broni w ręku, po czym wzruszył ramionami na jego pierwszą uwagę. Szczerze nie wiedział; musiał to być odruch automatyczny, wrodzony, który odciągał ich uwagę od tak intrygującej lokacji. Na pewno nie były to przestrogi guwernerów, im nie poświęcali wielkiego baczenia, a jednak zamek zaistniał w jego świadomości dopiero wraz z poczynionymi odkryciami na temat jego przeszłości. Nie żałował zdobytych informacji, ale nie był przekonany czy powinien się nimi dzielić. Z jednej strony ich przodkowie z wielką skrzętnością starali się powstrzymać tajemnicę od wyrwania się na światło dzienne, z drugiej traktował swoje badania z równie wielką powinnością i nie chciał podpisywać się pod zatajaniem czy zmienianiem historii. Z trudem powstrzymał cisnące się do płuc westchnięcie; zamiast tego sprowadził wzrok na łączenie murów, przez które przebijała się sporych rozmiarów dziura.
— Nie mieszkamy tu, Edgarze, ponieważ jest to już ruina — odpowiadając, zerknął na rozmówcę tylko z ukosa, zachowując typowe sobie opanowanie. Różdżka zniknęła w torbie wraz z jego marynarką; pozostał w dość cienkiej, kremowej koszuli, której odcień był rzadkim elementem jego ubioru. A jednak stał wśród upadłej posiadłości jak duch – z włosami szarpanymi na wietrze i decyzją, którą zaraz będzie musiał podjąć.
| dla podsumowania palę tu papierosa zużywając trochę tytoniu niskiej jakości z zapasów
Jego spojrzenie napełniło się iskierkami czujności. Nie spodziewał się podobnej wnikliwości ze strony brata – może było to niedopatrzenie z jego strony, może był zbyt pochłonięty własnymi studiami, by posądzać innych o nadwyraz rozwiniętą ciekawość. Przestąpił kilka kroków, ważąc ciężar broni w ręku, po czym wzruszył ramionami na jego pierwszą uwagę. Szczerze nie wiedział; musiał to być odruch automatyczny, wrodzony, który odciągał ich uwagę od tak intrygującej lokacji. Na pewno nie były to przestrogi guwernerów, im nie poświęcali wielkiego baczenia, a jednak zamek zaistniał w jego świadomości dopiero wraz z poczynionymi odkryciami na temat jego przeszłości. Nie żałował zdobytych informacji, ale nie był przekonany czy powinien się nimi dzielić. Z jednej strony ich przodkowie z wielką skrzętnością starali się powstrzymać tajemnicę od wyrwania się na światło dzienne, z drugiej traktował swoje badania z równie wielką powinnością i nie chciał podpisywać się pod zatajaniem czy zmienianiem historii. Z trudem powstrzymał cisnące się do płuc westchnięcie; zamiast tego sprowadził wzrok na łączenie murów, przez które przebijała się sporych rozmiarów dziura.
— Nie mieszkamy tu, Edgarze, ponieważ jest to już ruina — odpowiadając, zerknął na rozmówcę tylko z ukosa, zachowując typowe sobie opanowanie. Różdżka zniknęła w torbie wraz z jego marynarką; pozostał w dość cienkiej, kremowej koszuli, której odcień był rzadkim elementem jego ubioru. A jednak stał wśród upadłej posiadłości jak duch – z włosami szarpanymi na wietrze i decyzją, którą zaraz będzie musiał podjąć.
| dla podsumowania palę tu papierosa zużywając trochę tytoniu niskiej jakości z zapasów
rzut na pamięć
Berberys był wyjątkowo spokojny. Jak przystało na dojrzałego i doświadczonego konia, schylił swój łeb i zaczął leniwie skubać nieco przywiędłą trawę, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego pan zabawi w tym miejscu nieco dłużej. Edgar rzucił mu kontrolne spojrzenie, ale wątpił, by obawy brata były słuszne. – Wątpię – Berberys sprawiał wrażenie zwierzęcia, które poznało tajemnice świata, niedostępne dla przeciętnego człowieka. To był naprawdę mądry koń, a przynajmniej tak odnosił się do niego Edgar, darząc go po tych wszystkich latach współpracy ogromnym szacunkiem. Kiedyś słyszał, jak ktoś w stajni zażartował, że Berberys odziedziczyłby po Edgarze więcej niż jego własny syn, co oczywiście nie było prawdą, aż tak nie szalał na jego punkcie. – Mało co go rusza – albo po prostu ogłuchł, ta myśl też pojawiła się w jego głowie, jednak postanowił zachować ją dla siebie. – Ale możemy ich poszukać – dodał po chwili, bo korciło go, żeby przekroczyć próg opuszczonej posiadłości. Już ponad dwa lata nie opuścił granic Wielkiej Brytanii (nie licząc niezaplanowanej podróży do Rosji w ramach działań Rycerzy, na którą spuścił zasłonę milczenia) i pomału zaczynał się czuć jak narkoman na głodzie; ostatnio tak wiele czasu spędził w kraju będąc jeszcze dzieckiem. Tęsknił za tym uczuciem wolności i pewnej dozy anonimowości, którą gwarantowały mu podróże. Teoretycznie jako nestor sprawował pieczę nad samym sobą i mógł robić co mu się żywnie podoba, ale w obecnej sytuacji wojny to wcale nie było takie proste. Nie mógł ot tak opuścić Durham i zniknąć na kilka tygodni w amazońskiej dżungli, był potrzebny na miejscu. Swoją potrzebę oderwania się od problemów dnia codziennego mógł spełnić jedynie w taki sposób – cudze chwalicie, swego nie znacie – zjechał pół świata, jeździł na wielbłądzie po Saharze i nurkował w ciepłych wodach Morza Śródziemnego, a nie znał historii własnego hrabstwa. Od teraz być może to będzie zajmować mu wolne chwile. Dzierżąc szpadę w dłoni, zrobił pierwszy krok w stronę opuszczonego zamczyska. Rozejrzał się uważnie po zarośniętym dziedzińcu: nawet teraz było widać, że kiedyś to miejsce musiało zachwycać, być może ta posiadłość była bardziej okazała od tej obecnej. Jednak te wzniosłe wyobrażenia zostały brutalnie przerwane przez kąśliwą uwagę brata. Edgar posłał mu nieodgadnione spojrzenie, z pewnością nie rozbawione, ale też nie rozeźlone – raczej nieznacznie znudzone, jeżeli ktoś bardzo chciałby je określić.
– Co ty nie powiesz – odparł, rozpinając kilka pierwszych guzików swojej beżowej koszuli, by mieć mniej skrępowane ruchy. Chłodny wiatr powiał mu po szyi, ale niska temperatura tylko go otrzeźwiła i sprawiła, że nabrał jeszcze większej ochoty na dzisiejszą walkę. Zawiesił na bracie badawcze spojrzenie swoich błękitnych tęczówek, podobno łudząco podobnych do oczu ich ojca, choć osobiście miał wrażenie, że jeszcze nie opanował gromienia wzrokiem tak jak on, zastanawiając się nad czymś przez chwilę. – Dobrze – odezwał się po chwili, delikatnie przejeżdżając palcami po sztychu swojej szpady. – W takim razie jeżeli wygram, opowiesz mi wszystko co wiesz o tym zamku. Jeżeli ty wygrasz… pomyślimy jeśli do tego dojdzie – przez chwilę wrócił wspomnieniami do czasów, kiedy obaj byli jedynie ciekawskimi podrostkami, którzy regularnie przeprowadzali między sobą różnorakie pojedynki.
...a może to się działo właśnie teraz? Nagle Charon nieznacznie zmalał w jego oczach, a długa broda zniknęła bez śladu. On sam też odniósł wrażenie jakby jego sylwetka dorosłego mężczyzny wróciła do czasów szczupłego młodzieńca. Przez chwilę nie rozumiał co się dzieje, potrzebował dosłownie kilku sekund, żeby zrozumieć, że nic się nie dzieje. Po prostu udał się z młodszym bratem na szermierczą walkę, Charon i on, niespełna dwudziestoletni.
Berberys był wyjątkowo spokojny. Jak przystało na dojrzałego i doświadczonego konia, schylił swój łeb i zaczął leniwie skubać nieco przywiędłą trawę, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego pan zabawi w tym miejscu nieco dłużej. Edgar rzucił mu kontrolne spojrzenie, ale wątpił, by obawy brata były słuszne. – Wątpię – Berberys sprawiał wrażenie zwierzęcia, które poznało tajemnice świata, niedostępne dla przeciętnego człowieka. To był naprawdę mądry koń, a przynajmniej tak odnosił się do niego Edgar, darząc go po tych wszystkich latach współpracy ogromnym szacunkiem. Kiedyś słyszał, jak ktoś w stajni zażartował, że Berberys odziedziczyłby po Edgarze więcej niż jego własny syn, co oczywiście nie było prawdą, aż tak nie szalał na jego punkcie. – Mało co go rusza – albo po prostu ogłuchł, ta myśl też pojawiła się w jego głowie, jednak postanowił zachować ją dla siebie. – Ale możemy ich poszukać – dodał po chwili, bo korciło go, żeby przekroczyć próg opuszczonej posiadłości. Już ponad dwa lata nie opuścił granic Wielkiej Brytanii (nie licząc niezaplanowanej podróży do Rosji w ramach działań Rycerzy, na którą spuścił zasłonę milczenia) i pomału zaczynał się czuć jak narkoman na głodzie; ostatnio tak wiele czasu spędził w kraju będąc jeszcze dzieckiem. Tęsknił za tym uczuciem wolności i pewnej dozy anonimowości, którą gwarantowały mu podróże. Teoretycznie jako nestor sprawował pieczę nad samym sobą i mógł robić co mu się żywnie podoba, ale w obecnej sytuacji wojny to wcale nie było takie proste. Nie mógł ot tak opuścić Durham i zniknąć na kilka tygodni w amazońskiej dżungli, był potrzebny na miejscu. Swoją potrzebę oderwania się od problemów dnia codziennego mógł spełnić jedynie w taki sposób – cudze chwalicie, swego nie znacie – zjechał pół świata, jeździł na wielbłądzie po Saharze i nurkował w ciepłych wodach Morza Śródziemnego, a nie znał historii własnego hrabstwa. Od teraz być może to będzie zajmować mu wolne chwile. Dzierżąc szpadę w dłoni, zrobił pierwszy krok w stronę opuszczonego zamczyska. Rozejrzał się uważnie po zarośniętym dziedzińcu: nawet teraz było widać, że kiedyś to miejsce musiało zachwycać, być może ta posiadłość była bardziej okazała od tej obecnej. Jednak te wzniosłe wyobrażenia zostały brutalnie przerwane przez kąśliwą uwagę brata. Edgar posłał mu nieodgadnione spojrzenie, z pewnością nie rozbawione, ale też nie rozeźlone – raczej nieznacznie znudzone, jeżeli ktoś bardzo chciałby je określić.
– Co ty nie powiesz – odparł, rozpinając kilka pierwszych guzików swojej beżowej koszuli, by mieć mniej skrępowane ruchy. Chłodny wiatr powiał mu po szyi, ale niska temperatura tylko go otrzeźwiła i sprawiła, że nabrał jeszcze większej ochoty na dzisiejszą walkę. Zawiesił na bracie badawcze spojrzenie swoich błękitnych tęczówek, podobno łudząco podobnych do oczu ich ojca, choć osobiście miał wrażenie, że jeszcze nie opanował gromienia wzrokiem tak jak on, zastanawiając się nad czymś przez chwilę. – Dobrze – odezwał się po chwili, delikatnie przejeżdżając palcami po sztychu swojej szpady. – W takim razie jeżeli wygram, opowiesz mi wszystko co wiesz o tym zamku. Jeżeli ty wygrasz… pomyślimy jeśli do tego dojdzie – przez chwilę wrócił wspomnieniami do czasów, kiedy obaj byli jedynie ciekawskimi podrostkami, którzy regularnie przeprowadzali między sobą różnorakie pojedynki.
...a może to się działo właśnie teraz? Nagle Charon nieznacznie zmalał w jego oczach, a długa broda zniknęła bez śladu. On sam też odniósł wrażenie jakby jego sylwetka dorosłego mężczyzny wróciła do czasów szczupłego młodzieńca. Przez chwilę nie rozumiał co się dzieje, potrzebował dosłownie kilku sekund, żeby zrozumieć, że nic się nie dzieje. Po prostu udał się z młodszym bratem na szermierczą walkę, Charon i on, niespełna dwudziestoletni.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ostrożność okazała się przesadnie przezorna. Charon obdarzył konia jeszcze ostatnim spojrzeniem, które podjęło przelotną próbę zweryfikowania poprzedniej obawy, lecz nie odnalazło zbyt wielu punktów zaczepienia. Jego ekspertyza była tu znikoma; nie posiadał wystarczającej wiedzy na temat zwierzęcia przynależącego do jego brata, a jego ekspertyza w dziedzinie ONMS zatrzymywała się na zdolności oporządzenia wierzchowca przed podjęciem przejażdżki. Dlatego wzruszył nieznacznie ramionami na usłyszane słowa i nie drążył dalej. Za pewnik wystarczało mu zaufanie wypływające z więzi łączącej Edgara z jego wiernym towarzyszem; wciąż miał w pamięci niezwykłe wyczucie i oddanie, które przejawiała klacz podarowana mu w dzieciństwie przez wuja. Od czasu jej straty nie zdołał jeszcze natrafić na wyraz charakteru, który w podobny sposób odpowiadałby na jego sygnały, co Helhest. Lecz nie ubolewał nad tym zanadto, gdyż nie łączył wtedy utracił po prostu emocjonalny stosunek do jeździectwa; stało się ono aktywnością łączącą przyjemność z treningiem zastanych mięśni i rozpatrywał je z tej bardziej praktycznej strony. Z wiekiem coraz większą wagę przykładał do dbania o formę – być może wynikało to z cicho skradającej się świadomości starzenia się, z niechętnego dostrzegania pierwszych znaków, które wskazywały na to, że nie był już młodzieńcem. Oczywiście wąskie wąwozy zmarszczek, osadzające się w przestrzeniach często marszczonego czoła same stanowiły preludium podobnego stanu; ale je zbywał, przypisując je raczej zmęczeniu egzystencją. W końcu – jak wszyscy Burke’owie – często musiał się mierzyć z niecierpliwym, głośnym, nużącym światem i nie mogło się to odbywać bez konsekwencji. Mimo to, raczej rzadko dopuszczał do siebie pełne myśli o starości, spodziewając się że czeka go do niej długa droga – jednak jej trasa była okryta mgłą niewiadomej; czy miał dotrzeć do niej samotnie? Czy w ogóle była mu ona przeznaczona? Wraz z Isadorą linia jego potencjalnych potomków przygasła, a to z kolei rysowało się pewnym niepowodzeniem na tle rodowych celów; by to nadrobić powinien choćby wynieść własne miano między karty historii w ramach dziedziny, którą się zajmował. A to z kolei wymagało długich dekad żmudnej pracy przemieszanej z garstką pomyślności – może odnalezienia najskrytszych tajemnic zatopionych wraz z miastem Thonis, do którego jeszcze nikt nie dotarł od prawieków czy dotarcia do źródeł mocy, które zdawali się przejawiać kapłani służący swoim faraonom. Mogło też się okazać, że podobne odkrycia czekały znacznie bliżej, przysłonięte przeświadczeniem, że własne tereny nie mogły go już niczym zaskoczyć; obecna sytuacja wskazywała na coś przeciwnego. Przy odpowiednio przestrzeganej zmowie niektóre kłamstwa stawały się prawdą, a mrożące krew tajemnice zabierano do grobu.
Ale możemy ich poszukać, zamyślony wzrok ponownie odnalazł twarz brata. Gdyby wciąż byli dziećmi próbowałby pewnie trochę się z nim droczyć, podjudzając tym samym ich obu do dziecinnej zuchwałości. Próbowałby go prześcignąć w dostaniu się na szczyt najwyższej wieży, klnąc paskudnie, gdy niechybnie dłuższe nogi Edgara pokonałyby tuż przed finiszem; znana formuła ugrzęzła w jego pamięci i powołała na jego usta bladą łunę rozbawienia. Nie podzielił się myślą z bratem zamykając echo nostalgii w krótkim: — Chodźmy tędy. — Prześwity w niektórych ścianach, a także podstawowa znajomość klasycznego rozłożenia budowli w szacowanym wieku pochodzenia zamczyska pozwalała na stawianie skromnych hipotez. Sam Charon nie znał tęsknoty do wolności, którą dzierżył jego towarzysz – owszem, również doświadczał pewnych ograniczeń, które były mu narzucone wraz z dziedzictwem szlachetnej krwi, lecz nie były one porównywalne z obowiązkami, obciążającymi nestorskie ramiona. Cóż, może gdyby ich kontakt odbywał się na innych zasadach, rozumieliby o sobie nawzajem znacznie więcej; wstrzemięźliwość w zakresie dzielenia się troskami była jednak ich naturalnym schematem i nie sądził, by miało to się kiedyś zmienić. Choć z pozoru dorośli, każdy z nich zachował pewne cechy stałości. — Zgoda — odparł krótko, nie ujawniając reakcji na skrzyżowanie ich spojrzeń. Swą uwagą wkroczył na teren grząski i postanowił się z niego wycofać; na docieranie się było już raczej za późno, pozostało postawić na sztukę kompromisu.
Obrane miejsce wydawało się adekwatne; mieli zapewnioną odpowiednią przestrzeń do pojedynku, a i wiatr ucichł nieznacznie, blokowany przez pozostałości murów. Dzień był chłodny, rześki, stanowiący zapowiedź do wkraczającej na arenę Anglii zimy. Prawa dłoń trzymała dobrze dopasowany uchwyt szpady w pewnym uścisku; pewne podstawy szermierki rysowały się w pamięci ciała i były przywoływane wręcz mimowolnie. Niech będzie, zrzucenie odpowiedzialności za decyzję na wynik starcia właściwie mu odpowiadało; z resztą to było lepsze niż mierzenie się przez następny miesiąc z ze stalowym spojrzeniem brata, który dowiedział się o posiadanych przez historyka informacjach.
Zajęty zajmowaniem pozycji zasadniczej, nie zauważył zmiany, która zaszła w mężczyźnie ustawionym naprzeciw; dystans, ustawienie stóp, skierowanie ostrza w dół i ukłon zgodny z etykietą. Formuła w dużej mierze pokrywała się z zasadami panującymi podczas magicznych pojedynków – podobieństwo wzorców przychodziło mu więc łatwo odtworzyć w obu przypadkach. Traktował podejście do tradycji bardzo poważnie, ceniąc perfekcyjny porządek nad wyniszczający chaos; w jego rozumieniu było coś niemal sakralnego w podobnych rytuałach, zwłaszcza jeśli toczyły się na ziemi, po której niegdyś stąpali ich przodkowie. Z wielką uważnością poczynił kolejne ruchy, wyzbywając się rozpraszających myśli.
| i przechodzimy do szafki tutaj
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ale możemy ich poszukać, zamyślony wzrok ponownie odnalazł twarz brata. Gdyby wciąż byli dziećmi próbowałby pewnie trochę się z nim droczyć, podjudzając tym samym ich obu do dziecinnej zuchwałości. Próbowałby go prześcignąć w dostaniu się na szczyt najwyższej wieży, klnąc paskudnie, gdy niechybnie dłuższe nogi Edgara pokonałyby tuż przed finiszem; znana formuła ugrzęzła w jego pamięci i powołała na jego usta bladą łunę rozbawienia. Nie podzielił się myślą z bratem zamykając echo nostalgii w krótkim: — Chodźmy tędy. — Prześwity w niektórych ścianach, a także podstawowa znajomość klasycznego rozłożenia budowli w szacowanym wieku pochodzenia zamczyska pozwalała na stawianie skromnych hipotez. Sam Charon nie znał tęsknoty do wolności, którą dzierżył jego towarzysz – owszem, również doświadczał pewnych ograniczeń, które były mu narzucone wraz z dziedzictwem szlachetnej krwi, lecz nie były one porównywalne z obowiązkami, obciążającymi nestorskie ramiona. Cóż, może gdyby ich kontakt odbywał się na innych zasadach, rozumieliby o sobie nawzajem znacznie więcej; wstrzemięźliwość w zakresie dzielenia się troskami była jednak ich naturalnym schematem i nie sądził, by miało to się kiedyś zmienić. Choć z pozoru dorośli, każdy z nich zachował pewne cechy stałości. — Zgoda — odparł krótko, nie ujawniając reakcji na skrzyżowanie ich spojrzeń. Swą uwagą wkroczył na teren grząski i postanowił się z niego wycofać; na docieranie się było już raczej za późno, pozostało postawić na sztukę kompromisu.
Obrane miejsce wydawało się adekwatne; mieli zapewnioną odpowiednią przestrzeń do pojedynku, a i wiatr ucichł nieznacznie, blokowany przez pozostałości murów. Dzień był chłodny, rześki, stanowiący zapowiedź do wkraczającej na arenę Anglii zimy. Prawa dłoń trzymała dobrze dopasowany uchwyt szpady w pewnym uścisku; pewne podstawy szermierki rysowały się w pamięci ciała i były przywoływane wręcz mimowolnie. Niech będzie, zrzucenie odpowiedzialności za decyzję na wynik starcia właściwie mu odpowiadało; z resztą to było lepsze niż mierzenie się przez następny miesiąc z ze stalowym spojrzeniem brata, który dowiedział się o posiadanych przez historyka informacjach.
Zajęty zajmowaniem pozycji zasadniczej, nie zauważył zmiany, która zaszła w mężczyźnie ustawionym naprzeciw; dystans, ustawienie stóp, skierowanie ostrza w dół i ukłon zgodny z etykietą. Formuła w dużej mierze pokrywała się z zasadami panującymi podczas magicznych pojedynków – podobieństwo wzorców przychodziło mu więc łatwo odtworzyć w obu przypadkach. Traktował podejście do tradycji bardzo poważnie, ceniąc perfekcyjny porządek nad wyniszczający chaos; w jego rozumieniu było coś niemal sakralnego w podobnych rytuałach, zwłaszcza jeśli toczyły się na ziemi, po której niegdyś stąpali ich przodkowie. Z wielką uważnością poczynił kolejne ruchy, wyzbywając się rozpraszających myśli.
| i przechodzimy do szafki tutaj
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Charon Burke dnia 28.07.21 19:59, w całości zmieniany 1 raz
| z szafeczki
Szedł za bratem, rozglądając się uważnie po naruszonych murach zamku, jakby zaraz zza winkla miał wyskoczyć duch albo wściekły wilk. Trochę go zdziwiło, że Charon zdaje się dobrze wiedzieć dokąd go prowadzi – jakby w przeciwieństwie do Edgara faktycznie spędził w ruinach trochę czasu. Nie zamierzał jednak drążyć tego tematu, a przynajmniej nie przed walką. Jeżeli dobrze pójdzie, i tak będzie musiał mu opowiedzieć historię tego miejsca – Edgar nie miał wątpliwości, że właśnie tak się stanie, jego brat raczej był honorowy i dotrzymywał danego słowa, zresztą tak jak Edgar, on również nie rzucał słów na wiatr. Być może właśnie dlatego mało mówił i warzył każde słowo, bo zdawał sobie sprawę z mocy jaką potrafiły ze sobą nieść; potrafiły zaklinać rzeczywistość.
Kiedy dotarli na miejsce, które przez najbliższe minuty miało im służyć za prowizoryczną arenę do walk (choć właśnie takie Edgar lubił najbardziej, w rzeczywistości rzadko się walczy na idealnie gładkim i wymierzonym co do centymetra podeście), rozluźnił ramiona i ustawił się w pozycji wyjściowej, skupiając wzrok na sylwetce brata. W międzyczasie jego szwankująca pamięć przekonała cały organizm, że jest niemalże piętnaście lat młodszy – być może dlatego próbował tak szarżować, choć nie był już tak szybki i zwinny jak przed laty, teraz swoją sprawność fizyczną nadrabiał siłą i atletyczną budową. Nie przeszkadzało to Charonowi z zaskakującą łatwością odpierać większość jego ataków – twarz Edgara nabierała coraz poważniejszych rys, jakby z każdym kolejnym pchnięciem zabawa jednak zamieniała się w faktyczny pojedynek, ale czy pomiędzy nimi kiedykolwiek było inaczej? Większość ich wspólnych czynności kończyła się rywalizacją, w przypadku Edgara często nieświadomą. Tym razem jednak nie chciał oddać bratu zwycięstwa, dlatego starał się ignorować każdy bolesny atak i wystosowywać kolejne, utrudniać Charonowi obronę, zmuszać go do zmian pozycji, do wejścia na mniej wygodny fragment dziedzińca. A jednak jego ataki wciąż były odpierane, raz za razem, z tą samą skutecznością. Aż w końcu Edgarowi udało się wystosować uderzenie kończące ten pojedynek – to trwało dosłownie ułamek sekundy, kiedy zdołał dostrzec lukę w obronie brata, szybko zmienić pozycję, i wprawionym ruchem nadgarstka posłać szpadę prosto w bok Charona, być może ze zbyt dużą siłą jak na rekreacyjną walkę. Przynajmniej nie pozostawił wątpliwości kto wygrał tę walkę. Na jego twarzy pojawił się cień triumfalnego uśmiechu, choć w głębi duszy wiedział, że to Charon przez cały czas prowadził w tym pojedynku, dlatego czuł pewien niedosyt z tego zwycięstwa. Wyciągnął w jego stronę dłoń, lekko przy tym dysząc (pojedynek okazał się bardziej męczący niż się tego spodziewał). – W porządku? – Upewnił się, ocierając rękawem koszuli wilgotne od potu czoło. Na własnym ciele też dostrzegł pojedyncze plamki krwi, ale nie było to nic poważnego, poza zmęczeniem czuł się całkiem dobrze. Pomógłby bratu, podleczyłby tę ranę, gdyby tylko pamiętał, że to umie. Zamiast tego posłał Charonowi zadowolony uśmiech, zdecydowanie szerszy niż miał w zwyczaju. – Odpocznijmy – zadecydował, wycierając ostrze szpady o koszulę zanim schował ją w pokrowcu. Metaliczny dźwięk kolejny raz rozniósł się po dziedzińcu, ale już nie tak głośno jak wtedy, kiedy jego broń zderzała się z bronią brata. Usiadł na dość sporym jasnym kamieniu, wyciągając z torby woreczek z kabanosami. – Hmm? – Zachęcająco uniósł go w stronę Charona, po czym odetchnął głęboko, delektując się tą chwilą odpoczynku. Chłodny wiatr powiewał po jego spoconym ciele, orzeźwiał, ale ostatnie podrygi letniego słońca nie pozwalały zmarznąć. Przymknął na moment oczy, leniwie przeżuwając kęs suchego kabanosa. – Kiedy nauczyłeś się tak parować ciosy? Ostatnio nie szło ci to tak sprawnie – Podpytał, otwierając jedno oko, by zerknąć na stojącego nieopodal brata. Ostatnio, tydzień, miesiąc, czy trzynaście lat temu, nawet Edgar nie miał w tym momencie pewności.
Szedł za bratem, rozglądając się uważnie po naruszonych murach zamku, jakby zaraz zza winkla miał wyskoczyć duch albo wściekły wilk. Trochę go zdziwiło, że Charon zdaje się dobrze wiedzieć dokąd go prowadzi – jakby w przeciwieństwie do Edgara faktycznie spędził w ruinach trochę czasu. Nie zamierzał jednak drążyć tego tematu, a przynajmniej nie przed walką. Jeżeli dobrze pójdzie, i tak będzie musiał mu opowiedzieć historię tego miejsca – Edgar nie miał wątpliwości, że właśnie tak się stanie, jego brat raczej był honorowy i dotrzymywał danego słowa, zresztą tak jak Edgar, on również nie rzucał słów na wiatr. Być może właśnie dlatego mało mówił i warzył każde słowo, bo zdawał sobie sprawę z mocy jaką potrafiły ze sobą nieść; potrafiły zaklinać rzeczywistość.
Kiedy dotarli na miejsce, które przez najbliższe minuty miało im służyć za prowizoryczną arenę do walk (choć właśnie takie Edgar lubił najbardziej, w rzeczywistości rzadko się walczy na idealnie gładkim i wymierzonym co do centymetra podeście), rozluźnił ramiona i ustawił się w pozycji wyjściowej, skupiając wzrok na sylwetce brata. W międzyczasie jego szwankująca pamięć przekonała cały organizm, że jest niemalże piętnaście lat młodszy – być może dlatego próbował tak szarżować, choć nie był już tak szybki i zwinny jak przed laty, teraz swoją sprawność fizyczną nadrabiał siłą i atletyczną budową. Nie przeszkadzało to Charonowi z zaskakującą łatwością odpierać większość jego ataków – twarz Edgara nabierała coraz poważniejszych rys, jakby z każdym kolejnym pchnięciem zabawa jednak zamieniała się w faktyczny pojedynek, ale czy pomiędzy nimi kiedykolwiek było inaczej? Większość ich wspólnych czynności kończyła się rywalizacją, w przypadku Edgara często nieświadomą. Tym razem jednak nie chciał oddać bratu zwycięstwa, dlatego starał się ignorować każdy bolesny atak i wystosowywać kolejne, utrudniać Charonowi obronę, zmuszać go do zmian pozycji, do wejścia na mniej wygodny fragment dziedzińca. A jednak jego ataki wciąż były odpierane, raz za razem, z tą samą skutecznością. Aż w końcu Edgarowi udało się wystosować uderzenie kończące ten pojedynek – to trwało dosłownie ułamek sekundy, kiedy zdołał dostrzec lukę w obronie brata, szybko zmienić pozycję, i wprawionym ruchem nadgarstka posłać szpadę prosto w bok Charona, być może ze zbyt dużą siłą jak na rekreacyjną walkę. Przynajmniej nie pozostawił wątpliwości kto wygrał tę walkę. Na jego twarzy pojawił się cień triumfalnego uśmiechu, choć w głębi duszy wiedział, że to Charon przez cały czas prowadził w tym pojedynku, dlatego czuł pewien niedosyt z tego zwycięstwa. Wyciągnął w jego stronę dłoń, lekko przy tym dysząc (pojedynek okazał się bardziej męczący niż się tego spodziewał). – W porządku? – Upewnił się, ocierając rękawem koszuli wilgotne od potu czoło. Na własnym ciele też dostrzegł pojedyncze plamki krwi, ale nie było to nic poważnego, poza zmęczeniem czuł się całkiem dobrze. Pomógłby bratu, podleczyłby tę ranę, gdyby tylko pamiętał, że to umie. Zamiast tego posłał Charonowi zadowolony uśmiech, zdecydowanie szerszy niż miał w zwyczaju. – Odpocznijmy – zadecydował, wycierając ostrze szpady o koszulę zanim schował ją w pokrowcu. Metaliczny dźwięk kolejny raz rozniósł się po dziedzińcu, ale już nie tak głośno jak wtedy, kiedy jego broń zderzała się z bronią brata. Usiadł na dość sporym jasnym kamieniu, wyciągając z torby woreczek z kabanosami. – Hmm? – Zachęcająco uniósł go w stronę Charona, po czym odetchnął głęboko, delektując się tą chwilą odpoczynku. Chłodny wiatr powiewał po jego spoconym ciele, orzeźwiał, ale ostatnie podrygi letniego słońca nie pozwalały zmarznąć. Przymknął na moment oczy, leniwie przeżuwając kęs suchego kabanosa. – Kiedy nauczyłeś się tak parować ciosy? Ostatnio nie szło ci to tak sprawnie – Podpytał, otwierając jedno oko, by zerknąć na stojącego nieopodal brata. Ostatnio, tydzień, miesiąc, czy trzynaście lat temu, nawet Edgar nie miał w tym momencie pewności.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|26/12/1957
Tuż po świętach miała zamiar zabrać się za zadanie jakie otrzymała od brata dawno temu, ale nie miała kiedy się tym zająć. Ciągle w biegu, ciągle coś się działo. Od dwóch miesięcy spotykała się z osobami z socjety, tworzyła amulety w pracowni lub tak jak dzisiaj jechała do Beamish Hall, okrytego złą sławą, starego zamczyska, które kiedyś było siedzibą rodu Burke. Strzeliste, o grubych murach wieże wychylały się nad korony drzew informując kobietę, że jest już blisko. W jukach siodła miała przygotowane już notatki na obliczenia jakich miała dokonać na miejscu. I nie miała robić tego sama.
Parę dni wcześniej odezwała się do Augustusa Rookwooda, o którym słyszała, że świetnie zna się na numerologii, a to właśnie takich umiejętności potrzebowała. Liczyła również, że czegoś się dowie i nauczy nowych obliczeń. A te były jej potrzebne do prowadzonych badań z panią Wroński oraz jej pracy, ponieważ zamówień na talizmany było coraz więcej, a ich poziom trudności wzrastał z każdym kolejnym klientem. Nie mogła pozwolić sobie na pomyłki w tej kwestii.
Pogoda tego dnia im dopisywała, bo choć śnieg okrył świat grubą warstwą, to trwająca w nocy śnieżyca tuż o świtaniu ustała, a okolica trwała w uśpieniu, niczym kraina królowej lodu. Koń dzielnie parł na przód przez zaspy śnieżne, a z jego nozdrzy uchodziła para. Primrose czuła mróz na policzkach, ale nie zniechęciło jej to, bowiem zima należała do jednej z ulubionych pór roku, pomimo tego, że sama była dzieckiem wiosny. Ubrana w wygodny strój do jazdy konnej składający się ze spodni wpuszczonych w wysokie buty do jazdy konnej, ciepłej, wełnianej kurty zapinanej pod szyją oraz skórzanych rękawiczek, podjechała pod wejście i zeskoczyła z siodła. Przywiązała Rotmistrza do najbliższego drzewa i zadarła głowę odrzucają do tyłu gruby warkocz z ramienia aby spojrzeć w górę na ponure zamczysko. Niedaleko znajdowało się Beamish Towan, w który ledwo wczoraj rozdawała ciepły posiłek dla najuboższych. Wtem dojrzała jak w jej stronę zmierza nie kto inny, a sam Augustus Rookwood.
-Panie Rookwood, cieszę się, że pan przyszedł - Powitała mężczyznę wyciągając w jego stronę dłoń aby się przywitać. Widywali się wcześniej parę razy w sklepie, bowiem matka czarodzieja wywodziła się z Borginów, a ci przecież wraz z rodem Burke prowadzili intratny interes na Nokturnie. Było kwestią czasu kiedy młoda arystokratka pozna dalszą rodzinę Borginów. -Dziękuję, że zdecydował się pan udzielić mi pomocy. Zawsze to lepiej poradzić się kogoś bardziej zaznajomionego z tematem.
Tuż po świętach miała zamiar zabrać się za zadanie jakie otrzymała od brata dawno temu, ale nie miała kiedy się tym zająć. Ciągle w biegu, ciągle coś się działo. Od dwóch miesięcy spotykała się z osobami z socjety, tworzyła amulety w pracowni lub tak jak dzisiaj jechała do Beamish Hall, okrytego złą sławą, starego zamczyska, które kiedyś było siedzibą rodu Burke. Strzeliste, o grubych murach wieże wychylały się nad korony drzew informując kobietę, że jest już blisko. W jukach siodła miała przygotowane już notatki na obliczenia jakich miała dokonać na miejscu. I nie miała robić tego sama.
Parę dni wcześniej odezwała się do Augustusa Rookwooda, o którym słyszała, że świetnie zna się na numerologii, a to właśnie takich umiejętności potrzebowała. Liczyła również, że czegoś się dowie i nauczy nowych obliczeń. A te były jej potrzebne do prowadzonych badań z panią Wroński oraz jej pracy, ponieważ zamówień na talizmany było coraz więcej, a ich poziom trudności wzrastał z każdym kolejnym klientem. Nie mogła pozwolić sobie na pomyłki w tej kwestii.
Pogoda tego dnia im dopisywała, bo choć śnieg okrył świat grubą warstwą, to trwająca w nocy śnieżyca tuż o świtaniu ustała, a okolica trwała w uśpieniu, niczym kraina królowej lodu. Koń dzielnie parł na przód przez zaspy śnieżne, a z jego nozdrzy uchodziła para. Primrose czuła mróz na policzkach, ale nie zniechęciło jej to, bowiem zima należała do jednej z ulubionych pór roku, pomimo tego, że sama była dzieckiem wiosny. Ubrana w wygodny strój do jazdy konnej składający się ze spodni wpuszczonych w wysokie buty do jazdy konnej, ciepłej, wełnianej kurty zapinanej pod szyją oraz skórzanych rękawiczek, podjechała pod wejście i zeskoczyła z siodła. Przywiązała Rotmistrza do najbliższego drzewa i zadarła głowę odrzucają do tyłu gruby warkocz z ramienia aby spojrzeć w górę na ponure zamczysko. Niedaleko znajdowało się Beamish Towan, w który ledwo wczoraj rozdawała ciepły posiłek dla najuboższych. Wtem dojrzała jak w jej stronę zmierza nie kto inny, a sam Augustus Rookwood.
-Panie Rookwood, cieszę się, że pan przyszedł - Powitała mężczyznę wyciągając w jego stronę dłoń aby się przywitać. Widywali się wcześniej parę razy w sklepie, bowiem matka czarodzieja wywodziła się z Borginów, a ci przecież wraz z rodem Burke prowadzili intratny interes na Nokturnie. Było kwestią czasu kiedy młoda arystokratka pozna dalszą rodzinę Borginów. -Dziękuję, że zdecydował się pan udzielić mi pomocy. Zawsze to lepiej poradzić się kogoś bardziej zaznajomionego z tematem.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Jedynym wyraźnym pozytywem tego całego spotkania był fakt, że śnieżyca zdążyła ustać i nie postanowiła ich zasypać przy pracy nad dawną siedzibą rodową Burke. Z jednej strony zaproszenie do współpracy wcale go nie zdziwiło - miał swoją reputację, nie mówiąc o tym, że przelotnie kojarzył samą Primrose, chociaż ich znajomość zamykała się raczej w zwykłych grzecznościach wymienianych przy jego wizytach w sklepie, kiedy potrzebował amuletów. O wiele bardziej preferował przy swoich wizytach rady bardziej doświadczonych pracowników, czy po prostu znanych jeszcze z czasów szkolnych twarzy. Z drugiej natomiast strony, tego typu prośby o konsultacje, zwykle wydawały mu się wyjątkowo nie w smak. Miał jednak wrażenie, że tego typu odczucia odzywają się w nim tylko dlatego, że na ich rzecz musiał oderwać się od swojego zwyczajnego rytmu dnia i upchać je gdzieś w grafik. Posmak pracy w terenie był więc słodko gorzki, chociaż na dłuższą metę i nie przyznając się do tego nawet przed samym sobą - podobało mu się to.
Z przyjemnością też postawiłby na środek transportu, który też wybrała panna Burke. Na całe nieszczęście dla niego, nocna śnieżyca wystarczająco rozgrymasiła jego kolano, które dodatkowo podjudzane przez igiełki chłodu panującego na zewnątrz, dawało mu się w znaki przez cały czas. Pozostawało mu więc zaciśnięcie zębów i teleportowanie się w wyznaczone miejsce, o wyznaczonej godzinie.
Śniegu było dużo i skrzypiał przyjemnie przy każdym kolejnym kroku, kiedy to zmierzał w kierunku konia, z którego właśnie zsiadła dziewczyna. Ciepły płaszcz skutecznie zapewniał ciepło, a wysokie buty powstrzymywały biały puch przed zmoczeniem nogawek i stóp. Przez dłuższą chwilę jego spojrzenie tkwiło właśnie w jej zwierzęciu, podziwiając jego całe jestestwo i majestat. Dopiero kiedy znalazł się parę kroków od niej, jego jasne spojrzenie przeskoczyło na jej twarz.
- Dzień dobry, Lady Burke - podjął jej dłoń, witając ją z delikatnym, uprzejmym uśmiechem - Na prawdę, cała przyjemność po mojej stronie - dodał jeszcze, prostując się. - Postaram się pomóc jak tylko umiem, ale prosiłbym o przybliżenie natury naszego spotkania. Z tego co pamiętam i o czym świadczy oczywiście miejsce w którym się aktualnie znajdujemy - wskazał na wznoszący się nieopodal gmach budynku - Chodzi o Beamish Hall, ale czy mogę wiedzieć o co dokładnie? Z tego co mi wiadomo, mało kto się nim interesuje. Nie dziwię się w sumie, to tak posępne miejsce - przepiękne. Na pewno spodobało by się Ricie, biorąc pod uwagę jak dużo musiało w nim być zacieków i plam na suficie.
Z przyjemnością też postawiłby na środek transportu, który też wybrała panna Burke. Na całe nieszczęście dla niego, nocna śnieżyca wystarczająco rozgrymasiła jego kolano, które dodatkowo podjudzane przez igiełki chłodu panującego na zewnątrz, dawało mu się w znaki przez cały czas. Pozostawało mu więc zaciśnięcie zębów i teleportowanie się w wyznaczone miejsce, o wyznaczonej godzinie.
Śniegu było dużo i skrzypiał przyjemnie przy każdym kolejnym kroku, kiedy to zmierzał w kierunku konia, z którego właśnie zsiadła dziewczyna. Ciepły płaszcz skutecznie zapewniał ciepło, a wysokie buty powstrzymywały biały puch przed zmoczeniem nogawek i stóp. Przez dłuższą chwilę jego spojrzenie tkwiło właśnie w jej zwierzęciu, podziwiając jego całe jestestwo i majestat. Dopiero kiedy znalazł się parę kroków od niej, jego jasne spojrzenie przeskoczyło na jej twarz.
- Dzień dobry, Lady Burke - podjął jej dłoń, witając ją z delikatnym, uprzejmym uśmiechem - Na prawdę, cała przyjemność po mojej stronie - dodał jeszcze, prostując się. - Postaram się pomóc jak tylko umiem, ale prosiłbym o przybliżenie natury naszego spotkania. Z tego co pamiętam i o czym świadczy oczywiście miejsce w którym się aktualnie znajdujemy - wskazał na wznoszący się nieopodal gmach budynku - Chodzi o Beamish Hall, ale czy mogę wiedzieć o co dokładnie? Z tego co mi wiadomo, mało kto się nim interesuje. Nie dziwię się w sumie, to tak posępne miejsce - przepiękne. Na pewno spodobało by się Ricie, biorąc pod uwagę jak dużo musiało w nim być zacieków i plam na suficie.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Posępne miejsce? Potoczyła wzrokiem po ponurych murach, które były jednak jej bliskie. Pochodziła z rodu Burke, to była dawna siedziba rodu, czuła do niej szacunek a może sentyment wynikający ze świadomości, że kiedyś pośród jego murów żyli jej przodkowie.
-Otrzymałam zadanie zbadania pod kwestią numerologiczną tego miejsca. Jego usytuowania, skąd wziął się pomysł dlaczego właśnie tutaj miał stanąć pierwszy zamek rodu Burke. - Wyjaśniła podchodzą co juków konia by wyciągnąć z nich wszystkie zapiski i notatki jakie poczyniła z bratem. -Ostatnio badaliśmy w ten sposób Durham Castle by nałożyć odpowiednie zaklęcia ochronne. Beamish Hall jest większym wyzwaniem… jego aura zakłóca obliczenia albo ja nie potrafię się przez nią przebić lub robić coś całkowicie źle.- Podeszła do Rookwooda podając mu zapiski by mógł się z nimi zapoznać. Mężczyzna otrzymał cały plan budynków, opis jego rozbudowy czy też przeróbek przez wieki jakie następowały z każdym pokoleniem. Dokładny opis ziem oraz potencjalne miejsca, gdzie energia była najsilniejsza.
Stare zamczysko nie cieszyło się dobrą opinią, nie znała jego pełnej historii, a obrazy przodków milczały kiedy je pytała o to miejsce. Wiedziała jedynie, że dokonała się straszliwa tragedia, o której następne pokolenia nie chciały mówić, tyle udało się Charonowi dowiedzieć. Jednak co to była za tragedia, jaka za tym stała historia tego już nie wiedziała, ale miała postanowienie, że dokładnie zbada tą tajemnicę i się wszystkiego dowie. Nie zmieniało to faktu, że wokół budynku unosiła się aura, która odstraszała nawet czarodziejów, a chęć zajrzenia do środka rozpadającej się budowli mijała w przeciągu paru sekund. Jednak z Edgarem byli mocno zaintrygowani czy układ numerologiczny tego miejsca jest równie ciekawy jak tego Durham. Wyliczenia odnośnie aktualnego miejsca pobytu rodu wskazywały, że znajdowało się w miejscu idealnym, czy Beamish było odmienne dlatego musieli je opuścić? Czy numerologia wskaże, że jednak jego ponura aura nie bierze się z niczego i nie ma ona związku z sekretami ukrywanymi przez wieki, o których oni nie wiedzieli?
-Otrzymałam zadanie zbadania pod kwestią numerologiczną tego miejsca. Jego usytuowania, skąd wziął się pomysł dlaczego właśnie tutaj miał stanąć pierwszy zamek rodu Burke. - Wyjaśniła podchodzą co juków konia by wyciągnąć z nich wszystkie zapiski i notatki jakie poczyniła z bratem. -Ostatnio badaliśmy w ten sposób Durham Castle by nałożyć odpowiednie zaklęcia ochronne. Beamish Hall jest większym wyzwaniem… jego aura zakłóca obliczenia albo ja nie potrafię się przez nią przebić lub robić coś całkowicie źle.- Podeszła do Rookwooda podając mu zapiski by mógł się z nimi zapoznać. Mężczyzna otrzymał cały plan budynków, opis jego rozbudowy czy też przeróbek przez wieki jakie następowały z każdym pokoleniem. Dokładny opis ziem oraz potencjalne miejsca, gdzie energia była najsilniejsza.
Stare zamczysko nie cieszyło się dobrą opinią, nie znała jego pełnej historii, a obrazy przodków milczały kiedy je pytała o to miejsce. Wiedziała jedynie, że dokonała się straszliwa tragedia, o której następne pokolenia nie chciały mówić, tyle udało się Charonowi dowiedzieć. Jednak co to była za tragedia, jaka za tym stała historia tego już nie wiedziała, ale miała postanowienie, że dokładnie zbada tą tajemnicę i się wszystkiego dowie. Nie zmieniało to faktu, że wokół budynku unosiła się aura, która odstraszała nawet czarodziejów, a chęć zajrzenia do środka rozpadającej się budowli mijała w przeciągu paru sekund. Jednak z Edgarem byli mocno zaintrygowani czy układ numerologiczny tego miejsca jest równie ciekawy jak tego Durham. Wyliczenia odnośnie aktualnego miejsca pobytu rodu wskazywały, że znajdowało się w miejscu idealnym, czy Beamish było odmienne dlatego musieli je opuścić? Czy numerologia wskaże, że jednak jego ponura aura nie bierze się z niczego i nie ma ona związku z sekretami ukrywanymi przez wieki, o których oni nie wiedzieli?
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Mimowolnie, kiedy kobieta omawiała temat, którego miała dotyczyć ich praca, jego spojrzenie znowu uciekło w kierunku ponurych murów zamku. Gdyby nie to, że stali pośród śnieżnych zasp, pewnie powiedziałby, że bije od nich swoisty chłód, który miał odstraszać wszelkich ewentualnych gości. Z drugiej strony, dla niektórych ta aura mogła w pewien sposób wydawać się wręcz przyciągająca. No, przynajmniej dla tych, którzy uwielbiali rozwiązywać zagadki, bo tym właśnie było Beamish Hall - jedną wielką łamigłówką.
Przejął od niej podane materiały, rozkładając je zaraz w rękach i przeglądając szybko. Spojrzenie przeskoczyło po mapie wszystkich budynków, które składało się na zabudowę tego miejsca i spis wszelkich prowadzonych na przestrzeni pokoleń prac.
- Chcecie zabezpieczyć Beamish Hall i na nowo się tu przenieść? - zapytał, ale jego spojrzenie wciąż utkwione było w papierach, doczytując ostatnie fragmenty. - Ogólnie myślę, żebyśmy zaczęli od początku? Krok po kroku wykonali obliczenia razem... To przypuszczenia, jak na razie, ale może być tak, że do dowiedzenia się co odpowiada za panującą tu aurę będziemy potrzebować albo doświadczonego historyka, albo dostępu do jakichś starych archiwów. Mam na myśli, że na zamek może z jakichś powodów bardzo intensywnie wpływać data jakiegoś wydarzenia albo osoby, która była za nie odpowiedzialna... - przekartkował znowu dokumenty, wracając w nich do dogodnego miejsca. O wiele chętnie też znalazłby się w cieple jakichkolwiek wnętrz, ale stara rudera piętrząca się przed nimi raczej nie miała wiele wspólnego z czymkolwiek chociaż zbliżonym do dodatniej temperatury.
- Wewnętrzna to siedem, a zewnętrzna... to dwa. Co nam daje cel na dziewiątce - podniósł na nią spojrzenie jasnych, niebieskozielonych oczu, jednocześnie drapiąc się w policzek w geście zastanowienia. - Cóż, plus jest niewątpliwie taki, że jeśli spróbować obłożyć to miejsce zaklęciami, to z chęcią je przyjmie. Zastanawiam się, czy to przez bierność dwójki aura tego miejsca się nie przekształciła, ale też wychodzi na to, że dobra wiadomość jest taka, że to co na nią wpłynęło niekoniecznie musi być bardzo potężne i złowrogie - a niekoniecznie było tu słowem kluczem. Dwójka była bierna, chętnie przyjmowała, ale tak samo chętnie czerpała i od tych słabszych i od silniejszych.
Przejął od niej podane materiały, rozkładając je zaraz w rękach i przeglądając szybko. Spojrzenie przeskoczyło po mapie wszystkich budynków, które składało się na zabudowę tego miejsca i spis wszelkich prowadzonych na przestrzeni pokoleń prac.
- Chcecie zabezpieczyć Beamish Hall i na nowo się tu przenieść? - zapytał, ale jego spojrzenie wciąż utkwione było w papierach, doczytując ostatnie fragmenty. - Ogólnie myślę, żebyśmy zaczęli od początku? Krok po kroku wykonali obliczenia razem... To przypuszczenia, jak na razie, ale może być tak, że do dowiedzenia się co odpowiada za panującą tu aurę będziemy potrzebować albo doświadczonego historyka, albo dostępu do jakichś starych archiwów. Mam na myśli, że na zamek może z jakichś powodów bardzo intensywnie wpływać data jakiegoś wydarzenia albo osoby, która była za nie odpowiedzialna... - przekartkował znowu dokumenty, wracając w nich do dogodnego miejsca. O wiele chętnie też znalazłby się w cieple jakichkolwiek wnętrz, ale stara rudera piętrząca się przed nimi raczej nie miała wiele wspólnego z czymkolwiek chociaż zbliżonym do dodatniej temperatury.
- Wewnętrzna to siedem, a zewnętrzna... to dwa. Co nam daje cel na dziewiątce - podniósł na nią spojrzenie jasnych, niebieskozielonych oczu, jednocześnie drapiąc się w policzek w geście zastanowienia. - Cóż, plus jest niewątpliwie taki, że jeśli spróbować obłożyć to miejsce zaklęciami, to z chęcią je przyjmie. Zastanawiam się, czy to przez bierność dwójki aura tego miejsca się nie przekształciła, ale też wychodzi na to, że dobra wiadomość jest taka, że to co na nią wpłynęło niekoniecznie musi być bardzo potężne i złowrogie - a niekoniecznie było tu słowem kluczem. Dwójka była bierna, chętnie przyjmowała, ale tak samo chętnie czerpała i od tych słabszych i od silniejszych.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Nie, nie chcemy - Odezwała się spokojnie kręcąc głową, po czym ruszyła powoli wzdłuż murów, ponieważ, tak jak Augustus, odczuwała zimno.-Słyszał pan kiedyś o Beamish Hall? - Zagadnęła go zerkając przez ramię. Śnieg skrzypiał przy każdym kroku, a oni zapadali się w nim lekko. -Zamek był siedzibą rodu Burke przez wiele stuleci aż do osiemnastego wieku, w tym czasie Durham Castle był jeszcze letnią siedzibą i w trakcie rozbudowy. Nikt nie planował się przenosić. - Podeszła bliżej do murów gdzie znajdowało się wejście do zamczyska. Bił od niego wręcz nienaturalny chłód, jakby utworzono barierę, która miała dawać wyraźny znak, że wchodzenie dalej może grozić czymś straszniejszym niż zimno wdzierające się za ciepłe kołnierze. Na jednym z kamieni była wyryta runa othala, znak ochronny, śmiało zakładała, że jest ich na pewno więcej. -Przybyliśmy tu ze Skandynawii, biorąc udział w walkach o Nortrumbię przeciwko Longbottomom. A Beamish Hall rozrastało się wraz z każdym pokoleniem, które wniosło coś w te mury. - Dotknęła dłonią ukrytą pod rękawiczką runy, która zdążyła przez lata wyblaknąć. -Niestety, na początku osiemnastego wieku wydarzyła się jakaś tragedia, nie wiem jednak jaka. Tajemnica skrywana jest od tego dnia. Wtedy też zamek stanął w płomieniach, nie cały ale jego część i z jakiegoś powodu nie został ugaszony, pozwalając aby ogień trawił zdobione stropy, drewniane schody, po których stąpało tylu moich przodków. - Dalej niespiesznie szła snując swoją opowieść, a otoczenie starych murów, uśpiona okolica pod śnieżną pierzyną wręcz sprzyjała do mówienia o przeszłości. Głos miała melodyjny, choć nie śpiewny, w którym odzywała się twardsza nuta, ostrzejsza, tak charakterystyczna dla rodu Burke. Z ust uchodziła para, a jasna twarz delikatnie zaróżowiła się od mrozu panującego na zewnątrz. -Spalone zostały też wszelkie zapisy na temat tych wydarzeń, niczym sekret, który nie miał zostać nigdy wyjawiony. Wobec tego nie wiem panie Rookwood, czy w archiwach w Durham znajdę jakiekolwiek zapiski, a portrety milczą gdy poruszamy ten temat. Przodkowie uznali tamtego dnia, że wydarzenie to zostanie pochowane w bezkresach pamięci.
Wiele razy pytała i za każdym była zbywana wymownym milczeniem, któremu towarzyszyło ponure spojrzenie. Archiwa były puste, kartki wydarte… wiedzieli, że musiało być to wydarzenie tak wstydliwe, tak hańbiące, że rodzina postanowiła na zawsze zetrzeć je z kart historii. -Znam tylko datę. Piąty września tysiąc siedemset osiemdziesiąty dziewiąty
Zatrzymała się i odwróciła w stronę mężczyzny. -Siódemka jest dość tajemniczą cyfrą. To może mieć również wpływ na aurę tego miejsca. Dziewięć zaś zamyka cykl numerologiczny i pozwala na otwarcie nowego. - Zmarszczyła lekko brwi intensywnie myśląc. -Nie potrafię jednak znaleźć dla nich wspólnego wzoru, punktu stycznego, coś mi umyka.
Była wyraźnie tym faktem poirytowana.
Wiele razy pytała i za każdym była zbywana wymownym milczeniem, któremu towarzyszyło ponure spojrzenie. Archiwa były puste, kartki wydarte… wiedzieli, że musiało być to wydarzenie tak wstydliwe, tak hańbiące, że rodzina postanowiła na zawsze zetrzeć je z kart historii. -Znam tylko datę. Piąty września tysiąc siedemset osiemdziesiąty dziewiąty
Zatrzymała się i odwróciła w stronę mężczyzny. -Siódemka jest dość tajemniczą cyfrą. To może mieć również wpływ na aurę tego miejsca. Dziewięć zaś zamyka cykl numerologiczny i pozwala na otwarcie nowego. - Zmarszczyła lekko brwi intensywnie myśląc. -Nie potrafię jednak znaleźć dla nich wspólnego wzoru, punktu stycznego, coś mi umyka.
Była wyraźnie tym faktem poirytowana.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Opuszczone zamczysko
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham