Gideon Artemis Fenwick
Nazwisko matki: Abbott
Miejsce zamieszkania: centrum Londynu
Czystość krwi: czysta
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: łamacz klątw, ex-auror
Wzrost: 188 centymetrów
Waga: 81 kilogramów
Kolor włosów: kruczoczarne
Kolor oczu: szafirowe, przetykane jaśniejszymi plamkami
Znaki szczególne: konstelacje cienkich blizn na plecach; ciemne wory pod oczyma symbolizujące nieprzespane noce; włosy starannie ułożone w nieładzie; przenikliwe spojrzenie;
11 i 3/4 cala, Sierść Mantykory, Czarny Bez
Gryffindor
Wilk szary
Inferiusa z twarzą siostry lub brata
Wrzosy namoknięte deszczem, morska bryza, sosnowe igły mroźnym porankiem, atrament
Ja sam otoczony najbliższymi, dla świata wstaje zupełnie nowy świt, pozbawiony reżimu Grindelwalda i podziałów społecznych ze względu na czystość krwi
Starożytne Runy, Książki, Stare Mapy, Malarstwo, Szukanie Kłopotów
Jastrzębie z Falmouth
Latanie na miotle
Głównie jazz
Matthew Bell
W jego oczach tkwiły kawałki wzburzonego morza i chmurnego nieba, tak podobnego temu, pod którym się urodził. Równo z pierwszym krzykiem błyskawice przecięły sklepienie niebieskie, a dziecięcym płaczom wtórował deszcz zacinający za oknami. Nie był nigdy smętny i pochmurny jak jesienna pogoda, choć miał w sobie coś z jej niestałości. Wciąż zmieniał się on i wszystko dookoła – jego włosy, uszy, ściszone głosy rodziców. Los obdarzył go darem lub przekleństwem, nierozerwalnie złączonym z krwią. Po babce odziedziczył metamorfomagię, po ojcu zaś tendencję do pakowania się w kłopoty. Zdawało mu się, że w jego dziecięcym świecie jedyną stałą były oczy. Gdy patrzył w lustro, nie panując nad swoimi zdolnościami, wszystko mogło go zaskoczyć. Wszystko, poza tym jednym szczegółem.
Oczy matki były jasne i ciepłe, pełne miłości, tak jak ona sama. Była dobra i sprawiedliwa, a z jej twarzy nigdy nie znikał uśmiech. Przed laty ojciec, lord Agnus Abbott, wydał ją za Raymonda Fenwicka, pracowitego spadkobiercę hodowli niezwykłych ptaków. Nigdy nie narzekała, nigdy otwarcie nie żałowała, poświęcając swojej nowej rodzinie całą siebie. Uczyła Gideona czytać i latać na dziecięcej miotełce, pozwalała mu biegać po lasach i wrzosowiskach. Spojrzenie ojca było nieco surowsze, ale nie pozbawione czułości – wydawało się, że bardzo chciał by syn przejął po nim rodzinny interes. Chłopak często obcował w towarzystwie orłów, nie wyglądał jednak na szczególnie zainteresowanego hodowlą. Przejawiał za to typowe dla rodziny matki zamiłowanie do prawa, choć rzeczywistość w której żył wydawała się kolorowa i pozbawiona skaz. Powietrze pachniało namokniętymi liśćmi i kwiatami, wiatr szalał na pobliskich górskich szczytach. Młody Fenwick swoje spojrzenie niemal na stałe utkwił w lini horyzontu. Ciągnęło go do tego co dalekie i nieznane, nawet jeśli było to tylko podwórko domu sąsiadów. Był inteligentnym i towarzyskim dzieckiem, choć z pewnością trochę roztrzepanym. Zawsze najpierw robił, a potem myślał.
Lubił zapach atramentu i starych kartek. W jego umyśle słowa, tak pilnie spijane z ust dorosłych, były przede wszystkim dźwiękami i kolorami, które czasem przelewał na kartki. Ciężko powiedzieć, by miał talent czy zadatki na wirtuoza sztuk pięknych, jednak musiał przyznać, że kreślenie i malowanie sprawiało mu przyjemność. Stada myśli pędziły w małej głowie, wielokrotnie zbyt szybko i nieuporządkowanie. Od najmłodszych lat lubił pytać i wiedzieć – jego ciekawość niekiedy nie znała granic. Miał w sobie dumę i kapryśność, nigdy nie należał do najgrzeczniejszych dzieci. Za dnia był pewny siebie i kłótliwy, nocą jednak długie cienie na ścianach zdawały się poruszać i wprawiać go w przerażenie.
Sześć lat później raz jeszcze zmieniło się wszystko – na świecie pojawiła się mała Josephine, o pyzatych policzkach i twarzy usianej konstelacjami piegów. Natychmiast poczuł się w obowiązku bronić ją przed całym złem świata: musiał nauczyć się zatem, jak przezwyciężyć swój własny strach. Każdego dnia walczył z cieniami, odganiając je od łóżka siostry. Uczył się stawiać równe litery i zaciskać pięści, poprosił także dodatkowo matkę o pomoc w nauce dość niecodziennej umiejętności. Wkrótce cieszył się z faktu, że mógł zaplatać rosnącej wciąż siostrze jasne warkocze – była jego oczkiem w głowie i nie opierał się nawet jej próbom wiązania kokardek na krótko przystrzyżonych, chłopięcych włosach. Bratem był zdecydowanie lepszym niż synem: wbrew przestrogom ojca zdarzało mu się wrócić do domu z podbitym okiem lub złamanym nosem.
Można powiedzieć, że z niecierpliwością oczekiwał na list z Hogwartu, nie do końca świadom tego, co miałby oznaczać. Nie wiedział, że zbliża się koniec pewnej ery, nie wyobrażał sobie rozstania z siostrą i rodzinnym domem. Śnił jednak o zamkowych korytarzach i tajemnicach, które skrywały. Cicho marzył, że trafi do Gryffindoru – Ravenclaw też nie wydawał się złą opcją. Choć matka była absolwentką Hufflepuffu, nie do końca widział się w żółtych barwach, nie wspominając nawet o zieleni. Gdy dzień w końcu nadszedł, wydawała się nierealny, tak jakby był tylko kolejnym nocnym marzeniem. Do dziś pamięta szelest papieru przy rozrywaniu koperty i wycieczkę na ulicę Pokątną. Szkoła miała być zupełnie nowym etapem.
Gdy rozległ się dźwięk jego nazwiska, a on sam zajął miejsce na taborecie, nie czuł się jednak wcale szczególnie odważnie. Nie czuł się też wcale mądrze – usilnie starał się ukryć to, że wewnątrz trochę dygocze. Kiedy na sali zapanowała cisza, przygryzał wargi w zdenerwowaniu, a wzrok wbijał w podłogę. Gdyby spojrzenie mogło wyrządzać szkody, z posadzki Wielkiej Sali nie zostałoby zbyt wiele. Wraz z niepewnością dłużyła się każda sekunda, nim magiczny kapelusz wypowiedział wreszcie upragnione słowo. Gryffindor. Dziś pamięta już tylko jak zalała go fala uczniów w czerwonych krawatach.
Z początku szkoła nie okazała się ani w połowie tak wspaniała, jak w opowieściach matki. Co prawda widok strzelistych wież szkockiego zamku, sięgających niemal samego nieba robił niezwykłe wrażenie, nie potrafił jednak ukryć, że tęsknił za domem, a długie listy wysyłane do rodziny wcale nie ułatwiały sprawy. Lekcje wydawały się wprawdzie fascynujące, ale szybko zorientował się, że bardzo łatwo tracił koncentrację. Był roztrzepany i pełny energii, a siedzenie godzinami w klasie nie do końca go przekonywało. Bardzo szybko niechęcią obdarzył eliksiry – siedzenie i gapienie się w kociołek sprawiało, że chciał rwać sobie włosy z głowy. Transmutacja niezwykle go intrygowała, także ze względu na posiadaną genetykę, ale zapał do niej wyczerpał się niezwykle szybko. Uparcie się starał, ale przedmiot wydawał mu się niemożliwie trudny. W pierwszej klasie odnalazł tylko jedną dziedzinę, którą zrozumiał naturalnie i bez żadnych problemów – Obronę przed Czarną Magią. Zaklęcia nie szły mu najgorzej, ale z pewnością nie mógł pretendować do miana szkolnego prymusa. Wolny czas spędzał przede wszystkim z nowo poznanymi przyjaciółmi, choć zdarzało mu się także zaszyć w bibliotece. Z biegiem czasu znalazł także uciechę w łamaniu szkolnego regulaminu, lecz niestety, kilka razy został przyłapany. Ręczne polerowanie pucharów nie potrafiło jednak wybić mu z głowy buntu i głupoty. Był osobą w pierwszej kolejności towarzyską, dopiero później pilnym uczniem. W trzeciej klasie udało mu się dostać do domowej drużyny Quidditcha, gdzie zajął pozycję ścigającego. Choć z miotłami nigdy nie wiązał przyszłości, latanie sprawiało mu ogromną przyjemność. Zapisał się także do Klubu Pojedynków, wierząc, że praktyczne umiejętności przydadzą mu się w dorosłym życiu. Po opuszczeniu domu pełnego dobra i ciepła, zaczął wreszcie dostrzegać jak podzielony i pełny nienawiści jest świat. Sam nigdy nie patrzył na czystość krwi, w razie potrzeby stając w obronie słabszych. Nie był co prawda tym największym i najsilniejszym dzieckiem, dlatego nie raz i nie dwa pojawił się w Skrzydle Szpitalnym z rozkrwawionym łukiem brwiowym i szelmowskim uśmiechem na twarzy.
Ku niememu rozczarowaniu ojca, nigdy nie zafascynował się Opieką nad Magicznymi Stworzeniami. To prawda, smoki i jednorożce wydawały się niezwykle interesujące, ale teoria żywienia i dbania o zwierzęta już nieszczególnie. Podobnie sprawa miała się z Zielarstwem czy Historią Magii – choć w kwestii tego drugiego potrafił czasami zabłysnąć na lekcji. Przykładał się do nauki wtedy, kiedy coś naprawdę go pasjonowało.
Ciężko było mu zdać sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie ma wiele czasu na wybory. W marzeniach jawiła mu się kariera aurora, wiedział jednak by żeby choć spróbować, będzie musiał zmienić swoje podejście do nauki. Nie był też do końca przekonany, czy to z pewnością jest to co chce w życiu robić. Oczywiście na rodzinnych obiadach i przed obliczem ukochanej siostry udawał pewnego siebie i swoich celów, w istocie w jego głowie kłębiły się pytania. Gdy przyszedł czas na dodatkowe przedmioty, szczególnym typem miłości i fascynacji obdarzył bowiem Starożytne Runy – było w nich coś co przyciągało i zachęcało do nauki. Aby realizować swoje przyszłe marzenia musiał odstawić na drugi plan życie towarzyskie, bo nie był w stanie mieć wszystkiego na raz. Z zaciśniętymi zębami i wysoko podniesioną głową zmusił się do przybrania łatki świetnego ucznia, choć zarwane godziny spędzone na nauce i coraz lepsze stopnie wydawały się w pewien sposób nienaturalne.
Transmutacja szła mu coraz lepiej, choć jej kosztem okazał się klub pojedynków, który w piątej klasie porzucił. Eliksiry wciąż darzył ogromną niechęcią, ale z czasem nauczył się doglądania gotujących się wywarów. Dziś wspomnienia szkolnych lat, błoń skąpanych w słońcu i długich rozmów z współlokatorami, wywołują u niego swego rodzaju nostalgię i poczucie tęsknoty za lepszymi, choć przepełnionymi błędami dniami.
Szkołę ukończył z względnie dobrymi wynikami, na całe szczęście wystarczającymi by dostał się na upragniony kurs. Z pewnością nauka kosztowała go wiele wysiłku, bo na co dzień był człowiekiem niezwykle roztrzepanym i roztargnionym: wiedział doskonale, że aby ukończyć szkolenie będzie musiał lepiej nad tym zapanować. Największym wyzwaniem były dla niego bez wątpienia Eliksiry, ale cieszył się, że większość sprawdzianów miała wydźwięk raczej praktyczny, niż teoretyczny. Praktyka zawsze wychodziła mu lepiej.
Pierwsze kilka dni okazało się prawdziwym piekłem, z początku myślał nawet o tym by zrezygnować. Ale zaciskał zęby i parł do przodu, czując, że nie może się wycofać. To prawda, presja wywoływana na kursantach była ewidentna i ciężka, jednak czuł, że z drugiej strony, jak przeciwwaga napiera na niego coś jeszcze – widział nadzieję w jasnych oczach matki i dumne spojrzenia ojca. Najbardziej na świecie bał się ich wszystkich zawieść, rodziców, siostrę, a nawet młodszego brata, który pojawił się w rodzinie gdy on sam przemierzał już korytarze Hogwartu. Spoglądał na kolegów, którzy rezygnowali, czasami jeden po drugim, ale spojrzenie miał utkwione w celu i całkowicie się mu poświęcił. Ograniczył kontakty ze znajomymi niemal do zera, porzucając bogate życie towarzyskie: po części czując, że w pewnym sensie porzuca bardzo dużą część siebie.
Zaawansowane zaklęcia szły mu w porządku, zwłaszcza te obronne. Jeśli chodziło o atak, to zdecydowanie bardziej lubował się w transmutacji, niż w samych urokach. Zainteresował się także tematem Czarnej Magii, uważając, że jedynym sposobem by móc z nią walczyć jest dowiedzenie się na ten temat czegoś więcej. Zasięgnął porady znajomego z Durmstragu, który wprowadził go w same podstawy tej zakazanej sztuki. Gdzieś z tyłu głowy pojawił się głos mówiący, by kontynuował naukę, ale nigdy się na to nie zdobył – być może miał przeczucie, że potęga taka jak ta mogłaby pochłonąć go bezpowrotnie. Zajęcia z warzenia trucizn i antidotów okazały się zaskakująco o wiele bardziej ciekawe niż mógłby się tego spodziewać, nadal pewnym było, że Eliksiry nie zostaną jego ulubionym przedmiotem.
Nigdy wcześniej nie miał problemów ze sprawnością fizyczną, ale kurs aurorski pokazał mu czym może być zmęczenie. Wielokrotnie padał na łóżko bezwładnie, zmęczony i pozbawiony chęci, by kolejnego ranka z cieniami pod oczyma zaczynać następną walkę. Dostrzegał wtedy, że być może Tiara dokonała doskonałego wyboru, umieszczając go w Gryffindorze, z pewnością miał w sobie bowiem coś z wojownika.
Czasami starał się polepszyć ograniczony kontakt ze znajomymi i rodziną, bo czuł, że czegoś mu w życiu brakowało. Wiedział, że rozumieją, wiedział, że go popierają, ale przez te trzy lata niemal odizolował się od zewnętrznego świata. Jedynymi wyjątkami od tej reguły byli oczywiście koledzy z kursu.
Kiedy w końcu naszedł upragniony dzień zakończenia szkolenia, odczuwał zarówno ulgę jak i swego rodzaju pustkę. Czuł się jakby wyrzucono go na brzeg morza w zupełnie innym świecie, świecie w którym musiał radzić sobie sam. Rzecz jasna podjął się pracy w Ministerstwie, jednak wszystko inne wydawało się nieuporządkowane i chaotyczne. I w tym było coś co go przyciągało – wiedział doskonale, że w pewnym zrozumieniu, chaos jest także naturą zmian.
Postanowił w końcu rzucić się bezwładnie w ramiona ciemności, ciemności która ironicznie w dzieciństwie przerażała go tak bardzo. Wreszcie nauczył się z nią współpracować, bo zrozumiał, że było wiele rodzajów ciemności. Ciemność koszmarów, ale też z pewnością ciemność aurorów. Niezależnie od pory dnia, a bardzo często nawet pod osłoną nocy poświęcał się pracy, w przekonaniu, że jest jedną z niewielu rzeczy, które trzymają go w jednym kawałku. Od zawsze wierzył w ideały wpajane przez rodziców i czuł pragnienie zmiany świata na lepsze. Nawet jeśli z początku nie był pewny, czy aurorstwo to to czym chce zajmować się do końca życia, wszystko powoli nabierało sensu. Znajdował wreszcie satysfakcję i czas dla rodziny, odnawiał kontakty ze starymi znajomymi i wciąż utrzymywał te powiązane z pracą. Czuł się jak ryba w wodzie, jakby znalazł coś na czym naprawdę mu zależy – na drugi plan odsunął myśli o założeniu własnej rodziny. Sprawy miłosne też przeważnie omijały go szerokim łukiem, a po kilku latach wszyscy śmiali się już, że ożenił się z własną pracą. Życie które wiódł ciężko było nazwać sielanką: często obrywał i kończył w szpitalu, mało spał po nocach i tonął w papierach, ale wpadł w swego rodzaju rutynę, która zupełnie go satysfakcjonowała. Doceniał te niewielkie chwile spędzane z siostrą, kiedy uczył jej jak się bronić lub wyjścia na piwo kremowe w Dziurawym Kotle. Stracił właściwie poczucie upływu lat, kolejne dnie i miesiące mijały niemal mechanicznie, gdy nagle stało się coś, co sprawiło, że czas stanął w miejscu.
To był duszny i gorący letni wieczór lipca 1953 roku. Jeden z niewielu, w którym pozwolił sobie na chwilę wytchnienia – może niesłusznie. Krótką przerwę od pracy postanowił spędzić w rodzinnym domu, odwiedzając matkę i ojca. Josephine przebywała akurat u swojego chłopaka, a Benjamin u przyjaciół. Wszystko wydawało się idealne, jak za dawnych dni. Herbata, miłe słowa, spojrzenia pełne dumy. Aż nagle, w ułamku jednej sekundy zawalił się cały świat. Niektórzy mówili, że prędzej czy później to na siebie sprowadzi: zemstę. Że zbyt wielu zwolenników Gellerta Grindelwalda wsadził swego czasu w mury Azkabanu. Sam był zresztą niemal pewien, że przy swoim zacięciu i oddaniu pracy prędzej czy później zginie. Ale heroiczną śmiercią, na polu bitwy. Tymczasem los postanowił sobie z niego zakpić. Wynikiem jego pracy i jego wrogów nie była wcale jego śmierć, choć taka z pewnością była intencja czarnoksiężników którzy pojawili się w górach Kabryjskich tego dnia. Nie widział nawet ich twarzy – płomienie szatańskiej pożogi przesłaniały mu ciemne, zakapturzone postaci, odcinając drogę do rodziców. Do dziś pamięta tylko pusty śmiech i zapach dymu unoszący się w powietrzu. Nie ocalał wcale dzięki heroicznej odwadze, łatwiej byłoby nazwać go tchórzem. Nie uratował go żaden z wielkich cnotliwych przymiotów, a łut szczęścia. Udało mu się uciec, bo w chwili rzucania zaklęcia znajdował się już poza domem. Kilka minut później i zginąłby, tak samo jak rodzice. Kilka minut wcześniej i być może nie widziałby tego, co działo się za jego plecami.
Ogień w końcu zgasł, choć płomienie wciąż malowały się pod jego powiekami, za każdym razem gdy zamykał oczy. Wciąż słyszał zmordowane krzyki rodziców. Gideon Fenwick czuł się niepotrzebny i pokonany przez świat – jego stalowa wola złamana. Dla świata w tamtym momencie stał się martwy, wiedział, że tak właśnie musi być. W innym wypadku czarnoksiężnicy mogliby po niego wrócić, a co gorsza, po jedyną rodzinę, która mu pozostała: Josephine i Benjamina. Po stracie rodziców nie mógł sobie na to pozwolić.
Niewielu wiedziało, że nekrolog wydrukowany w gazecie, zawierający w sobie jego imię, mijał się z prawdą. Z własnej woli powiedział tylko jednemu, serdecznemu przyjacielowi zarówno z dzieciństwa jak i z pracy. Wiedział, że ten sekret zostanie z nim bezpieczny. Ostatecznie poinformował także najwyższe władze Biura Aurorów, przedstawiając zaistniałą sytuację. Na ulicach miasta pojawiał się z inną twarzą, pozwalając tym, którym naprawdę na nim zależało na rozpacz i żałobę. Całym sercem wierzył w to, że robi dobrze. Że ich chroni. Ale był jeszcze zupełnie inny powód, cierń tkwiący w środku serca. Czuł wstyd, zakłopotanie. Z trudem patrzył w lustro, obwiniając się o wszystko co się wydarzyło. Obwiniając się za to, że nie udało mu się uratować rodziców ani uniknąć tej tragedii. Wiedział co nieco o kłamaniu, ale ciężko byłoby nazwać go w tej dziedzinie mistrzem – zdawał sobie sprawę, że nie może wiecznie ukrywać się tak blisko Londynu. Anglia była dla niego właściwie skończona. W dzień swojego pogrzebu, przygnębiony i pozbawiony woli walki wsiadł na pierwszy statek opuszczający Wielką Brytanię, czując, że jakaś część Gideona Fenwicka naprawdę spłonęła tamtej felernej nocy.
Morski sztorm i mroźne wiatry przywiały go w końcu do brzegów Skandynawii. Z nieco zmienioną twarzą, choć nieszczególnie – to był w końcu zupełnie nowy rozdział, nikt nie miał skąd go znać. Ze sobą miał tylko to, co najpotrzebniejsze, głównie pieniądze. Pierwszy tydzień przesiedział w całości w jakiejś nieciekawej karczmie, bo sam nie wiedział co ze sobą począć: wsiadł w końcu na pierwszy lepszy statek, chcąc uciec od wszystkich problemów. Norwegii nie pokochał od pierwszego wejrzenia – była zimna i surowa, choć to nieszczególnie miało znaczenie dla człowieka pochylonego nad kieliszkiem. Być może trwałby w tej samej karczmie po dziś dzień, gdyby przeznaczenie nie postanowiło zapukać do jego drzwi. Albo go nimi uderzyć.
Bo tak w istocie się stało – dostał drzwiami w głowę od złotowłosej kobiety o wyniosłym spojrzeniu i postawnego młodzieńca o irlandzkiej urodzie, z chytrym błyskiem w oczach. W nieciekawym miejscu takim jak tamto, wśród nieciekawych ludzi takich jak tamci, szukali głupców lub desperatów gotowych by postawić wszystko na jedną kartę. Zapewnić ochronę dwóm zupełnie pechowym magom. Kobieta była badaczką klątw i znawczynią run, mężczyzna alchemikiem, łowcą rzadkich ingrediencji, ale ciężko powiedzieć czym naprawdę się zajmowali: byli prawdopodobnie na tyle młodzi i głupi, by samowolnie gonić za przygodą. On zaś był na tyle zdesperowany, by już po raz kolejny w życiu mogła zainteresować go podobna oferta.
Bardzo szybko znaleźli wspólny język, biorąc pod uwagę to, że nie do końca rozumieli się w słowach. Alchemik w istocie był Irlandczykiem, przynajmniej w połowie, jednak kobieta posługiwała się jedynie norweskim. Nowo poznani znajomi byli przede wszystkim badaczami, naukowcami. On zaś był byłym aurorem, pracownikiem służb porządkowych, znającym się dość dobrze na wyciąganiu innych z tarapatów. Całkiem przydatną pomocną dłonią, jeśli chodziło o wyszukiwanie i transportowanie cennych przedmiotów i artefaktów. Po raz pierwszy od dawna poczuł, że może wybierać sam. Poczuł dziwną ulgę od presji, która wciąż napierała na jego serce. Był samolubny. Nieodpowiedzialny. Ale kłamałby mówiąc, że mu się to nie spodobało.
Przez ostatnie dwa lata bardzo zżył się z tymczasowymi partnerami, zaczął się nawet od nich uczyć. Zapragnął w końcu powrócić do dawno porzuconej pasji Starożytnych Run – pod czujnym okiem nowej przyjaciółki i nauczycielki zarazem, poznawał tajniki łamania klątw, z każdym dniem odnajdując w sobie więcej sensu i chęci. Mężczyzna zaś pomagał mu przyswoić norweski, który wcześniej poznał bardzo miernie, jedynie przy użyciu wyświechtanego podręcznika. Żył chwilą, z dnia na dzień, trzymając się kolejnych zleceń. Z początku służył przyjaciołom jedynie zaklęciami obronnymi i różdżką, ale z czasem na stałe postanowił zająć się klątwami. Dziedzina ta fascynowała go na wiele sposobów. Fascynowali go też ludzie: przeklęci, posiadacze pechowych przedmiotów. Lubił pomagać. Lubił czuć się potrzebny. Bywały chwile w których niemal zapominał o rodzinnej tragedii i poprzednim życiu. Gdzieś głęboko wiedział jednak, że przeszłość w pewnej chwili go dogoni, nie ważne jak daleko ucieknie.
Stało się to w dość nieoczekiwany sposób. Jednego dnia, pozornie zupełnie zwyczajnego, na parapecie przysiadła sowa z listem adresowanym na jego nazwisko. Stare nazwisko, którym już się nie przedstawiał. A taki list mogło napisać bardzo niewiele osób. Zgodnie z przypuszczeniami, była to wiadomość od przyjaciela. Grindelwald zniknął. Wielka Brytania jest wolna od jego terroru. Najprawdopodobniej. Nie cała wiadomość była wypełniona dobrymi wieściami, ale dla niego liczyło się tylko jedno. Mógł wreszcie wócić do rodziny, do dawnego życia. Bał się jedynie, że nic z niego nie zostało.
Następnego dnia wsiadł na statek, samotny jak nigdy. Nie czuł się dobrze zostawiając Norwegię i wszystkich tych, z którymi się związał. Nie mógł już jednak dalej uciekać. Musiał wszystko wyjaśnić, naprawić wszystkie błędy. I tak pod osłoną majowej nocy, do Anglii wrócił niczym syn marnotrawny, z jednej strony zagubiony, z drugiej pewny siebie w zupełnie nowy sposób.
Rzucając zaklęcie patronusa mężczyzna najczęściej przypomina sobie ulotne chwile spędzone z siostrą, roześmiane twarze przyjaciół, zarówno z Anglii, jak i Norwegii. Jedno szczególne wspomnienie, które zapadło mu w pamięć to noc oglądania zorzy polarnej w towarzystwie najbliższych znajomych, przy szklance dobrej, szkockiej whiskey. Na tą jedną, krótką chwilę zapomniał o wszystkich swoich troskach i czuł się prawdziwie szczęśliwy.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 24 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 5 | +4 (różdżka) |
Czarna magia: | 1 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 5 | +1 (różdżka) |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 5 | +5 (waga) |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: norweski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Starożytne Runy | III | 25 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Historia Magii | I | 2 |
Retoryka | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Ukrywanie się | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Silna Wola | II | 5 |
Szczęście | I | 5 |
Jasny Umysł | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | ½ |
Malarstwo (tworzenie) | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Metamorfomag | - | 7 |
Reszta: 0 |
Różdżka
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Gideon Fenwick dnia 01.02.18 9:50, w całości zmieniany 2 razy
Witamy wśród Morsów
[06.02.18] Zakup zaklęć ochronnych (Bubonem, Cave Inimicum, Muffliato, Tenebris, Repello Mugoletum), -0 PD
[07.02.18] Wykonywanie zawodu (majoczerwiec), +50 PD