salon
AutorWiadomość
Niewielkie pomieszczenie pełne mioteł, pustych opakowań po paście Fleetwooda i filiżanek po kawie; na drewnianych regałach leżą pozostawione tu przez poprzednią lokatorkę alchemiczne księgi i kwitnące bujnie bardziej lub mniej magiczne rośliny. Na drewnianym stole zwykle tli się kilka białych, woskowych świeczek, a powietrze przesycone jest zapachem zioł i gorzkich migdałów.
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|10 maja?
Nadzieja. Coś budzi się we mnie do życia, czytając Twoją wiadomość. Widząc po raz kolejny te śmieszne, może nieco koślawe literki, które tak doskonale krzyczą, kim jesteś. Penelope Vause. O wielu rzeczach zapomniałem, będąc w Norwegii, ale z pewnością nie o Tobie. Zastanawiam się, czy przez ostatnie lata zmieniłaś adres – trochę dziwnie czułbym się, jakbym musiał się dobijać albo próżno szukać. Ale wiem, że nie zrobiłabyś niczego w tym stylu. O wiele głupsze rzeczy, ale nie to.
Jest majowy prawie-wieczór, ale i tak ciężko to stwierdzić, bo pogoda zachowuje się jak chce. Jest w tym coś urokliwego, coś co mógłbym polubić: w Szkocji mają takie powiedzenie, jeśli nie lubisz pogody, poczekaj pięć minut. Ale tym razem wcale nie chodzi o deszcze w kratkę ani nagłe burze. Nie, w tym co dzieje się teraz można dostrzec jakieś piękno. Piękno płatków śniegu które mogą napadać w środku wiosny. Nie miałbym nic przeciwko temu wszystkiemu, gdybym nie wiedział co za tym stoi. Gdybym nie widział spustoszenia i zniszczeń, które anomalie wywołują w Anglii. A jednak czasem lubię zamknąć oczy i poczuć powiew rześkiego powietrza, który niemal przypomina mi o mroźnym klimacie miejsca, które przez ostatnie trzy lata nazywałem domem.
Sam dziwię się, jak łatwo przychodzi mi stanie pod tym domem. Wcale nie chodzi o to, że tak prosto tu trafić – w końcu nie jestem aż tak wielkim fanem Doków, by znać je na pamięć. Ale nie czuję presji. Nie czuję, że źle zareagujesz: jestem przygotowany, że dostanę opakowaniem pasty Fleetwooda w łeb, ale mogę powiedzieć, że nawet na to czekam. Że za tym tęskniłem. Przyjście tu jest o wiele łatwiejsze, niż spotkanie z rodziną, do którego kiedyś musi dojść. W końcu zbieram się w sobie, chowam ręce do kieszeni płaszcza i podchodzę aż pod same drzwi. Zaciskam mocniej zęby, bo odczuwam nagle ten element stresu, który jak myślałem, wcale nie będzie istniał. A jednak istnieje. Co jeśli otworzy mi ktoś inny? Nawet jeśli ktoś z takim samym imieniem i nazwiskiem.
Prostuję się gwałtownie, odganiam włosy z twarzy, choć wiatr wydaje się nic nie robić sobie z tego gestu: po chwili czarne kosmyki ponownie wpadają mi do oczu. Na twarzy przywdziewam łobuzerski uśmiech. Nawet nie próbuj wyglądać podobnie, piszesz. Sam nie wiem, czy spełniam te kryteria. Ostatnie lata wychudziły moją twarz, rysy mam o wiele bardziej poważne i choć sam nie widzę tego, spoglądając w lustro, to nie wiem czy przypadkowy przechodzień wciąż widzi we mnie Gideona Fenwicka. W końcu podnoszę rękę i pukam głośno i donośnie, trochę jakbym walił we własne drzwi wejściowe. Może to dlatego, że wciąż je pamiętam i dlatego, że wciąż mam trochę takie przeczucie. Kiedy słyszę kroki i oczyma wyobraźni, a może także i tymi zwykłymi dostrzegam kaskady ciemnych loczków, mimowolnie unoszę oczy ku zachmurzonemu już niebu.
– Nie spodziewałaś się mnie, Penelopo Autumn Vane? – pytam diabolicznie, chociaż czuję, że przysporzy mi to niemałych kłopotów. – Mam nadzieję, że nie masz w środku bałaganu gorszego niż w szatni Gryfonów, tuż po tym, jak rozgromiliśmy Ravenclaw 320 do 70? Bardzo udany Manewr Porskowej.
Wszystkie moje zmartwienia ulatują gdzieś nagle, nawet na tyle, bym beztrosko oparł się o ścianę przed framugą drzwi. Czuję, że bardzo ciężko będzie popsuć mój nadzwyczaj dobry humor, choć wiem, że nagłe pojawienie się w cudzym życiu nie jest łatwe: paradoksalnie zachowuję się jakby nic się nie stało.
Nadzieja. Coś budzi się we mnie do życia, czytając Twoją wiadomość. Widząc po raz kolejny te śmieszne, może nieco koślawe literki, które tak doskonale krzyczą, kim jesteś. Penelope Vause. O wielu rzeczach zapomniałem, będąc w Norwegii, ale z pewnością nie o Tobie. Zastanawiam się, czy przez ostatnie lata zmieniłaś adres – trochę dziwnie czułbym się, jakbym musiał się dobijać albo próżno szukać. Ale wiem, że nie zrobiłabyś niczego w tym stylu. O wiele głupsze rzeczy, ale nie to.
Jest majowy prawie-wieczór, ale i tak ciężko to stwierdzić, bo pogoda zachowuje się jak chce. Jest w tym coś urokliwego, coś co mógłbym polubić: w Szkocji mają takie powiedzenie, jeśli nie lubisz pogody, poczekaj pięć minut. Ale tym razem wcale nie chodzi o deszcze w kratkę ani nagłe burze. Nie, w tym co dzieje się teraz można dostrzec jakieś piękno. Piękno płatków śniegu które mogą napadać w środku wiosny. Nie miałbym nic przeciwko temu wszystkiemu, gdybym nie wiedział co za tym stoi. Gdybym nie widział spustoszenia i zniszczeń, które anomalie wywołują w Anglii. A jednak czasem lubię zamknąć oczy i poczuć powiew rześkiego powietrza, który niemal przypomina mi o mroźnym klimacie miejsca, które przez ostatnie trzy lata nazywałem domem.
Sam dziwię się, jak łatwo przychodzi mi stanie pod tym domem. Wcale nie chodzi o to, że tak prosto tu trafić – w końcu nie jestem aż tak wielkim fanem Doków, by znać je na pamięć. Ale nie czuję presji. Nie czuję, że źle zareagujesz: jestem przygotowany, że dostanę opakowaniem pasty Fleetwooda w łeb, ale mogę powiedzieć, że nawet na to czekam. Że za tym tęskniłem. Przyjście tu jest o wiele łatwiejsze, niż spotkanie z rodziną, do którego kiedyś musi dojść. W końcu zbieram się w sobie, chowam ręce do kieszeni płaszcza i podchodzę aż pod same drzwi. Zaciskam mocniej zęby, bo odczuwam nagle ten element stresu, który jak myślałem, wcale nie będzie istniał. A jednak istnieje. Co jeśli otworzy mi ktoś inny? Nawet jeśli ktoś z takim samym imieniem i nazwiskiem.
Prostuję się gwałtownie, odganiam włosy z twarzy, choć wiatr wydaje się nic nie robić sobie z tego gestu: po chwili czarne kosmyki ponownie wpadają mi do oczu. Na twarzy przywdziewam łobuzerski uśmiech. Nawet nie próbuj wyglądać podobnie, piszesz. Sam nie wiem, czy spełniam te kryteria. Ostatnie lata wychudziły moją twarz, rysy mam o wiele bardziej poważne i choć sam nie widzę tego, spoglądając w lustro, to nie wiem czy przypadkowy przechodzień wciąż widzi we mnie Gideona Fenwicka. W końcu podnoszę rękę i pukam głośno i donośnie, trochę jakbym walił we własne drzwi wejściowe. Może to dlatego, że wciąż je pamiętam i dlatego, że wciąż mam trochę takie przeczucie. Kiedy słyszę kroki i oczyma wyobraźni, a może także i tymi zwykłymi dostrzegam kaskady ciemnych loczków, mimowolnie unoszę oczy ku zachmurzonemu już niebu.
– Nie spodziewałaś się mnie, Penelopo Autumn Vane? – pytam diabolicznie, chociaż czuję, że przysporzy mi to niemałych kłopotów. – Mam nadzieję, że nie masz w środku bałaganu gorszego niż w szatni Gryfonów, tuż po tym, jak rozgromiliśmy Ravenclaw 320 do 70? Bardzo udany Manewr Porskowej.
Wszystkie moje zmartwienia ulatują gdzieś nagle, nawet na tyle, bym beztrosko oparł się o ścianę przed framugą drzwi. Czuję, że bardzo ciężko będzie popsuć mój nadzwyczaj dobry humor, choć wiem, że nagłe pojawienie się w cudzym życiu nie jest łatwe: paradoksalnie zachowuję się jakby nic się nie stało.
Gość
Gość
Nie znosiła pogrzebów.
Nie potrafiła się na nich właściwie zachować, zupełnie tak, jakby okoliczności żałoby wyzwalały tą najgorszą część jej. Butną, okropną, złośliwą, z gniewem i całkowicie udawaną nonszalancją wciskającą dłonie do kieszeni płaszcza, chcąc w ten teatralny sposób zademonstrować światu, że absolutnie nie obchodziły jej jego kaprysy. Że miała za nic rządzące nim prawa, i wszystkich tych ludzi ubranych na czarno, zanoszących się szlochem pod przykryciem białych atłasów chusteczek i ściskających sobie nawzajem ramiona z tym paskudnym wyrazem współczucia wymalowanym na twarzach. Podczas całej uroczystości uparcie trzymała się z tyłu, wciskając pięści w materiał z taką siłą, że w obu kieszeniach czarnego płaszcza powstały ogromne, szpetne dziury. Kiedy ludzie, których nie znała, a którzy wydawali się być przekonani, że doskonale znali ją, próbowali złożyć jej wyrazy współczucia, obrzuciła ich stekiem soczystych przekleństw; gdyby mogła je usłyszeć matka, z pewnością z żałością złapałaby się za głowę, ale oni tylko oniemieli i zostali w tyle z głupkowatym wyrazem pustych twarzy, kiedy ona ze złością przedarła się przez tłum aż za bramę cmentarza.
Gideon nie umarł. Nie wolno mu było umierać; musieli się pomylić, pomylić go z kimś innym, pochować tam, w mokrej, ciemnej ziemi kogoś, kto absolutnie nie był jej najlepszym przyjacielem. Nie tym Gideonem, który pomagał jej wybierać sukienki na kolejne szkolne randki, o których potem opowiadała mu ze wszystkimi najbardziej żenującymi szczegółami, płacząc ze śmiechu. Nie Gideonem, który oklaskiwał ją najgłośniej na jej pierwszym meczu, i który kiedyś założył się z nią, że po zakończeniu szkoły przerośnie ją co najmniej o głowę. Nie, ten Gideon musiał pozostać żywy, tak jak Billy, Joseph, Hania, Ben i wszyscy, których usilnie starała się otoczyć ochronnym kokonem, próbując ustrzec od działania świata, uparcie próbującego jej ich odebrać. Na przedstawieniu, które nazwali jego pogrzebem, nie wygłosiła ani słowa, uparcie milcząc, zaklęta w lodowaty głaz, wpatrujący się nieruchomo gdzieś w niebo wysoko ponad całym zebranym na cmentarzu tłumem. Nie była w stanie patrzeć na to, jak dwójka ubranych na czarno czarodziejów machnięciami różdżki łagodnie sprowadzała ziemię na jego trumnę, wraz z nią grzebiąc jej beztroskie dzieciństwo i resztki magicznych, cudownych wspomnień z czasów Hogwartu.
Dopiero, kiedy zobaczyła nietypową powagę w spojrzeniu Billy'ego i odciśnięty w twarzy Josepha ból, wreszcie pękła, przyjmując do siebie najbardziej absurdalny z faktów- nigdy więcej nie miała zobaczyć Gideona Fenwicka, nigdy więcej nie miał udzielić jej życiowej rady ani potargać jej włosów, a jego miejsce na trybunach już na zawsze miało pozostać boleśnie puste, tkwiąc w tłumie jak niegojąca się rana.
Kiedy już teleportowała się do domu, przez dwa dni wyła z bólu, wciskając twarz w poduszkę i łykając łzy, które jeszcze nigdy nie smakowały tak gorzko i tak ostatecznie.
Przyniesiony przez obcą sowę list sprawił, że nigdy nie zasklepiona w sercu blizna, którą pozostawił po sobie Giddy, odchodząc, na nowo rozgorzała palącym bólem. Przecież wiedziała; wiedziała, że to nie mógł być on. Na Merlina, była na jego pogrzebie, i widziała spalony aż do fundamentów dom, między szczątkami którego musiały też leżeć prochy, z których kiedyś składał się żywy, uśmiechnięty, cudowny człowiek. Dlatego, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, zgodziła się spotkać z kimś, kto próbował ukraść dla siebie jego imię. Nie opracowywała planu, gotowa do zwyczajnego rozniesienia w strzępy kogoś, komu miała otworzyć drzwi i kto śmiał się nazywać Gideonem- nawet, jeśli jego pismo boleśnie przypominało jej sposób stawiania liter przez kogoś, kogo niegdyś znała.
Kiedy tylko usłyszała pukanie do drzwi, natychmiast przebiegła dystans dzielący ją od salonu do klamki, nie zdając sobie sprawy z faktu, że przez ostatnią godzinę nerwowo, bezustannie krążyła wokół stołu, wydeptując na dywanie wyraźny szlak. Ktokolwiek to był, miał czelność nawet dobijać się do drzwi tak głośno i bezczelnie jak on; niegdyś doprowadzało ją to do furii, jednakże teraz była wściekła z zupełnie innego powodu. Otworzyła drzwi z całą posiadaną siłą- rozmach sprawił, że z głośnym trzaśnięciem odbiły się od framugi, nieomalże uderzając tajemniczego gościa prosto w czoło. Sama Penny też była gotowa do ataku, zaciskając pięści z siłą, która sprawiła, że jej knykcie pobielały niezdrowo.
Jednak zanim zdążyła wyprowadzić cios, zamarła, całkowicie oszołomiona widokiem nieboszczyka, opierającego się właśnie niedbale o ścianę jej mieszkania.
Nagły skok ciśnienia odbił się bolesnym łupaniem w skroni; zatoczyła się lekko, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w boleśnie znajomy, bezczelny uśmiech, który pochowała trzy lata temu wraz z resztą wspomnień o najlepszym przyjacielu. Całkowicie skonfundowana kilkukrotnie otworzyła usta, po czym zamknęła je, całkowicie bezdźwięcznie, upodabniając się zapewne do wyjątkowo bezrozumnej ryby.
-Ty... Nie...- Spróbowała w końcu, wyrzucając z siebie kilka bezładnych zgłosek, oskarżycielsko celując w niego palcem i czując, że zaczynało kręcić jej się w głowie.- Keith Finnegan, piąta klasa, Puchon, zabrał mnie na randkę do Hogsmeade. W co byłam wtedy ubrana?
Przecież mógł ją okłamać; być może był kimś ze szkolnej drużyny, wiedziony dziwaczną, chorą chęcią zemsty, albo wyjątkowo dobrze przygotowanym na to spotkanie metamorfomagiem, który widział ją na tamtym meczu- jednak to, o co go pytała, mógł wiedzieć tylko Gideon. Tylko on.
I chociaż rozsądek podpowiadał jej uparcie, że nie mógł udzielić jej poprawnej odpowiedzi; Gideon nie żył, nie żył, nawet, jeśli tak długo uparcie próbowała udawać, że było inaczej, i powinna już dawno okładać żartownisia gradem ciosów, zamiast zadawać mu głupie pytania- czekała, w napięciu wpatrując się w boleśnie znajomą twarz.
Nie potrafiła się na nich właściwie zachować, zupełnie tak, jakby okoliczności żałoby wyzwalały tą najgorszą część jej. Butną, okropną, złośliwą, z gniewem i całkowicie udawaną nonszalancją wciskającą dłonie do kieszeni płaszcza, chcąc w ten teatralny sposób zademonstrować światu, że absolutnie nie obchodziły jej jego kaprysy. Że miała za nic rządzące nim prawa, i wszystkich tych ludzi ubranych na czarno, zanoszących się szlochem pod przykryciem białych atłasów chusteczek i ściskających sobie nawzajem ramiona z tym paskudnym wyrazem współczucia wymalowanym na twarzach. Podczas całej uroczystości uparcie trzymała się z tyłu, wciskając pięści w materiał z taką siłą, że w obu kieszeniach czarnego płaszcza powstały ogromne, szpetne dziury. Kiedy ludzie, których nie znała, a którzy wydawali się być przekonani, że doskonale znali ją, próbowali złożyć jej wyrazy współczucia, obrzuciła ich stekiem soczystych przekleństw; gdyby mogła je usłyszeć matka, z pewnością z żałością złapałaby się za głowę, ale oni tylko oniemieli i zostali w tyle z głupkowatym wyrazem pustych twarzy, kiedy ona ze złością przedarła się przez tłum aż za bramę cmentarza.
Gideon nie umarł. Nie wolno mu było umierać; musieli się pomylić, pomylić go z kimś innym, pochować tam, w mokrej, ciemnej ziemi kogoś, kto absolutnie nie był jej najlepszym przyjacielem. Nie tym Gideonem, który pomagał jej wybierać sukienki na kolejne szkolne randki, o których potem opowiadała mu ze wszystkimi najbardziej żenującymi szczegółami, płacząc ze śmiechu. Nie Gideonem, który oklaskiwał ją najgłośniej na jej pierwszym meczu, i który kiedyś założył się z nią, że po zakończeniu szkoły przerośnie ją co najmniej o głowę. Nie, ten Gideon musiał pozostać żywy, tak jak Billy, Joseph, Hania, Ben i wszyscy, których usilnie starała się otoczyć ochronnym kokonem, próbując ustrzec od działania świata, uparcie próbującego jej ich odebrać. Na przedstawieniu, które nazwali jego pogrzebem, nie wygłosiła ani słowa, uparcie milcząc, zaklęta w lodowaty głaz, wpatrujący się nieruchomo gdzieś w niebo wysoko ponad całym zebranym na cmentarzu tłumem. Nie była w stanie patrzeć na to, jak dwójka ubranych na czarno czarodziejów machnięciami różdżki łagodnie sprowadzała ziemię na jego trumnę, wraz z nią grzebiąc jej beztroskie dzieciństwo i resztki magicznych, cudownych wspomnień z czasów Hogwartu.
Dopiero, kiedy zobaczyła nietypową powagę w spojrzeniu Billy'ego i odciśnięty w twarzy Josepha ból, wreszcie pękła, przyjmując do siebie najbardziej absurdalny z faktów- nigdy więcej nie miała zobaczyć Gideona Fenwicka, nigdy więcej nie miał udzielić jej życiowej rady ani potargać jej włosów, a jego miejsce na trybunach już na zawsze miało pozostać boleśnie puste, tkwiąc w tłumie jak niegojąca się rana.
Kiedy już teleportowała się do domu, przez dwa dni wyła z bólu, wciskając twarz w poduszkę i łykając łzy, które jeszcze nigdy nie smakowały tak gorzko i tak ostatecznie.
Przyniesiony przez obcą sowę list sprawił, że nigdy nie zasklepiona w sercu blizna, którą pozostawił po sobie Giddy, odchodząc, na nowo rozgorzała palącym bólem. Przecież wiedziała; wiedziała, że to nie mógł być on. Na Merlina, była na jego pogrzebie, i widziała spalony aż do fundamentów dom, między szczątkami którego musiały też leżeć prochy, z których kiedyś składał się żywy, uśmiechnięty, cudowny człowiek. Dlatego, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, zgodziła się spotkać z kimś, kto próbował ukraść dla siebie jego imię. Nie opracowywała planu, gotowa do zwyczajnego rozniesienia w strzępy kogoś, komu miała otworzyć drzwi i kto śmiał się nazywać Gideonem- nawet, jeśli jego pismo boleśnie przypominało jej sposób stawiania liter przez kogoś, kogo niegdyś znała.
Kiedy tylko usłyszała pukanie do drzwi, natychmiast przebiegła dystans dzielący ją od salonu do klamki, nie zdając sobie sprawy z faktu, że przez ostatnią godzinę nerwowo, bezustannie krążyła wokół stołu, wydeptując na dywanie wyraźny szlak. Ktokolwiek to był, miał czelność nawet dobijać się do drzwi tak głośno i bezczelnie jak on; niegdyś doprowadzało ją to do furii, jednakże teraz była wściekła z zupełnie innego powodu. Otworzyła drzwi z całą posiadaną siłą- rozmach sprawił, że z głośnym trzaśnięciem odbiły się od framugi, nieomalże uderzając tajemniczego gościa prosto w czoło. Sama Penny też była gotowa do ataku, zaciskając pięści z siłą, która sprawiła, że jej knykcie pobielały niezdrowo.
Jednak zanim zdążyła wyprowadzić cios, zamarła, całkowicie oszołomiona widokiem nieboszczyka, opierającego się właśnie niedbale o ścianę jej mieszkania.
Nagły skok ciśnienia odbił się bolesnym łupaniem w skroni; zatoczyła się lekko, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w boleśnie znajomy, bezczelny uśmiech, który pochowała trzy lata temu wraz z resztą wspomnień o najlepszym przyjacielu. Całkowicie skonfundowana kilkukrotnie otworzyła usta, po czym zamknęła je, całkowicie bezdźwięcznie, upodabniając się zapewne do wyjątkowo bezrozumnej ryby.
-Ty... Nie...- Spróbowała w końcu, wyrzucając z siebie kilka bezładnych zgłosek, oskarżycielsko celując w niego palcem i czując, że zaczynało kręcić jej się w głowie.- Keith Finnegan, piąta klasa, Puchon, zabrał mnie na randkę do Hogsmeade. W co byłam wtedy ubrana?
Przecież mógł ją okłamać; być może był kimś ze szkolnej drużyny, wiedziony dziwaczną, chorą chęcią zemsty, albo wyjątkowo dobrze przygotowanym na to spotkanie metamorfomagiem, który widział ją na tamtym meczu- jednak to, o co go pytała, mógł wiedzieć tylko Gideon. Tylko on.
I chociaż rozsądek podpowiadał jej uparcie, że nie mógł udzielić jej poprawnej odpowiedzi; Gideon nie żył, nie żył, nawet, jeśli tak długo uparcie próbowała udawać, że było inaczej, i powinna już dawno okładać żartownisia gradem ciosów, zamiast zadawać mu głupie pytania- czekała, w napięciu wpatrując się w boleśnie znajomą twarz.
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sam też nie znosiłem pogrzebów, zwłaszcza swoich własnych.
Choć tamtego dnia miotała mną jakaś szalona myśl, by się tam pojawić, coś mnie od tego powstrzymywało. Jakaś ciekawość ciągnęła mnie w miejsce to żałoby, może po to by sprawdzić czy ktoś by mnie opłakiwał – ale nie musiałem tego widzieć, żeby o tym wiedzieć. Może bałem się, że gdybym poszedł, sam załamałbym się jeszcze bardziej i pogrążył. Że może wyskoczyłbym nagle zza ściany i obwieścił tym, na którym mi zależy, że jednak żyję. Ale tego nie mogłem zrobić. Wiedziałem, że choć wszyscy z pewnością mieli szczerze intencje i przysięgaliby zachować sekretu, wiedziałem, że ostatnie czego potrzebuję to świadków. Nawet najmniejszy błąd mógłby kosztować czyjeś życie.
Było coś jeszcze: chciałem Was od tego wszystkiego chronić. Wierzyłem, że będzie lepiej, jeśli pozostanę martwy. Daleko, gdzie nie będę słyszał płaczu i gróźb. Ale łzy wysychają, w końcu. Czasem zastanawiam się, czy to przypadkiem nie najgorsze co może się teraz dziać. Po tylu latach, kiedy z pewnością ułożyliście sobie życie beze mnie nagle wpadam do niego i to w mocno zabłoconych butach. Pewnie, sam bym się cieszył, gdyby moi rodzice nagle zapukali do mieszkania, ale nie jestem pewny, czy to sprawiłoby, że wszystko będzie teraz łatwiejsze. Zwłaszcza, że choć Grindelwald zniknął, ciemne chmury zbierają się nad Anglią. I zwłaszcza dlatego, że przez te lata zmieniłem się tak diametralnie a jednocześnie tak niewiele, sam nie wiem więc już czy ktokolwiek wciąż mnie zna.
Coś uderza we mnie wraz z trzaskiem otwieranych drzwi. Światło rozszerza moje źrenice, ale wcale nie o to chodzi: czuję jakby ktoś uderzył mnie tępym narzędziem gdzieś wysoko powyżej brzucha. Wyglądasz bardzo podobnie, a przecież zupełnie inaczej. Wciąż sięgasz mi najwyżej do ramienia, choć doskonale pamiętam, że kiedyś to wydawało się niemożliwe. Kiedy w pierwszych klasach Hogwartu przewyższałaś mnie o conajmniej głowę, wydawało się, że tak zostanie już na zawsze. Nawet jeśli to finalnie ja wygrałem zakład i przerosłem Cię o dobre trzydzieści centymetrów. Trzy lata nie wyrządziły Ci żadnych szkód, nie odcisnęły się dobitnie na śniadej cerze, choć wydaje mi się, że w Twoich oczach jest coś czego nigdy nie widziałem. Pozornie wciąż są takie same, ciepłe, brązowe. A jednak gdzieś z tyłu czają się nowe doświadczenia, coś czego nigdy nie przeżyję już z żadnym z Was. Znajoma burza ciemnych loków sprawia, że niemal nie mogę odczytać nic z tego co maluje się na Twojej twarzy. Tak dawno się nie widzieliśmy. Czy to dobre pierwsze słowa na powitanie?
Z drugiej strony sam mogłem wymyślić coś lepszego. Ale jakoś nie potrafiłem myśleć o całej tej sprawie inaczej. Hej, nie jestem martwy, może się upijemy. W końcu jako jeden z nielicznych ja sam wiedziałem, że wcale nie umarłem. Wy nie doświadczyliście wcale tego pozoru. Wraz z siłą z jaką otwierasz drzwi uderza mnie fala kolorów i zapachu. Gorzkie migdały i brzoskwinia. Te zapachy przewracają mi w żołądku i sprawiają, że pamiętam rzeczy, o których, jak myślałem jeszcze przed chwilą, zdążyłem dawno zapomnieć. Norwegia nie pachniała migdałami i brzoskwinią.
W moich oczach odbijają się iskierki rozbawienia, kiedy widzę jak otwierasz i zamykasz usta. Najchętniej miałbym to już wszystko za sobą. Ale wiem, że nikt nie przyjmie faktu powstania z martwych i nie przejdzie nad nim do porządku dziennego. Niemal czuję jak wbijasz we mnie swój palec i przekręcam głowę na bok.
– Keith, pamiętam go dobrze, to ten mały i piegowaty. Powiedz mi, czy przez te trzy lata założył w końcu swoją hodowlę puszków pigmejskich? – pytam, zupełnie tak jakbym po prostu wyjechał sobie na wakacje, a nie walczył o życie i ukrywał się na drugim końcu świata. – Koniecznie chciałaś założyć tą straszną śliwkową sukienkę, pamiętasz, ale ja mówiłem, że moja cioteczna prababka Gertruda ma taką samą. W końcu trochę się wkurzyłaś i zabrałaś moją marynarkę, która była chyba ze trzy rozmiary za duża, pamiętasz? I poszłaś w niej na randkę, a potem nigdy mi jej nie oddałaś, bo chyba Ci się spodobała. Może Finneganowi też, chociaż ciężko powiedzieć, szalał za Tobą tak strasznie, że kiedyś podobno obkleił dormitorium Hufflepuffu sercami z Twoim imieniem, pamiętam, że facet z którym siedziałem na Zielarstwie strasznie się z tego śmiał.
Wzruszam niezauważalnie ramionami, jakbym chciał być może przypomnieć sobie coś jeszcze. Ale to było tak dawno. Prawie nieprawda. W zupełnie innym życiu. Może w lepszym, pod wieloma względami, ale czasem, jak sądziłem, także gorszym. Przede wszystkim innym. Choć chwil spędzonych z Tobą, Billym i Jospehem nie wymieniłbym na żadne inne.
– Czy to koniec mojego przesłuchania, czy mam Ci jeszcze raz opowiedzieć historię o tym jak na święta wysmarowałem buty mojej ciotki puddingiem, aż jej leniwy psidwak zaczął ciągle za nią gonić? – dodaję i unoszę brwi i ręce, jakbym nie miał zupełnie nic do ukrycia.
Kiedyś kochałem opowiadać tą historię, zwłaszcza kiedy byliśmy dziećmi. Dziś nie ma w niej nic ciekawego, może nawet wydawać się nudna dla postronnych, ale wtedy? Wtedy to było coś. Mogłem się chwalić przed całą Gryfońską bracią i potem długo śmialiśmy się nawet na widok potrawy na stole w jadalni. Mimowolnie moje wargi wyginają się jeszcze bardziej ku górze, wspominając dobre czasy. Kto wie czy było lepiej, ale z pewnością było łatwiej.
Choć tamtego dnia miotała mną jakaś szalona myśl, by się tam pojawić, coś mnie od tego powstrzymywało. Jakaś ciekawość ciągnęła mnie w miejsce to żałoby, może po to by sprawdzić czy ktoś by mnie opłakiwał – ale nie musiałem tego widzieć, żeby o tym wiedzieć. Może bałem się, że gdybym poszedł, sam załamałbym się jeszcze bardziej i pogrążył. Że może wyskoczyłbym nagle zza ściany i obwieścił tym, na którym mi zależy, że jednak żyję. Ale tego nie mogłem zrobić. Wiedziałem, że choć wszyscy z pewnością mieli szczerze intencje i przysięgaliby zachować sekretu, wiedziałem, że ostatnie czego potrzebuję to świadków. Nawet najmniejszy błąd mógłby kosztować czyjeś życie.
Było coś jeszcze: chciałem Was od tego wszystkiego chronić. Wierzyłem, że będzie lepiej, jeśli pozostanę martwy. Daleko, gdzie nie będę słyszał płaczu i gróźb. Ale łzy wysychają, w końcu. Czasem zastanawiam się, czy to przypadkiem nie najgorsze co może się teraz dziać. Po tylu latach, kiedy z pewnością ułożyliście sobie życie beze mnie nagle wpadam do niego i to w mocno zabłoconych butach. Pewnie, sam bym się cieszył, gdyby moi rodzice nagle zapukali do mieszkania, ale nie jestem pewny, czy to sprawiłoby, że wszystko będzie teraz łatwiejsze. Zwłaszcza, że choć Grindelwald zniknął, ciemne chmury zbierają się nad Anglią. I zwłaszcza dlatego, że przez te lata zmieniłem się tak diametralnie a jednocześnie tak niewiele, sam nie wiem więc już czy ktokolwiek wciąż mnie zna.
Coś uderza we mnie wraz z trzaskiem otwieranych drzwi. Światło rozszerza moje źrenice, ale wcale nie o to chodzi: czuję jakby ktoś uderzył mnie tępym narzędziem gdzieś wysoko powyżej brzucha. Wyglądasz bardzo podobnie, a przecież zupełnie inaczej. Wciąż sięgasz mi najwyżej do ramienia, choć doskonale pamiętam, że kiedyś to wydawało się niemożliwe. Kiedy w pierwszych klasach Hogwartu przewyższałaś mnie o conajmniej głowę, wydawało się, że tak zostanie już na zawsze. Nawet jeśli to finalnie ja wygrałem zakład i przerosłem Cię o dobre trzydzieści centymetrów. Trzy lata nie wyrządziły Ci żadnych szkód, nie odcisnęły się dobitnie na śniadej cerze, choć wydaje mi się, że w Twoich oczach jest coś czego nigdy nie widziałem. Pozornie wciąż są takie same, ciepłe, brązowe. A jednak gdzieś z tyłu czają się nowe doświadczenia, coś czego nigdy nie przeżyję już z żadnym z Was. Znajoma burza ciemnych loków sprawia, że niemal nie mogę odczytać nic z tego co maluje się na Twojej twarzy. Tak dawno się nie widzieliśmy. Czy to dobre pierwsze słowa na powitanie?
Z drugiej strony sam mogłem wymyślić coś lepszego. Ale jakoś nie potrafiłem myśleć o całej tej sprawie inaczej. Hej, nie jestem martwy, może się upijemy. W końcu jako jeden z nielicznych ja sam wiedziałem, że wcale nie umarłem. Wy nie doświadczyliście wcale tego pozoru. Wraz z siłą z jaką otwierasz drzwi uderza mnie fala kolorów i zapachu. Gorzkie migdały i brzoskwinia. Te zapachy przewracają mi w żołądku i sprawiają, że pamiętam rzeczy, o których, jak myślałem jeszcze przed chwilą, zdążyłem dawno zapomnieć. Norwegia nie pachniała migdałami i brzoskwinią.
W moich oczach odbijają się iskierki rozbawienia, kiedy widzę jak otwierasz i zamykasz usta. Najchętniej miałbym to już wszystko za sobą. Ale wiem, że nikt nie przyjmie faktu powstania z martwych i nie przejdzie nad nim do porządku dziennego. Niemal czuję jak wbijasz we mnie swój palec i przekręcam głowę na bok.
– Keith, pamiętam go dobrze, to ten mały i piegowaty. Powiedz mi, czy przez te trzy lata założył w końcu swoją hodowlę puszków pigmejskich? – pytam, zupełnie tak jakbym po prostu wyjechał sobie na wakacje, a nie walczył o życie i ukrywał się na drugim końcu świata. – Koniecznie chciałaś założyć tą straszną śliwkową sukienkę, pamiętasz, ale ja mówiłem, że moja cioteczna prababka Gertruda ma taką samą. W końcu trochę się wkurzyłaś i zabrałaś moją marynarkę, która była chyba ze trzy rozmiary za duża, pamiętasz? I poszłaś w niej na randkę, a potem nigdy mi jej nie oddałaś, bo chyba Ci się spodobała. Może Finneganowi też, chociaż ciężko powiedzieć, szalał za Tobą tak strasznie, że kiedyś podobno obkleił dormitorium Hufflepuffu sercami z Twoim imieniem, pamiętam, że facet z którym siedziałem na Zielarstwie strasznie się z tego śmiał.
Wzruszam niezauważalnie ramionami, jakbym chciał być może przypomnieć sobie coś jeszcze. Ale to było tak dawno. Prawie nieprawda. W zupełnie innym życiu. Może w lepszym, pod wieloma względami, ale czasem, jak sądziłem, także gorszym. Przede wszystkim innym. Choć chwil spędzonych z Tobą, Billym i Jospehem nie wymieniłbym na żadne inne.
– Czy to koniec mojego przesłuchania, czy mam Ci jeszcze raz opowiedzieć historię o tym jak na święta wysmarowałem buty mojej ciotki puddingiem, aż jej leniwy psidwak zaczął ciągle za nią gonić? – dodaję i unoszę brwi i ręce, jakbym nie miał zupełnie nic do ukrycia.
Kiedyś kochałem opowiadać tą historię, zwłaszcza kiedy byliśmy dziećmi. Dziś nie ma w niej nic ciekawego, może nawet wydawać się nudna dla postronnych, ale wtedy? Wtedy to było coś. Mogłem się chwalić przed całą Gryfońską bracią i potem długo śmialiśmy się nawet na widok potrawy na stole w jadalni. Mimowolnie moje wargi wyginają się jeszcze bardziej ku górze, wspominając dobre czasy. Kto wie czy było lepiej, ale z pewnością było łatwiej.
Gość
Gość
Keith był jednym z tych chłopców, z którymi umawiała się, żeby udowodnić Jospephowi, że nie tylko on mógł z łatwością znaleźć sobie randkę. Nie przywiązywała do niego większej uwagi; był ot, zwyczajny, Puchon, miał stanowczo zbyt wiele piegów i tendencję do wybuchania nienaturalnie wysokim jak na chłopca śmiechem za każdym razem, kiedy próbowała zażartować na eliksirach albo zaklęciach. Randka okazała się zresztą katastrofą, ręce trzęsły mu się do tego stopnia, że oblał jej buty kremowym piwem, i miał tendencję do upartego nazywania ją ukochaną, więc finalnie uciekła z Hogsmeade zażenowana i czerwona ze złości. I nigdy nie opowiadała tej historii nikomu- poza Gideonem.
Wciąż miała jego marynarkę. Po pogrzebie wahała się przez chwilę, podskórnie czując, że być może jego siostra znalazłaby pociechę w odzyskaniu czegoś, co przypominałoby jej o Gideonie; ale ostatecznie nigdy nie zdobyła się na to, by ją oddać. Kilkakrotnie wyobrażała sobie bowiem, że wracał- w te ciemne, duszne dni tuż po pogrzebie, kiedy bez celu krzątała się po pustym mieszkaniu, w beznadziejnej próbie odwrócenia myśli od rzeczywistości po raz kolejny polerując i tak wypolerowane już szkła lub podlewając kwiaty, z doniczek których ciurkiem wylewał się już nadmiar wody. Lubiła myśleć o momencie, w którym otwierała drzwi, żeby za ich progiem dostrzec znajomą twarz wykrzywioną w głupkowatym uśmiechu, i usłyszeć pełen samozadowolenia rechot, świadczący o tym, jak dumny był z własnego żartu. Na pewno bardzo by go to bawiło- nie każdy w końcu potrafi przekonać cały świat o tym, że zginął, chociaż nigdy nie podejrzewałaby, że mógłby być tak okrutny, by spróbować to zrobić. Wyobrażała sobie, jak sprzedawała mu bezbłędnie wymierzone uderzenie prosto w nos, a potem wspaniałomyślnie oferowała mu wybaczenie nad kubkiem Ognistej, i razem planowali, w jaki sposób przekazać dobre wieści Billy'emu i Josephowi. Dlatego uparcie trzymała się znoszonej już nieco czarnej marynarki, traktując ją jak kartę przetargową; skoro miała coś, co należało do niego, kiedyś musiał po to wrócić, niemiłosiernie marudząc, że urwała guzik przy prawym mankiecie i paskudnie pogniotła kołnierz.
Marynarka wisiała w szafie przez trzy lata, ale Gideon nie wracał.
Nigdy nie pogodziła się z tą myślą, ale nauczyła się całkiem skutecznie spychać ją gdzieś na dno, pieczołowicie przykrywając całą stertą innych, znacznie mniej bolesnych wspomnień. Teraz wypłynęła ona jednak na powierzchnię, przyoblekając boleśnie znajomy kształt karykaturalnie wysokiej sylwetki opierającej się o jej własne drzwi wejściowe i ze stoickim spokojem krytykującej jej śliwkową sukienkę (która, z perspektywy czasu, okazała się być naprawdę paskudną). Ktoś, kogo pochowała, opłakała i ze stratą którego nigdy nie zdołała się pogodzić, postanowił zmartwychwstać nagle, aby przypomnieć jej historię o przeklętym, tłustym psidwaku jego ciotki; jej życie prawdopodobnie nie mogło stać się już bardziej tragikomiczne, albo też los musiał dołożyć wiele starań, aby przygotować jej bardziej absurdalną niespodziankę.
Gdyby potrafiła wybierać rozum ponad serce, zapewne posłałaby go do diabła, najpierw solidnie przekląwszy. Wiedziała w końcu, że Gideon Fenwick nie żył- była na jego pogrzebie trzy cholerne lata temu, i nie było to coś, o czym potrafiłaby z łatwością zapomnieć. Jednak nikt, absolutnie nikt inny nie wiedział o tej przeklętej marynarce. Nikt.
Zwyczajowo nie bacząc na grzeczność, wyciągnęła dłoń i bezceremonialnie przytknęła mu ją do czoła, a potem pospiesznie postukała go w ramię i w końcu poklepała po klatce piersiowej. Musiała się upewnić, że był materialny; w dziwnym amoku wydawało jej się to czymś absolutnie normalnym i zdroworozsądkowym, jeśli za zdroworozsądkowe można było uznać chociażby zastanowienie się nad faktem, że tajemniczy gość był dziwnie żywym ciałem Gideona Fenwicka. Kimkolwiek był, z pewnością nie był jednak duchem. Ta obserwacja wcale nie sprawiła, że poczuła się lepiej; przeciwnie, umysł wzbraniał się gorączkowo przed przyjęciem faktu, że istotnie stał tutaj, że był, że był żywy, absolutnie żywy i materialny i uśmiechnięty w ten sam zawadiacki, głupkowaty sposób. Kiedy umysł walczył wciąż z absurdalną prawdą, sercem była już jednak pewna, że nie kłamał.
Pewna- i wściekła.
Nie myślała. Gubiąc się w plątaninie emocji gdzieś pomiędzy bezbrzeżną radością, bolesną ulgą i dogłębnym szokiem, postanowiła poddać się jedynemu uczuciu, które rozumiała, i, wiedziona furią, uderzyła go pięścią prosto w klatkę piersiową. Drobne dłonie wyglądały śmiesznie w porównaniu z solidną sylwetką, i to rozwścieczyło ją możliwie jeszcze bardziej, więc po chwili zasypywała go już gradem furiackich ciosów.
-Ty skończony dupku!- Wrzasnęła, machnięciem dłoni odgarniając z twarzy włosy, które pod wpływem szaleńczego szamotania poczęły wpadać jej do ust.- Byłam na Twoim pogrzebie! Pochowałam Cię, do cholery!
W ataku wściekłej złości, czując, jak w kostkach dłoni rozlewać począł się pulsujący ból, złapała za pierwszą lepszą rzecz znajdującą się w zasięgu dłoni- czyli miotłę, zostawioną tam po treningu. Pierwszy cios wymierzyła trzonkiem, całkowicie ignorując fakt, że właśnie okładała człowieka, który nie żył od trzech lat, jedynym źródłem swojego utrzymania.
-Od trzech lat-kładę- wieńce na Twoim- grobie-Fenwick!- Powoli zaczynała dyszeć z wysiłku. W tej chwili jednakże wysiłek fizyczny wydawał jej się czymś znacznie łatwiejszym od próby zrozumienia gorzkiej prawdy o tym, dlaczego jej najlepszy przyjaciel nie zapukał do jej drzwi trzy lata temu, pozwalając jej pogrzebać się żywcem gdzieś na dnie pamięci.
Wciąż miała jego marynarkę. Po pogrzebie wahała się przez chwilę, podskórnie czując, że być może jego siostra znalazłaby pociechę w odzyskaniu czegoś, co przypominałoby jej o Gideonie; ale ostatecznie nigdy nie zdobyła się na to, by ją oddać. Kilkakrotnie wyobrażała sobie bowiem, że wracał- w te ciemne, duszne dni tuż po pogrzebie, kiedy bez celu krzątała się po pustym mieszkaniu, w beznadziejnej próbie odwrócenia myśli od rzeczywistości po raz kolejny polerując i tak wypolerowane już szkła lub podlewając kwiaty, z doniczek których ciurkiem wylewał się już nadmiar wody. Lubiła myśleć o momencie, w którym otwierała drzwi, żeby za ich progiem dostrzec znajomą twarz wykrzywioną w głupkowatym uśmiechu, i usłyszeć pełen samozadowolenia rechot, świadczący o tym, jak dumny był z własnego żartu. Na pewno bardzo by go to bawiło- nie każdy w końcu potrafi przekonać cały świat o tym, że zginął, chociaż nigdy nie podejrzewałaby, że mógłby być tak okrutny, by spróbować to zrobić. Wyobrażała sobie, jak sprzedawała mu bezbłędnie wymierzone uderzenie prosto w nos, a potem wspaniałomyślnie oferowała mu wybaczenie nad kubkiem Ognistej, i razem planowali, w jaki sposób przekazać dobre wieści Billy'emu i Josephowi. Dlatego uparcie trzymała się znoszonej już nieco czarnej marynarki, traktując ją jak kartę przetargową; skoro miała coś, co należało do niego, kiedyś musiał po to wrócić, niemiłosiernie marudząc, że urwała guzik przy prawym mankiecie i paskudnie pogniotła kołnierz.
Marynarka wisiała w szafie przez trzy lata, ale Gideon nie wracał.
Nigdy nie pogodziła się z tą myślą, ale nauczyła się całkiem skutecznie spychać ją gdzieś na dno, pieczołowicie przykrywając całą stertą innych, znacznie mniej bolesnych wspomnień. Teraz wypłynęła ona jednak na powierzchnię, przyoblekając boleśnie znajomy kształt karykaturalnie wysokiej sylwetki opierającej się o jej własne drzwi wejściowe i ze stoickim spokojem krytykującej jej śliwkową sukienkę (która, z perspektywy czasu, okazała się być naprawdę paskudną). Ktoś, kogo pochowała, opłakała i ze stratą którego nigdy nie zdołała się pogodzić, postanowił zmartwychwstać nagle, aby przypomnieć jej historię o przeklętym, tłustym psidwaku jego ciotki; jej życie prawdopodobnie nie mogło stać się już bardziej tragikomiczne, albo też los musiał dołożyć wiele starań, aby przygotować jej bardziej absurdalną niespodziankę.
Gdyby potrafiła wybierać rozum ponad serce, zapewne posłałaby go do diabła, najpierw solidnie przekląwszy. Wiedziała w końcu, że Gideon Fenwick nie żył- była na jego pogrzebie trzy cholerne lata temu, i nie było to coś, o czym potrafiłaby z łatwością zapomnieć. Jednak nikt, absolutnie nikt inny nie wiedział o tej przeklętej marynarce. Nikt.
Zwyczajowo nie bacząc na grzeczność, wyciągnęła dłoń i bezceremonialnie przytknęła mu ją do czoła, a potem pospiesznie postukała go w ramię i w końcu poklepała po klatce piersiowej. Musiała się upewnić, że był materialny; w dziwnym amoku wydawało jej się to czymś absolutnie normalnym i zdroworozsądkowym, jeśli za zdroworozsądkowe można było uznać chociażby zastanowienie się nad faktem, że tajemniczy gość był dziwnie żywym ciałem Gideona Fenwicka. Kimkolwiek był, z pewnością nie był jednak duchem. Ta obserwacja wcale nie sprawiła, że poczuła się lepiej; przeciwnie, umysł wzbraniał się gorączkowo przed przyjęciem faktu, że istotnie stał tutaj, że był, że był żywy, absolutnie żywy i materialny i uśmiechnięty w ten sam zawadiacki, głupkowaty sposób. Kiedy umysł walczył wciąż z absurdalną prawdą, sercem była już jednak pewna, że nie kłamał.
Pewna- i wściekła.
Nie myślała. Gubiąc się w plątaninie emocji gdzieś pomiędzy bezbrzeżną radością, bolesną ulgą i dogłębnym szokiem, postanowiła poddać się jedynemu uczuciu, które rozumiała, i, wiedziona furią, uderzyła go pięścią prosto w klatkę piersiową. Drobne dłonie wyglądały śmiesznie w porównaniu z solidną sylwetką, i to rozwścieczyło ją możliwie jeszcze bardziej, więc po chwili zasypywała go już gradem furiackich ciosów.
-Ty skończony dupku!- Wrzasnęła, machnięciem dłoni odgarniając z twarzy włosy, które pod wpływem szaleńczego szamotania poczęły wpadać jej do ust.- Byłam na Twoim pogrzebie! Pochowałam Cię, do cholery!
W ataku wściekłej złości, czując, jak w kostkach dłoni rozlewać począł się pulsujący ból, złapała za pierwszą lepszą rzecz znajdującą się w zasięgu dłoni- czyli miotłę, zostawioną tam po treningu. Pierwszy cios wymierzyła trzonkiem, całkowicie ignorując fakt, że właśnie okładała człowieka, który nie żył od trzech lat, jedynym źródłem swojego utrzymania.
-Od trzech lat-kładę- wieńce na Twoim- grobie-Fenwick!- Powoli zaczynała dyszeć z wysiłku. W tej chwili jednakże wysiłek fizyczny wydawał jej się czymś znacznie łatwiejszym od próby zrozumienia gorzkiej prawdy o tym, dlaczego jej najlepszy przyjaciel nie zapukał do jej drzwi trzy lata temu, pozwalając jej pogrzebać się żywcem gdzieś na dnie pamięci.
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jakoś ominęła mnie ta cała szalona faza randkowania. Nie chciałem nic nikomu udowadniać – sam już nawet nie pamiętam, czy właściwie chodziłem na randki. Jeszcze dwa lata temu byłbym pewny, że tak, ale teraz wszystkie nieważne wspomnienia przykrywa warstwa mgły. Były i te wartościowsze, te z którymi chciałem spędzać czas – ale większość pseudo romantycznych spotkań kończyła się szybko i krótko, na zawsze wymazując się z mojej pamięci. Zresztą o wielu rzeczach zapomniałem, przebywając daleko za morzem. To aż abstrakcyjne, że pamiętam więcej o Twoim życiu, niż o swoim: może to dlatego, że zawsze byłaś dla mnie ważna, może dlatego, że moje życie, przynajmniej tamto, nie wydawało mi się już moje. Pamiętam Keitha. Pamiętam, że miał ten promienny, maślany typ uśmiechu, jaki posiadają chyba wszyscy Puchoni: rozpuszczający i rozczulający, jakby właśnie ukradli ciasteczka z kuchni, ale po to by zaprowadzić pokój na świecie, nie z żadnych personalnych pobudek.
Keith miał mnóstwo piegów, tak wiele, że od razu przyciągały wzrok. Tymczasem uszy drżały pod jego śmiechem, dziwnym i piskliwym – takich rzeczy nie sposób zapomnieć. I ten jego dziwny głosik, wciąż upominający się o hodowlę puszków. Pamiętam też opowieści o randce. Katastrofa: podobnie jak katastroficznie próbowałem dusić wtedy swój śmiech. Ale zrzuciliśmy to na tą wstrętną sukienkę, musiała zwiastować jakiegoś pecha. Szkoda tylko butów, które na zawsze przeszły już chyba zapachem cynamonu.
Pewnie uznałbym ten gest za uroczy, pełen sentymentu. Sądzę trochę bowiem, że moja marynarka skończyła już gdzieś, zgubiona i zniszczona. Tymczasem wciąż wisiała w szafie – i chyba czas był już na to, by po nią wrócić. Mam nadzieję, że ze wszystkimi guzikami. Doskonale rozumiem śmierć bliskich, może mnie nawet dotknęła ona bardziej niż innych: zginęli moi rodzice, ale zginąłem i ja. Widziałem własny nekrolog w gazecie, to z pewnością było zmieniające przeżycie.
Kiedy wyciągasz rękę niemal szykuję się na tępe uderzenie, ale sam jestem prawie zaskoczony kiedy słyszę lekki stukot. Tak jakbym mógł nie istnieć: czuję się trochę jak widmo przeszłości, zwłaszcza tutaj, w kraju przodków. W Norwegii istniałem w pełni, byłem kimś innym, ale rzeczywistym. Tutaj byłem ledwie duchem.
Na tępe uderzenie nie muszę też długo czekać: czuję je w klatce piersiowej, ale nie wyrządza mi żadnej szkody. Uderza mnie coś zupełnie innego, fala złości i frustracji, może fala niezrozumienia. Coś boli bardziej niż pięści i słowa. Cisza.
– To miło z Twojej strony. Też miałem iść, ale zdecydowałem, że jednak wolę nie – mówię, zupełnie spokojnie i statecznie, jakbym każdego dnia o tym mówił.
O własnej śmierci. Chociaż przecież czuję Twój smutek i złość. Ale nie chcę, żeby tak było.
– Mam nadzieję, że nie z lawendą. Strasznie kicham po lawendzie, zwłaszcza ostatnio.
Nie wiem do końca co chcę osiągnąć takimi głupimi żarcikami, ale taki już jestem, przynajmniej w Twoim otoczeniu. Tak mi podpowiada intuicja. Pozwalam Ci okładać mnie pięściami jeszcze przez kilka dobrych chwil, ale w końcu przyjmuję poważną minę i spoglądam na Ciebie z góry. Chwytam Cię za kołnierz w bardzo irytujący sposób i odsuwam trochę, tylko po to, żeby mieć choć trochę czasu. Choć trochę czasu na wyjaśnienia.
– Posłuchaj mnie, Penny. Naprawdę chciałbym, żeby było inaczej, ale przez ostatnie trzy lata byłem martwy – wyjaśniam, tym razem całkowicie poważnie. – Musiałem być. Nie zostawili mi wyboru. I wiem, że zawsze jest niby jakiś wybór, ale sytuacja była fatalna. Po tylu latach jako auror, wreszcie naraziłem się niewłaściwym osobom. A cenę za to… Cenę za to ponieśli moi rodzice. Niewinni ludzie. To ja powinienem był tam spłonąć, bo uratowało mnie tylko jakieś głupie szczęście.
Zbieram się w sobie by wydusić więcej słów, zaciskam palce lewej dłoni. Wciąż ciężko przychodzi mi mówić o tym wszystkim, ale nie okazuję tego aż tak bardzo. W porównaniu do poprzednich lat wszystko jest łatwiejsze. Jakbym mówił o kimś innym. O innej rodzinie. Prawie tak jest. Prawie boli najbardziej.
– Ale wiedziałem, że jeśli okaże się, że przeżyłem to wrócą. Po Josephine, bo Benjamina… Na brodę Merlina, po Was wszystkich, Ciebie, Josepha, Billy’ego. Nie było już odwrotu. Cały świat musiał myśleć, że nie żyję, żeby uwierzyli w to Ci przeklęci zwolennicy tego szaleńca. Nie mogłem postąpić inaczej. Nie mogłem mieć Was wszystkich na sumieniu, rozumiesz Penny? Porzucenie wszystkiego co w życiu znałem i kochałem było naprawdę niewielką ceną za Wasze bezpieczeństwo.
Biorę głęboki oddech. Czuję, że mimowolnie świat rozmywa się dookoła mnie. Poczucie winy. Jestem samolubny, strasznie samolubny.
– Teraz kiedy zniknął… Teraz wszystko jest inaczej. Ale wciąż ryzykuję. Może to głupie. Wiem, że w Anglii nie jest bezpiecznie. Wiem, co się dzieje. Ale teraz przynajmniej mogę mieć nadzieję, Penny. Mogę chociaż spróbować.
Keith miał mnóstwo piegów, tak wiele, że od razu przyciągały wzrok. Tymczasem uszy drżały pod jego śmiechem, dziwnym i piskliwym – takich rzeczy nie sposób zapomnieć. I ten jego dziwny głosik, wciąż upominający się o hodowlę puszków. Pamiętam też opowieści o randce. Katastrofa: podobnie jak katastroficznie próbowałem dusić wtedy swój śmiech. Ale zrzuciliśmy to na tą wstrętną sukienkę, musiała zwiastować jakiegoś pecha. Szkoda tylko butów, które na zawsze przeszły już chyba zapachem cynamonu.
Pewnie uznałbym ten gest za uroczy, pełen sentymentu. Sądzę trochę bowiem, że moja marynarka skończyła już gdzieś, zgubiona i zniszczona. Tymczasem wciąż wisiała w szafie – i chyba czas był już na to, by po nią wrócić. Mam nadzieję, że ze wszystkimi guzikami. Doskonale rozumiem śmierć bliskich, może mnie nawet dotknęła ona bardziej niż innych: zginęli moi rodzice, ale zginąłem i ja. Widziałem własny nekrolog w gazecie, to z pewnością było zmieniające przeżycie.
Kiedy wyciągasz rękę niemal szykuję się na tępe uderzenie, ale sam jestem prawie zaskoczony kiedy słyszę lekki stukot. Tak jakbym mógł nie istnieć: czuję się trochę jak widmo przeszłości, zwłaszcza tutaj, w kraju przodków. W Norwegii istniałem w pełni, byłem kimś innym, ale rzeczywistym. Tutaj byłem ledwie duchem.
Na tępe uderzenie nie muszę też długo czekać: czuję je w klatce piersiowej, ale nie wyrządza mi żadnej szkody. Uderza mnie coś zupełnie innego, fala złości i frustracji, może fala niezrozumienia. Coś boli bardziej niż pięści i słowa. Cisza.
– To miło z Twojej strony. Też miałem iść, ale zdecydowałem, że jednak wolę nie – mówię, zupełnie spokojnie i statecznie, jakbym każdego dnia o tym mówił.
O własnej śmierci. Chociaż przecież czuję Twój smutek i złość. Ale nie chcę, żeby tak było.
– Mam nadzieję, że nie z lawendą. Strasznie kicham po lawendzie, zwłaszcza ostatnio.
Nie wiem do końca co chcę osiągnąć takimi głupimi żarcikami, ale taki już jestem, przynajmniej w Twoim otoczeniu. Tak mi podpowiada intuicja. Pozwalam Ci okładać mnie pięściami jeszcze przez kilka dobrych chwil, ale w końcu przyjmuję poważną minę i spoglądam na Ciebie z góry. Chwytam Cię za kołnierz w bardzo irytujący sposób i odsuwam trochę, tylko po to, żeby mieć choć trochę czasu. Choć trochę czasu na wyjaśnienia.
– Posłuchaj mnie, Penny. Naprawdę chciałbym, żeby było inaczej, ale przez ostatnie trzy lata byłem martwy – wyjaśniam, tym razem całkowicie poważnie. – Musiałem być. Nie zostawili mi wyboru. I wiem, że zawsze jest niby jakiś wybór, ale sytuacja była fatalna. Po tylu latach jako auror, wreszcie naraziłem się niewłaściwym osobom. A cenę za to… Cenę za to ponieśli moi rodzice. Niewinni ludzie. To ja powinienem był tam spłonąć, bo uratowało mnie tylko jakieś głupie szczęście.
Zbieram się w sobie by wydusić więcej słów, zaciskam palce lewej dłoni. Wciąż ciężko przychodzi mi mówić o tym wszystkim, ale nie okazuję tego aż tak bardzo. W porównaniu do poprzednich lat wszystko jest łatwiejsze. Jakbym mówił o kimś innym. O innej rodzinie. Prawie tak jest. Prawie boli najbardziej.
– Ale wiedziałem, że jeśli okaże się, że przeżyłem to wrócą. Po Josephine, bo Benjamina… Na brodę Merlina, po Was wszystkich, Ciebie, Josepha, Billy’ego. Nie było już odwrotu. Cały świat musiał myśleć, że nie żyję, żeby uwierzyli w to Ci przeklęci zwolennicy tego szaleńca. Nie mogłem postąpić inaczej. Nie mogłem mieć Was wszystkich na sumieniu, rozumiesz Penny? Porzucenie wszystkiego co w życiu znałem i kochałem było naprawdę niewielką ceną za Wasze bezpieczeństwo.
Biorę głęboki oddech. Czuję, że mimowolnie świat rozmywa się dookoła mnie. Poczucie winy. Jestem samolubny, strasznie samolubny.
– Teraz kiedy zniknął… Teraz wszystko jest inaczej. Ale wciąż ryzykuję. Może to głupie. Wiem, że w Anglii nie jest bezpiecznie. Wiem, co się dzieje. Ale teraz przynajmniej mogę mieć nadzieję, Penny. Mogę chociaż spróbować.
Gość
Gość
Nie chciała dorastać. Nie chciała dorastać przez długi czas, i być może to marzenie w końcu się spełniło; stojąc w drzwiach domu i patrząc na twarz kogoś, kogo zdążyła już pochować, absolutnie nie czuła się dorosła. Przynajmniej nie na tyle, żeby spróbować zrozumieć, żeby wyłuskać sens z całego absurdu sceny, która właśnie rozgrywała się przed jej oczami i w której, chcąc nie chcąc, przyszło jej wziąć udział, chociaż aktorką była zdecydowanie mizerną. Z trudem podążała za scenariuszem; być może zresztą nie było za czym podążać, być może nikt nigdzie nie stworzył, nie spisał tej sceny, która wydawała się być wyjątkowo abstrakcyjną nawet jak na wyobraźnię artysty.
I trochę żałowała. Z pewnością byłoby łatwiej, gdyby wiedziała, jak się zachować. Gdyby ktoś zechciał podpowiedzieć jej zza kulis (chociaż, na Merlina, od zawsze była na tyle krnąbrna, żeby nie słuchać rad, nawet tych dobrych) albo gdyby takie sytuacje przytrafiały się w jej życiu nieco częściej, niż raz na dobre dwadzieścia siedem lat. Być może wtedy byłaby w stanie wykrztusić z siebie coś poza tą dziwaczną, niezrozumiałą plątaniną słów, wyrzuconych na wydechu o dwie oktawy zbyt wysokim głosem. Nie była Krukonką, nigdy nie próbowała zgłębiać tajemnic świata ani nie czuła potrzeby chłonięcia wiedzy jak gąbka; nie uważała się też jednakże nigdy za głupią. Zwykle potrafiła pojmować działanie świata w pewien swój uproszczony, grubiański nieco sposób, który zdawał się zresztą całkowicie wystarczać. Jednak tego jednego- Gideona Fenwicka, absolutnie żywego i uśmiechającego się do niej w ten sam trochę ujmujący, a trochę bezczelny sposób- pojąć nie mogła.
Atak był najlepszą obroną, przynajmniej tam, skąd pochodziła, i właśnie dlatego zasypywała widmo przeszłości gradem rozwścieczonych ciosów. Nie traciła czasu na podjęcie choćby próby wycelowania, w efekcie napotykając pod pięściami naprzemiennie bolesną, twardą ścianę barków, dudniącą cicho klatkę piersiową i znajdujący się najbliżej poziomu jej głowy brzuch. Gwałtowna szarpanina była męcząca- ale był to dobry rodzaj zmęczenia, ból z gatunków tych, które swoim istnieniem są w stanie choćby na chwilę wyprzeć ze świadomości to znacznie gorsze, pochodzące gdzieś z głębi cierpienie. Gdyby okoliczności były choć odrobinę mniej tragikomiczne, być może rzuciłaby mu się na szyję albo chociaż roześmiała się, czując na języku słodki smak wspomnień z czasów Hogwartu, kiedy, rozdrażniona jego naśmiewaniem się z jej (wielce dorosłych wtedy) randek rzucała się na niego z piąstkami w podobnie pełen zgubnego zapału sposób. W tej chwili wolała jednak nie myśleć; łatwiej było zmusić do pracy mięśnie, niż wzbraniający się przed zrozumieniem powagi sytuacji umysł, dlatego, podniesiona nagle za kołnierz, odruchowo wierzgnęła jeszcze kilka razy.
Jednak wysłuchała go. Częściowo z powodu zaciskającego boleśnie gardło szoku, częściowo z powodu tego, że musiała; musiała się dowiedzieć, musiała zrozumieć, aby nie dopuścić do tego, by na widok twarzy przyjaciela po raz kolejny pękło jej serce. Zrozumienie okazało się być nie mniej bolesnym. Na początku nie słuchała go uważnie, zbyt zajęta obserwowaniem sposobu, w jaki układał usta, formułując słowa, tego, jak trzymał ją za ramię albo jak mrugał nerwowo, trochę za szybko, kiedy był poważny. W całkowitej ciszy patrzyła na to, czego nie spodziewała zobaczyć się już nigdy- i coś w tej świadomości w końcu spowodowało, że pękła. Z napiętych jak postronki mięśni spłynęło w końcu nieznośnie trzymające je w miejscu ciśnienie- i to samo ciśnienie popchnęło ją prosto w jego ramiona. Objęła go z całej siły, kurczowo zaciskając palce na materiale pachnącego znajomo ubrania i wzięła spazmatyczny wdech, tuż po tym wtulając twarz w nieokreślone miejsce pod jego podbródkiem.
-Ani mi się waż znowu umierać, Gideon- Wyszeptała niewyraźnie, zaciskając powieki i nie pozwalając spłynąć na policzki cisnącym się gwałtownie łzom.- Ani mi się waż, Ty skończony kretynie.
Nie potrafiła okazywać uczuć; to było więc w jej wykonaniu największym objawem czułości i tęsknoty, który zresztą przerwała zaraz, niezdarnie wyplątując się z objęć i wciągając go do mieszkania.
-Nie będę udawać, że rozumiem- Ton głosu na powrót przybrał oskarżycielski wydźwięk; zrezygnowała już jednak z okładania go pięściami, więc uważała całokształt za całkiem imponujący postęp w kontrolowaniu własnych emocji. Nawet, jeśli w tej chwili nie była nawet w stanie rozpoznać ani nazwać dziwacznej ich mieszanki, wprawiającej jej głos i ręce w drżenie.- Ani że jestem pewna, że to nie sen, a Ty nie jesteś dziwnym wytworem mojej wyobraźni, który okaże się być martwym,znowu, kiedy się obudzę.
Szybkim krokiem ruszyła w stronę drewnianej szafki, w której od zawsze trzymała (potłuczone nieco) szklanki do Ognistej Whisky; nawet wtedy nie mogła jednak powstrzymać się od nieustannego zerkania za siebie, żeby upewnić się, że wciąż tam tkwił.
-Nie rozumiem- Wymamrotała pod nosem, żeby dodać już głośniej.- To gdzie w takim razie byłeś, skoro jesteś przekonany, że nie była to ta trumna, na którą osobiście rzucałam ziemię?
Sięgnięcie po delikatne szkło drżącymi nieznośnie dłońmi okazało się znacznie trudniejszym zadaniem, niż myślała.
-Czy Josephine... Ona wie?- Odpowiedź na to pytanie prawdopodobnie również nie należała do łatwych.
I trochę żałowała. Z pewnością byłoby łatwiej, gdyby wiedziała, jak się zachować. Gdyby ktoś zechciał podpowiedzieć jej zza kulis (chociaż, na Merlina, od zawsze była na tyle krnąbrna, żeby nie słuchać rad, nawet tych dobrych) albo gdyby takie sytuacje przytrafiały się w jej życiu nieco częściej, niż raz na dobre dwadzieścia siedem lat. Być może wtedy byłaby w stanie wykrztusić z siebie coś poza tą dziwaczną, niezrozumiałą plątaniną słów, wyrzuconych na wydechu o dwie oktawy zbyt wysokim głosem. Nie była Krukonką, nigdy nie próbowała zgłębiać tajemnic świata ani nie czuła potrzeby chłonięcia wiedzy jak gąbka; nie uważała się też jednakże nigdy za głupią. Zwykle potrafiła pojmować działanie świata w pewien swój uproszczony, grubiański nieco sposób, który zdawał się zresztą całkowicie wystarczać. Jednak tego jednego- Gideona Fenwicka, absolutnie żywego i uśmiechającego się do niej w ten sam trochę ujmujący, a trochę bezczelny sposób- pojąć nie mogła.
Atak był najlepszą obroną, przynajmniej tam, skąd pochodziła, i właśnie dlatego zasypywała widmo przeszłości gradem rozwścieczonych ciosów. Nie traciła czasu na podjęcie choćby próby wycelowania, w efekcie napotykając pod pięściami naprzemiennie bolesną, twardą ścianę barków, dudniącą cicho klatkę piersiową i znajdujący się najbliżej poziomu jej głowy brzuch. Gwałtowna szarpanina była męcząca- ale był to dobry rodzaj zmęczenia, ból z gatunków tych, które swoim istnieniem są w stanie choćby na chwilę wyprzeć ze świadomości to znacznie gorsze, pochodzące gdzieś z głębi cierpienie. Gdyby okoliczności były choć odrobinę mniej tragikomiczne, być może rzuciłaby mu się na szyję albo chociaż roześmiała się, czując na języku słodki smak wspomnień z czasów Hogwartu, kiedy, rozdrażniona jego naśmiewaniem się z jej (wielce dorosłych wtedy) randek rzucała się na niego z piąstkami w podobnie pełen zgubnego zapału sposób. W tej chwili wolała jednak nie myśleć; łatwiej było zmusić do pracy mięśnie, niż wzbraniający się przed zrozumieniem powagi sytuacji umysł, dlatego, podniesiona nagle za kołnierz, odruchowo wierzgnęła jeszcze kilka razy.
Jednak wysłuchała go. Częściowo z powodu zaciskającego boleśnie gardło szoku, częściowo z powodu tego, że musiała; musiała się dowiedzieć, musiała zrozumieć, aby nie dopuścić do tego, by na widok twarzy przyjaciela po raz kolejny pękło jej serce. Zrozumienie okazało się być nie mniej bolesnym. Na początku nie słuchała go uważnie, zbyt zajęta obserwowaniem sposobu, w jaki układał usta, formułując słowa, tego, jak trzymał ją za ramię albo jak mrugał nerwowo, trochę za szybko, kiedy był poważny. W całkowitej ciszy patrzyła na to, czego nie spodziewała zobaczyć się już nigdy- i coś w tej świadomości w końcu spowodowało, że pękła. Z napiętych jak postronki mięśni spłynęło w końcu nieznośnie trzymające je w miejscu ciśnienie- i to samo ciśnienie popchnęło ją prosto w jego ramiona. Objęła go z całej siły, kurczowo zaciskając palce na materiale pachnącego znajomo ubrania i wzięła spazmatyczny wdech, tuż po tym wtulając twarz w nieokreślone miejsce pod jego podbródkiem.
-Ani mi się waż znowu umierać, Gideon- Wyszeptała niewyraźnie, zaciskając powieki i nie pozwalając spłynąć na policzki cisnącym się gwałtownie łzom.- Ani mi się waż, Ty skończony kretynie.
Nie potrafiła okazywać uczuć; to było więc w jej wykonaniu największym objawem czułości i tęsknoty, który zresztą przerwała zaraz, niezdarnie wyplątując się z objęć i wciągając go do mieszkania.
-Nie będę udawać, że rozumiem- Ton głosu na powrót przybrał oskarżycielski wydźwięk; zrezygnowała już jednak z okładania go pięściami, więc uważała całokształt za całkiem imponujący postęp w kontrolowaniu własnych emocji. Nawet, jeśli w tej chwili nie była nawet w stanie rozpoznać ani nazwać dziwacznej ich mieszanki, wprawiającej jej głos i ręce w drżenie.- Ani że jestem pewna, że to nie sen, a Ty nie jesteś dziwnym wytworem mojej wyobraźni, który okaże się być martwym,znowu, kiedy się obudzę.
Szybkim krokiem ruszyła w stronę drewnianej szafki, w której od zawsze trzymała (potłuczone nieco) szklanki do Ognistej Whisky; nawet wtedy nie mogła jednak powstrzymać się od nieustannego zerkania za siebie, żeby upewnić się, że wciąż tam tkwił.
-Nie rozumiem- Wymamrotała pod nosem, żeby dodać już głośniej.- To gdzie w takim razie byłeś, skoro jesteś przekonany, że nie była to ta trumna, na którą osobiście rzucałam ziemię?
Sięgnięcie po delikatne szkło drżącymi nieznośnie dłońmi okazało się znacznie trudniejszym zadaniem, niż myślała.
-Czy Josephine... Ona wie?- Odpowiedź na to pytanie prawdopodobnie również nie należała do łatwych.
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
salon
Szybka odpowiedź