Część z sypialnią
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Część z sypialnią
Część z sypialnią
W rogu pokoju stoi stare, drewniane łóżko, pamiętające jeszcze lata świetności kamienicy. Pomimo względnie dobrego stanu, w jakim się zachowało jest raczej niewygodne, wysłużony materac twardy, a poduszki płaskie. Ścianę za łóżkiem pokrywa odklejająca się staroświecka tapeta w drobne kwiatki, którą Robin sukcesywnie zrywa, irytując się pozostałą dziewczyńską manierą swego lokum.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zderzenie w kobietą w ciasnej przestrzeni było niewygodne. Czuł się obserwowany, czuł się oceniany, czuł, jakby jej czujne spojrzenie wbijało pinezkę w każdy fragment materii, na którym się zatrzymało. Trzaszczące łóżko, obła komoda, poobijana, zardzewiała kuchenka: wszystko w pomieszczeniu już zaczeło nosić jej ślady. Łącznie z Robinem; machinalnie uniósł dłoń do twarzy i przesunął spoconą ręką po policzku, sprawdzając, czy nie pozostawiła po sobie choćby drobnych śladów. Mikroskopijnych dziurek, takich jak po igle. Pod opuszkami wyczuł jednak tylko nierówną fakturę przetłuszczającej się skóry oraz szorstkość rosnącego niechlujnie zarostu, nic nowego, ale i tak obecność Deirdre wprawiała go w ostre zakłopotanie, przejawiające się w sprzecznych sygnałach. Nie miał problemu ocbowania z kobietą, mierziło go wizytowość tej sytuacji i chłód bijący od Tsagairt. Mroziła do szpiku kości, idealnie uprzejma, perfekcyjnie ufryzowana: za dużo było w niej wydrukowanej doskonałości, by Hawthorne oddychał przy niej swobodnie. Przecież nie musiał, jeszcze kwadrans i wyniesie się za drzwi, może już nigdy nie wróci, a on na pewno nie będzie śnić o niej po nocach. Czarna mara z pustymi oczami strasząca na Nokturnie nie wzbudzała w nim przerażenia, lęki Robina trzymały się ziemi i odbijały w wizji nieprzyjemnego skrytobójstwa. Ona nie potrafiła mu zagrozić - białe dłonie mogły stanowić zapowiedź wysublimowanych tortur różdżką, rozłożonych w czasie, ale sterylnych. Nóż przeżarty korozją, ostrze wcześniej zatopione w parujących flakach nieczystego mięsa, długie konanie w zaułku i szczury obłażące go jeszcze przed zapaścią, tego się obawiał i z tym musiał się liczyć, wpuszczając ją w swoje skromne progi.
-Przynajmniej nie kręci - mruknął, bardziej do siebie niż do Deirdre, po raz pierwszy zatrzymując się na niej spojrzeniem na dłużej. Wcześniej tylko zerkał nerwowo, to na nią, to na dziury w podłodze, to na ciemne zacieki na ponurych ścianach, usiłując nie zdradzić się z nerwowym tikiem oka, drgającego jak szalone w tak intensywnym kontakcie z kimś obcym. I nadzwyczaj śmiałym, zachowywała się tak swobodnie, jakby znała każdy kąt jego mieszkania, a jednocześnie grzecznie, niby gość w luksusowej resauracji. Za duża dychotomia sponiewierała Robina, wgapionego w oblicze Deirdre, bez wyrazu, bez emocji, bez smaku. Regularne rysy już nie dodawały jej uroku, nie była ładna, była straszna.
-Eliksir byka dodaje sił każdemu, kto go wypije. Podnosi sprawność i wytrzymałość - opisał któko odpowiednią fiolkę - eliksir grozy wspomaga zastraszanie. Będzie bardziej przekonująca - streścił, podnosząc do góry buteleczkę, by mogła się jej przyjrzeć - wężowe usta czynią kłamstwa trudniejszymi do wykrycia - obwieścił, wskazując na kolejny wywar - eliksir kociego kroku, wzroku i zwinności odpowiednio podnoszą zdolność widzenia, cichego poruszania się i dodają ruchom gibkość i elastyczność. Wywar ze szczuroszczeta leczy zranienia - zakończył, odpowiednio kiwając palcem na każdy eliksir - zastanowi się, byle nie za długo - mruknął - nie dostanie nic, co zrobiłoby krzywdę - dodał, wzruszając ramionami. Skoro już tu przylazła, musiał o nią zadbać. Choćby ze względu na Ignotusa, którego w tym momencie miał ochotę posłać do diabła. Jeszcze go popamięta, jak przyjdzie odebrać swoje eliksiry, co jak co, ale n i m szafować nie powinien.
Zachłannie sięgnął po skórzaną sakiewkę, bardziej przejęty skarbami w środku, niż obietnicą zapłaty. Ostatnio apteki niemalże umierały, sprzedawcy stawali się ostrożniejsi, a dostawcy zawodzili. Złoto mogło kupić wszystko, o ile oczywiście było go dostatecznie. Otworzył mieszek i poniuchał chwilę, rozpoznając ingrediencje po samym zapachu. Były dobre, dość rzadkie, wysokojakościowe. Uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem.
-Pięćdziesiąt galeonów - uznał - pod koniec listopada mogą być inne - dodał, jakoś z lepszym humorem, chociaż odsunął się gwałtownie, wpadając na meblościankę i obijając sobie biodra o twarde drewno. Za blisko.
-Przynajmniej nie kręci - mruknął, bardziej do siebie niż do Deirdre, po raz pierwszy zatrzymując się na niej spojrzeniem na dłużej. Wcześniej tylko zerkał nerwowo, to na nią, to na dziury w podłodze, to na ciemne zacieki na ponurych ścianach, usiłując nie zdradzić się z nerwowym tikiem oka, drgającego jak szalone w tak intensywnym kontakcie z kimś obcym. I nadzwyczaj śmiałym, zachowywała się tak swobodnie, jakby znała każdy kąt jego mieszkania, a jednocześnie grzecznie, niby gość w luksusowej resauracji. Za duża dychotomia sponiewierała Robina, wgapionego w oblicze Deirdre, bez wyrazu, bez emocji, bez smaku. Regularne rysy już nie dodawały jej uroku, nie była ładna, była straszna.
-Eliksir byka dodaje sił każdemu, kto go wypije. Podnosi sprawność i wytrzymałość - opisał któko odpowiednią fiolkę - eliksir grozy wspomaga zastraszanie. Będzie bardziej przekonująca - streścił, podnosząc do góry buteleczkę, by mogła się jej przyjrzeć - wężowe usta czynią kłamstwa trudniejszymi do wykrycia - obwieścił, wskazując na kolejny wywar - eliksir kociego kroku, wzroku i zwinności odpowiednio podnoszą zdolność widzenia, cichego poruszania się i dodają ruchom gibkość i elastyczność. Wywar ze szczuroszczeta leczy zranienia - zakończył, odpowiednio kiwając palcem na każdy eliksir - zastanowi się, byle nie za długo - mruknął - nie dostanie nic, co zrobiłoby krzywdę - dodał, wzruszając ramionami. Skoro już tu przylazła, musiał o nią zadbać. Choćby ze względu na Ignotusa, którego w tym momencie miał ochotę posłać do diabła. Jeszcze go popamięta, jak przyjdzie odebrać swoje eliksiry, co jak co, ale n i m szafować nie powinien.
Zachłannie sięgnął po skórzaną sakiewkę, bardziej przejęty skarbami w środku, niż obietnicą zapłaty. Ostatnio apteki niemalże umierały, sprzedawcy stawali się ostrożniejsi, a dostawcy zawodzili. Złoto mogło kupić wszystko, o ile oczywiście było go dostatecznie. Otworzył mieszek i poniuchał chwilę, rozpoznając ingrediencje po samym zapachu. Były dobre, dość rzadkie, wysokojakościowe. Uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem.
-Pięćdziesiąt galeonów - uznał - pod koniec listopada mogą być inne - dodał, jakoś z lepszym humorem, chociaż odsunął się gwałtownie, wpadając na meblościankę i obijając sobie biodra o twarde drewno. Za blisko.
Ostatnio zmieniony przez Robin Hawthorne dnia 04.11.18 15:23, w całości zmieniany 1 raz
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Potrafiła wślizgiwać się w umysły mężczyzn, badać nie tylko ich nieśmiałe marzenia, ale także poznawać charaktery, budować dość prawdopodobną wizję ich osobowości, pragnień, lęków. Większość z nich starała się trzymać gardę, panując nad emocjami, przedstawiając prostytutce jakąś wersję siebie - z Robinem było inaczej, mogła czytać w nim jak z otwartej księgi. Te wszystkie tiki, nerwowe ruchy głowy, drżenie ciężkiej powieki, oblizywanie ust, pochylona sylwetka, specyficzny dobór zwrotów do rozmówcy: całe spektrum introwertycznej, niezdrowej samotności, czającego się do skoku szaleństwa, społecznego wycofania i autystycznego chłopca, powleczonego lepką od potu cielesną powłoką. Wcale nie czuła jednak obrzydzonej satysfakcji, ceniła prostotę, ale nie w rozrywce, w biznesie zaś doceniała transparentną szczerość. Podejrzliwość nakazywała jej nie obdarowywać Robina kredytem zaufania, lecz jako świetna aktorka potrafiłaby rozpoznać naśladownictwo i grę. Hawthorne po prostu taki był, nie kreował się na wariata, by zwieść swych klientów ani by zapewnić sobie bezpieczeństwo.
Myśli o Robinie przemykały przez jej głowę niczym chmury po letnim niebie, nieszkodliwe, niewarte dłuższej kontemplacji. Uśmiechnęła się lekko i przeniosła spojrzenie na rozłożone delikatnie fiolki - każda z nich miała jakąś nazwę, każda skrywała w sobie moc, która mogłaby być jej potrzebna. Wodziła wzrokiem za wskazaniami alchemika, uważnie wsłuchując się w rzeczowe opisy. - Potrafię być bardzo przekonująca i bez wzbudzania przerażenia - wtrąciła spokojnie, gdy wspomniał o zastraszaniu; wolała gładzić słowami, zwodzić i manipulować: była kobietą, szczupłą, o delikatnych kościach i wrażliwej skórze. Nikt nie zdołałby się jej przestraszyć w ten obezwładniający sposób - przynajmniej dopóki nie odsłoniłaby Mrocznego Znaku i nie uniosła różdżki z Zaklęciem Niewybaczalnym na ustach. Poszerzyła na moment uśmiech, odsłaniając białe kły - chwila przebłysku, promienia, nie słońca a szmaragdu, zanim powróciła do swej uprzejmej maski. - Kłamstwo także nie jest mi obce, ale myślę, że może być przydatne. Wzięłabym więc te, o jakich właśnie wspomniałeś - podsumowała rzeczowo, nie sięgając jednak dłonią po skarby alchemika: chociaż je sprzedawał, mógł mieć do nich dość ojcowski stosunek i to on powinien decydować, kiedy trafią do jej skórzanej torby.
Dalej przyglądała się jednak rozłożonym na stole specyfikom a jej uwagę przykuła także fiolka leżąca nieco dalej, o połyskliwej, odrobinę czerwonej barwie, jakby przybrudzonej sadzą - a może tylko się jej tak wydawało. - A co przelałeś do tej, Robinie? - spytała gładko: nie przedstawił jej każdej z ampułek, część pominął, może uznając, że nie będzie nimi zainteresowana a może chowając najcenniejsze eliksiry dla jakiegoś specjalnego klienta. Zamyśliła się na moment, udając, że nie zauważyła rozpaczliwego odsunięcia się mężczyzny w bok - zachowywał się tak, jakby roztaczała wokół siebie palącą aurę. - Byłbyś w stanie uwarzyć eliksir szczęścia? - zagadnęła nagle, tym samym swobodnym tonem, postanawiając nie peszyć go ostrym spojrzeniem - czarne oczy omiatały leniwie zgromadzone na blacie, lśniące szkła. Kiwnęła głową, słysząc cenę. - W razie potrzeby dopłacę więcej, już przy odbiorze - potrafiła być hojna, potrafiła być wyrozumiała - anomalie często niszczyły dzieła nawet najzdolniejszych alchemików - o ile otrzymywała towar doskonały, w otoczce stuprocentowej dyskrecji. Sądziła, że nie musi zastrzegać tej ostatniej kwestii, Hawthorne zdawał pojmować chęć zachowania anonimowości jak nikt inny.
Myśli o Robinie przemykały przez jej głowę niczym chmury po letnim niebie, nieszkodliwe, niewarte dłuższej kontemplacji. Uśmiechnęła się lekko i przeniosła spojrzenie na rozłożone delikatnie fiolki - każda z nich miała jakąś nazwę, każda skrywała w sobie moc, która mogłaby być jej potrzebna. Wodziła wzrokiem za wskazaniami alchemika, uważnie wsłuchując się w rzeczowe opisy. - Potrafię być bardzo przekonująca i bez wzbudzania przerażenia - wtrąciła spokojnie, gdy wspomniał o zastraszaniu; wolała gładzić słowami, zwodzić i manipulować: była kobietą, szczupłą, o delikatnych kościach i wrażliwej skórze. Nikt nie zdołałby się jej przestraszyć w ten obezwładniający sposób - przynajmniej dopóki nie odsłoniłaby Mrocznego Znaku i nie uniosła różdżki z Zaklęciem Niewybaczalnym na ustach. Poszerzyła na moment uśmiech, odsłaniając białe kły - chwila przebłysku, promienia, nie słońca a szmaragdu, zanim powróciła do swej uprzejmej maski. - Kłamstwo także nie jest mi obce, ale myślę, że może być przydatne. Wzięłabym więc te, o jakich właśnie wspomniałeś - podsumowała rzeczowo, nie sięgając jednak dłonią po skarby alchemika: chociaż je sprzedawał, mógł mieć do nich dość ojcowski stosunek i to on powinien decydować, kiedy trafią do jej skórzanej torby.
Dalej przyglądała się jednak rozłożonym na stole specyfikom a jej uwagę przykuła także fiolka leżąca nieco dalej, o połyskliwej, odrobinę czerwonej barwie, jakby przybrudzonej sadzą - a może tylko się jej tak wydawało. - A co przelałeś do tej, Robinie? - spytała gładko: nie przedstawił jej każdej z ampułek, część pominął, może uznając, że nie będzie nimi zainteresowana a może chowając najcenniejsze eliksiry dla jakiegoś specjalnego klienta. Zamyśliła się na moment, udając, że nie zauważyła rozpaczliwego odsunięcia się mężczyzny w bok - zachowywał się tak, jakby roztaczała wokół siebie palącą aurę. - Byłbyś w stanie uwarzyć eliksir szczęścia? - zagadnęła nagle, tym samym swobodnym tonem, postanawiając nie peszyć go ostrym spojrzeniem - czarne oczy omiatały leniwie zgromadzone na blacie, lśniące szkła. Kiwnęła głową, słysząc cenę. - W razie potrzeby dopłacę więcej, już przy odbiorze - potrafiła być hojna, potrafiła być wyrozumiała - anomalie często niszczyły dzieła nawet najzdolniejszych alchemików - o ile otrzymywała towar doskonały, w otoczce stuprocentowej dyskrecji. Sądziła, że nie musi zastrzegać tej ostatniej kwestii, Hawthorne zdawał pojmować chęć zachowania anonimowości jak nikt inny.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Para buchająza z leniwie bulgoczących kociołków nieznacznie podgrzewała lejącą się atmosferę, oblewając Robina silnym potem. Zerkając w bok, na wypolerowany sagan widział w nim swoje wykrzywione odbicie, z czerwonymi polikami i przekrwionymi oczami, zlepionymi włosami sterczącymi niechlujnie we wszystkie strony. On tu pasował, ona nie, nie w tej sukni, nie z tak czerwonymi ustami, jakby właśnie piła krew. Kiedy się uśmiechnęła, zauważył, że głęboki burgund odbarwił się na jej białych zębach; mocniej zmiął skraj starej, flanelowej koszuli i dla niepoznaki odwrócił głowę ku pobrzękującym fiolkom. Szerokie plecy młodziana byłby doskonałym celem dla zgrabnej dłoni, giętkiej różdżki i dużej mocy, ale pomimo niepokoju, Robin czuł się dość pewnie. Nie ufał Deirdre, ale zawierzał Ignotusowi. Mulciber ostatnio sobie grabił, nasyłając na niego najpierw swojego Juniora, a później ją, lecz mógł wspaniałomyślnie puścić to w niepamięć. Nokturn nigdy nie okazywał łaski i choć samodzielny, Hawthorne też potrzebował kogoś na kształt przyjaciela. Przyjął kobietę, doradzał jak potrafił, ignorując szepczącą pokusę ordynarnego wystawienia jej za drzwi i zablokowania ich potem zaklęciem i drewnianym ryglem. Miała niedobrą aurę, była jak zły omen, czarna żmija - nieważne, póki płaciła, nieważne, póki nie brał udziału w jej grze. Stukocząc fiolkami obrócił się ku niej: hamowanie emocji nie wychodziło mu dobrze, rozchwianie zdradzał każdy por jego skóry, obficie tryskający sokami, ale nie mógł przecież gadać do ławy. Kończył wywód w pełnym skupieniu, koncentrując się już na sobie. Eliksiry, ingrediencje, wiedza, to miał na własność i nikt nie mógł mu tego odebrać, nawet uprzejmy sukkub w czarnej sukni.
-Widzę - mruknął, pewność siebie Deirdre była petryfikująca i Robin miał co do niej tylko złe przeczucia. Ale przecież wszystkich swoich klientów określiłby mianem problematycznych, obnażająca kły kobieta nie stanowiła wyjątku. Nie raz warzył eliksiry z różdżką pod krtanią, nie raz zbierał monety spod nieruchomych ciał, nie raz prał szaty uwalane krwią, nie musiał się bać tego wygłodniałego uśmiechu.
-Są podpisane. Dawki wymierzone. Przygotowała torbę? - upewnił się beznamiętnie, bo i z takimi jełopami miał do czynienia, co myśleli, że wyjdą od niego z eliksirami w garści, chwaląc się nabytymi specyfikami. Kieszenie też nie nadawały się naturalnie do transportu delikatnego szkła czy kryształu, ani tym bardzizej cennej zawartości, Deirdre powinna o tym pamiętać.
Drgnął zauważalnie, kiedy wymówiła jego imię: ostatni raz tak bezpośrednio słyszał je chyba z ust profesora Slughorna, potem do reszty stał się bezosobowy. Nie był ważny, tak samo jak jego imię, które padło zupełnie niepotrzebnie. Mrugnął dwa razy cieżką powieką, usiłując wydobyć z wyściełanego puzderka fiolkę, o jakiej wspomniała kobieta. Po chwili wysiłku i inwektyw mamrotanych w myślach, wyciągnął delikatną buteleczkę z wyraźnie przypalonym dnem i potrząsnął nią lekko.
-Trucizna. Jeśli poda ją komuś, osoba będzie słabła z dnia na dzień, dopóki nie zażyje antidotum. Jest na bazie smoczego jadu, który może doprowadzić do śmierci - odpowiedział, wyciągając rękę ze szkłem ku kobiecie. Przełamienie pewnych lodów, dystans prawie trzech stóp był w końcu odpowiedni.
-Tak - odparł tylko, zachowując dla siebie, że posiada jedną fiolkę Felixa, który niedługo będzie gotowy do użycia. Miał względem niego inne plany, nie był wart żadnych pieniędzy, ani niczego, co kobieta mogłaby mu zaoferować.
-Widzę - mruknął, pewność siebie Deirdre była petryfikująca i Robin miał co do niej tylko złe przeczucia. Ale przecież wszystkich swoich klientów określiłby mianem problematycznych, obnażająca kły kobieta nie stanowiła wyjątku. Nie raz warzył eliksiry z różdżką pod krtanią, nie raz zbierał monety spod nieruchomych ciał, nie raz prał szaty uwalane krwią, nie musiał się bać tego wygłodniałego uśmiechu.
-Są podpisane. Dawki wymierzone. Przygotowała torbę? - upewnił się beznamiętnie, bo i z takimi jełopami miał do czynienia, co myśleli, że wyjdą od niego z eliksirami w garści, chwaląc się nabytymi specyfikami. Kieszenie też nie nadawały się naturalnie do transportu delikatnego szkła czy kryształu, ani tym bardzizej cennej zawartości, Deirdre powinna o tym pamiętać.
Drgnął zauważalnie, kiedy wymówiła jego imię: ostatni raz tak bezpośrednio słyszał je chyba z ust profesora Slughorna, potem do reszty stał się bezosobowy. Nie był ważny, tak samo jak jego imię, które padło zupełnie niepotrzebnie. Mrugnął dwa razy cieżką powieką, usiłując wydobyć z wyściełanego puzderka fiolkę, o jakiej wspomniała kobieta. Po chwili wysiłku i inwektyw mamrotanych w myślach, wyciągnął delikatną buteleczkę z wyraźnie przypalonym dnem i potrząsnął nią lekko.
-Trucizna. Jeśli poda ją komuś, osoba będzie słabła z dnia na dzień, dopóki nie zażyje antidotum. Jest na bazie smoczego jadu, który może doprowadzić do śmierci - odpowiedział, wyciągając rękę ze szkłem ku kobiecie. Przełamienie pewnych lodów, dystans prawie trzech stóp był w końcu odpowiedni.
-Tak - odparł tylko, zachowując dla siebie, że posiada jedną fiolkę Felixa, który niedługo będzie gotowy do użycia. Miał względem niego inne plany, nie był wart żadnych pieniędzy, ani niczego, co kobieta mogłaby mu zaoferować.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sposób, w jaki działała na Robina, wydawał się jej rozczulający: denerwował się jej obecnością, pozostawał czujny i niechętny, przestraszony najmniejszą szansą na kontakt fizyczny. Wyczuwała, że ma do czynienia z prawiczkiem, z kimś nieobytym w towarzystwie płci pięknej, co w ogóle jej nie dziwiło. Lubiła obserwować niewinnych chłopców wkraczających w nieznaną dorosłość, próbujących swych sił w walkach na wielu frontach: w tym w bitwach o serca i podwiązki upragnionych panien. Twarz Hawthorna nie płonęła jednak niecierpliwym rumieńcem, bliżej mu było do genialnego dziecka niż nieopierzonego młodzieńca, dlatego pozwoliła sobie na obdarzenie go kredytem zaufania. Odkąd przekroczyła próg Wenus, zrozumiała, że najlepiej byłoby wykastrować większość czarodziejów - wpłynęłoby to zbawiennie nie tylko na ich morale, ale także na umiejętności intelektualne, odpowiedzialność i rozwój charakteru. Być może Robin specjalnie odmawiał sobie przyjemności, poddając się własnym słabościom oraz tikom, by osiągnąć czystość umysłu. Ktoś o takiej renomie, parający się zaawansowaną alchemią, mógł wyrzec się naprawdę wielu doświadczeń, by osiągnąć wielkość.
Uśmiechała się łagodnie i chłodno zarazem, jeszcze raz przesuwając spojrzeniem po suto zastawionym stole, lśniącym od fiolek. - Tak, oczywiście - odparła, ściągając z ramienia czarną, skórzaną torbę. Ostrożnie, idąc za wytycznymi Robina, przełożyła do jej wnętrza poszczególne specyfiki, dbając o to, by nie potłukły się i nie pomieszały. Wolałaby, zmożona słabością, nie sięgnąć po jakąś wyjątkowo zabójczą truciznę. Na przykład tą, o której wspominał Hawthorne. Zmrużyła oczy z zadowoleniem, opis brzmiał niezwykle nęcąco. - Chętnie wzbogacę się i o ten specyfik - odparła, sięgając bladą dłonią po ostatnią z fiolek. Zapięła ostrożnie sakwę i wyciągnęła z bocznej kieszeni płaszcza sakiewkę galeonów, ciężką od złota. Oszczędzała, wydawała na te eliksiry ostatnie knuty, będąc jednakże pewną, że niedługo otrzyma pierwszą wypłatę. Hojną, pracowała przecież u szlachcica opływającego w bogactwa. - Interesy z tobą, Robinie, to przyjemność - podsumowała miękko, wsuwając skórzany woreczek w jego śliską od potu dłoń. Powoli cofnęła palce, przez kilka chwil wdychając w ciszy ostry zapach pomieszczenia dusznego od buchającej znad kociołków pary, dając mężczyźnie szansę na ewentualne dodanie czegoś jeszcze bądź oburzenie się na kwotę, którą mu przekazała. Nic takiego się nie zadziało, ba, miała wrażenie, że alchemik w duchu odlicza sekundy dzielące go od wyczekiwanej wolności; od momentu, w którym w końcu opuści jego bezpieczny azyl, dokładnie zamykając za sobą drzwi. - Myślę, że nasza współpraca okaże się owocna - kontynuowała uprzejmie, niemalże jak na salonach, kiwając lekko Robinowi głową w ramach pożegnania. - W razie wątpliwości lub dalszych zamówień, będę kontaktować się z tobą listownie - dodała jeszcze uspokajająco; nie zamierzała składać mu niezapowiedzianych wizyt, wiedziała już gdzie mieszkał i jak wyglądał, czuła się więc dość bezpiecznie w tej relacji, nie spodziewając się ze strony nokturnowego alchemika żadnych machlojek. Uśmiechnęła się do niego po raz ostatni, nieświadoma, jak szybko, drżącą ręką, nakreśli do niego kilka słów, po czym skierowała się w stronę drzwi, na nowo dokładnie zapinając pelerynę i kryjąc czarne włosy pod kapturem - tak, by znów mogła bezpiecznie przejść do najbliższego zaułka i rozmyć się w czarnej mgle, zabierając ze sobą nie tylko wspomnienie nowej znajomości, ale i sakwę pełną cennych eliksirów.
| Deirdre zt
Uśmiechała się łagodnie i chłodno zarazem, jeszcze raz przesuwając spojrzeniem po suto zastawionym stole, lśniącym od fiolek. - Tak, oczywiście - odparła, ściągając z ramienia czarną, skórzaną torbę. Ostrożnie, idąc za wytycznymi Robina, przełożyła do jej wnętrza poszczególne specyfiki, dbając o to, by nie potłukły się i nie pomieszały. Wolałaby, zmożona słabością, nie sięgnąć po jakąś wyjątkowo zabójczą truciznę. Na przykład tą, o której wspominał Hawthorne. Zmrużyła oczy z zadowoleniem, opis brzmiał niezwykle nęcąco. - Chętnie wzbogacę się i o ten specyfik - odparła, sięgając bladą dłonią po ostatnią z fiolek. Zapięła ostrożnie sakwę i wyciągnęła z bocznej kieszeni płaszcza sakiewkę galeonów, ciężką od złota. Oszczędzała, wydawała na te eliksiry ostatnie knuty, będąc jednakże pewną, że niedługo otrzyma pierwszą wypłatę. Hojną, pracowała przecież u szlachcica opływającego w bogactwa. - Interesy z tobą, Robinie, to przyjemność - podsumowała miękko, wsuwając skórzany woreczek w jego śliską od potu dłoń. Powoli cofnęła palce, przez kilka chwil wdychając w ciszy ostry zapach pomieszczenia dusznego od buchającej znad kociołków pary, dając mężczyźnie szansę na ewentualne dodanie czegoś jeszcze bądź oburzenie się na kwotę, którą mu przekazała. Nic takiego się nie zadziało, ba, miała wrażenie, że alchemik w duchu odlicza sekundy dzielące go od wyczekiwanej wolności; od momentu, w którym w końcu opuści jego bezpieczny azyl, dokładnie zamykając za sobą drzwi. - Myślę, że nasza współpraca okaże się owocna - kontynuowała uprzejmie, niemalże jak na salonach, kiwając lekko Robinowi głową w ramach pożegnania. - W razie wątpliwości lub dalszych zamówień, będę kontaktować się z tobą listownie - dodała jeszcze uspokajająco; nie zamierzała składać mu niezapowiedzianych wizyt, wiedziała już gdzie mieszkał i jak wyglądał, czuła się więc dość bezpiecznie w tej relacji, nie spodziewając się ze strony nokturnowego alchemika żadnych machlojek. Uśmiechnęła się do niego po raz ostatni, nieświadoma, jak szybko, drżącą ręką, nakreśli do niego kilka słów, po czym skierowała się w stronę drzwi, na nowo dokładnie zapinając pelerynę i kryjąc czarne włosy pod kapturem - tak, by znów mogła bezpiecznie przejść do najbliższego zaułka i rozmyć się w czarnej mgle, zabierając ze sobą nie tylko wspomnienie nowej znajomości, ale i sakwę pełną cennych eliksirów.
| Deirdre zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Robin pociągnął nosem, delikatnie odkładając poszczególne fiolki na miejsce. Precyzyjnie sprzątał cały swój kram przy niej, ostrożność nigdy nie wadziła i choć nie posądziłby Deirdre o kradzież: przeczyła tym konkretnym, niecnym zamiarom, choć zdawało się, że skrywała o wiele gorsze. Jakie? Mógł tylko przypuszczać, ale nie interesowała go na tyle, by wyobrażać sobie scenariusze z nią w roli głównej. Jakże różne od tych, jakie zwykle miewali mężczyźni, fantazjując o pięknych kobietach, lecz Hawthrone'a nie dotyczyło to w ogóle. Ograniczał się do marzeń prostych, kwlifikujących się do spełnienia, nie wybiegających poza niedaleką przyszłość. Pozyskanie cennej ingrediencji, protekcja hojnego klienta, uwarzenie trudnego eliksiru, święty spokój. Miał małe potrzeby, a wszelkie życzenia kierowane do Merlina były raczej użytkowe, podparte ciężką, wytężoną pracą niż szczęściem czy uśmiechem losu. Wklejona wprost z magazynu dla eleganckich dam Deirdre nie mogła wiedzieć nic o jego świecie, ani o nim samym, więc młodzian jeszcze oddychał, z pewnym przekonaniem, że mimo wszystko, to on trzyma ją w garści. Gdzieś obok rosnącej irytacji na obcą obecność, psującą mieszaknę woni w jego mieszkaniu orientalnymi, śliskimi nutami, kiełkowało w nim pokrętne zadowolenie z przyziemności prowadzonej transakcji. Lubił konkrety, ubóstwiał reguły - gdyby handlowe pakty można zawierać za pomocą sztywnych formuł, Robin stałby się pierwszym orędnownikiem owego sposobu, w którym myślenie o nabywcy stałoby się zupełnie zbędne. Wolał kontaktować się z mięsem, bez twarzy, bez nazwiska, bez motywów: Kobietac co prawda zachowała anomiowość, lecz mierzyła się z nim oko w oko, przekazywała oczekiwania oralnie, zdradzała ciekawość pewnych szczególnych eliksirów. Wystarczyło, by mimowolnie składał z drobnych poszlak profil Deirdre, która z pewnością zacznie odwiedzać go częściej. Oni wszyscy tacy byli: nieproszeni pojawiali się w progu lub nękali listami, by zapowiadać się raz na jakiś czas i żądać od niego rzeczy niekiedy niemożliwych. Przygryzł kciuk, patrząc bez żenady na pakującą torbę Tasgairt i westchnął, swój dyskomfort wpisywał już w ryzyko zawodu.
-Niech bierze i uważa - przestrzegł, obserwując, jak pakuje wywary do torby. Jej zręczne palce nieco uspokoiły sumienie Robina - nie cierpił rozstawać się ze swoimi specyfikami, nie będąc pewnym, że trafiają w troskliwe ręce - i niech nikomu nie mówi, skąd je wzięła - dodał, Mulciber miał wystarczająco długi język, następnym razem herbata tego diaboła będzie z wkładką, coby go oduczyć mielenia ozorem. Mrugnął kilkakrotnie lewym okiem (jakby nieudolnie puszczał oczko), pod wpływem nieoczekiwanego dotyku kobiety instynktownie cofając dłoń. Moment zetknięcia się z jej skórą jakby poraził go prądem, tak znacząco różniła się od jego ręki - fakturą, gładkością, miękkością - że aż nie potrafił tego znieść. Skórzany mieszek upadł na podłogę, wydając z siebie głuchy, nietłumiony przecież dywanem brzęk. Robin uklęknął i czym prędzej porwał sakiewkę z ziemi, starając się nie patrzeć na Deirdre, a przy tym ocenić po ciężarze, czy mieszek zawiera dokładnie tyle, na ile się umawiali.
-Trafi do wyjścia - niedbale machnął w stronę drzwi, desperacko unikając kontaktu wzrokowego. Stał jak słup, obojętny na dobre maniery, nakazujące odprowadzenie gościa czy pożegnanie, nie mógł się doczekać, kiedy zniknie i zostawi go samego z ingrediencjami, kociołkami i eliksirami. Bogata treść ubogiego życia, nie potrzebował nic ponad.
zt
-Niech bierze i uważa - przestrzegł, obserwując, jak pakuje wywary do torby. Jej zręczne palce nieco uspokoiły sumienie Robina - nie cierpił rozstawać się ze swoimi specyfikami, nie będąc pewnym, że trafiają w troskliwe ręce - i niech nikomu nie mówi, skąd je wzięła - dodał, Mulciber miał wystarczająco długi język, następnym razem herbata tego diaboła będzie z wkładką, coby go oduczyć mielenia ozorem. Mrugnął kilkakrotnie lewym okiem (jakby nieudolnie puszczał oczko), pod wpływem nieoczekiwanego dotyku kobiety instynktownie cofając dłoń. Moment zetknięcia się z jej skórą jakby poraził go prądem, tak znacząco różniła się od jego ręki - fakturą, gładkością, miękkością - że aż nie potrafił tego znieść. Skórzany mieszek upadł na podłogę, wydając z siebie głuchy, nietłumiony przecież dywanem brzęk. Robin uklęknął i czym prędzej porwał sakiewkę z ziemi, starając się nie patrzeć na Deirdre, a przy tym ocenić po ciężarze, czy mieszek zawiera dokładnie tyle, na ile się umawiali.
-Trafi do wyjścia - niedbale machnął w stronę drzwi, desperacko unikając kontaktu wzrokowego. Stał jak słup, obojętny na dobre maniery, nakazujące odprowadzenie gościa czy pożegnanie, nie mógł się doczekać, kiedy zniknie i zostawi go samego z ingrediencjami, kociołkami i eliksirami. Bogata treść ubogiego życia, nie potrzebował nic ponad.
zt
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| to jakoś przed eventem, datę poda Dei
Ptak za oknem sterczał na kuchennym parapecie od ponad godzin, uporczywie wgapiajac się w bulgoczący kocioł. Gdyby nie to, że Robin bał się oderwać wzroku od powierzchni eliskiru choćby na moment, przegoniłby skubańca. Nie przepadał za zwierzętami, doceniał ich wartość użytkową - dzikus na zewnątrz jedynie paskudził i żebrał o resztki. Zirytowany młodzieniec w końcu zastukał warząchwią w szybę, czym sprowokował przybłędę do zerwania się do lotu. Nareszcie, wraz z ptakiem pozbył się niemiłego przeczucia, że jest obserwowany. Żołądek przszył mu skurcz (może tak było?), ale prędko doszedł do wniosku, że to jedynie reakcja na ostre zapachy znad garów, jakie wdychał cały boży dzień. Eliksir brzemienności nie należał do najprostszych specyfików, acz warzył go już kilkakrotnie. Nie tak często, jak ciocię Rutę, ale miał o nim pojęcie. Wystarczające, by podołać zleceniu, a właściwie rozpaczliwej prośbie. Zbyt dobrze pamiętał pierwszą wizytę tej dziwacznej kobiety, by przyjąć jej wytyczne bez wewnętrznego drgnięcia. Żądała od niego eliksirów - wbrew temu, co głosiły etykiety - bojowych. Defensywne, ofensywne, znaczenia się zacierały, specyfiki, jakimi ją uraczył dawały przewagę w starciu różdżek, więc musiała wystawiać się na niebezpieczeństwo. Regularnie, w mairowych odstępach czasu, ryzykując życiem? Drugie życzenie nie było więc tyle co przezornością, tkliwością i troską; urzędniczy list zdawał się nasycony autentycznym zmartwieniem o dziecko. Przynajmniej tyle wyczytał z literek prostych, jakby ktoś je podstawił pod ścianą grożąc rozstrzelaniem. Mógł się mylić, ale swoje teorie wysnuwał na podstawie eliksirów, a co do nich przecież nigdy nie się mylił.
Woda zaczęła wrzeć, więc wrzucił do niej obrane buraki. Pięć dorodnych bulw pokrojonych na grube plastry zatopiły się w wywarze, który natychmiast zaczął barwić się na fioletowo. Robin zamieszał chochlą, chcąc przyśpieszyć nieco ten proces; dłoń zaciśnięta na warząchwi również miała buraczkowy odcień i chłopak podejrzewał, że przebarwienia tak prędko nie znikną. Szare mydło poległo w kretesie z naturalnym barwnikiem. Poczekał, aż w powietrzu zacznie unosić się słodkawy zapach, po czym zmniejszył ogień pod paleniskiem i otworzył słój, w którym trzymał szpony hipogryfa. Wybrał jeden z dorodniejszych i chwwycił za cążki, by podzielić go na w miarę równe części. Kostne częsci były twarde, ale z próby sił wyszedł zwycięsko, za moment pazury rozpuszczały się w buraczanej zawisienie, tworząc wokół siebie spore bąble. Starał się rozgarniać chochlą powstałą galaretę - chyba coś poszło nie tak, maź zrobiła się sztywna jak szatan - ródżką gorączkowo zwiększajac temperaturę pod kotłem. Gorąc pomógł, zawartość ponownie przybrała stan ciekły, a Robin odetchnął z ulgą, odgarniając z czoła spocone włosy i wycierając lepkie ręce w roboczy fartuch. Ostrym nożem oskrobał lipową korę, miękką i suchą z całego miąższu i dopiero gdy ten się wygotował, dodał do bulgoczącego leniwie eliksiru suche wióry drzewa. Podrapał się w głowę, obserwując zachodzące zmiany i decydując się na przyśpieszenie ostatniego procesu. Szczypta zasuszonego popiołu, siedem razy zamieszać zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, włos jednorożca, siedem razy zamieszać w kierunku odwrotnym. Siedem razy w lewo, siedem razy w prawo. Powtórzyć. Zacisnął wargi, nachylając się nad kociołkiem, aby zidetyfikować wywar po zapachu, buraczkowy wygląd wypadał obiecująco, jednakowoż...
Ptak za oknem sterczał na kuchennym parapecie od ponad godzin, uporczywie wgapiajac się w bulgoczący kocioł. Gdyby nie to, że Robin bał się oderwać wzroku od powierzchni eliskiru choćby na moment, przegoniłby skubańca. Nie przepadał za zwierzętami, doceniał ich wartość użytkową - dzikus na zewnątrz jedynie paskudził i żebrał o resztki. Zirytowany młodzieniec w końcu zastukał warząchwią w szybę, czym sprowokował przybłędę do zerwania się do lotu. Nareszcie, wraz z ptakiem pozbył się niemiłego przeczucia, że jest obserwowany. Żołądek przszył mu skurcz (może tak było?), ale prędko doszedł do wniosku, że to jedynie reakcja na ostre zapachy znad garów, jakie wdychał cały boży dzień. Eliksir brzemienności nie należał do najprostszych specyfików, acz warzył go już kilkakrotnie. Nie tak często, jak ciocię Rutę, ale miał o nim pojęcie. Wystarczające, by podołać zleceniu, a właściwie rozpaczliwej prośbie. Zbyt dobrze pamiętał pierwszą wizytę tej dziwacznej kobiety, by przyjąć jej wytyczne bez wewnętrznego drgnięcia. Żądała od niego eliksirów - wbrew temu, co głosiły etykiety - bojowych. Defensywne, ofensywne, znaczenia się zacierały, specyfiki, jakimi ją uraczył dawały przewagę w starciu różdżek, więc musiała wystawiać się na niebezpieczeństwo. Regularnie, w mairowych odstępach czasu, ryzykując życiem? Drugie życzenie nie było więc tyle co przezornością, tkliwością i troską; urzędniczy list zdawał się nasycony autentycznym zmartwieniem o dziecko. Przynajmniej tyle wyczytał z literek prostych, jakby ktoś je podstawił pod ścianą grożąc rozstrzelaniem. Mógł się mylić, ale swoje teorie wysnuwał na podstawie eliksirów, a co do nich przecież nigdy nie się mylił.
Woda zaczęła wrzeć, więc wrzucił do niej obrane buraki. Pięć dorodnych bulw pokrojonych na grube plastry zatopiły się w wywarze, który natychmiast zaczął barwić się na fioletowo. Robin zamieszał chochlą, chcąc przyśpieszyć nieco ten proces; dłoń zaciśnięta na warząchwi również miała buraczkowy odcień i chłopak podejrzewał, że przebarwienia tak prędko nie znikną. Szare mydło poległo w kretesie z naturalnym barwnikiem. Poczekał, aż w powietrzu zacznie unosić się słodkawy zapach, po czym zmniejszył ogień pod paleniskiem i otworzył słój, w którym trzymał szpony hipogryfa. Wybrał jeden z dorodniejszych i chwwycił za cążki, by podzielić go na w miarę równe części. Kostne częsci były twarde, ale z próby sił wyszedł zwycięsko, za moment pazury rozpuszczały się w buraczanej zawisienie, tworząc wokół siebie spore bąble. Starał się rozgarniać chochlą powstałą galaretę - chyba coś poszło nie tak, maź zrobiła się sztywna jak szatan - ródżką gorączkowo zwiększajac temperaturę pod kotłem. Gorąc pomógł, zawartość ponownie przybrała stan ciekły, a Robin odetchnął z ulgą, odgarniając z czoła spocone włosy i wycierając lepkie ręce w roboczy fartuch. Ostrym nożem oskrobał lipową korę, miękką i suchą z całego miąższu i dopiero gdy ten się wygotował, dodał do bulgoczącego leniwie eliksiru suche wióry drzewa. Podrapał się w głowę, obserwując zachodzące zmiany i decydując się na przyśpieszenie ostatniego procesu. Szczypta zasuszonego popiołu, siedem razy zamieszać zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, włos jednorożca, siedem razy zamieszać w kierunku odwrotnym. Siedem razy w lewo, siedem razy w prawo. Powtórzyć. Zacisnął wargi, nachylając się nad kociołkiem, aby zidetyfikować wywar po zapachu, buraczkowy wygląd wypadał obiecująco, jednakowoż...
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Robin Hawthorne' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 98
'k100' : 98
| ta sama data, co wyżej (20 września?)
Gotowy eliksir rozlał do wcześniej przygotowanych fiolek i zadumany nachylił się nad kociołkiem, w którym pozostały resztki zgęstniałej cieczy. Zeskrobał je mało elegancko, ale za to profesjonalnie i bardzo dokładnie, po czym wyparzył sagan wrzącą wodą. Dopiero następna porcja była tą właściwą bazą pod kolejny wywar. Chłodna, wypełniła gar do trzeciej części zawartości; tu musiał pomóc sobie zaklęciem, bo inaczej w życiu nie dźwignąłby mosiężnego potwora nad palenisko. Do jeszcze zimnej wody dorzucił garść zamrożonych żądeł żadlibąków, ostrożnie manipulując temperaturą. Musiał być przy tym ostrożny, drobna pomyłka, a łatwo pozbyłby się sufitu. Ledwo ciecz zaczęła wrzeć, a części jak na komendę poczęły delikatnie strzelać. Wrażliwe na temperaturę, powinno się z nimi obchodzić niezwykle czule. Trącił powstałe na powierzchni bąble chochlą, a kiedy napotkał spodziewany opór, systematycznie począł je nakłuwać ostrym szpikulcem. Pękając, wypuszczały drobiny esencji wydobytej z żądeł, przez co rozprowadzały ją w całej objętości kociołka. Najtrudniejsza część była za nim, podsycił ogień, nie obawiając się już wybuchu i pomaszerował do kuchni, ocierając wierzchem dłoni spocone czoło. Stanął na niskim stołeczku i sięgnął na jedną z szafek, wydobywając niepozorną roślinę doniczkową. Przestraszona, biedna sprawiała wrażenie, że spodziewa się swojego losu, bo drżała jak w alkoholowym delirium. Niewzruszony Robin, oskubał trzepotkę z kwiatów i liści, zielone części umieszczając na nasłonecznionym parapecie do wysuszenia, a kwiaty sukcesywnie topiąc w kociołku. Nieruchomiały dopiero po kilku sekundach kąpieli, zagęszczając bulgoczący wywar niemalże do postaci pasty. Hawthorne zazgrzytał zębami, niezadowolony z tego zjawiska i czym prędzej postanowił mu zaradzić. Odmierzył stołową łyżkę syropu z trzminorka, który trzymał na stole w dużych, nieprzezroczystych butelkach. Raz mu się zdarzyło przez przypadek wziąć łyk tego specyfiku, skrzywił się na samo wspomnienie. Paskudny smak i równie nieprzyjemny humor towarzyszył mu potem przez dwa dni. Zamieszał chochlą, rozgarniając bury nalot i z ulgą zauważając, że eliksir przybrał pożądaną, płynną formę, nadto zaczyna zabarwiać się we właściwy sposób. Półprodukt, młodzieniec zamruczał coś w uznaniu nad własną zaradnością, bezpośrednio nad kociołkiem oskubując z piór martwego memortka. Kupił ptaszka dziś rano, mało co się z niego marnowało, a Robin był zwolennikiem najlepszych składników. Wierzył, że im świeższe ingrediencje, tym lepszy eliksir, więc nie żałował czasu, energii, ani też pieniędzy nad samodzielnym pilnowaniem jakości używanych przez niego części. Pipetą odmierzył siedem kropli krwi reem - tutaj co prawda nie mógł osobiście nadzorować uboju zwierzęcia, ale sprawdzony dostawca jak dotąd go nie zawiódł. Odczekał trzy i pół minuty: w tym względzie klepsydra była bardziej niezawodna niż ścienny zegar i zwiększył ogień, by odparować niepotrzebną część cieczy. Chochla poszła w ruch, dwanaście obrotów w lewo, drugie tyle w prawo i Robin czujnym okiem mógł ocenić, co też wyszło z czuwającego strażnika.
Gotowy eliksir rozlał do wcześniej przygotowanych fiolek i zadumany nachylił się nad kociołkiem, w którym pozostały resztki zgęstniałej cieczy. Zeskrobał je mało elegancko, ale za to profesjonalnie i bardzo dokładnie, po czym wyparzył sagan wrzącą wodą. Dopiero następna porcja była tą właściwą bazą pod kolejny wywar. Chłodna, wypełniła gar do trzeciej części zawartości; tu musiał pomóc sobie zaklęciem, bo inaczej w życiu nie dźwignąłby mosiężnego potwora nad palenisko. Do jeszcze zimnej wody dorzucił garść zamrożonych żądeł żadlibąków, ostrożnie manipulując temperaturą. Musiał być przy tym ostrożny, drobna pomyłka, a łatwo pozbyłby się sufitu. Ledwo ciecz zaczęła wrzeć, a części jak na komendę poczęły delikatnie strzelać. Wrażliwe na temperaturę, powinno się z nimi obchodzić niezwykle czule. Trącił powstałe na powierzchni bąble chochlą, a kiedy napotkał spodziewany opór, systematycznie począł je nakłuwać ostrym szpikulcem. Pękając, wypuszczały drobiny esencji wydobytej z żądeł, przez co rozprowadzały ją w całej objętości kociołka. Najtrudniejsza część była za nim, podsycił ogień, nie obawiając się już wybuchu i pomaszerował do kuchni, ocierając wierzchem dłoni spocone czoło. Stanął na niskim stołeczku i sięgnął na jedną z szafek, wydobywając niepozorną roślinę doniczkową. Przestraszona, biedna sprawiała wrażenie, że spodziewa się swojego losu, bo drżała jak w alkoholowym delirium. Niewzruszony Robin, oskubał trzepotkę z kwiatów i liści, zielone części umieszczając na nasłonecznionym parapecie do wysuszenia, a kwiaty sukcesywnie topiąc w kociołku. Nieruchomiały dopiero po kilku sekundach kąpieli, zagęszczając bulgoczący wywar niemalże do postaci pasty. Hawthorne zazgrzytał zębami, niezadowolony z tego zjawiska i czym prędzej postanowił mu zaradzić. Odmierzył stołową łyżkę syropu z trzminorka, który trzymał na stole w dużych, nieprzezroczystych butelkach. Raz mu się zdarzyło przez przypadek wziąć łyk tego specyfiku, skrzywił się na samo wspomnienie. Paskudny smak i równie nieprzyjemny humor towarzyszył mu potem przez dwa dni. Zamieszał chochlą, rozgarniając bury nalot i z ulgą zauważając, że eliksir przybrał pożądaną, płynną formę, nadto zaczyna zabarwiać się we właściwy sposób. Półprodukt, młodzieniec zamruczał coś w uznaniu nad własną zaradnością, bezpośrednio nad kociołkiem oskubując z piór martwego memortka. Kupił ptaszka dziś rano, mało co się z niego marnowało, a Robin był zwolennikiem najlepszych składników. Wierzył, że im świeższe ingrediencje, tym lepszy eliksir, więc nie żałował czasu, energii, ani też pieniędzy nad samodzielnym pilnowaniem jakości używanych przez niego części. Pipetą odmierzył siedem kropli krwi reem - tutaj co prawda nie mógł osobiście nadzorować uboju zwierzęcia, ale sprawdzony dostawca jak dotąd go nie zawiódł. Odczekał trzy i pół minuty: w tym względzie klepsydra była bardziej niezawodna niż ścienny zegar i zwiększył ogień, by odparować niepotrzebną część cieczy. Chochla poszła w ruch, dwanaście obrotów w lewo, drugie tyle w prawo i Robin czujnym okiem mógł ocenić, co też wyszło z czuwającego strażnika.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Robin Hawthorne' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Kolor rozlał się perfekcyjnie, rozwarstwienie nie nastąpiło, więc po wychłodzeniu - zapobiegliwie przelewitował kociołek na parapet i uchylił okno. Miejskie powietrze, nawet pomimo krążącego w nim syfu i mgły działało cuda. Dał preparatowi czas: niech dojrzeje. Podobne mikstury przygotowywał ze znacznym wyprzedzeniem, lubił mieć je na stanie i sprzedawać od ręki. Ludzie zaczynali o nie pytać, co nie umknęło jego uwadze. Niegdyś modne były trucizny, lubowano się w skrytobójstwach, obecnie znacznie częściej obiektami pożądania stawały się eliksiry pomocne w walce. Wzmacniające ciało, oczyszczające umysły. Ziemia nosiła zbyt wielu bohaterów, wielu umrze młodo, myślał, ale robił swoje. Tylko tak mógł przeżyć.
Nie wątpił, że przynajmniej jedną porcję eliksiru kameleona pozostawi dla siebie. Klienci płacili i wymagali, ale nie orientowali się przeważnie, kiedy do pełnego kociołka brakło jednej czy dwóch ampułek. Hawthorne sam rozdzielał sobie premie, rozprowadzanie eliksirów z nielegalnego źródła i warzenie ich bez licencji podwyższało cenę. Wrzenie wody wyrwało go z kontekstu, chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się zapomnieć o kociołku, a tu proszę. Pośpiesznie oprawił dorodnego szczura, a jakże, zakupionego w menażerii. Z łatwością mógłby nałapać tych ulicznych, nawet bardziej spasionych, acz doskonale wiedział, co takie stworzenia mają w środku. Wbrew wszystkiemu, Robin był uczciwy i nie truł swej klienteli. I tak urabiał sobie przy tym ręce po łokcie, choć czynił to na własne życzenie. Raz-dwa ściągnął skórę ze stworzenia i dokonał prostej sekcji, wykrawając wszelkie przydatne części. Jelita i ogon obmył, po czym schował do słoja, a sam pochylił się nad szczurzą śledzioną. Posiekał ją na równe fragmenty i wrzucił do kociołka - chwila przerwy na dokładne umycie rąk - a następnie wydobył z kieszeni na piersi woreczek z suszem z grzybów. Mieszanka wylądowała w roztworze z rozgotowanym mięsem, który nabrał specyficznego aromatu, nieco zbliżonego do bulionu. Hawthorne'owi zaburczało w brzuchu, ale jeszcze nie oszalał. Oddzielał kociołki od garów, w których gotował, zawsze. Zamieszał w saganie trzy razy i stuknął raz różdżką o krawędź. Maź wyglądała całkiem nieźle, nabrał trochę do chochli i spuścił ją z wysokości, oceniając jej gęstość i kolor. Na plus. Pięć uncji zmiażdżonych w moździerzu karaluchów, skompresowany do postaci mokrej brei język kameleona - młodzieniec zdołał się zasapać przy tych czynnościach. Właściwie jedyną aktywnością fizyczną jaką praktykował było dyganie zakupów na ostatnie piętro kamienicy i wysiłkowe roboty w pracowni. Zerknął markotnie na smętne mięśnie, po czym wzruszył ramionami, rozpoczynając medytację nad żądłami mantykory. Sześć czy pięć; prędko przeliczył proporcje, dla własnego spokoju zajrzał do atlasu i poczynił dokładnie odwrotnie. Osiem, jedno po drugim topił w wywarze z idealnie półminutowymi odstępami. Książki częściej przeszkadzały niż pomagały, poznał to na własnej skórze aż za dobrze.
|kameleon
Nie wątpił, że przynajmniej jedną porcję eliksiru kameleona pozostawi dla siebie. Klienci płacili i wymagali, ale nie orientowali się przeważnie, kiedy do pełnego kociołka brakło jednej czy dwóch ampułek. Hawthorne sam rozdzielał sobie premie, rozprowadzanie eliksirów z nielegalnego źródła i warzenie ich bez licencji podwyższało cenę. Wrzenie wody wyrwało go z kontekstu, chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się zapomnieć o kociołku, a tu proszę. Pośpiesznie oprawił dorodnego szczura, a jakże, zakupionego w menażerii. Z łatwością mógłby nałapać tych ulicznych, nawet bardziej spasionych, acz doskonale wiedział, co takie stworzenia mają w środku. Wbrew wszystkiemu, Robin był uczciwy i nie truł swej klienteli. I tak urabiał sobie przy tym ręce po łokcie, choć czynił to na własne życzenie. Raz-dwa ściągnął skórę ze stworzenia i dokonał prostej sekcji, wykrawając wszelkie przydatne części. Jelita i ogon obmył, po czym schował do słoja, a sam pochylił się nad szczurzą śledzioną. Posiekał ją na równe fragmenty i wrzucił do kociołka - chwila przerwy na dokładne umycie rąk - a następnie wydobył z kieszeni na piersi woreczek z suszem z grzybów. Mieszanka wylądowała w roztworze z rozgotowanym mięsem, który nabrał specyficznego aromatu, nieco zbliżonego do bulionu. Hawthorne'owi zaburczało w brzuchu, ale jeszcze nie oszalał. Oddzielał kociołki od garów, w których gotował, zawsze. Zamieszał w saganie trzy razy i stuknął raz różdżką o krawędź. Maź wyglądała całkiem nieźle, nabrał trochę do chochli i spuścił ją z wysokości, oceniając jej gęstość i kolor. Na plus. Pięć uncji zmiażdżonych w moździerzu karaluchów, skompresowany do postaci mokrej brei język kameleona - młodzieniec zdołał się zasapać przy tych czynnościach. Właściwie jedyną aktywnością fizyczną jaką praktykował było dyganie zakupów na ostatnie piętro kamienicy i wysiłkowe roboty w pracowni. Zerknął markotnie na smętne mięśnie, po czym wzruszył ramionami, rozpoczynając medytację nad żądłami mantykory. Sześć czy pięć; prędko przeliczył proporcje, dla własnego spokoju zajrzał do atlasu i poczynił dokładnie odwrotnie. Osiem, jedno po drugim topił w wywarze z idealnie półminutowymi odstępami. Książki częściej przeszkadzały niż pomagały, poznał to na własnej skórze aż za dobrze.
|kameleon
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Robin Hawthorne' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Zmarszczył brwi, przelewając wywar do fiolek i każdą opatrując stosownym podpisem. Coś mu nie grało - nie martwił się, czy eliksir zadziała, aczkolwiek nie był to szczyt jego możliwości. Zmęczenie? Piasek pod powiekami nie powinien mieć z tym nic wspólnego, pracował ledwie od kilku godzin. Oczy nieco go szczypały, ale to było zupełnie normalne o tej porze roku. Machnął ręką, niepotrzebnie stwarzał sobie sztuczne problemy. Barwa się zgadzała, konsystencja również, ale cóż, może spróbuje? Nabrał odrobinę cieczy na pipetę i skropił nią ostatniego żywego szczura zamkniętego w klatce. Po zniknięciu towarzyszy zrobił się osowiały, a po zaaplikowaniu eliksiru, zniknął. Robin uśmiechnął się, patrząc na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stało stworzenie i starannie zamknął drzwiczki klatki. Szczura złapałby z łatwością, gdyby uciekł, lecz nie mógł pozwolić sobie na szkody. Konieczne było skupienie, mierzył się bowiem z dość wymagającym eliksirem. Upił łyk ziołowej herbaty, którą przygotował rano - zdążyła już wystygnąć, całkiem o niej zapomniał w ferworze krojenia, siekania i odważania. Tym razem większość składników miał już przygotowanych, wystarczyło w odpowiedniej kolejności przy zachowaniu proporcji umieszczać je w kociołku. Niecałe pół litra żółci pancernika wlał do wrzątku, spowalniając nieco proces wzrostu temperatury. Zawiesina powoli, niestrudzenie ścierała się w jedno - gołym okiem było widać, jak żółć pochłania wodę. Ręcznie starte korzenie imbiru powędrowały do kociołka zaraz potem; Robin kichnął, czym prędzej odwracając głowę. Błony śluzowe miał wiecznie podrażnione ostrymi zapachami, ale nie miał czasu, aby zająć się tym na poważnie. Choroba zawodowa, nie czuł się na tyle zagrożony, aby pracować w maseczce. Głupia zasada z głupiego Munga, co jak co, ale od nich akurat wiedział lepiej. Odcięte ogony traszek wpadły do kociołka z cichym pluskiem, a znad naczynia poszła w górę smuga dymu, jak najbardziej oczekiwany sygnał. Młodzieniec ręką rozgonił parę, po czym dorzucił do środka przycięte pazury kuguchara w liczbie dwunastu. Zebrane koniecznie od różnych przedstawicieli gatunku, podobno podwajały moc. Warto było się przekonać, każde podobne doniesienie Robin sprawdzał na własną rękę, nie dając wiary nadętym naukowcom z pierwszych stron gazet. Wiara mogła łykać bzdury, ale on ni zamierzał dać się oszukiwać. Na deser pozostały mu czułki szczuroszczeta, serce eliksiru, dokładnie oczyszczone i obrane ze wszystkich włókien. Wymamrotał pod nosem kilka słów, zacisnął kciuki i ostrożnie zanurzył chochlę, mieszając nią czternaście razy w ruchu zgodnym z kierunkiem wskazówek zegara. Pauza: i jedno pociągnięcie w sposób odwrotny.
|marynowana narośl ze szczuroszczeta
|marynowana narośl ze szczuroszczeta
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Robin Hawthorne' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Milcząc spojrzał w kociołek, czując, jak jego policzki gwałtownie różowieją. Jedyny objaw złości, rumieniec i zaciśnięte usta. Niewerbalnym zaklęciem opróżnił kociołek, od razu na nowo napełniając go wodą. Dopiero teraz skojarzył, czemu opłaca tak wysokie rachunki, zdecydowanie ponad mieszkaniowe standardy. Pełny gar postawił nad paleniskiem, nie zwlekając dosypując do niego w miarę wzrostu temperatury bahanie jajka. Cztery niewielkie szufelki, doskonale trafił w czas, bo jaja sprawiały wrażenia, jakby lada chwila miał rozpocząć się wylęg. Miałby wtedy problem co nie miara - średnio radził sobie z takimi szkodnikami, a robił się chory na samą myśl, że ktoś obcy miałby wałęsać się po jego mieszkaniu. Miękkie jaja poczęły się rozgotowywać, o czym świadczył duszący zapach, wobec czego Robin zabrał się dziarsko za obrabianie twardych łodyg aloesu. Wykroił miąższ, który winien znaleźć się w wywarze jeszcze przed pozostałymi częściami rośliny i bez sentymentów utopił go w kociołku. Parę minut później dołączył łodygi, chwilę pływające na powierzchni i przypominające zielone szparagi. I one finalnie poszły na dno, zabarwiając ciecz na, co ciekawe, czerwono. Kręgosłup skorpeny wymagał od Robina nie tyle precyzji, ile cierpliwości. Tutaj liczyła się każda kosteczka, którą odrywał pojedynczo i jeszcze przed dodaniem do eliksiru, obtaczał w specjalnie przygotowanym balsamie, zwiększającym kruchość kości. Zanim skończył z tym przeklętym kręgosłupem, zdążyło się ściemnić, więc zmusił się do przerwania pracy i zapalenia lamp. Urwany guzik, pojedyncza nitka albo paznokieć dodany do mikstury przez próbę marnego zaoszczędzenia paru sekund nie był tego wart. Po drodze zgarnął niewielki słoiczek, z którego za pomocą specjalnej łopatki, wydobył śluz gumochłona. Narzędzie po prostu zamoczył w eliksirze i odczekał aż wszystko odejdzie, po czym ponowił operację, Z racji zmieszanych składników i robienia wyłącznie tej konkretnej rzeczy, nie bał się o wyparzenie. Po trzech podejściach, cały śluz znalazł się w kociołku, od którego powoli zaczynało wiać charakterystycznym chłodem. Na sam koniec został mu sproszkowany róg dwurożca, wcześniej samodzielnie tłukł go w moździerzu i ścierał na starej tarce. Twarde to jak szatan, ale udało mu się uzyskać proszek znacznie lepszej jakości, niż ten kupowany w jakiejkolwiek aptece. W tym względzie stanowczo przewyższał ręczną pracę nad manipulacje różdżką. Trzy, dwa jeden, no dalej, sczerniaj się.
|eliksir lodowego płaszcza
|eliksir lodowego płaszcza
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Robin Hawthorne' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Część z sypialnią
Szybka odpowiedź