[Sen] Jak to było?...
AutorWiadomość
Trzynaście razy kopnął nogą w schodek, za każdym razem mocniej i za każdym razem krzywiąc dziecięce usta w niezadowoleniu. I trochę bólu, ale do tego nie przyznałby się nawet przed armią gryfonów. W końcu pod skrzydła Godryka miał za kilka lat trafić i z zapałem kreślił swoje imię w otoczce hogwardzckiej czerwieni. Już niedługo. A zamiast tego, rzeczywistość ostatnimi czasy głupiała. I większość działa się wokół niego. Magia objawiła się już dawno, potwierdzając dumne pochodzenie czarodziejów, ale to czas w przeciągu ostatniego miesiąca sprawiał, że rodzice zatrzymali gorejący zapał i wpakowali do pokoju. Magia bywała kapryśna, tym bardziej, gdy reagowała na dziecięce, zbyt gwałtowne emocje.
A miał być mecz. Szykowali się od tygodnia, łąka nad rzeką okazywała się idealną pod plany, które razem ze znajomym gronem przyjaciół przygotowywał. Szczęściem, że jego mała, dopiero co chodząca siostra jeszcze za nim nie nadąża, bo kleiła się do niego za każdym razem, gdy był w pobliżu. A przecież chłopakowe sprawy nie były dla dziewczyn! Tym bardziej tych małych, niezdarnych i irytująco płaczliwych. Posiadanie młodszych sióstr bywało straszne.
Kroki obcych rozpoznawał bezbłędnie. Stanął pod drzwiami i początkowo tylko nasłuchiwał. Ojciec zawsze chodził energicznie, jakby zapominał o istnieniu spokoju. Za to mama stawiała stopy miękko, jakby chodziła po niewidzialnej linii. Do pary znajomych głosów dodany był jeszcze jeden, mocniejszy, głębszy. Obcy. Nieznanym dźwiękom towarzyszyło coś jeszcze, dużo lżejszego, spokojnego. Przyklęknął na kolano i ostrożnie pociągnął za klamkę, ale gdy tylko ledwie słyszalne skrzypnięcie naznaczyło otwarcie, dostrzegł, że po schodach wspina się matka. Z wrażenia klapnął na tyłek, odsuwając się od wejścia i w tej pozycji zastała go rodzicielka - Sammy... - kobieta zaplotła dłonie przed sobą, ale po cichym westchnięciu nachyliła się nad chłopcem, by musnąć palcami rozwichrzoną czerń czupryny - Zapewne zauważyłeś, ze mamy gości. Ważnych i bardzo przyda nam sie twoja pomoc. Na dole czeka chłopiec, mniej więcej w twoim wieku. Pokażesz mu stadninę. Możesz nawet przedstawić mu tego źrebaka, co się kilka dni temu urodził - oczy Samuela błysnęły. Szaroskrzydły aetonan, który przyszedł na świat niedawno, wyjątkowo szybko zdobył Skamanderowe serce - Tylko na siebie uważajcie - matczyne spojrzenie przewierciło oblicze Samuela, który mimo pewnych trudności, utrzymał wzrok i kiwnął głową potakująco.
Na dole przedstawiono mu czarnowłosego chłopca, który - gdyby nie oczy - mógłby nawet być uznany za jego brata - Jestem Samuel, chodź, zanim zobaczy nas moja siostra - powiedział cicho, ruszając do wyjścia, gdy starsi zajęli się własnymi sprawami. Wcisnął dłonie w kieszenie, ale gdy tylko znaleźli się na powietrzu, uśmiech wycisnął piętno na jego ustach i ruszył biegiem, oglądając sie tylko przez ramię i upewniając, że Alphard (musiał mu znaleźć jakiś krótki przydomek) podąża za nim.
A miał być mecz. Szykowali się od tygodnia, łąka nad rzeką okazywała się idealną pod plany, które razem ze znajomym gronem przyjaciół przygotowywał. Szczęściem, że jego mała, dopiero co chodząca siostra jeszcze za nim nie nadąża, bo kleiła się do niego za każdym razem, gdy był w pobliżu. A przecież chłopakowe sprawy nie były dla dziewczyn! Tym bardziej tych małych, niezdarnych i irytująco płaczliwych. Posiadanie młodszych sióstr bywało straszne.
Kroki obcych rozpoznawał bezbłędnie. Stanął pod drzwiami i początkowo tylko nasłuchiwał. Ojciec zawsze chodził energicznie, jakby zapominał o istnieniu spokoju. Za to mama stawiała stopy miękko, jakby chodziła po niewidzialnej linii. Do pary znajomych głosów dodany był jeszcze jeden, mocniejszy, głębszy. Obcy. Nieznanym dźwiękom towarzyszyło coś jeszcze, dużo lżejszego, spokojnego. Przyklęknął na kolano i ostrożnie pociągnął za klamkę, ale gdy tylko ledwie słyszalne skrzypnięcie naznaczyło otwarcie, dostrzegł, że po schodach wspina się matka. Z wrażenia klapnął na tyłek, odsuwając się od wejścia i w tej pozycji zastała go rodzicielka - Sammy... - kobieta zaplotła dłonie przed sobą, ale po cichym westchnięciu nachyliła się nad chłopcem, by musnąć palcami rozwichrzoną czerń czupryny - Zapewne zauważyłeś, ze mamy gości. Ważnych i bardzo przyda nam sie twoja pomoc. Na dole czeka chłopiec, mniej więcej w twoim wieku. Pokażesz mu stadninę. Możesz nawet przedstawić mu tego źrebaka, co się kilka dni temu urodził - oczy Samuela błysnęły. Szaroskrzydły aetonan, który przyszedł na świat niedawno, wyjątkowo szybko zdobył Skamanderowe serce - Tylko na siebie uważajcie - matczyne spojrzenie przewierciło oblicze Samuela, który mimo pewnych trudności, utrzymał wzrok i kiwnął głową potakująco.
Na dole przedstawiono mu czarnowłosego chłopca, który - gdyby nie oczy - mógłby nawet być uznany za jego brata - Jestem Samuel, chodź, zanim zobaczy nas moja siostra - powiedział cicho, ruszając do wyjścia, gdy starsi zajęli się własnymi sprawami. Wcisnął dłonie w kieszenie, ale gdy tylko znaleźli się na powietrzu, uśmiech wycisnął piętno na jego ustach i ruszył biegiem, oglądając sie tylko przez ramię i upewniając, że Alphard (musiał mu znaleźć jakiś krótki przydomek) podąża za nim.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 11.02.18 0:48, w całości zmieniany 2 razy
Żałował, że napatoczył się w jednym z domowych korytarzy, tym samym narażając się na uwagę ze strony swojej matki. Oczywiście, nie wiedziała ona za bardzo co począć ze swym trzecim dzieckiem. Łatwo było określić miejsce dla najstarszej córki i najstarszego syna, jak również nadać rolę najmłodszemu dziecku, lecz Alphard – ani najstarszy, ani najmłodszy – zdawał się stanowić pewien dylemat, może nawet czasem przypominał kulę u nogi. Jakim cudem lady Black przekonała swego małżonka, żeby wziął ze sobą tegoż kłopotliwego syna na spotkanie w sprawie kupna kolejnego wierzchowca, któż to może wiedzieć? W każdym razie męska dłoń zacisnęła się na ramieniu chłopca i ciągnęła go ku wyjściu z rodzinnego domu.
– Nie muszę Ci chyba przypominać, jak powinieneś się zachowywać, prawda? – zwrócił się do niego ojciec tym jednym pytaniem, kierując ku niemu również swe nieprzejednane spojrzenie. To właśnie po nim Alphard odziedziczył te ciemne oczy, dwie głębokie otchłanie, lecz wątpił, aby jego własne mogły kiedykolwiek wyglądać tak poważnie. Był przyzwyczajony do srogości rodzica, mimo to czuł się naprawdę przerażony możliwością, że mógłby zawieść jego oczekiwania. Przytaknął więc posłusznie, mając nadzieję, że nie czyni tego zbyt gwałtownie. Gdy tylko opuścili domostwo, a więc i magiczne bariery ochronne nałożone na jego mury, dźwięk zatrzaskujących się za nimi drzwi szybko się rozmazał, po czym poczuł dziwne uczucie zasysania w okolicy pępka.
Kiedy znów jego stopy znalazły się na stabilnym gruncie, złapał się za głowę i chwilę ja trzymał, próbując przyzwyczaić się na nowo do uczucia równowagi, za co zaraz otrzymał srogie spojrzenie. Lord Black ruszył przodem, a trzy kroki z tyłu trzymał się jego syn, ciekawskim spojrzeniem sunąc po zieleni ciągnącej się przed posiadłością. Przez doznania po teleportacji wszystkie drzewa zlewały mu się w jedno, jednak nie przeszkadzało mu to, bo naprawdę lubił zieleń, tę naturalną i soczystą, po prostu piękną.
Wpuszczeni przez gospodarza do środka rezydencji, Alphard przywitał się grzecznie, a za to otrzymał promienny uśmiech od pani Skamander. Rzecz jasna nie pozwolono mu brać udziału w poważnych rozmowach dorosłych, więc zmuszony był czekać przy krańcu schodów na innego chłopca, który tutaj mieszkał. Gdy ten zszedł po schodach i zostali sobie przedstawieni, posłał mu nieco nieśmiały uśmiech, który na pewno wyglądał bardzo nieporadnie, bo mały Black obawiał się, że taki szczery i szeroki zostanie krytycznie odebrany przez jego ojca. Na całe szczęście ten zaaprobował przyjazne nastawienie do Samuela skinięciem głowy, więc Alphard z lekkim sercem skierował się za swoim rówieśnikiem. Jakże rozumiał jego niechęć do zabaw z siostrą, bo sam za swoją nie przepadał. Walburga była tak uparta i zawsze psuła dobrą zabawę.
Kiedy nagle Samuel pognał przed siebie, zaskoczony Alphard przez krótką chwilę tylko wpatrywał się w jego plecy, ale szybko wziął się w garść i ruszył za nim, całkiem zadowolony z tego, że może puścić się biegiem do przodu, zostawiając za sobą wszelkie troski.
– Gdzie biegniemy? – zawołał za nim głośno, próbując przyzwyczaić się do tempa swojego druha, co aż takie trudne nie było, bo w końcu obaj byli w tym samym wieku, więc byli poniekąd tak samo szybcy. Jednak Alphard trzymał się z tylu, ale to przez to, że jego kolega ruszył pierwszy i bez żadnego ostrzeżenia.
– Nie muszę Ci chyba przypominać, jak powinieneś się zachowywać, prawda? – zwrócił się do niego ojciec tym jednym pytaniem, kierując ku niemu również swe nieprzejednane spojrzenie. To właśnie po nim Alphard odziedziczył te ciemne oczy, dwie głębokie otchłanie, lecz wątpił, aby jego własne mogły kiedykolwiek wyglądać tak poważnie. Był przyzwyczajony do srogości rodzica, mimo to czuł się naprawdę przerażony możliwością, że mógłby zawieść jego oczekiwania. Przytaknął więc posłusznie, mając nadzieję, że nie czyni tego zbyt gwałtownie. Gdy tylko opuścili domostwo, a więc i magiczne bariery ochronne nałożone na jego mury, dźwięk zatrzaskujących się za nimi drzwi szybko się rozmazał, po czym poczuł dziwne uczucie zasysania w okolicy pępka.
Kiedy znów jego stopy znalazły się na stabilnym gruncie, złapał się za głowę i chwilę ja trzymał, próbując przyzwyczaić się na nowo do uczucia równowagi, za co zaraz otrzymał srogie spojrzenie. Lord Black ruszył przodem, a trzy kroki z tyłu trzymał się jego syn, ciekawskim spojrzeniem sunąc po zieleni ciągnącej się przed posiadłością. Przez doznania po teleportacji wszystkie drzewa zlewały mu się w jedno, jednak nie przeszkadzało mu to, bo naprawdę lubił zieleń, tę naturalną i soczystą, po prostu piękną.
Wpuszczeni przez gospodarza do środka rezydencji, Alphard przywitał się grzecznie, a za to otrzymał promienny uśmiech od pani Skamander. Rzecz jasna nie pozwolono mu brać udziału w poważnych rozmowach dorosłych, więc zmuszony był czekać przy krańcu schodów na innego chłopca, który tutaj mieszkał. Gdy ten zszedł po schodach i zostali sobie przedstawieni, posłał mu nieco nieśmiały uśmiech, który na pewno wyglądał bardzo nieporadnie, bo mały Black obawiał się, że taki szczery i szeroki zostanie krytycznie odebrany przez jego ojca. Na całe szczęście ten zaaprobował przyjazne nastawienie do Samuela skinięciem głowy, więc Alphard z lekkim sercem skierował się za swoim rówieśnikiem. Jakże rozumiał jego niechęć do zabaw z siostrą, bo sam za swoją nie przepadał. Walburga była tak uparta i zawsze psuła dobrą zabawę.
Kiedy nagle Samuel pognał przed siebie, zaskoczony Alphard przez krótką chwilę tylko wpatrywał się w jego plecy, ale szybko wziął się w garść i ruszył za nim, całkiem zadowolony z tego, że może puścić się biegiem do przodu, zostawiając za sobą wszelkie troski.
– Gdzie biegniemy? – zawołał za nim głośno, próbując przyzwyczaić się do tempa swojego druha, co aż takie trudne nie było, bo w końcu obaj byli w tym samym wieku, więc byli poniekąd tak samo szybcy. Jednak Alphard trzymał się z tylu, ale to przez to, że jego kolega ruszył pierwszy i bez żadnego ostrzeżenia.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Myśli miały to do siebie, że często galopowały szybciej, niż pościgowe aetonany w gonitwie. I te należące do młodego Skamandera (myśli, nie wierzchowce) pędziły na złamanie karku, gdy pokonywał po trzy stopnie na raz wędrówkę na dół. Zatrzymał się równo z matczynym głosem, który spokojnie, acz stanowczo prowadził go do porządku. Przynajmniej na moment. Wystarczyło, że jasne spojrzenie rodzicielki powędrowało do dystyngowanego gościa, a Samuel mógł skupić się na własnym towarzyszu.
Odebrał uśmiech nieznajomego chłopca z pewną dozą refleksji. Może był dzieckiem, może wydawał się wulkanem energii, który pędzał bez większego pomyślunku, ale wbrew pozorom, ciemnooki chłopiec był bardzo spostrzegawczy. Co prawda nie zatrzymał sie długo przy spostrzeżeniu, napędzany chęcią działania i wydostania sie z dusznego (bo dorosłego) pomieszczenia.
Ciepły wiatr uderzył w policzki i Samuel roześmiał się do pędu, który smagał oblicze. Półdługie, czarne włosy rozsypały się, tworząc chaotyczną, szarpaną podmuchami aureolę - Zaraz zobaczysz! - rzucił przez ramię, racząc biegnącego z anim chłopca szerokim, nieskrępowanym niczym uśmiechem - Po co chodzić, jak można biegać? - dodał jeszcze, odwracając wzrok przed siebie, idealnie, bo tuż przed nim rosło olbrzymie drzewo, które wierzbowymi witkami sięgało ziemi. Tworzyły swoistą, naturalną zasłonę, oddzielając plac obok domu od ogrodu, prowadzącego ścieżką w stronę stajni -...albo latać - zatrzymał się gwałtownie, gdy widok odsłonił szeroką łąkę i lądujące akurat wierzchowce. Oczywistym było, że najbliższa okolica była chroniona magią, ale widok niezmiennie zapierał dech. Aetonany miały w końcu w sobie coś szalenie dumnego, żywego. Wolnego.
Zaczekał, aż młody arystokrata dogoni go i stanie obok - Mogę ci mówić Al, prawda? - zerknął na towarzysza, posyłając mu szeroki uśmiech. Szlachcic, nie szlachcic, dopóki nie zadzierał nosa, traktował go jak każdego z przyjaciół - Mama pozwoliła mi pokazać Aruana - chłopiec wyprostował się, a ciemnookie spojrzenie powędrowało w bok, do szerokiego wejścia prowadzącego do stajni - Widziałeś kiedyś skrzydlatego źrebaka? - nie przejmował sie popełnianymi, ewentualnymi błędami konwenansów. Nie lordował gościa, równając go do własnej przestrzeni. Prowadził pewnie, mijając w większości puste boksy. Jedyny dyskomfort, który czuł, to dziwne, nienaturalnie swędzące drgania na lewej dłoni. Zaciskał dziecięcą pięść i rozluźniał, ale nie dostrzegał żadnych zmian. Ciepło rozchodziło się przez palce i znikało, niczym pociągnięcia niewidzialnych nici pająka.
Ciche rżenie zakomunikowało wyraźnie, że znaleźli się we właściwym miejscu. Powoli uchylił klamrę blokującą furtę i mieszczący, przestronny boks. Dużo większy niż u zwyczajnych koni. Aetonany potrzebowały przestrzeni, tym bardziej matki ze źrebiętami. Kasztanowata klacz zareagowała niebywałym refleksem, zastępując drogę chłopcu, ale mały Skamander wiedział jak obchodzić się z magicznym zwierzęciem - Ciii to tylko ja, chcemy się tylko przywitać - mówił pewnie, nie okazując lęku, patrząc na poruszające się w oddechu chrapy stworzenia. ostrzegawcze szarpniecie głową wieściło jednak niezadowolenie aetonanki. maluch, który brykał za nią, nie miał podobnych kłopotów. Za to uporczywe swędzenie na dłoni wzmogło się. Palce dziwnie zesztywniały, a na opuszkach pojawiły się drobne, błękitne żyłki - O nie... - zdołał wyszeptać, nim gorąco z ręki rozlało sie na całe ciało, a magia uderzyła gwałtownie nie tylko w chłopców, ale pochłaniając stojące obok stworzenie.
Ciężkie do zidentyfikowania przerażenie zagościło na twarzy chłopca, gdy otwierał oczy i prawie zwymiotował, padając na kolana. Zacisk w żołądku, zawroty głowy i... nagrobek, przy którym klęczał mówił, że właśnie doznali samoistnej teleportacji. Na cmentarz? - Al...? - wydusił, szukając drugiego chłopca. Pewność przerodziła się w panikę, a drżenie dłoni i długa, krwawiąca szrama na przedramieniu potęgowała strach. Głuche tąpniecie kopyt obok przekonało, że razem z nimi, przeniosła się wierzgająca własnie aetonanka.
Odebrał uśmiech nieznajomego chłopca z pewną dozą refleksji. Może był dzieckiem, może wydawał się wulkanem energii, który pędzał bez większego pomyślunku, ale wbrew pozorom, ciemnooki chłopiec był bardzo spostrzegawczy. Co prawda nie zatrzymał sie długo przy spostrzeżeniu, napędzany chęcią działania i wydostania sie z dusznego (bo dorosłego) pomieszczenia.
Ciepły wiatr uderzył w policzki i Samuel roześmiał się do pędu, który smagał oblicze. Półdługie, czarne włosy rozsypały się, tworząc chaotyczną, szarpaną podmuchami aureolę - Zaraz zobaczysz! - rzucił przez ramię, racząc biegnącego z anim chłopca szerokim, nieskrępowanym niczym uśmiechem - Po co chodzić, jak można biegać? - dodał jeszcze, odwracając wzrok przed siebie, idealnie, bo tuż przed nim rosło olbrzymie drzewo, które wierzbowymi witkami sięgało ziemi. Tworzyły swoistą, naturalną zasłonę, oddzielając plac obok domu od ogrodu, prowadzącego ścieżką w stronę stajni -...albo latać - zatrzymał się gwałtownie, gdy widok odsłonił szeroką łąkę i lądujące akurat wierzchowce. Oczywistym było, że najbliższa okolica była chroniona magią, ale widok niezmiennie zapierał dech. Aetonany miały w końcu w sobie coś szalenie dumnego, żywego. Wolnego.
Zaczekał, aż młody arystokrata dogoni go i stanie obok - Mogę ci mówić Al, prawda? - zerknął na towarzysza, posyłając mu szeroki uśmiech. Szlachcic, nie szlachcic, dopóki nie zadzierał nosa, traktował go jak każdego z przyjaciół - Mama pozwoliła mi pokazać Aruana - chłopiec wyprostował się, a ciemnookie spojrzenie powędrowało w bok, do szerokiego wejścia prowadzącego do stajni - Widziałeś kiedyś skrzydlatego źrebaka? - nie przejmował sie popełnianymi, ewentualnymi błędami konwenansów. Nie lordował gościa, równając go do własnej przestrzeni. Prowadził pewnie, mijając w większości puste boksy. Jedyny dyskomfort, który czuł, to dziwne, nienaturalnie swędzące drgania na lewej dłoni. Zaciskał dziecięcą pięść i rozluźniał, ale nie dostrzegał żadnych zmian. Ciepło rozchodziło się przez palce i znikało, niczym pociągnięcia niewidzialnych nici pająka.
Ciche rżenie zakomunikowało wyraźnie, że znaleźli się we właściwym miejscu. Powoli uchylił klamrę blokującą furtę i mieszczący, przestronny boks. Dużo większy niż u zwyczajnych koni. Aetonany potrzebowały przestrzeni, tym bardziej matki ze źrebiętami. Kasztanowata klacz zareagowała niebywałym refleksem, zastępując drogę chłopcu, ale mały Skamander wiedział jak obchodzić się z magicznym zwierzęciem - Ciii to tylko ja, chcemy się tylko przywitać - mówił pewnie, nie okazując lęku, patrząc na poruszające się w oddechu chrapy stworzenia. ostrzegawcze szarpniecie głową wieściło jednak niezadowolenie aetonanki. maluch, który brykał za nią, nie miał podobnych kłopotów. Za to uporczywe swędzenie na dłoni wzmogło się. Palce dziwnie zesztywniały, a na opuszkach pojawiły się drobne, błękitne żyłki - O nie... - zdołał wyszeptać, nim gorąco z ręki rozlało sie na całe ciało, a magia uderzyła gwałtownie nie tylko w chłopców, ale pochłaniając stojące obok stworzenie.
Ciężkie do zidentyfikowania przerażenie zagościło na twarzy chłopca, gdy otwierał oczy i prawie zwymiotował, padając na kolana. Zacisk w żołądku, zawroty głowy i... nagrobek, przy którym klęczał mówił, że właśnie doznali samoistnej teleportacji. Na cmentarz? - Al...? - wydusił, szukając drugiego chłopca. Pewność przerodziła się w panikę, a drżenie dłoni i długa, krwawiąca szrama na przedramieniu potęgowała strach. Głuche tąpniecie kopyt obok przekonało, że razem z nimi, przeniosła się wierzgająca własnie aetonanka.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi na swoje pytanie, przeczuwał to, jednak łudził się, że jeśli spyta, to może zostanie miło zaskoczony tym, że drugi chłopiec podzieli się z nim celem, do którego tak pędzą. Chociaż nie dowiedział się niczego, wcale nie czuł się przez to specjalnie zły, właściwie dzięki temu był tylko bardziej podekscytowany samym biegiem, jak i tym, co wciąż było mu nieznane. Jakże lubił gnać pomiędzy drzewami, przez tę spokojną zieleń. Przy okazałym drzewie, które było coraz bliżej, zastanawiał się, czy byłby w stanie wejść na sam jego szczyt, ale tego nie mógł sprawdzić, bo musiał utrzymać tempo rówieśnika, ruszyć ku przygodzie. I o wiele chętnie wolałby się zaszyć w liściastej koronie niż chować się w wierzbie. Potrzebował sięgania jak najwyżej.
Natychmiast zatrzymał się, kiedy Samuel zahamował tak nagle. Wiedział, że zawsze lepiej iść w ślady gospodarza. Zresztą, szybko zrozumiał dlaczego się zatrzymali, bo zastany widok zaparł mu dech w piersi. Rozpościerająca się przed nim łąka była niesamowita, a wszystko przez lądujące na niej magiczne wierzchowce. Były tak bardzo majestatyczne – wielkie, rozpościerające swe ogromne skrzydła, zdawały się być tak bardzo nieokiełznane. Uśmiechnął się mocno rozmarzony, po cichu marząc o tym, aby wsiąść na grzbiet jednego z nich i pofrunąć daleko, jak najdalej, ale przede wszystkim unieść się jak najwyżej. Podobny lot na pewno nie przypominałby tych wszystkich, jakie przeżył na latającej miotle, do tej pory tylko dziecięcej, ale już był bliski wykradnięcia takiej lepszej swojemu starszemu bratu. Cygnus wcale na dobrą miotłę nie zasługiwał, w końcu latał jak ostatnia pokraka, przynajmniej w mniemaniu małego Alpharda.
Kiedy usłyszał pytanie Samuela, posłusznie skinął głową. Nie miał żadnego problemu ze skracaniem swojego imienia, właściwie wolał tak pospolite jego skrócenie, bo pełnym imieniem zawsze zwracali się do niego rodzice i starsze rodzeństwo. Teraz bawił się z kolegą w swoim wieku, więc nie musiał być taki oficjalny jak zawsze, gdy na oku miał go ojciec.
– Jasne – odparł z nieco nieśmiałym uśmiechem. – To ja będę zwracał się do ciebie Sam – zaproponował szybko, korzystając z tego, że mały Skamander nie zachowuje się jak te wszystkie dzieci z eleganckich salonów. – Może być? – dopytał po chwili, przyglądając mu się z zaciekawieniem, lecz te przygasło na rzecz okazałej stajni, do której właśnie się kierowali. Kwestia wzajemnego nazewnictwa przestała mieć znaczenie, kiedy usłyszał o skrzydlatym źrebaku. Na samą wzmiankę otworzył szerzej oczy ze zdumienia, jak również ekscytacji i prawie zaczął wyczuwać szczypanie magii na własnej skórze. Nie był świadomy, że ta emanuje od ciała jego kompana, kompletnie niekontrolowana, brał ją raczej za przejaw podekscytowania.
Po otworzeniu boksu przez Samuela na chwilę przestał oddychać, nieco wystraszony tym, że mama źrebaka, duża, przez co i trochę groźna, zastąpiła im drogę swoim ciałem do swojego dzieciątka. Stanął za Samuelem, przechylając się w bok, aby chociaż zobaczyć małego Aruana.
– Nic nam nie zrobi? – spytał cicho, bo nie chciał narazić się na gniew ojca, gdyby przypadkiem coś złego się wydarzyło. Ale jego obawy szybko zniknęły, kiedy małe źrebię zaczęło skakać na ich widok na swoich długich, chudych nogach. To był taki zabawny widok. Ledwo zdążył się uśmiechnąć, a już usłyszał zaniepokojony szept swojego nowego kolegi. O nie – powtórzył za nim w myślach i instynktownie zamknął oczy.
Świat zawirował, zniknął, a potem pojawił się na nowo, ale zupełnie inny. Alphard poznał już czym jest teleportacja, wiedział więc, że nagłe zawroty głowy i dziwne wirowanie w okolicach brzucha wyczuwalne przez chwilę zawsze jej towarzyszą. Po otworzeniu oczu ujrzał przed sobą kamienny nagrobek, na którym zresztą wylądował. Końcówki palców u jego prawej dłoni były zakrwawione, krople krwi leniwie skapywały z bladych opuszków na ziemię. Gdy tylko odważył się unieść dłoń i obdarzyć ją nieco uważniejszym spojrzeniem, dostrzegł, że nie ma paznokci, po prostu ich nie ma, jakby coś je wyrwało. Pierwszy raz na swojej skórze poczuł skutki rozpieszczenia po nie do końca umiejętnej teleportacji.
Poderwał się na równe nogi, blady ze strachu, po czym zaczął rozglądać się niespokojnie dookoła. Odrobinę spokojniejszy poczuł się wtedy, gdy usłyszał znajomy głos i już miał odpowiedzieć, ale usłyszał głośnie rżnięcie aetonanki.
– Sam – wydusił z siebie słabo, ostrzegawczo, wystraszone spojrzenie ciemnych oczu kierując na rozwścieczoną matkę źrebaka, którego przy niej nie było. O ile mały miał szczęście, bo dzięki temu uniknął potencjalnych obrażeń, oni mogli mieć przez to spore kłopoty. Szybko zbliżył się do Samuela i udało mu się stanąć obok niego, kiedy kierowana szałem matka ruszyła wprost na nich. Alphard chwycił mocno za dłoń drugiego chłopca i pociągnął go pomiędzy rzędy nagrobków, aby oddalić od nich wizję bycia staranowanymi przez końskie kopyta. Mieli ogromne szczęście, że ścieżki były wąskie, bo i zwierzęciu niełatwo było mijać niekiedy wysokie płyty nagrobne.
Gdy tak biegli, jego oczom ukazała się mała betonowa budowla wyrastająca z ziemi, której metalowe drzwiczki zdawały się lekko uchylone, lecz tego nie był pewien. Kiedy jednak bardziej się zbliżali do celu, trudnego do zidentyfikowania przez dziecięcy umysł, Alphard zdołał upewnić się, że drzwiczki na pewno są uchylone. – Tutaj! – krzyknął i gdy byli blisko, a końskie kopyta uderzały już parę kroków za nimi, wskoczył do środka i pociągnął za sobą Samuela, a końskie kopyta pomknęły dalej, omijając ich kryjówkę. I zanim aetonanka zdołał zawrócić, szybko zatrzasnął za nimi metalowe drzwiczki.
Próbował być jak najciszej, ale to było trudne, potrzebował powietrza i dyszał ciężko po tym szaleńczym biegu, próbując dotlenić organizm. Był przerażony i cholernie szczypały go rany na palcach powstałe od pozbawionych paznokci.
– Sam, wiesz gdzie my jesteśmy? – spytał cicho, nieco płaczliwie, zaraz jednak przegryzł dolną wargę, aby nie rozbeczeć się jak jakaś dziewczyna, bo to byłoby gorsze od szarżującej na nich klaczy. Mógłby przysiąc, że ta jest tuż za drzwiami. Nie pomylił się, kopyto uderzyło w metal, przez co podskoczył ze strachu i złapał za uchwyt drzwiczek, bojąc się, że te pod naporem uderzeń znów się otworzą i dopadną ich końskie zęby. Nie podobało mu się to, że siedzą razem w ciemnej klitce, ale to było lepsze od bycia poturbowanym.
– Po-poszukaj drugiego wyjścia, a j-ja przy-przytrzymam drzwi – zaproponował drżącym głosem, ledwo radząc sobie z łzami nagromadzonymi w kącikach oczu. Wizja zbliżającej się kary od ojca była coraz bliższa, ale i tak wolał przeżyć szał zwierzęcia na tym cmentarzu.
Natychmiast zatrzymał się, kiedy Samuel zahamował tak nagle. Wiedział, że zawsze lepiej iść w ślady gospodarza. Zresztą, szybko zrozumiał dlaczego się zatrzymali, bo zastany widok zaparł mu dech w piersi. Rozpościerająca się przed nim łąka była niesamowita, a wszystko przez lądujące na niej magiczne wierzchowce. Były tak bardzo majestatyczne – wielkie, rozpościerające swe ogromne skrzydła, zdawały się być tak bardzo nieokiełznane. Uśmiechnął się mocno rozmarzony, po cichu marząc o tym, aby wsiąść na grzbiet jednego z nich i pofrunąć daleko, jak najdalej, ale przede wszystkim unieść się jak najwyżej. Podobny lot na pewno nie przypominałby tych wszystkich, jakie przeżył na latającej miotle, do tej pory tylko dziecięcej, ale już był bliski wykradnięcia takiej lepszej swojemu starszemu bratu. Cygnus wcale na dobrą miotłę nie zasługiwał, w końcu latał jak ostatnia pokraka, przynajmniej w mniemaniu małego Alpharda.
Kiedy usłyszał pytanie Samuela, posłusznie skinął głową. Nie miał żadnego problemu ze skracaniem swojego imienia, właściwie wolał tak pospolite jego skrócenie, bo pełnym imieniem zawsze zwracali się do niego rodzice i starsze rodzeństwo. Teraz bawił się z kolegą w swoim wieku, więc nie musiał być taki oficjalny jak zawsze, gdy na oku miał go ojciec.
– Jasne – odparł z nieco nieśmiałym uśmiechem. – To ja będę zwracał się do ciebie Sam – zaproponował szybko, korzystając z tego, że mały Skamander nie zachowuje się jak te wszystkie dzieci z eleganckich salonów. – Może być? – dopytał po chwili, przyglądając mu się z zaciekawieniem, lecz te przygasło na rzecz okazałej stajni, do której właśnie się kierowali. Kwestia wzajemnego nazewnictwa przestała mieć znaczenie, kiedy usłyszał o skrzydlatym źrebaku. Na samą wzmiankę otworzył szerzej oczy ze zdumienia, jak również ekscytacji i prawie zaczął wyczuwać szczypanie magii na własnej skórze. Nie był świadomy, że ta emanuje od ciała jego kompana, kompletnie niekontrolowana, brał ją raczej za przejaw podekscytowania.
Po otworzeniu boksu przez Samuela na chwilę przestał oddychać, nieco wystraszony tym, że mama źrebaka, duża, przez co i trochę groźna, zastąpiła im drogę swoim ciałem do swojego dzieciątka. Stanął za Samuelem, przechylając się w bok, aby chociaż zobaczyć małego Aruana.
– Nic nam nie zrobi? – spytał cicho, bo nie chciał narazić się na gniew ojca, gdyby przypadkiem coś złego się wydarzyło. Ale jego obawy szybko zniknęły, kiedy małe źrebię zaczęło skakać na ich widok na swoich długich, chudych nogach. To był taki zabawny widok. Ledwo zdążył się uśmiechnąć, a już usłyszał zaniepokojony szept swojego nowego kolegi. O nie – powtórzył za nim w myślach i instynktownie zamknął oczy.
Świat zawirował, zniknął, a potem pojawił się na nowo, ale zupełnie inny. Alphard poznał już czym jest teleportacja, wiedział więc, że nagłe zawroty głowy i dziwne wirowanie w okolicach brzucha wyczuwalne przez chwilę zawsze jej towarzyszą. Po otworzeniu oczu ujrzał przed sobą kamienny nagrobek, na którym zresztą wylądował. Końcówki palców u jego prawej dłoni były zakrwawione, krople krwi leniwie skapywały z bladych opuszków na ziemię. Gdy tylko odważył się unieść dłoń i obdarzyć ją nieco uważniejszym spojrzeniem, dostrzegł, że nie ma paznokci, po prostu ich nie ma, jakby coś je wyrwało. Pierwszy raz na swojej skórze poczuł skutki rozpieszczenia po nie do końca umiejętnej teleportacji.
Poderwał się na równe nogi, blady ze strachu, po czym zaczął rozglądać się niespokojnie dookoła. Odrobinę spokojniejszy poczuł się wtedy, gdy usłyszał znajomy głos i już miał odpowiedzieć, ale usłyszał głośnie rżnięcie aetonanki.
– Sam – wydusił z siebie słabo, ostrzegawczo, wystraszone spojrzenie ciemnych oczu kierując na rozwścieczoną matkę źrebaka, którego przy niej nie było. O ile mały miał szczęście, bo dzięki temu uniknął potencjalnych obrażeń, oni mogli mieć przez to spore kłopoty. Szybko zbliżył się do Samuela i udało mu się stanąć obok niego, kiedy kierowana szałem matka ruszyła wprost na nich. Alphard chwycił mocno za dłoń drugiego chłopca i pociągnął go pomiędzy rzędy nagrobków, aby oddalić od nich wizję bycia staranowanymi przez końskie kopyta. Mieli ogromne szczęście, że ścieżki były wąskie, bo i zwierzęciu niełatwo było mijać niekiedy wysokie płyty nagrobne.
Gdy tak biegli, jego oczom ukazała się mała betonowa budowla wyrastająca z ziemi, której metalowe drzwiczki zdawały się lekko uchylone, lecz tego nie był pewien. Kiedy jednak bardziej się zbliżali do celu, trudnego do zidentyfikowania przez dziecięcy umysł, Alphard zdołał upewnić się, że drzwiczki na pewno są uchylone. – Tutaj! – krzyknął i gdy byli blisko, a końskie kopyta uderzały już parę kroków za nimi, wskoczył do środka i pociągnął za sobą Samuela, a końskie kopyta pomknęły dalej, omijając ich kryjówkę. I zanim aetonanka zdołał zawrócić, szybko zatrzasnął za nimi metalowe drzwiczki.
Próbował być jak najciszej, ale to było trudne, potrzebował powietrza i dyszał ciężko po tym szaleńczym biegu, próbując dotlenić organizm. Był przerażony i cholernie szczypały go rany na palcach powstałe od pozbawionych paznokci.
– Sam, wiesz gdzie my jesteśmy? – spytał cicho, nieco płaczliwie, zaraz jednak przegryzł dolną wargę, aby nie rozbeczeć się jak jakaś dziewczyna, bo to byłoby gorsze od szarżującej na nich klaczy. Mógłby przysiąc, że ta jest tuż za drzwiami. Nie pomylił się, kopyto uderzyło w metal, przez co podskoczył ze strachu i złapał za uchwyt drzwiczek, bojąc się, że te pod naporem uderzeń znów się otworzą i dopadną ich końskie zęby. Nie podobało mu się to, że siedzą razem w ciemnej klitce, ale to było lepsze od bycia poturbowanym.
– Po-poszukaj drugiego wyjścia, a j-ja przy-przytrzymam drzwi – zaproponował drżącym głosem, ledwo radząc sobie z łzami nagromadzonymi w kącikach oczu. Wizja zbliżającej się kary od ojca była coraz bliższa, ale i tak wolał przeżyć szał zwierzęcia na tym cmentarzu.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Podobno to ogień był żywiołem, który przypasowywano małemu Skamanderowi. Płomień żywo drgał w jego sercu, równie ruchliwy, migotliwy i gorący, co działania chłopca. Ciężko było mu zatrzymać się w miejscu, podążając za porywami wciąż nieukształtowanego w wartościach serca. Intuicyjnie wybierał dobrze, ale dziecięce postrzeganie świata pełniejsze było egoizmu, wciąż nie naznaczonego trucizną społecznych konwenansów. Może dlatego bez zastrzeżeń przyjął obecność nieznajomego obok siebie, wprowadzając go w swój świat i te wolnościowe urywki, które wyrywał, gdy spojrzenia rodziców kierowały się w drugą stronę - Jasne - przytaknął, powtarzając słowa małego szlachcica. Wcześniej próbowali nadawać sobie tajemne przydomki, ale szybko znikały. Powoli docierało do niego, że potrzebowały uzasadnienia, a te wymyślane na poczet wyobraźni, bardzo szybko się nudziły.
Nie było mu trudno nawiązywać kontakty z nieznajomymi. Nazywany był duszą towarzystwa, bardzo szybko jednając sobie okoliczne dzieciaki, upatrującego w nim swoistego (bo dziecięcego) lidera. Nie trudno było dostrzec rosnącego w nim ducha beztroski z nieokiełznaną domieszką zapału i odwagi, a może raczej (albo częściej) głupiej brawury.
Serce drgało mu niespokojnie, gdy prostował się przed tupiącą w boksie klaczą, ale ojciec zdążył wpoić mu podstawy zachowań ze zwierzętami, które - wedle rodziciela - kiedyś będzie zajmował się codziennie, jako hodowca i spadkobierca rodzinnej spuścizny. I chociaż Samuel kochał aetonany, jakąś naturalnie wpojoną emocją, to podskórnie czuł, czy tez przewidywał, że potrzebował czegoś więcej. Czymkolwiek, to więcej miało być - Nie ze mną - i nie było w tym fałszywej przechwałki. Po prostu był Skamanderem, a stworzenia znały go doskonale, bo jeszcze będąc dużo młodszy ojciec przyprowadzał go i oswajał ze skrzydlatymi wierzchowcami, ucząc zachowań, szacunku, miłości i postępowania z dumnymi rumakami - Nie możesz pokazywać, że się boisz - dodał jeszcze cicho do Alpharda, zerkając przez ramię i nachylając się do tyłu. Każde zwierzę było wyczulone na okazywane emocje, tym bardziej te magiczne. Na dalsze wskazówki czasu już nie starczyło, gdy nieokiełznana magia uderzyła, budząc się gwałtownie, niby sztormowa zawierucha. Buchnęła mocą, a dziecięce ciało i wola, której granice wciąż ziały szeroko otwarte, upadły, uwalniając magię z uśpionych okowów.
Krew sączyła się z rozoranego ramienia, a ciemna koszula była już porządnie wilgotna od szkarłatu. Ból coraz intensywniej paraliżował zmysły, ale to co nie pozwalało poddać się panice całkowicie, to fakt, że był w końcu odpowiedzialny na niedorosłego gościa. Serce niemal podskoczyło z ulgi, gdy głos chłopca odegnał ciężkie przewidywania, ze stało się najgorsze. palce towarzysza obrysowywały krwawe szramy i tylko przygryzienie warg nie wypościło z ust cichego jęku. Nie wyobrażał sobie, jak miał wytłumaczyć się z tego wszystkiego rodzicom. Jeśli w ogóle do nich miał dotrzeć. Mieli.
Szarpnięcie za rękaw wybudziło go z odrętwienia, które petryfikowału mu nogi. Powinien zareagować wcześniej, ale lęk kołatał się w piersi, jak dzwon w starych, mugolskich kościołach - Biegnijmy - wydusił, ruszając z miejsca i potykając się, dotrzymywać kroku drugiemu chłopcu. Tętent końskich kopyt niósł się echem zbyt głośnym, jak na zaistniałe warunki, a może to wyobraźnia dorysowywała zakończenia, których nie chciał jeszcze widzieć.
Ciemność zapadała szybciej, wraz z ogłuszającym brzęczeniem w uszach, gdy upadł na kamienną podłogę w...w czym? Cmentarny magazyn? Grobowiec? Schowek na miotły? - Dziękuję - Samuel nie miał pojęcia, ale głos przebiegającego obok wierzchowca wcale nie uspokoił, a dodał emocji. Pytanie zadane przez Alpharda zmusiło do myślenia - C-cmentarz - odpowiedział na wydechu, podnosząc się z ziemi. Kolana miał pozdzierane, ale płacz nic nie mógł im pomóc - Daleko od domu - odwrócił twarz szukając w ciemnościach twarzy towarzysza. Dopiero po chwili przyzwyczaił się do cieni. Przez szpary w drzwiach i mały lufcik sączyło się nikłe światło - Nie... nie możemy - pokręcił głową na logiczna przecież propozycję chłopca - Ona, też się boi, nie..nie możemy jej zostawić - i niemal na komendę usłyszał rozpaczliwe, a może gniewne rżenie aetonanki? Nie była młodą klaczą, jedna ze starszych, doświadczonych matek. Bał się przeraźliwie wyjść na zewnątrz, ale strach przed utratą jednej z przewodniczek rodzinnej hodowli, urastał do rangi największej tragedii - Dajmy jej chwilę, potem spróbuję wyjść pierwszy - od łomotu za przytrzymywanymi drzwiczkami, prawie podskoczył. I może było to wrażenie, ale początkowe, pełne agresji walenie kopyt, zmieniło się w cichsze tupanie, podsycane ciężkim do zignorowania rżeniem. Bała się tak jak oni.
Nogi mu drżały, gdy złapał za klamkę zatrzaśniętych drzwiczek - Może są tu miotły? - próbował się nawet uśmiechnąć, odnajdując w przerażającym wydarzeniu i niecodziennym towarzyszu "broni" swoista otuchę. Po czym pchnął drzwiczki, wyciągając przed siebie rękę i stając oko w oko ze stojąca naprzeciw aetonanką.
Nie było mu trudno nawiązywać kontakty z nieznajomymi. Nazywany był duszą towarzystwa, bardzo szybko jednając sobie okoliczne dzieciaki, upatrującego w nim swoistego (bo dziecięcego) lidera. Nie trudno było dostrzec rosnącego w nim ducha beztroski z nieokiełznaną domieszką zapału i odwagi, a może raczej (albo częściej) głupiej brawury.
Serce drgało mu niespokojnie, gdy prostował się przed tupiącą w boksie klaczą, ale ojciec zdążył wpoić mu podstawy zachowań ze zwierzętami, które - wedle rodziciela - kiedyś będzie zajmował się codziennie, jako hodowca i spadkobierca rodzinnej spuścizny. I chociaż Samuel kochał aetonany, jakąś naturalnie wpojoną emocją, to podskórnie czuł, czy tez przewidywał, że potrzebował czegoś więcej. Czymkolwiek, to więcej miało być - Nie ze mną - i nie było w tym fałszywej przechwałki. Po prostu był Skamanderem, a stworzenia znały go doskonale, bo jeszcze będąc dużo młodszy ojciec przyprowadzał go i oswajał ze skrzydlatymi wierzchowcami, ucząc zachowań, szacunku, miłości i postępowania z dumnymi rumakami - Nie możesz pokazywać, że się boisz - dodał jeszcze cicho do Alpharda, zerkając przez ramię i nachylając się do tyłu. Każde zwierzę było wyczulone na okazywane emocje, tym bardziej te magiczne. Na dalsze wskazówki czasu już nie starczyło, gdy nieokiełznana magia uderzyła, budząc się gwałtownie, niby sztormowa zawierucha. Buchnęła mocą, a dziecięce ciało i wola, której granice wciąż ziały szeroko otwarte, upadły, uwalniając magię z uśpionych okowów.
Krew sączyła się z rozoranego ramienia, a ciemna koszula była już porządnie wilgotna od szkarłatu. Ból coraz intensywniej paraliżował zmysły, ale to co nie pozwalało poddać się panice całkowicie, to fakt, że był w końcu odpowiedzialny na niedorosłego gościa. Serce niemal podskoczyło z ulgi, gdy głos chłopca odegnał ciężkie przewidywania, ze stało się najgorsze. palce towarzysza obrysowywały krwawe szramy i tylko przygryzienie warg nie wypościło z ust cichego jęku. Nie wyobrażał sobie, jak miał wytłumaczyć się z tego wszystkiego rodzicom. Jeśli w ogóle do nich miał dotrzeć. Mieli.
Szarpnięcie za rękaw wybudziło go z odrętwienia, które petryfikowału mu nogi. Powinien zareagować wcześniej, ale lęk kołatał się w piersi, jak dzwon w starych, mugolskich kościołach - Biegnijmy - wydusił, ruszając z miejsca i potykając się, dotrzymywać kroku drugiemu chłopcu. Tętent końskich kopyt niósł się echem zbyt głośnym, jak na zaistniałe warunki, a może to wyobraźnia dorysowywała zakończenia, których nie chciał jeszcze widzieć.
Ciemność zapadała szybciej, wraz z ogłuszającym brzęczeniem w uszach, gdy upadł na kamienną podłogę w...w czym? Cmentarny magazyn? Grobowiec? Schowek na miotły? - Dziękuję - Samuel nie miał pojęcia, ale głos przebiegającego obok wierzchowca wcale nie uspokoił, a dodał emocji. Pytanie zadane przez Alpharda zmusiło do myślenia - C-cmentarz - odpowiedział na wydechu, podnosząc się z ziemi. Kolana miał pozdzierane, ale płacz nic nie mógł im pomóc - Daleko od domu - odwrócił twarz szukając w ciemnościach twarzy towarzysza. Dopiero po chwili przyzwyczaił się do cieni. Przez szpary w drzwiach i mały lufcik sączyło się nikłe światło - Nie... nie możemy - pokręcił głową na logiczna przecież propozycję chłopca - Ona, też się boi, nie..nie możemy jej zostawić - i niemal na komendę usłyszał rozpaczliwe, a może gniewne rżenie aetonanki? Nie była młodą klaczą, jedna ze starszych, doświadczonych matek. Bał się przeraźliwie wyjść na zewnątrz, ale strach przed utratą jednej z przewodniczek rodzinnej hodowli, urastał do rangi największej tragedii - Dajmy jej chwilę, potem spróbuję wyjść pierwszy - od łomotu za przytrzymywanymi drzwiczkami, prawie podskoczył. I może było to wrażenie, ale początkowe, pełne agresji walenie kopyt, zmieniło się w cichsze tupanie, podsycane ciężkim do zignorowania rżeniem. Bała się tak jak oni.
Nogi mu drżały, gdy złapał za klamkę zatrzaśniętych drzwiczek - Może są tu miotły? - próbował się nawet uśmiechnąć, odnajdując w przerażającym wydarzeniu i niecodziennym towarzyszu "broni" swoista otuchę. Po czym pchnął drzwiczki, wyciągając przed siebie rękę i stając oko w oko ze stojąca naprzeciw aetonanką.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie możesz pokazywać, że się boisz. Te słowa rozbrzmiewały jeszcze w jego głowie, gdy podjął pierwszą próbę odnalezienia się na nieznanym mu cmentarzu. Nagrobki w dziecięcych oczach przedstawiały się złowrogo, z ziemi w każdej chwili mogły wypełznąć ręce, które zechciałyby go pochwycić pogrzebać go żywcem. Ileż to razy Walburga opowiadała mu, że kiedyś na pewno ich przodkowie przybędą po niego, aby nie kalał dłużej nazwiska Blacków? Rzecz jasna nigdy jej nie wierzył, nawet jawnie się śmiał z tych jej nędznych prób straszenia go, lecz ten jeden raz naprawdę był gotów przyznać jej rację, a nawet ją przeprosić za wszystkie złe uczynki, jakich się wobec niej dopuścił. Za wtargnięcie do jej pokoju i zniszczeniu porcelanowej lalki, za podłożenie łajnobomby pod łóżko, uderzenie miotłą w głowę a nawet wylaniu zupę na tej głupią sukienkę, których przecież miała mnóstwo, więc po co płakać po jednej. Ale pewnie ten irracjonalny pomysł przepraszania starszej siostry nie wpadłby mu do głowy nigdy, gdyby otoczenie rzeczywiście nie było ponure. Trawa wokół nagrobków nie była soczyście zielona, niebo było szare, zachmurzone, w ogóle chmury zdawały się ciężkie, jakby zbliżała się burza. I dostrzegał czerwień – krew na swojej dłoni, ale również mnóstwo krwi na ubraniach kolegi w okolicach prawego ramienia.
Zbyteczne myśli szybko wyparowały, gdy ich życia stały się zagrożone. Niebezpieczeństwo było realne, klacz ruszająca za nimi w pościg nie była efektem dziecięcej wyobraźni, naprawdę mogła ich stratować w tej swojej złości. Ale udało im się uciec i naprawdę mieli więcej szczęścia niż rozumu. Choć Alphard nie miał okazji rozejrzeć się w ciemności, miał swoje przypuszczenia. Na pewno znaleźli się w jakiejś krypcie, ciasnej i przesyconej w środku nieprzyjemną wilgocią, ale teraz była cudownym schronieniem. Wizja pozostania w podobnym miejscu po raz pierwszy napawała go jako takim entuzjazmem, bo przynajmniej nie byli narażeni na bycie pogryzionymi. Aetonany też chyba gryzą, głupio mu jednak było podzielić się podobnymi podejrzeniami, gdy nie był ich pewien.
Spojrzał na swego rówieśnika mocno zaskoczony, nie dowierzając jego słowom. Czy on w ogóle rozumiał, że mogą zginąć, jeśli stąd teraz wyjdą, jak i umrzeć w późniejszym czasie z pragnienia, głodu, a może nawet z powodu doznanych przez nieumiejętną teleportację obrażeń, jeśli jednak nie wyjdą? Teraz jednak lepszym rozwiązaniem było przytrzymywanie drzwi i przeczekanie złości wściekłej matki odseparowanej od swego źrebaka. – Ona chce nas zabić! – zaprotestował szybko, podnosząc swój głos, który zabrzmiał żałośnie piskliwie. Przynajmniej nie zbierało mu się na płacz, był zbyt przejęty głupotą swojego druha. Zaraz jednak drgnął nerwowo, żałując krzyku, kiedy kopyto znów uderzyło w metalową powłokę, jaka oddzielała ich od rozjuszonego zwierzęcia. Tak, Alphard nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że na zewnątrz nie czeka na nich latające uosobienie majestatycznej dzikość, jaką czarodzieje zdołali ugłaskać, lecz krwiożercza bestia gotowa rozszarpać ich na strzępy. – Dobrze, damy jej chwilę i wtedy pomyślimy, czy powinniśmy stąd wyjść – zgodził się bardzo niechętnie, nie chcąc się kłócić z Samuelem, który był teraz jego jedynym oparciem. – Jak twoje ramię? – spytał szeptem, kuląc się nieco, bo może i nie widział samej rany, ale krwi na ubraniu drugiego chłopca było naprawdę sporo.
Kiedy kolega wspomniał coś o miotłach, Alphard uśmiechnął się nieco blado, wytężając wzrok, aby obdarzyć jego twarz wdzięcznym spojrzeniem. Nie możesz pokazywać, że się boisz – powtórzył w myślach słowa Samuela, przypominając o nich sobie niespodziewanie, jednocześnie przyjmując je z dużym spokojem. Trudno było jednak odnieść mu się do tak wyraźnej instrukcji w chwili, gdy kierował nim przede wszystkim strach o własne życie. Jednocześnie nie wiedział co przeraża go bardziej: marny koniec na ponurym cmentarzu czy może raczej nieprzyjemna kara zadana przez rodzica za cały ten wybryk. Na nic zdadzą się tłumaczenia, że to nie jego wina, za próby wykręcania się od odpowiedzialności dostałby tylko większą burę. Z drugiej strony udało mu się uspokoić.
– Czy miotły są szybsze od wierzchowców? – spytał wyraźnie ciekaw, mając przy tym nadzieję, że Sam może zna odpowiedź na to pytanie. Stukot kopyt i jemu wydał się już nieco lżejszy, no i nie uderzały mocno o drzwi. Kiedy jednak Skamander zbliżył się do nich i je otworzył, Alphard wcale nie był dobrej myśli. Starał się nie panikować, lecz instynktownie wstrzymał oddech, gdy Sam wyciągnął przed siebie rękę. Zdawał się taki pewny siebie, jakby rzeczywiście wiedział, co właściwie robi. Dobrym znakiem było to, że jego ręka wciąż pozostawała na miejscu, nie została odgryziona przez zwierzę, któremu chyba przeszła złość, lecz wciąż wyglądała na wyraźnie zaniepokojoną, niepewną. Jego mama też bywała wściekła, gdy tylko usłyszała, że wdrapywał się bez opamiętania na drzewa, ale potem gniew przechodził i wówczas rzucała mu te zatroskane spojrzenia. Nawet lady Black ma w sobie matczyny instynkt.
– Co teraz? – spytał cicho, bardzo ostrożnie wychylając z się zza ramienia Samuela, przez co aetonanka zarżała niespokojnie. Mały Black zadrżał w odpowiedzi, jednak nie oderwał spojrzenia ciemnych oczu od klaczy, kiedy ta taksowała go podejrzliwym spojrzeniem. Cały czas powtarzał w myślach niczym mantrę słowa kolegi wypowiedziane jeszcze w stajni. Nie możesz pokazywać, że się boisz.
Zbyteczne myśli szybko wyparowały, gdy ich życia stały się zagrożone. Niebezpieczeństwo było realne, klacz ruszająca za nimi w pościg nie była efektem dziecięcej wyobraźni, naprawdę mogła ich stratować w tej swojej złości. Ale udało im się uciec i naprawdę mieli więcej szczęścia niż rozumu. Choć Alphard nie miał okazji rozejrzeć się w ciemności, miał swoje przypuszczenia. Na pewno znaleźli się w jakiejś krypcie, ciasnej i przesyconej w środku nieprzyjemną wilgocią, ale teraz była cudownym schronieniem. Wizja pozostania w podobnym miejscu po raz pierwszy napawała go jako takim entuzjazmem, bo przynajmniej nie byli narażeni na bycie pogryzionymi. Aetonany też chyba gryzą, głupio mu jednak było podzielić się podobnymi podejrzeniami, gdy nie był ich pewien.
Spojrzał na swego rówieśnika mocno zaskoczony, nie dowierzając jego słowom. Czy on w ogóle rozumiał, że mogą zginąć, jeśli stąd teraz wyjdą, jak i umrzeć w późniejszym czasie z pragnienia, głodu, a może nawet z powodu doznanych przez nieumiejętną teleportację obrażeń, jeśli jednak nie wyjdą? Teraz jednak lepszym rozwiązaniem było przytrzymywanie drzwi i przeczekanie złości wściekłej matki odseparowanej od swego źrebaka. – Ona chce nas zabić! – zaprotestował szybko, podnosząc swój głos, który zabrzmiał żałośnie piskliwie. Przynajmniej nie zbierało mu się na płacz, był zbyt przejęty głupotą swojego druha. Zaraz jednak drgnął nerwowo, żałując krzyku, kiedy kopyto znów uderzyło w metalową powłokę, jaka oddzielała ich od rozjuszonego zwierzęcia. Tak, Alphard nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że na zewnątrz nie czeka na nich latające uosobienie majestatycznej dzikość, jaką czarodzieje zdołali ugłaskać, lecz krwiożercza bestia gotowa rozszarpać ich na strzępy. – Dobrze, damy jej chwilę i wtedy pomyślimy, czy powinniśmy stąd wyjść – zgodził się bardzo niechętnie, nie chcąc się kłócić z Samuelem, który był teraz jego jedynym oparciem. – Jak twoje ramię? – spytał szeptem, kuląc się nieco, bo może i nie widział samej rany, ale krwi na ubraniu drugiego chłopca było naprawdę sporo.
Kiedy kolega wspomniał coś o miotłach, Alphard uśmiechnął się nieco blado, wytężając wzrok, aby obdarzyć jego twarz wdzięcznym spojrzeniem. Nie możesz pokazywać, że się boisz – powtórzył w myślach słowa Samuela, przypominając o nich sobie niespodziewanie, jednocześnie przyjmując je z dużym spokojem. Trudno było jednak odnieść mu się do tak wyraźnej instrukcji w chwili, gdy kierował nim przede wszystkim strach o własne życie. Jednocześnie nie wiedział co przeraża go bardziej: marny koniec na ponurym cmentarzu czy może raczej nieprzyjemna kara zadana przez rodzica za cały ten wybryk. Na nic zdadzą się tłumaczenia, że to nie jego wina, za próby wykręcania się od odpowiedzialności dostałby tylko większą burę. Z drugiej strony udało mu się uspokoić.
– Czy miotły są szybsze od wierzchowców? – spytał wyraźnie ciekaw, mając przy tym nadzieję, że Sam może zna odpowiedź na to pytanie. Stukot kopyt i jemu wydał się już nieco lżejszy, no i nie uderzały mocno o drzwi. Kiedy jednak Skamander zbliżył się do nich i je otworzył, Alphard wcale nie był dobrej myśli. Starał się nie panikować, lecz instynktownie wstrzymał oddech, gdy Sam wyciągnął przed siebie rękę. Zdawał się taki pewny siebie, jakby rzeczywiście wiedział, co właściwie robi. Dobrym znakiem było to, że jego ręka wciąż pozostawała na miejscu, nie została odgryziona przez zwierzę, któremu chyba przeszła złość, lecz wciąż wyglądała na wyraźnie zaniepokojoną, niepewną. Jego mama też bywała wściekła, gdy tylko usłyszała, że wdrapywał się bez opamiętania na drzewa, ale potem gniew przechodził i wówczas rzucała mu te zatroskane spojrzenia. Nawet lady Black ma w sobie matczyny instynkt.
– Co teraz? – spytał cicho, bardzo ostrożnie wychylając z się zza ramienia Samuela, przez co aetonanka zarżała niespokojnie. Mały Black zadrżał w odpowiedzi, jednak nie oderwał spojrzenia ciemnych oczu od klaczy, kiedy ta taksowała go podejrzliwym spojrzeniem. Cały czas powtarzał w myślach niczym mantrę słowa kolegi wypowiedziane jeszcze w stajni. Nie możesz pokazywać, że się boisz.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strach atakował zajadle, nieoczekiwanie, szarpiąc raz za razem niedoświadczone jeszcze w tak spotęgowanych wrażeniami emocje. Myśli tworzyły kawalkadę uderzeń kolejnych pomysłów, które równie szybko opadały, nie doczekując się realizacji. Skamander nie pamiętał by kiedykolwiek los poddał go większym wrażeniom, zupełnie niepodobnym ekscytacji wynikającej z przeżycia przygody. To, czym obdarował go pokrętny los, współpracując z nieokiełznaną przecież jeszcze magią, zakrawało o rangę koszmaru. Niewidzialna i niezrozumiała jeszcze nić świadomości została pociągnięta, ale ta zniknęła, umykając rozumieniu, które mogłoby pomóc. Koszmar. Sen, w których okowach dziwnym trafem znalazł się z młodym szlachcicem.
Rzeczywistość nie dawała szansy na wyrwanie się z ramion wydarzeń, coraz silniej wbijając w panujące realia. Cmentarny krajobraz, ciemne, burzowe chmury, które tłoczyły się nad głowami chłopców i przejmujące rżenie aetonanki kreowało niezniszczalny obraz, który miał przewijać się we wspomnieniach Samuela bardzo długo. Jeśli tego długo miał dotrwać. Panika niejednokrotnie wykręcała możliwość szczęśliwego zakończenia, a fakt, że to on był przyczyną całego nieszczęścia, wybijało rytm konsekwencji byt przeraźliwych, by mógł spokojnie skupić się na działaniu. Nie mógł jednak się bać, nie mógł pozwolić, by strach objął go w całkowite władanie. Odwaga w końcu polegała na przełamywaniu lęku. O tym mówiła mu matka, o tym przekonywał się sam. Tego doświadczał w tej chwili, w towarzystwie drugie chłopca i świadomości zmian, które gruchotały rzeczywistość.
Zapach zgnilizny mokrej ziemi i czegoś, czego nazywanie wolał odpuścić, wdzierało się w nozdrza, budząc otępiałe lękiem zmysły - W gniewie wiele rzeczy chciałoby sie zrobić - czasem nawet zabić, chociaż Samuel nie potrafił sobie jeszcze? wyobrazić stanu który doprowadziłby go do podobnych wniosków. Dziecięcy świat, chociaż wypełniony doza egoizmu, nie obejmował skrajności, jak śmierć, znajdująca się daleko poza zasięgiem pojmowania. Jeszcze.
Palce zaciskały się miarowo, to rozluźniając dłoń, to napinając, tworząc pięść, jakby gotową do uderzenia. To jednak, czego wymagało od niego nabrane doświadczenie, kazało odpuścić. Oddać napięcie, które zaciskało ramiona i szczękę. Jeśli miał cokolwiek zrobić, spróbować dotrzeć do aetonanki bez kolejnych uszkodzeń, musiał się uspokoić. A przynajmniej opanować drżenie, które tak łatwo szarpało ciałem.
Podziwiał też chłopca obok. Dużo szybciej zdołał wypowiedzieć jasne myśli, pozbawione panicznej próby ucieczki. Racjonalność wciąż nie była zbyt dobrym towarzyszem Skamandera, a obecność Alpharda w nieokreślony sposób zmuszała go do tego. I może gdyby wziął do tego nazwisko młodego szlachcica, mógłby spróbować analizować rodowe naleciałości, które służyły podobnemu zachowaniu, ale nie było na to ani czasu, ani...czasu. Nie, kiedy ze zbyt szybko uderzającym sercem otwierał zabarykadowane drzwiczki grobowca. Nie, kiedy podnosił dłoń przed siebie w geście otwartości, nie kiedy miał za chwilę zmierzyć się ze spojrzeniem rozjuszonej, bo zrozpaczonej aetonanki - Nie jestem pewien, czy ta chwila jest potrzebna bardziej jej, czy nam...- próbował powiedzieć luźno, rozpraszając ciężą atmosferę, które zaglądała przez nadchodzące ciemności. Ale głos musiał zabrzmieć raczej żałośnie.
Spojrzał na swoje ramię, walcząc z wykrzywieniem warg w bólu. Krew ciążyła na materiale rękawa koszuli, powoli skapując na cmentarną ziemię. Czerwień nawet w rosnącym półmroku wydawała się dziwnie żywa, zdradliwa, przyciągając strach, jak niecodzienna ofiara dla bestii. Nie mógł jej karmić - Boli..bardzo - pokręcił głową i powoli ruszył palcami. Wydawało się, że metaliczny zapach wzmógł się - ...ale nie możemy się bać - mówił jednocześnie do towarzysza i do siebie, bez końca powtarzając słowa, jak mantrę w którą miał uwierzyć. Musiał. Musieli - Chyba...nie wiem - szepnął, nim uchylił ciężkie drzwiczki - ścigałeś się kiedyś tak? - dodał w skrywanej panice i na wydechu pchnął wrota.
Tuż przy wejściu stała ona. Dwa zielone ślepia wpatrzone centralnie w jego twarz. Wzburzone, ale i pełne wyrzutu. Prośby? Czy może strach całkiem omotał umysł Skamandera, by dopowiadał podobne wrażenia magicznemu zwierzęciu? Szept Alpharda przypomniał mu, że nie mógł trwać bez końca nieruchomo, chociaż perspektywa wydawała się kusząca, zważywszy na podobną pozycję wierzchowca - Ju-już do-dobrze - tylko na początku załamał mu się głos, a trwająca bez ruchu klaczka poruszyła nerwowo łbem. Uszy skuliła, nastawiając chrapy szerzej - Też...chcemy do domu - kontynuował, chociaż na kilka sekund oddech wirował przy ustach, jakby w obawie przed wypuszczeniem. Nogi mu drżały i miał wrażenie, że to ziemia porusza się pod stopami. Wziął głębszy oddech i postąpił naprzód - Idź ze mną... nie, za mną - szepnął do młodego szlachcica. Może i Samuel miał w sobie iskrę brawury, ale nie chciał być sam i bezgłośnie dziękował losowi, że w przeraźliwej przygodzie towarzyszył mu ciemnowłosy chłopiec.
Czarnowłosy niemal zamknął oczy z chwilą, w której drżące lekko palce dotknęły miękkiej sierści na czole aetonanki. Chrapy wciąż poruszały się czujnie, wdychając niepewnie unoszący się zapach cmentarza..i krwi należącej do obu chłopców. Mimo to, napięte do tej pory mięśnie - odpuściły. Klaczka opuściła niżej głowę, pozwalając, by chłopiec przejechał dłonią wyżej i zatrzymał się na miękkiej szyi. Zaufała mu, albo była mądrzejsza niż dwóch przestraszonych chłopców - Al... - jeździłeś...ehm...latałeś już kiedyś na aetonancie? - i chociaż było w tym pytanie retoryczne, zadane do drugiego chłopca, to magiczny rumak złożył skrzydła, układając je wyraźniej wzdłuż boków i przyklękła, odsłaniając grzbiet. Dopiero teraz Samuel dostrzegł, że i ona byłą ranna. Krwawa smuga kreśliła długą szramę wzdłuż brzucha i zadu - Zabierzesz nas do domu? - tym razem szepnął, nachylając się bardzo ostrożnie do zwierzęcia.
Rzeczywistość nie dawała szansy na wyrwanie się z ramion wydarzeń, coraz silniej wbijając w panujące realia. Cmentarny krajobraz, ciemne, burzowe chmury, które tłoczyły się nad głowami chłopców i przejmujące rżenie aetonanki kreowało niezniszczalny obraz, który miał przewijać się we wspomnieniach Samuela bardzo długo. Jeśli tego długo miał dotrwać. Panika niejednokrotnie wykręcała możliwość szczęśliwego zakończenia, a fakt, że to on był przyczyną całego nieszczęścia, wybijało rytm konsekwencji byt przeraźliwych, by mógł spokojnie skupić się na działaniu. Nie mógł jednak się bać, nie mógł pozwolić, by strach objął go w całkowite władanie. Odwaga w końcu polegała na przełamywaniu lęku. O tym mówiła mu matka, o tym przekonywał się sam. Tego doświadczał w tej chwili, w towarzystwie drugie chłopca i świadomości zmian, które gruchotały rzeczywistość.
Zapach zgnilizny mokrej ziemi i czegoś, czego nazywanie wolał odpuścić, wdzierało się w nozdrza, budząc otępiałe lękiem zmysły - W gniewie wiele rzeczy chciałoby sie zrobić - czasem nawet zabić, chociaż Samuel nie potrafił sobie jeszcze? wyobrazić stanu który doprowadziłby go do podobnych wniosków. Dziecięcy świat, chociaż wypełniony doza egoizmu, nie obejmował skrajności, jak śmierć, znajdująca się daleko poza zasięgiem pojmowania. Jeszcze.
Palce zaciskały się miarowo, to rozluźniając dłoń, to napinając, tworząc pięść, jakby gotową do uderzenia. To jednak, czego wymagało od niego nabrane doświadczenie, kazało odpuścić. Oddać napięcie, które zaciskało ramiona i szczękę. Jeśli miał cokolwiek zrobić, spróbować dotrzeć do aetonanki bez kolejnych uszkodzeń, musiał się uspokoić. A przynajmniej opanować drżenie, które tak łatwo szarpało ciałem.
Podziwiał też chłopca obok. Dużo szybciej zdołał wypowiedzieć jasne myśli, pozbawione panicznej próby ucieczki. Racjonalność wciąż nie była zbyt dobrym towarzyszem Skamandera, a obecność Alpharda w nieokreślony sposób zmuszała go do tego. I może gdyby wziął do tego nazwisko młodego szlachcica, mógłby spróbować analizować rodowe naleciałości, które służyły podobnemu zachowaniu, ale nie było na to ani czasu, ani...czasu. Nie, kiedy ze zbyt szybko uderzającym sercem otwierał zabarykadowane drzwiczki grobowca. Nie, kiedy podnosił dłoń przed siebie w geście otwartości, nie kiedy miał za chwilę zmierzyć się ze spojrzeniem rozjuszonej, bo zrozpaczonej aetonanki - Nie jestem pewien, czy ta chwila jest potrzebna bardziej jej, czy nam...- próbował powiedzieć luźno, rozpraszając ciężą atmosferę, które zaglądała przez nadchodzące ciemności. Ale głos musiał zabrzmieć raczej żałośnie.
Spojrzał na swoje ramię, walcząc z wykrzywieniem warg w bólu. Krew ciążyła na materiale rękawa koszuli, powoli skapując na cmentarną ziemię. Czerwień nawet w rosnącym półmroku wydawała się dziwnie żywa, zdradliwa, przyciągając strach, jak niecodzienna ofiara dla bestii. Nie mógł jej karmić - Boli..bardzo - pokręcił głową i powoli ruszył palcami. Wydawało się, że metaliczny zapach wzmógł się - ...ale nie możemy się bać - mówił jednocześnie do towarzysza i do siebie, bez końca powtarzając słowa, jak mantrę w którą miał uwierzyć. Musiał. Musieli - Chyba...nie wiem - szepnął, nim uchylił ciężkie drzwiczki - ścigałeś się kiedyś tak? - dodał w skrywanej panice i na wydechu pchnął wrota.
Tuż przy wejściu stała ona. Dwa zielone ślepia wpatrzone centralnie w jego twarz. Wzburzone, ale i pełne wyrzutu. Prośby? Czy może strach całkiem omotał umysł Skamandera, by dopowiadał podobne wrażenia magicznemu zwierzęciu? Szept Alpharda przypomniał mu, że nie mógł trwać bez końca nieruchomo, chociaż perspektywa wydawała się kusząca, zważywszy na podobną pozycję wierzchowca - Ju-już do-dobrze - tylko na początku załamał mu się głos, a trwająca bez ruchu klaczka poruszyła nerwowo łbem. Uszy skuliła, nastawiając chrapy szerzej - Też...chcemy do domu - kontynuował, chociaż na kilka sekund oddech wirował przy ustach, jakby w obawie przed wypuszczeniem. Nogi mu drżały i miał wrażenie, że to ziemia porusza się pod stopami. Wziął głębszy oddech i postąpił naprzód - Idź ze mną... nie, za mną - szepnął do młodego szlachcica. Może i Samuel miał w sobie iskrę brawury, ale nie chciał być sam i bezgłośnie dziękował losowi, że w przeraźliwej przygodzie towarzyszył mu ciemnowłosy chłopiec.
Czarnowłosy niemal zamknął oczy z chwilą, w której drżące lekko palce dotknęły miękkiej sierści na czole aetonanki. Chrapy wciąż poruszały się czujnie, wdychając niepewnie unoszący się zapach cmentarza..i krwi należącej do obu chłopców. Mimo to, napięte do tej pory mięśnie - odpuściły. Klaczka opuściła niżej głowę, pozwalając, by chłopiec przejechał dłonią wyżej i zatrzymał się na miękkiej szyi. Zaufała mu, albo była mądrzejsza niż dwóch przestraszonych chłopców - Al... - jeździłeś...ehm...latałeś już kiedyś na aetonancie? - i chociaż było w tym pytanie retoryczne, zadane do drugiego chłopca, to magiczny rumak złożył skrzydła, układając je wyraźniej wzdłuż boków i przyklękła, odsłaniając grzbiet. Dopiero teraz Samuel dostrzegł, że i ona byłą ranna. Krwawa smuga kreśliła długą szramę wzdłuż brzucha i zadu - Zabierzesz nas do domu? - tym razem szepnął, nachylając się bardzo ostrożnie do zwierzęcia.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 20.04.18 9:23, w całości zmieniany 1 raz
Był zwykłą imaginacją pogrążonego w śnie umysłu. Absurdalną abstrakcją, na którą rozbudzony w pełni rozsądek nigdy by nie pozwolił. Kilkuletni szlachcic, jeszcze zaledwie dziecko, żadne siedlisko wszelkiego zła. A może w czarnych oczach, już od najmłodszych lat przypominających dwie bezdenne otchłanie, zaczynały się kryć zalążki nienawiści, wyższości i pogardy? Trudno było dokonać takowej obserwacji, ponieważ w sytuacji zagrożenia te właśnie ciemne oczy Alpharda, tak jak i te odrobinę jaśniejsze Samuela, ukazywały przede wszystkim przerażenie i niepewność, choć emocje te z czasem zaczęły słabnąć. Skulone w ciemności dziecko, chętnie wsiąkające w mrok i towarzyszący mu odór śmierci, co było najlepszą alternatywą dla marnego końca pod kopytami rozwścieczonego zwierzęcia, wcale nie prezentował się groźnie. Opuszczone ramiona w każdy możliwy sposób przeczyły pełnej zadufania postawie. Jakim cudem w jakiejkolwiek głowie mogło powstać takie wyobrażenie Blacka? Czy było ono podszyte jakąś niedorzeczną myślą, zagubioną gdzieś w głębi podświadomości? Postać towarzysza równie dobrze mogła być tworem mocno przypadkowym, który miał za zadanie odrobinę złagodzić scenariusz skonstruowany na potrzeby tego koszmaru. Samotność tylko pogłębiłaby traumę.
Ten mały Black co nieco wiedział o gniewie. Wiele razy miał okazję spoglądać na rozgniewane oblicze ojca, lecz w jego złości nie było nic z ognia trawiącego duszę, była ona niezwykle chłodna, mroziła serce. I jemu zdarzało poddać się złości, jednak nigdy nie niósł żadnych zniszczeń, za zbyt emocjonalne zachowanie zawsze wymierzana mu karę. Musiał nauczyć się tłumić uczucia i szybko rozbudzać w sobie rozsądek. Rodzinne nauki nie poszły w las, skoro zamknięty w pułapce potrafił odnaleźć jasny cel, a nawet i wyartykułować go bez zawahania. Ale nie był sam, co było jeszcze bardziej pocieszające, kiedy i Sam zaczął główkować nad tym, jak wyjść z tego ambarasu. Chociaż wpadł na bardzo niedorzeczny pomysł, Alphard i tak był mu wdzięczny za same starania. Na wszelki wypadek próbował odciągnąć go od szalonych pomysłów, najpierw tworząc zarys jakiegoś planu, potem zaś próbując skupić uwagę druha na innych aspektach. Martwił się o jego stan, zranione głęboko, bo do krwi, ramię. I wcale nie ucieszyła go jego odpowiedź, chociaż doceniał fakt, że była szczera. Najgorszą jednak rzeczą z możliwych byłoby rozwodzenie się nad tym bólem, dlatego też Black nic już nie powiedział, tylko spoglądał nieco smętnie na nieszczęsne ramię, a raczej na zakrywający je materiał koszulki przesiąknięty krwią. Próbował zarówno jego, jak i siebie, zająć bardziej przyjemnym tematem. Szybko okazało się, że dla Samuela nie był wystarczająco ciekawy, skoro uchylił drzwiczki i wyszedł przez nie dość bezmyślnie. I jak niby miał odpowiedzieć na zadanie przez niego pytanie, zabrakło mu odwagi, bo w końcu wyszli na spotkanie bestii.
Doskonale usłyszał drżenie jego głosu, jednak ta słabość trwała chwilę i nawet nie zdążył mrugnąć, a z ust Samuela padła kolejna wypowiedź, tym razem bardziej pewna i spokojna, wciąż jednak dość lękliwa. To wszystko było słychać wyraźnie, przynajmniej Alphard był w stanie wyłapać te wszystkie detale, gdy rozpaczliwie starał się wsłuchiwać w inne dźwięki niż ciężki oddech klaczy. Strach znów zajrzał mu w oczy, chociaż uparcie trzymał głowę spuszczoną, spojrzenie wbijając w lewą łopatkę Sama, bo naprawdę nie chciał konfrontować się w żaden sposób z groźbą śmierci w końskich ślepiach. Milczał jak zaklęty, udało mu się tylko skinąć jedynie głową, bo czuł, że powinien dać znać, iż rozumie polecenie i nie zamierza się wysuwać zza pleców swojego rówieśnika.
Kiedy jednak kątem oka dostrzegł ruch dłoni Skamandera, uniósł głowę i przyglądał się bacznie temu, co ten wyprawia. Przez chwilę widział w nim kompletnego szaleńca, któremu całkiem odebrało zdrowy rozum, a chwilę później, która zdawała się być wiecznością, chłopiec stał się najprawdziwszym herosem, bo aetonanka usłuchała jego nawet niewyartykułowanych próśb. To było niesamowite, a umysł Alpharda nie był w stanie tego pojąć.
– Oszalałeś – wyrzucił z siebie jak najcichszym szeptem, może nawet niesłyszalnie. Nie był w stanie oderwać oczu od klaczy, na całe szczęście ta wcale na niego nie patrzyła, wciąż skupiona na młodym Skamanderze i cieple jego dłoni, do której ufnie przylgnęła. To był dobry znak i napięcie pomiędzy dwoma chłopcami a zwierzęciem znacząco opadło, ale nadal było wyczuwalne i to wcale nie jakieś śladowe ilości. Black wciąż pozostawał wystraszony i sceptyczny, marzył jednak o tym, żeby jak najszybciej powrócić do domu, licząc też na to, że nie będzie znów narażony na niezadowolenie ze strony ojca. – Nie latałem – oznajmił nieco piskliwie, bo tak bardzo chciał ten jeden raz nie wiedzieć do czego mogą prowadzić czyjeś słowa. – To nie jest dobry pomysł – dodał jeszcze, jednak głosem zbyt słabym, ponieważ nie chciał rozdrażnić klaczy, której ledwo co udało się uspokoić.
Klacz pochyliła się, układając na ziemi, aby zniżyć swój grzbiet. Alphard nie dowierzał w tę nagłą układność, spodziewał się, że zaraz po wyjściu zostaną stratowani, pogryzieni albo potrąceni ogromnymi skrzydłami. Wpatrywał się nieco zdumiony w Samuela, czekając na jego ruch. Wciąż nie wierzył, że mieliby wsiąść na klacz i wznieść się w powietrze. Przecież mogą spaść i to z ogromnej wysokości. Nawet nie wiedzieli w jakim kierunku powinni lecieć.
– To nie jest dobry pomysł – powtórzył z uporem, jednak jego głos wcale nie brzmiał stanowczo, wiele w nim było niepewności, lęku. Jak niby miałby dosiąść aetonanki?
Ten mały Black co nieco wiedział o gniewie. Wiele razy miał okazję spoglądać na rozgniewane oblicze ojca, lecz w jego złości nie było nic z ognia trawiącego duszę, była ona niezwykle chłodna, mroziła serce. I jemu zdarzało poddać się złości, jednak nigdy nie niósł żadnych zniszczeń, za zbyt emocjonalne zachowanie zawsze wymierzana mu karę. Musiał nauczyć się tłumić uczucia i szybko rozbudzać w sobie rozsądek. Rodzinne nauki nie poszły w las, skoro zamknięty w pułapce potrafił odnaleźć jasny cel, a nawet i wyartykułować go bez zawahania. Ale nie był sam, co było jeszcze bardziej pocieszające, kiedy i Sam zaczął główkować nad tym, jak wyjść z tego ambarasu. Chociaż wpadł na bardzo niedorzeczny pomysł, Alphard i tak był mu wdzięczny za same starania. Na wszelki wypadek próbował odciągnąć go od szalonych pomysłów, najpierw tworząc zarys jakiegoś planu, potem zaś próbując skupić uwagę druha na innych aspektach. Martwił się o jego stan, zranione głęboko, bo do krwi, ramię. I wcale nie ucieszyła go jego odpowiedź, chociaż doceniał fakt, że była szczera. Najgorszą jednak rzeczą z możliwych byłoby rozwodzenie się nad tym bólem, dlatego też Black nic już nie powiedział, tylko spoglądał nieco smętnie na nieszczęsne ramię, a raczej na zakrywający je materiał koszulki przesiąknięty krwią. Próbował zarówno jego, jak i siebie, zająć bardziej przyjemnym tematem. Szybko okazało się, że dla Samuela nie był wystarczająco ciekawy, skoro uchylił drzwiczki i wyszedł przez nie dość bezmyślnie. I jak niby miał odpowiedzieć na zadanie przez niego pytanie, zabrakło mu odwagi, bo w końcu wyszli na spotkanie bestii.
Doskonale usłyszał drżenie jego głosu, jednak ta słabość trwała chwilę i nawet nie zdążył mrugnąć, a z ust Samuela padła kolejna wypowiedź, tym razem bardziej pewna i spokojna, wciąż jednak dość lękliwa. To wszystko było słychać wyraźnie, przynajmniej Alphard był w stanie wyłapać te wszystkie detale, gdy rozpaczliwie starał się wsłuchiwać w inne dźwięki niż ciężki oddech klaczy. Strach znów zajrzał mu w oczy, chociaż uparcie trzymał głowę spuszczoną, spojrzenie wbijając w lewą łopatkę Sama, bo naprawdę nie chciał konfrontować się w żaden sposób z groźbą śmierci w końskich ślepiach. Milczał jak zaklęty, udało mu się tylko skinąć jedynie głową, bo czuł, że powinien dać znać, iż rozumie polecenie i nie zamierza się wysuwać zza pleców swojego rówieśnika.
Kiedy jednak kątem oka dostrzegł ruch dłoni Skamandera, uniósł głowę i przyglądał się bacznie temu, co ten wyprawia. Przez chwilę widział w nim kompletnego szaleńca, któremu całkiem odebrało zdrowy rozum, a chwilę później, która zdawała się być wiecznością, chłopiec stał się najprawdziwszym herosem, bo aetonanka usłuchała jego nawet niewyartykułowanych próśb. To było niesamowite, a umysł Alpharda nie był w stanie tego pojąć.
– Oszalałeś – wyrzucił z siebie jak najcichszym szeptem, może nawet niesłyszalnie. Nie był w stanie oderwać oczu od klaczy, na całe szczęście ta wcale na niego nie patrzyła, wciąż skupiona na młodym Skamanderze i cieple jego dłoni, do której ufnie przylgnęła. To był dobry znak i napięcie pomiędzy dwoma chłopcami a zwierzęciem znacząco opadło, ale nadal było wyczuwalne i to wcale nie jakieś śladowe ilości. Black wciąż pozostawał wystraszony i sceptyczny, marzył jednak o tym, żeby jak najszybciej powrócić do domu, licząc też na to, że nie będzie znów narażony na niezadowolenie ze strony ojca. – Nie latałem – oznajmił nieco piskliwie, bo tak bardzo chciał ten jeden raz nie wiedzieć do czego mogą prowadzić czyjeś słowa. – To nie jest dobry pomysł – dodał jeszcze, jednak głosem zbyt słabym, ponieważ nie chciał rozdrażnić klaczy, której ledwo co udało się uspokoić.
Klacz pochyliła się, układając na ziemi, aby zniżyć swój grzbiet. Alphard nie dowierzał w tę nagłą układność, spodziewał się, że zaraz po wyjściu zostaną stratowani, pogryzieni albo potrąceni ogromnymi skrzydłami. Wpatrywał się nieco zdumiony w Samuela, czekając na jego ruch. Wciąż nie wierzył, że mieliby wsiąść na klacz i wznieść się w powietrze. Przecież mogą spaść i to z ogromnej wysokości. Nawet nie wiedzieli w jakim kierunku powinni lecieć.
– To nie jest dobry pomysł – powtórzył z uporem, jednak jego głos wcale nie brzmiał stanowczo, wiele w nim było niepewności, lęku. Jak niby miałby dosiąść aetonanki?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zdarzało się, że historii pokoleń Skamanderów, pojawiały się nieliczne przypadki jasnowidzenia. Mgliście pamiętał nawet opowieść o kobiecie obdarzonej darem lub przekleństwem, jak wielu mawiało. I ze skrawków wspomnień wydłubywał fakt, że to sny najczęściej niosły ze sobą przesłanie. Ale, gdyby Samuel się dokładnie w tej chwili przebudził, za nic w świecie nie umiałby podciągnąć sennych wrażeń pod jakiekolwiek przesłanie. Co prawda wpisywał się w kordon żywych, gwałtownych mar, które szarpały samuelowym umysłem niemal każdej nocy, ale wizja siebie samego w dziecięcej wersji, przybierała znikomy powód zrozumienia.
Świadomość "senności" traumatycznych wydarzeń nie przychodziła, nadal nurzając Samuela w głębokiej toni cmentarnych zapachów, własnej krwi i strachu. Przez całość przebijała się wrodzona zapalczywość - nieukształtowana i wciąż nieukierunkowana, ale popychająca czarnowłosego, przyszłego aurora do działania. Tym bardziej mając u boku młodego szlachcica, który w niekonwencjonalny sposób uwydatniał w nim cechy, który służyły celowi. Nawet jeśli się bał, co dostrzegał w iskrzących cieniem źrenicach, ale ton słów nie pozwalał Skamanderowi na poddanie.
Dwóch chłopców w w niecodziennych nawet jak na czarodziejskie realia wydarzeniach. I na ten swój chłopięcy sposób musieli sobie radzić. Samuel czerpał rozpalaną od najmłodszych lat wiedzę o dumnych aetonanach. Wyciągał ze wspomnieć wartkie słowa ojca, lekcje, które sam nabył podczas pracy przy latających wierzchowcach i własną intuicję. Naturę? Mimo sennej projekcji bycia dzieckiem, to dorosły umysł aurora ukształtował zastałą rzeczywistość. Wspomnienie, które nigdy realnie nie miało miejsca, być może powstając na bazie zapomnianych doświadczeń. Prawdy miał nigdy nie odkryć, ale nie to zajmował chłopięce myśli.
Mierzył się z siłą i dumą, która biła od tupiącej jeszcze przed momentem klaczy. Stał oko w oko z 20-krotnie większym stworzeniem. I gdyby tylko wcześniejsza wściekłość zwierzęcia na nowo została rozogniona, żaden z chłopców nie miałby szans. Jego własny oddech wydawał się skrócony, jakby nie chciał nawet niepotrzebnym westchnieniem zburzyć kruche porozumienie, które własnie próbował zbudować. Porozumienie plecione przez niedoświadczonego, bo zbyt młodego hodowcę i dumę rodowej hodowli, aetonankę, która była ulubienicą rodziców. I w tej jednej chwili czuł się dosłownie, jak rzucona na kowadło broń, w którą za chwilę mógł uderzyć młot.
Obecność chłopca za sobą bardziej wyczuwał niż widział. Wiedział, że znajduje się tuż przy nim i musiał zrobić wszystko, by spróbować wyciągnąć ich z tarapatów, w jaki sam wpędził. I zabawne, ale w momencie, w którym Alphard wydusił jedno, urwane słowo - chciał się - absurdalne - uśmiechnąć. Nie raz słyszał podobne określenie, gdy pakował się w kolejne kłopoty. Dziecięce - Możliwe - wyszeptał równie cicho. Tym razem senny los postanowił pokazać mu zupełnie inną stronę niebezpieczeństwa, bardziej realnego. Boleśniejszego.
Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jadeit zwierzęcych ślepi, z których powoli, choć niecałkowicie, ulatywała groźba. W końcu aetonanka znała Samuela. I zapewne potrafiła zrozumieć wiele więcej, niż zwykły rumak. Nie umiał powstrzymać cichego westchnienia ulgi, gdy klacz pozwoliła się dotknąć i zbliżyć, odsłaniając grzbiet. Smuga szkarłatu szkliła się na miękkiej sierści, niby okrutny malunek. Samuel powstrzymał pierwotną chęć przetarcia rany. Powinien to zrobić dopiero, gdy wszyscy będą bezpieczni - Pierwszy raz jest najlepszy - nadal nie podnosił głosu, zniżając głos do mocniejszego szeptu. Nie odjął też dłoni, która wciąż spoczywała na szyi zwierzęcia, miękko przesuwając ją w górę i w dół - Dobry konik - szeptał, tym razem ledwie poruszając ustami, kierując słowa do aetonanki. Powoli postąpił bliżej, zatrzymując się tuż przy złożonym skrzydle - Chodź, teraz, to nasz jedyny pomysł - serce uderzyło silniej, gdy Samuel wspiął się na grzbiet zwierzęcia. Zaczynało mu sie kręcić w głowie. I mimo nieporadności, która wciąż oplatała ciało lękiem i bólem - poruszyła się tylko niespokojnie.
Ze świstem wypuścił powietrze, gdy ciepło i zapach wierzchowca uderzyły w Samuela - Chodź - powtórzył słabo, wyciągając rękę w stronę stojącego - Wracamy do domu.
Świadomość "senności" traumatycznych wydarzeń nie przychodziła, nadal nurzając Samuela w głębokiej toni cmentarnych zapachów, własnej krwi i strachu. Przez całość przebijała się wrodzona zapalczywość - nieukształtowana i wciąż nieukierunkowana, ale popychająca czarnowłosego, przyszłego aurora do działania. Tym bardziej mając u boku młodego szlachcica, który w niekonwencjonalny sposób uwydatniał w nim cechy, który służyły celowi. Nawet jeśli się bał, co dostrzegał w iskrzących cieniem źrenicach, ale ton słów nie pozwalał Skamanderowi na poddanie.
Dwóch chłopców w w niecodziennych nawet jak na czarodziejskie realia wydarzeniach. I na ten swój chłopięcy sposób musieli sobie radzić. Samuel czerpał rozpalaną od najmłodszych lat wiedzę o dumnych aetonanach. Wyciągał ze wspomnieć wartkie słowa ojca, lekcje, które sam nabył podczas pracy przy latających wierzchowcach i własną intuicję. Naturę? Mimo sennej projekcji bycia dzieckiem, to dorosły umysł aurora ukształtował zastałą rzeczywistość. Wspomnienie, które nigdy realnie nie miało miejsca, być może powstając na bazie zapomnianych doświadczeń. Prawdy miał nigdy nie odkryć, ale nie to zajmował chłopięce myśli.
Mierzył się z siłą i dumą, która biła od tupiącej jeszcze przed momentem klaczy. Stał oko w oko z 20-krotnie większym stworzeniem. I gdyby tylko wcześniejsza wściekłość zwierzęcia na nowo została rozogniona, żaden z chłopców nie miałby szans. Jego własny oddech wydawał się skrócony, jakby nie chciał nawet niepotrzebnym westchnieniem zburzyć kruche porozumienie, które własnie próbował zbudować. Porozumienie plecione przez niedoświadczonego, bo zbyt młodego hodowcę i dumę rodowej hodowli, aetonankę, która była ulubienicą rodziców. I w tej jednej chwili czuł się dosłownie, jak rzucona na kowadło broń, w którą za chwilę mógł uderzyć młot.
Obecność chłopca za sobą bardziej wyczuwał niż widział. Wiedział, że znajduje się tuż przy nim i musiał zrobić wszystko, by spróbować wyciągnąć ich z tarapatów, w jaki sam wpędził. I zabawne, ale w momencie, w którym Alphard wydusił jedno, urwane słowo - chciał się - absurdalne - uśmiechnąć. Nie raz słyszał podobne określenie, gdy pakował się w kolejne kłopoty. Dziecięce - Możliwe - wyszeptał równie cicho. Tym razem senny los postanowił pokazać mu zupełnie inną stronę niebezpieczeństwa, bardziej realnego. Boleśniejszego.
Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jadeit zwierzęcych ślepi, z których powoli, choć niecałkowicie, ulatywała groźba. W końcu aetonanka znała Samuela. I zapewne potrafiła zrozumieć wiele więcej, niż zwykły rumak. Nie umiał powstrzymać cichego westchnienia ulgi, gdy klacz pozwoliła się dotknąć i zbliżyć, odsłaniając grzbiet. Smuga szkarłatu szkliła się na miękkiej sierści, niby okrutny malunek. Samuel powstrzymał pierwotną chęć przetarcia rany. Powinien to zrobić dopiero, gdy wszyscy będą bezpieczni - Pierwszy raz jest najlepszy - nadal nie podnosił głosu, zniżając głos do mocniejszego szeptu. Nie odjął też dłoni, która wciąż spoczywała na szyi zwierzęcia, miękko przesuwając ją w górę i w dół - Dobry konik - szeptał, tym razem ledwie poruszając ustami, kierując słowa do aetonanki. Powoli postąpił bliżej, zatrzymując się tuż przy złożonym skrzydle - Chodź, teraz, to nasz jedyny pomysł - serce uderzyło silniej, gdy Samuel wspiął się na grzbiet zwierzęcia. Zaczynało mu sie kręcić w głowie. I mimo nieporadności, która wciąż oplatała ciało lękiem i bólem - poruszyła się tylko niespokojnie.
Ze świstem wypuścił powietrze, gdy ciepło i zapach wierzchowca uderzyły w Samuela - Chodź - powtórzył słabo, wyciągając rękę w stronę stojącego - Wracamy do domu.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Niemałe wrażenie zrobiło na nim to, że Samuel był w stanie uspokoić zwierze własną postawą, a nawet dotknąć jasnej szyi. Tak nagle wykrzesał z siebie tyle opanowania, jednocześnie pełen był dziecięcej ufności i wiary w to, że wszystko się dobrze skończyć. Przynajmniej maskował całkiem dobrze swoje przerażenie. Alphard chciał samodzielnie powtórzyć jego wyczyn i samemu sięgnąć dłonią do końskiej grzywy, co było bardzo infantylną zachcianką, w końcu nie miał żadnego doświadczenia w obchodzeniu się z magicznymi istotami. Poza tym, nie chciał skończyć pod kopytami rozdrażnionej klaczy, a czuł, iż przy jego próbie spotkałby go właśnie taki tragiczny koniec. Tym bardziej musiał docenić wyczucie rówieśnika, spoglądając na niego z podziwem, który tłumiony był jedynie przez fakt, że to właśnie Sam ściągnął na nich całe to niebezpieczeństwo, nawet jeśli w pełni nieświadomie. Młody Black również sprawiał wielokrotnie dość duży kłopot innym przez niekontrolowany upust magii. Jak na razie nie naraził przy tym nikogo na utratę życia i zdrowia, ale jeszcze trochę czasu minie, zanim jego magia się ustabilizuje, zatem wszystko było przed nim.
Korciło go, żeby spytać, rzecz jasna jak najbardziej powątpiewającym tonem, czy aby na pewno kolega wzniósł się kiedykolwiek w powietrze na grzbiecie jakiegokolwiek skrzydlatego stworzenia, jednak to wydało mu się zbyt ryzykowne, dlatego musiał się wstrzymać. Z dużą rezerwą spoglądał na aetonankę, mimo wszystko jeszcze nie dowierzając w jej nagły spokój, na razie postrzegał go jako pozorny i niezwykle kruchy. Ale był w stanie uwierzyć, że wspięcie się na jej grzbiet jest dla nich jest na dobrą sprawę ratunkiem – jedyną drogą powrotną.
Uznanie wobec Samuela urosło jeszcze bardziej, gdy ten zasiadł na klaczy, a ta wcale nie wyglądała na złą z tego powodu. Doprawdy, Alphard stał teraz przed ogromnym dylematem, bo nijak nie mógł rozsądzić, czy to przejaw odwagi, czy skrajnej głupoty. Jednak bardziej był rozdarty w powodu próby zadecydowania, co właściwie powinien zrobić. Wizja lotu była niezwykle kusząca, jednak perspektywa upadku z dużej wysokości i roztrzaskania się o ziemię była równie realna i zatrważająca. I pozostawiała jeszcze jednak kwestia, przerażająca jeszcze bardziej niż tragiczna śmierć.
– Wy wracacie do domu – burknął pod nosem mocno zmartwiony, dając temu wyraz w postaci zmarszczonych z tego całego strapienia brwi. Obawiał się reakcji ojca, dobrze wiedząc, że lord Black nie należy do pobłażliwych ludzi. Jeśli zauważono już ich nieobecność, z pewnością rodzic obmyśla karę, jakiej go podda, gdy tylko się znajdzie. Wcale nie wierzył w to, że cała sytuacja zostanie mu wybaczona, nawet jeśli nie została spowodowana przez jego działanie.
Nie chciał zostać całkiem sam na tym ponurym cmentarzu. Zbyt mocno odstraszył go zapach wilgoci i zgnilizny, jaki zastali w ciemnej krypcie. Przełamał się i chwycił dłoń drugiego chłopca, z jego pomocą wspinając się po boku klaczy. Kiedy tylko zajął miejsce za Samuelem, chwycił się mocno jego ramion, przymykając z nerwów oczy, aby zaraz otworzyć je szeroko, jakby w panice, że zaraz spadnie, choć jeszcze nie wyruszyli.
– Dobrze, wracajmy – zgodził się w końcu. Wyartykułowanie tej myśli sprawiło, że poczuł się nieco lżej, z kolei jego słowa musiały być jakimś sygnałem dla skrzydlatej istoty. Nagle klacz rozłożyła dumnie skrzydła na całą rozpiętość, jakby na próbę przed lotem. Zaraz je złożył, wzięła rozbieg i ponownie rozłożyła skrzydła, a tętent kopyt całkiem ucichł. Mocniej chwycił ramiona Samuela, przez długi czas bojąc się powiedzieć cokolwiek i spojrzeć w dół. Jednak w powietrzu nie natknęli się na żadne turbulencja, a aetonanka zdawała się o nich dbać, przelewając na nich część matczynych uczuć. Pęd powietrza, spoglądanie na wszystko pod nimi, to było tak ekscytujące, gdy tylko odrzucało się strach. Alphard wciąż jednak nie miał śmiałości powiedzieć cokolwiek, nie chcąc przeszkadzać ich wspaniałomyślnej opiekunce. Lecieli nad domami, polami, lasami i zbliżali się do celu, a przynajmniej na to liczył Alphard, zdając się na wyczucie klaczy. Okazało się, że dobrze zrobił, iż jej zawierzył, ponieważ w końcu dotarli do polany, gdzie obecna była hodowla Skamanderów. Lekko zsiadł z klaczy i ze śmiechem pełnym ulgi, dając upust nerwom, opadł na trawę, rozkładając przy tym szeroko ręce.
– Nigdy więcej, Sam – zawyrokował w końcu, gdy resztki śmiechu wyszły z jego ust. – Jesteś szalony.
Zamknął oczy, nie myśląc już o niczym i nie czując nic. Był tylko obrazem ze snu, sennym widmem, które w końcu ucichło i rozpłynęło się w odmętach umysłu, gdy świadomość zaczynała się przebudzać. Ciekawe czy będzie jednym z tych elementów, o jakich pamięta się po pobudce? Chyba jednak nie. A może jednak tak?
| skończone senne mary, już nie śnią się koszmary
Korciło go, żeby spytać, rzecz jasna jak najbardziej powątpiewającym tonem, czy aby na pewno kolega wzniósł się kiedykolwiek w powietrze na grzbiecie jakiegokolwiek skrzydlatego stworzenia, jednak to wydało mu się zbyt ryzykowne, dlatego musiał się wstrzymać. Z dużą rezerwą spoglądał na aetonankę, mimo wszystko jeszcze nie dowierzając w jej nagły spokój, na razie postrzegał go jako pozorny i niezwykle kruchy. Ale był w stanie uwierzyć, że wspięcie się na jej grzbiet jest dla nich jest na dobrą sprawę ratunkiem – jedyną drogą powrotną.
Uznanie wobec Samuela urosło jeszcze bardziej, gdy ten zasiadł na klaczy, a ta wcale nie wyglądała na złą z tego powodu. Doprawdy, Alphard stał teraz przed ogromnym dylematem, bo nijak nie mógł rozsądzić, czy to przejaw odwagi, czy skrajnej głupoty. Jednak bardziej był rozdarty w powodu próby zadecydowania, co właściwie powinien zrobić. Wizja lotu była niezwykle kusząca, jednak perspektywa upadku z dużej wysokości i roztrzaskania się o ziemię była równie realna i zatrważająca. I pozostawiała jeszcze jednak kwestia, przerażająca jeszcze bardziej niż tragiczna śmierć.
– Wy wracacie do domu – burknął pod nosem mocno zmartwiony, dając temu wyraz w postaci zmarszczonych z tego całego strapienia brwi. Obawiał się reakcji ojca, dobrze wiedząc, że lord Black nie należy do pobłażliwych ludzi. Jeśli zauważono już ich nieobecność, z pewnością rodzic obmyśla karę, jakiej go podda, gdy tylko się znajdzie. Wcale nie wierzył w to, że cała sytuacja zostanie mu wybaczona, nawet jeśli nie została spowodowana przez jego działanie.
Nie chciał zostać całkiem sam na tym ponurym cmentarzu. Zbyt mocno odstraszył go zapach wilgoci i zgnilizny, jaki zastali w ciemnej krypcie. Przełamał się i chwycił dłoń drugiego chłopca, z jego pomocą wspinając się po boku klaczy. Kiedy tylko zajął miejsce za Samuelem, chwycił się mocno jego ramion, przymykając z nerwów oczy, aby zaraz otworzyć je szeroko, jakby w panice, że zaraz spadnie, choć jeszcze nie wyruszyli.
– Dobrze, wracajmy – zgodził się w końcu. Wyartykułowanie tej myśli sprawiło, że poczuł się nieco lżej, z kolei jego słowa musiały być jakimś sygnałem dla skrzydlatej istoty. Nagle klacz rozłożyła dumnie skrzydła na całą rozpiętość, jakby na próbę przed lotem. Zaraz je złożył, wzięła rozbieg i ponownie rozłożyła skrzydła, a tętent kopyt całkiem ucichł. Mocniej chwycił ramiona Samuela, przez długi czas bojąc się powiedzieć cokolwiek i spojrzeć w dół. Jednak w powietrzu nie natknęli się na żadne turbulencja, a aetonanka zdawała się o nich dbać, przelewając na nich część matczynych uczuć. Pęd powietrza, spoglądanie na wszystko pod nimi, to było tak ekscytujące, gdy tylko odrzucało się strach. Alphard wciąż jednak nie miał śmiałości powiedzieć cokolwiek, nie chcąc przeszkadzać ich wspaniałomyślnej opiekunce. Lecieli nad domami, polami, lasami i zbliżali się do celu, a przynajmniej na to liczył Alphard, zdając się na wyczucie klaczy. Okazało się, że dobrze zrobił, iż jej zawierzył, ponieważ w końcu dotarli do polany, gdzie obecna była hodowla Skamanderów. Lekko zsiadł z klaczy i ze śmiechem pełnym ulgi, dając upust nerwom, opadł na trawę, rozkładając przy tym szeroko ręce.
– Nigdy więcej, Sam – zawyrokował w końcu, gdy resztki śmiechu wyszły z jego ust. – Jesteś szalony.
Zamknął oczy, nie myśląc już o niczym i nie czując nic. Był tylko obrazem ze snu, sennym widmem, które w końcu ucichło i rozpłynęło się w odmętach umysłu, gdy świadomość zaczynała się przebudzać. Ciekawe czy będzie jednym z tych elementów, o jakich pamięta się po pobudce? Chyba jednak nie. A może jednak tak?
| skończone senne mary, już nie śnią się koszmary
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
[Sen] Jak to było?...
Szybka odpowiedź