Catalina Lillian Vane
Nazwisko matki: Vane
Miejsce zamieszkania: Doki, Londyn
Czystość krwi: Półkrwi
Zawód: Koroner
Wzrost: 159 cm
Waga: 53 kg
Kolor włosów: Blond
Kolor oczu: Niebieskie
Znaki szczególne:
Magnolia, krew Reema, 10 i 3/4 cala, giętka
Akademia Magii Beauxbatons & Slytherin (na ostatni rok, z rocznym opóźnieniem)
Brak
Człowiek zabijany przez wilkołaka
Kocia sierść, morska bryza, mielona kawa
Wybudzonego ze śpiączki ukochanego
Śledzenie wilkołaków, malarstwo, moda, dancingi, fantazjowanie i snucie niesamowitych historii
Tajfuny z Tutshill
Quidditch, jogging, jazda konna
R&B, jazz, rock 'n' roll
Imogen Poots
Nasze wspomnienia są niezaprzeczalnie unikalne. Niektóre blakną, by już po kilku dniach zlać się ze sobą, stanowiąc monotonny ciąg upływających dni. Inne znów mocno zapadają w naszą pamięć, często zmieniając nawet marzenia senne w najgorszy koszmar odtwarzany raz za razem, gdy tylko nasze oczy skleją drobinki piasku. Błyskawiczne reakcje chemiczne zachodzące w neuronach i jesteśmy w stanie odnaleźć dosłownie każdy obraz zakopany w odmętach własnej świadomości. Nigdy nie prowadziłam osobistego pamiętnika, może teraz – po dwudziestu siedmiu wiosnach spędzonych wśród różnych osobistości, bogatsza o tysiące nowych doświadczeń i wspomnień – żałuję, że nigdy nie próbowałam spisać swojego życia. Może mogłabym przyjrzeć się mu z większą dokładnością, przeanalizować z perspektywy czasu dokonane wybory i towarzyszące w danym momencie myśli? Może to pomogłoby mi wyrwać się ze szponów przeszłości, które w dzień w dzień zaciskają się na mnie coraz mocniej, pomału wpychając mnie w odmęty szaleństwa.
Kontrast stwarzany przez możliwości i ułomności ludzkiego mózgu wywołuje na mojej twarzy ponury uśmiech. Często zapominam o tym, co zjadłam na śniadanie lub czy w ogóle cokolwiek tknęłam z rana, czy w lodówce jest jeszcze mleko, czasami zdarza mi się zaniedbać karmienie kota. Przyziemną egzystencję w mgnieniu oka pozostawiam za sobą, lecz przeszłość trwa przy mnie w każdej chwili. Chociażby podczas spaceru w parku, na randce z nowo poznanym uroczym mężczyzną, który być może mógłby mi zaoferować szczęście... Wspomnienia towarzyszą mi nawet wtedy, a może szczególnie, gdy nachylam się nad kolejnym zmasakrowanym ciałem, w moje nozdrza uderza zapach rozkładu, na który zobojętniałam już lata temu. Doskonale wiem, że w ranach i naturalnych otworach ciała muchy plujki pozostawiły swoje jaja, z których wydobędą się czerwie… A może już wypełzają.
Jak każdy nie pamiętam momentu swoich narodzin, tylko po dacie i miejscu urodzenia mogę tworzyć w swojej głowie najróżniejsze scenariusze. Przypisywanie malowniczych bądź upiornych historii do ludzi, niezwykłych i tajemniczych przedmiotów, a także tych użytku codziennego już w dzieciństwie sprawiało mi sporo przyjemności. Choć urodziłam się w Anglii, całą swoją młodość spędziłam na jeszcze nierozsławionym przez znamienne mugolskie filmy Lazurowym Wybrzeżu, które na początku lat 30. XX wieku stanowiło doskonałe tło do snucia historii życia eleganckich turystów przechadzających się w pobliżu naszego nadmorskiego domu. Nic dziwnego, że w późniejszych latach trafiłam do Smoków w Akademii Magii Beauxbatons, z którą wiążę się wiele, jeszcze szczęśliwych widm przeszłości. W pierwszym wspomnieniu, które na pewno nie jest zasłyszaną od bliskich historią, przywłaszczoną jako własna, w mych uszach brzmi płacz przybranej siostry, może rocznej dziewczynki, która poparzyła drobne paluszki. I mój ojciec, czarujący blondyn, o dobrodusznym wyglądzie, nachylający się nad nią, by za jednym machnięciem różdżki usunąć ranę, a z nią cały ból. Alexander Rookwood. Uzdrowiciel, mój ojciec. Ponoć dla niezwykłej mugolki odsunął się od szanowanej rodziny, która nie bez słowa na jego działania; wszak Rookwoodowie dbali o swoją nienagnaną opinię w kręgu czystych rodzin. Panna Vane zawróciła mu w głowie, choć miłość ta nie trwała długo – a przynajmniej tak mi powiedziano. Alexander, po przedwczesnej śmierci swej żony, udał się do Francji, gdzie poznał Aurorę, kobietę o lepszej krwi niż moja matka, choć wciąż nieczystej. Wrócił na lepszą ścieżkę, choć podczas wędrówki spłodził dziecko o krwi rozcieńczonej. Moi dziadkowie, pomimo wydziedziczenia, zawsze wierzyli, że ich syn się nawróci, a moje pojawienie się na świecie uznali za młodzieńczy wybryk. Nigdy nie spotkałam się z rodziną ojca, nie chce wiedzieć, kim są. Nawet później, gdy ich wsparcie okazałoby się przydatne, nie poszukiwałam z nimi kontaktu. Victoria Vane także pozostaje dla mnie owiana tajemnicą, nigdy nie prosiłam o szczegóły historii związku - wystarczało mi zdjęcie rudowłosej, ponoć utalentowanej artystycznie kobiety, które nosił w niewielkim złotym medaliku. Byłam szczęśliwa z rodziną taką jaka posiadałam, chciałabym, by tamte chwile wróciły, w jakiś cudowny sposób, lecz wiem, że nawet magia nie cofa czasu i nie przywraca zmarłych.
Śmiałam się, gdy wszyscy twierdzili, że życie to niezwykle wynaturzona bestia, która chełpi się naszymi porażkami. Dopóki sama nie zaznałam jej okrucieństwa, nie rozumiałam, że moje życie było nad wyraz szczęśliwe i spokojne. Idealne. Taka, o jakiej wiele osób mogłoby tylko pomarzyć. Macocha nauczyła mnie obcowania ze zwierzętami, szczególnie zaszczepiając miłość do magicznych koni, których hodowlę prowadziła zaraz przy naszym domu. Pamiętam słoneczne popołudnia spędzone w siodle, wieczory na tarasie z tomikiem poezji w ręku, z kotem na kolanach oraz łagodne nadmorskie zimy, podczas których pobierałam naukę jazdy na łyżwach; czerpałam z tego sporo błogiego szczęścia, pomimo poobijanych kolan i policzków czerwonych od mrozu. Ojciec natomiast skupiał się na moim rozwoju intelektualnym i artystycznym – podsuwał mi książki traktujące o uzdrowicielstwie, zielarstwie i eliksirach, uczył gry podstaw malarstwa i zachęcał do śpiewu. W Beauxbatons otaczałam się gronem wiernych przyjaciół, raczej mężczyzn niżeli kobiet. Jako dość ciekawska istota sprawiałam kłopoty nauczycielom, jednak nie mogli narzekać na moje wyniki w nauce. Najbardziej przykładałam się do przedmiotów mogących zaważyć na mojej przyszłej karierze uzdrowiciela, nie miałam problemów z zaklęciami i, oczywiście, magią leczniczą, na którą w szkole kładło się dość spory nacisk. Trzy lata obejmowałam pozycję pałkarza w drużynie smoków, tym samym znacznie poprawiając swoją siłę fizyczną, ale i zdolność logicznego myślenia, a także dedukcji. Moje życie toczyło się tak jak tego chciałam. Uczciwie mogłam powiedzieć, że wyrastałam na dziecko szczęścia, z pobłażaniem patrząc na koleżanki, których największymi ambicjami było zostanie idealnymi żonami i matkami. Bez problemu ignorowałam komentarze pod swoim adresem – nawet teraz, pomimo zmian w modzie, muzyce, statusie kobiet, wciąż nie najlepiej odbierane są osoby rezygnujące z życia w ognisku domowym. Lecz dlaczego miałabym zaprzątać sobie głowę opinią innych ludzi, skoro szczęśliwa gwiazda uśmiechała się do mnie… A przynajmniej aż do szesnastych urodzin.
Te kilka minut głęboko wryło się w mojej pamięci i najwyraźniej nieodwracalnie. Nawet po dekadzie obrazy nawracają nocami, kiedy już sądzę, że udało mi się zepchnąć je na bok. Zaszufladkować i zamknąć, tak byłoby prościej, jednak trudno zapomnieć widok i krzyki rozszarpywanego żywcem człowieka. Szczególnie, jeśli jest on dla ciebie najdroższą osobą w dotychczasowym życiu.
Mój ojciec wykreował idealny obraz siebie, skrywając przed nami te części, o których nie chciał, byśmy wiedziały. Aleksander przez całe życie okazywał się mniej typowym Rookwoodem niż ktokolwiek mógłby się tego po nim spodziewać – podążał ścieżką, którą sam sobie wyznaczył, nie bacząc na konwenanse i konsekwencje swoich decyzji. Zaangażowanie w pomoc potrzebującym okazało się nietrafionym pomysłem. Powinien przewidzieć, że w pewnym momencie zapłaci za swoje wybory, a jego egzekutorem stanie się jeden ze stworów, nad którymi się ulitował. Dziś wiem, że tym monstrum nie kierowało zwykłe otępienie wywołane aurą księżyca - tamtego wieczora na niebie wisiał jedynie cienki rogalik. Ojciec zdążył ukryć mnie za sofą, co prawdopodobnie ukradło mu kilka sekund, dzięki którym – być może – miałby jakiekolwiek szanse w starciu z potworem. Szok minął, gdy było już po wszystkim; do dziś nie wybaczyłam sobie bierności, przecież mogłam pomóc, w przypadku zagrożenia życia nieletni mogą używać czarów. Nie wierzę, że miałam jakiekolwiek szanse w starciu z wściekłym wilkołakiem, lecz ta chwilowa bezczynność, nawet po latach, wciąż mi ciąży, a najbardziej winna czuję się wspominając, że ucieczka była jedynym, co zrobiłam. Wypadłam z gabinetu, słysząc, że bestia ruszyła za mną, dużo szybsza i silniejsza od chuderlawego dziecka. Jego cielsko zamortyzowało upadek z wysokich schodów i prawdopodobnie sprawiło, że jeszcze żyję, nawet pomimo szarpaniny, której nie miałam prawa wygrać. Łapy brutalnie dociskające mnie do mahoniowej podłogi, którą tak zachwycała się macocha, skrzyżowane spojrzenia, mieszające się oddechy i świadomość, że to ostatnie chwile życia. Zacisnęłam mocno powieki, odwracając głowę, jakby to mogło sprawić, że nic nie poczuję. A potem… Nie, nie zobaczyłam światła, nie było też wszechobecnej ciemności. Aurore wróciła w idealnym momencie, by przepędzić wilkołaka, a tym samym uratować moje życie, które straciło wszelkie barwy.
Ludzie twierdzą, że świat bez kolorów stałby się miejscem nie do życia, kiedyś sama tak sądziłam. Rozlubowana w urokliwych murach Akademii Beauxbatons nie wyobrażałam sobie poranków bez przygrywających nimf leśnych czy widoku malowniczych gór i lasów za oknem. Wszystko było wypełnione kolorami, tętniło własnym życiem. W jednej chwili wszystko to odeszło, świat stał się bezkształtną, szarą masą, w której zgubiłam wymarzoną, idealną przyszłość większości młodych panien. Ciężko otrząsnąć się z szoku, gdy doświadczyło się bliskiego kontaktu ze śmiercią. Poznałam okrucieństwo losu i kruchość ludzkiej psychiki. Załamałam się, popadałam w nerwicę, nie potrafiłam normalnie funkcjonować - zamknięta w swoim pokoju, reagowałam napadami paniki na najmniejszy, niespodziewany dźwięk czy ruch. Jedne było pewne – stara Catalina zniknęła bezpowrotnie, a półżywa skorupa, która po niej pozostała, potrzebowała natychmiastowej pomocy. Zamiast przygotowywać się do owutemów, zamiast cieszyć się z ostatniego roku spędzanego w towarzystwie przyjaciół, biernie dałam się zamknąć w miejscu, które bardziej wyniszcza, niżeli pomaga. Szybko przekonałam się, że jedna z moich mniej szalonych towarzyszek niedoli miała całkowitą rację – każdy dzień, podczas którego personel zmuszał nas do przesiadywania w pokoju wspólnym, szybciej czy później wpychał petentów w ramiona obłędu. Nie wiem, jakim sposobem wytrwałam tam równe siedem miesięcy i nie oszalałam, a co ważniejsze tylko raz przepuszczono przez mój mózg niewielkie natężenie prądu – może to przez grzeczne przyjmowanie leków uspokajających, które stały się obowiązkowym punktem dnia?
Dziś wiem, że świat bez barw byłby lepszy, niż ten nimi przesycony. W pewnym momencie dostrzegłam, że widzę więcej niż normalni czarodzieje. Początkowo były to tylko lekkie, nieuchwytne poświaty, które mogłam ignorować, lecz wraz z upływem czasu stawały się coraz bardziej namacalne, czym wdzierały się w moją codzienność. Fluidy od zawsze związane były z ludźmi, jednak niejednokrotnie zetknęłam się z teoriami, w których mugole wysuwali dziwne hipotezy na temat poświat przedmiotów, dzięki czemu stawali się bardziej mugolscy niżby wypadało. Nie posiadam wyłącznika na zawołanie, to moje zdolności kontrolują cały proces w sposób absolutnie przypadkowy - są dni, czasami przeradzające się w tygodnie, które wydają się całkowicie normalne, zaś innymi wolałabym, raz na zawsze skryć się przed światem. Także w wieczornym świetle, a nawet w całkowitej ciemności są widoczne – w końcu aury to nie odbicie światła, to ludzie nimi emanują. Tylko śmierć może je wyłączyć… Wszak zmarli nie posiadają kolorów.
Moje zdolności wydają się przyjazne, nieinwazyjne i, w przeciwieństwie do wizji fatalistycznych czy słyszenia głosów na pewno takie są. Można wręcz stwierdzić, że odpowiednio wykorzystane okazałyby się błogosławieństwem w codziennych sytuacjach: mogłabym określić, czy ktoś kłamie, stałabym się chodzącym wykrywaczem kłamstw, jakby byłoby to coś najnormalniejszego nawet w świecie magii. Może nawet zostałabym genialnym psychoterapeutą, bez problemu odczytującym nastrój pacjenta... Jednak nie wszystko jest tak kolorowe, jak z początku mogłoby się wydawać. Słabe, neutralne emocje jestem w stanie ignorować, na szczęśliwą osobę także dobrze się patrzy, lecz nie zawsze dany kolor oznacza tylko jedną rzecz – chcąc dowiedzieć się czegokolwiek, szybciej skończę skonfundowana z bólem głowy, niż odczytam prawdziwą naturę danej osoby. Opanowanie tej umiejętności przydałoby się w moim hobby, może wtedy łatwiej wyłapywałabym ich obecność; mogą wtopić się w tłum, mogą wyglądać niepozornie, lecz nie mogą ukryć swej prawdziwej tożsamości, którą dane jest mi widzieć. W większej grupie osób aury przytłaczają, osaczona nie marzę o niczym innym niż o ucieczce. Dominujący kolor w skupisku ludzi w pewnym stopniu i na mnie oddziałuje; dobrze jeśli to jest pijacka radość, a nie coś bardziej destrukcyjnego. Ta zdolność mnie tłamsi, często uniemożliwiając normalne funkcjonowanie; tłamsi do tego stopnia, że wywarła główny wpływ na wybór specjalizacji mojego zawodu - nie potrafiłabym pracować z żywymi, gdy wszystkimi wokół targają silne emocje. Czasami odczuwam też skutki pogody, najwyraźniej mugolskie powiedzenie coś wisi w powietrzu musi mieć swoje podstawy. W taki sposób widzę więcej i czuję więcej, jakgdyby szósty zmysł był prawdziwy. Nie wiem skąd się to bierze, czy ma uzasadnienie genetyczne – nie znam rodziny swojej matki, nigdy nie doszukiwałam się swoich korzeni. Dla wyciszenia się, uwolnienia od natłoku kolorów, zaczęłam malować. Wolałabym zignorować swoje zdolności, sprawić, by wyparowały, jednak wiem, że to niemożliwe, dlatego staram się robić wszystko, by wyrzucić kolory z głowy. Wilkołak zamiast ugryzienia pozostawił inne piętno; w końcu to tamtego wieczora wszystko się zaczęło.
Nie wychylałam się ze swoją odmiennością, choć mogłabym to uznać za jeden z objawów niepożądanych któregoś z przyjmowanych leków. Pomimo nadwyrężonej psychiki przeżyciami minionych miesięcy, nie postradałam zmysłów na tyle, by chwalić się komukolwiek rzeczami, które mogą być różnie odbierane przez społeczeństwo. Jasnowidze budzą skrajne emocje - od zaciekawienia po przerażenie, od zazdrości po zawiść. Skrytość towarzyszyła mi od najmłodszych lat, nawet jeśli coś nie było mi na rękę, nie uskarżałam się, zamiast tego przyjmowałam to w milczeniu, starając się doszukać pozytywów nawet w czystej katastrofie. Pozytywne nastawienie, odporność psychiczna lub czysta głupota – społeczeństwo ma wiele nazw na takie zachowanie. Mimo to nie wmawiam sobie, że to dar, z którego powinnam się cieszyć. Nie potrafię się okłamywać, gdy skumulowane emocje biorą górę nad moim chłodnym opanowaniem.
Po roku wewnętrznych koszmarów, wróciłam do szkoły; szkoły innej niż ta, którą znałam. W Akademii Magii Beauxbatons nie zaznałabym spokoju, dlatego macocha na ostatni rok nauki odesłała mnie do Hogwartu. Moją jedyną szansą było jego ukończenie i realizacja marzeń obranych lata temu, choć pod ich powłoką kryły się drobne modyfikacje. Własne lęki pokonałam już jako Ślizgonka, w końcu zdając sobie sprawę z ich irracjonalności. Wilkołak nie mógł mnie dopaść, choć wiedziałam, że chciałby dokończyć swoje dzieło. Pomimo pokonania nerwicy, nie odpuściłam upiornym wspomnieniom; nie chciałam pozwolić, by stały się nic nieznaczącymi plamami na mojej historii. Miesiące nocnych koszmarów zaowocowały zawziętością; zmieniłam się tak bardzo, że całe życie podporządkowałam nienawiści do wilkołaków. Wiedziałam, że moje predyspozycje fizyczne i psychiczne nie pozwalają mi na zostanie łowcą, jednak chciałam zrobić cokolwiek, by utrudnić życie tym monstrom – a może nawet je ukrócić.
Uczniów Hogwartu starałam się ignorować; byli dla mnie kolejną ogromną, chodzącą masą pełną kolorów. Ludzi kojarzyłam tylko przelotnie, choć nie unikałam rozmów – jednak nie każdy życzył sobie bliższego poznania ze mną. Pobyt w psychiatryku odbił się na mojej aparycji, która przywodziła na myśl wykończonego, półżywego kościotrupa i w żadnym przypadku nie zachęcała do bliższego kontaktu. Wobec tego nie zawracałam sobie głowy bliższymi znajomościami ze swojego rocznika. Przypadkiem, doskonale wpisałam się w schemat milczącej, zaczytanej Krukonki, choć trafiłam do innego domu. Moimi działaniami kierował zawsze nie tyle głód wiedzy, co chora ambicja; długie godziny spędzałam na błoniach, a w niepogodę zatapiałam się w lekturach w całości przeznaczonych analizie zgonów, rozpoznawaniu ran i chorób, a także magicznym stworom, które niegdyś były ludźmi. Gdyby ktokolwiek zobaczył, jakie cenne informacje kryją w sobie czytane przeze mnie woluminy, trafiłabym ponownie na odział zamknięty – tym razem nie tylko na obserwacje i faszerowanie lekami. Moja praca, nawet dekadę później, budzi obrzydzenie, szczególnie gdy trudni się nią kobieta. W środowisku medyków sądowych niejednokrotnie musiałam udowadniać swą wiedzę, by nie zostać rozdziobaną przez męskich szowinistów, z którymi wciąż dane mi jest obcować tylko i wyłącznie dzięki niezwykłej biegłości w temacie rozkładających się ciał. Powinnam zauważyć, że współdomownicy, Ślizgoni, przyglądają mi się z uwagą niczym niewinnemu zwierzątku, wpuszczonemu do niezmieniającej się od lat klatki węża. Oczywiście, byłoby to możliwe, gdybym tylko oderwała się od pielęgnacji rozsadzającej mnie chęci zemsty, książek i codziennych obligatoryjnych czynności. Gdybym pierwsza zwróciła na niego uwagę, może przygotowałabym się na to spotkanie i zignorowała go niczym podstarzały pies namolnego szczeniaka. Zamiast tego podłapałam tę zabawę, lecz gdy już się przyczepił nie chciał odejść; w końcu nawet widocznie zdewastowana przez życie obywatelka innego kraju musiała być czymś szalenie egzotycznym w zimnych murach Hogwartu. Padraig Fitzgerald rozsierdzał mnie samym sposobem oddychania; próbowałam nauczyć się ignorowania go, jakby był zwykłym cieniem – bezskutecznie. W końcu zaczęłam go tolerować, by w efekcie zacząć traktować jako zwykłą odskocznię od tego, co mnie spotkało. Kiedy był przy mnie, po raz pierwszy od długich miesięcy czułam się naprawdę spokojna. Relacja kwitła do czasu, aż zrozumiałam, że Padraig traktuje mnie w identyczny sposób jak ja jego – dzięki znajomości ze mną chciał zapomnieć o swoim uczuciu do niedostępnej panny o niezwykłej urodzie, Evandry Lestrange. Bożonarodzeniowy bal u Slughorna, na który dałam się zaciągnąć Fitzgeraldowi, był ostatnim dniem naszych dobrych relacji. Nawet po opuszczeniu murów Hogwartu nie byłam w stanie odpuścić urazy, zbyt dobrze pamiętałam miesiące żywionej wzajemnej pogardy.
Po zakończeniu edukacji podjęłam się szkolenia uzdrowicielskiego. Moje cele były jasne – chciałam skończyć kurs, by współpracować z poszczególnymi departamentami Ministerstwa przy sprawach kryminalnych. Całkowicie oddałam się nauce i książkom. Nie marudziłam tak jak większość studentów na ogrom nauki, już przed wyborem specjalizacji pochłaniałam książki traktujące o medycynie sądowej, chcąc jak najlepiej przygotować się na najważniejsze lata swojej edukacji. Naprawdę zafascynowała mnie ta dziedzina nauki, jako jeden z pierwszych studentów przywykłam do widoku otwieranego ciała na zajęciach, później nie miałam większych problemów przy oględzinach zdewastowanych zwłok przez naturalny rozkład lub ludzkie okrucieństwo. Jednak najbardziej pokochałam kości i historię, którą przekazywały osobom, potrafiącym, a także chcącym jej wysłuchać.
Na okres mojego szkolenia nałożył się kolejny konflikt, tym razem magiczny. Takie sytuacje wydają się zbyt irracjonalne, by trwać, jednak pomimo to istnieją i zbierają krwawe żniwo. Pokazała to II wojna światowa, której biernie przyglądałam się skryta za bezpiecznymi murami Akademii Magii. Jednak konfrontacja z Grindelwaldem przyniosła ze sobą setki ciał zarówno mugoli, jak i czarodziejów, których nie mogliśmy zignorować. Pomimo starań Ministerstwa Magii początkowo stykałam się ze śmiercią podczas kursu na uzdrowciela; później, gdy rozpoczęłam pracę jako młodszy koroner, do kostnicy trafiały coraz to nowsze i coraz to brutalniej zmasakrowane zwłoki, na których dane było mi się uczyć. Te kilka lat wspominam jako najbogatsze w mojej edukacji, pomimo rozpaczy jaką ze sobą przyniosły. To wszystko sprawiło, że już półtora roku później pełniłam funkcję pełnoprawnego koronera. Choć to jedno mi się udało. Niektórych wciąż dziwi fakt, że jako kobieta zajmę się głównie badaniami śmierci w szczególnych okolicznościach.
Tylko wieczorami wychodziłam na swoje własne bezkrwawe łowy. Obserwacja osób wykazujących symptomy wilkołactwa napędzała moje życie. Nie zajmowałam się polowaniem na wilkołaki, do tego potrzebowałabym lat odpowiedniego przeszkolenia. Samotne eskapady błyskawicznie doprowadziłyby mnie do dołu głębokiego na sześć metrów. Wolałam je tropić, usuwać ze społeczeństwa niczym rozpleniającą się chorobę. Swoją wiedzę i obraną specjalizację medyka sądowego bez skrępowania wykorzystałam do bieglejszego wyszukiwania monstrów – dzięki charakterystycznym śladom pozostawionym na ciele ofiar mogłam znaleźć wilkołaka. Często w oparciu o zebrane informacje budowałam profile ofiar, czym mogłam przewidzieć nadchodzące ataki. Zawsze obserwowałam i upewniałam się, czy typowałam trafnie. W ocenie nie prowadziłam selekcji dobry i zły wilkołak, dla mnie wszystkie były wynaturzonymi monstrami, nieważne jak bardzo próbowały skrywać swoją prawdziwą naturę, finał zawsze był ten sam – niezwykle krwawy. Tylko raz zobaczyłam jak wyglądają prawdziwe łowy. Caesar Lestrange, z którym często prowadziłam dysputy na temat wilkołaków, chłonąc niczym gąbka przekazywaną wiedzę, zabrał mnie ze sobą, skrywając to przed swoimi przełożonymi. Nieodpowiedzialne zagranie, które powinnam przyjąć oburzeniem, zamiast się na nie godzić. Obserwowałam naszą ofiarę w ludzkiej formie od dwóch miesięcy; ostatniej pełni wymknął się łowcom, lecz tym razem miał stracić życie. Zrządzeniem losu, to nasza dwójka omal nie została zmasakrowana. Gdybym podjęła inne decyzje i nie podniosła porzuconej kuszy ze srebrnym grotem należącej do sprzętu Caesara, prawdopodobnie skończyłoby się to tragicznie. Widok padającego wilkołaka dał mi ponurą satysfakcję wymierzanej sprawiedliwości – choć jeden potwór zapłacić za czyny swojego gatunku… Z chwilą, gdy wilk stracił życie, zyskałam wdzięczność pana Lestrange.
Przez działania skierowane przeciwko wilkołakom, praktycznie odcięłam się od świata zewnętrznego; znajomości traktowałam powierzchownie, lecz dla jednej osoby zawsze odnajdywałam czas. Z Clarissą zawsze byłyśmy blisko, i mimo tego, że już dorosła, to wciąż pozostaje ukochaną, małą siostrzyczką, co czyni ją jednocześnie moją słabością. Oczywiście Clarissa nie wie o moim zamiłowaniu do wspomagania Brygady Ścigania Wilkołaków w wypruwaniu flaków wilkołaków i innych stworzeń. Nie może się dowiedzieć.
Przez półtora roku po ukończeniu Hogwartu, stopniowo usuwałam Padraiga ze swoich myśli, lecz on nigdy nie należał do tego typu osób, które pozwalają na zesłanie w zapomnienie. Ponownie w moim życiu pojawił się niezwykle mroźną zimą, gdy na ulicach nie można było uświadczyć nikogo z mieszkańców, a tylko największe moczymordy odwiedzały speluny, podobne tej, w której pracowałam. Podczas szkolenia uzdrowicielskiego – zdana sama na siebie, bez protekcji rodziny – byłam zmuszona podejmowania się prac w miejscach nieodpowiednich dla młodej czarownicy. Choć miało to swoje zalety, przez ten czas zaznajomiłam się z wieloma osobami, których legalność pracy pozostawiała wiele do życzenia. Jednak część z nich okazywała się dobrymi kompanami podczas dłużących się wieczorów... O ile tylko nie rozbijali kufli na głowach swoich towarzyszy. Barmani w spelunach są przyzwoicie opłacani, głównie dzięki świadomości właścicieli, że bez odpowiedniej płacy nie zapełniliby stanowiska, stąd nie myślałam o konsekwencjach przebywania w takich miejscach. Tego samego wieczoru, gdy po raz kolejny na mojej drodze stanął Fitzgerald, zbytnia odwaga skończyłaby się dla mnie utratą godności, o ile nie ciałem gnijącym na dnie Tamizy. Następną rzeczą, jaką pamiętałam było mieszkanie Padraiga. Po tak długim okresie separacji mogliśmy spojrzeć na nowo na naszą znajomość, zostawiając stare urazy za sobą. Szybko okazało się, że współdziałając, uzupełniamy się w jeden z najbardziej okropnych i najohydniejszych sposobów. Obustronną pogardę zastąpiła niemożliwa do ukrycia ciekawość połączona ze wzajemnym zrozumieniem. Pomimo lekkich uszczypliwości, stawaliśmy się dla siebie coraz to bliżsi. Razem wychodziliśmy, cieszyliśmy się z życia… To także on pokazał mi jak smakuje diabelskie ziele i inne specyfiki tego typu, sporadycznie przyjmowane w milszych celach niż uśmierzenie bólu. Tylko na uwagi o Evandrze reagował silnym poirytowaniem.
Zdawać by się mogło, że gorliwie walcząc z wilkołakami i szkoląc się na uzdrowiciela, mogłam zapomnieć o ustatkowaniu się. Nigdy nie szukałam stabilizacji, szczęście odnajdywałam w swojej pracy – w ciałach, kościach i wilkołaczych wnętrznościach dostarczanych przez łowców. Prawdopodobnie, gdybym urodziła się w rodzie czystokrwistym, już dawno zajmowałabym się rozwrzeszczanymi dziećmi. To właśnie najbardziej ceniłam w byciu sobą – wolność, choć nieco skrępowaną przez okowy moich zdolności i widma przeszłości. Na niego wpadłam przypadkiem podczas składania raportu z nocnych oględzin zwłok. Szybko zauważyłam, że pozostaje blisko, pomimo odmiennych departamentów widywałam go na korytarzu w pobliżu swojej pracowni, kręcił się także koło biura Lestrange’a, w którym czasami przebywałam. Jego stałą obecność starałam się nie odbierać jako prześladowania, w końcu to samo miejsce wieczornych dancingów, te same sklepy, biblioteki, to nic dziwnego – świat jest mały, szczególnie ten magiczny. Gdy po kilku tygodniach odważył się odezwać, okazało się, że pasowaliśmy do siebie idealnie; z łatwością przychodziło nam utrzymywanie dobrych relacji, rozumieliśmy się bez słów. Usunął ze mnie resztki żalu, zatopił w pocałunkach. Byliśmy niczym wspinające się, wijące pnącza, które zawłaszczają każdą część drugiego, by uczynić go swoim. Nim się obejrzałam na moim palcu serdecznym znalazł się złoty pierścionek z subtelnym brylantem. Na nowo odnajdywałam szczęście. Lecz los i tym razem chciał inaczej; mój narzeczony poszukiwał wrażeń jako celnik podlegający Międzynarodowej Komisji Handlu Magicznego – odkrywał siatki przemytników, szczególnie skupiając się na tych handlujących magicznymi zwierzętami. Jego pasją natomiast stała się fotografia tych stworzeń w naturalnym środowisku. Obawiałam się, że szmuglerzy staną się jego zgubą, jednak to z pozoru niegroźne hobby sprawiło, że został stałym bywalcem Szpitala Świętego Munga. Jako jasnowidz powinnam coś zobaczyć, dostrzec ciemne chmury wiszące nad nim, gdy wybrał się na przełęcz, by uwiecznić na magicznej kliszy garboroga. Dziś silne zaklęcia zapobiegają zmianom, które mogłyby zajść w jego ciele z powodu kilkuletniej śpiączki. Choć normalnie oddycha, utrzymuje prawidłowe ciśnienie krwi i czynność serca, to wciąż pogrążony jest w głębokim śnie. Od momentu przyjęcia codziennie odwiedzam go na oddziale urazów magizoologicznych, wierząc, że któregoś dnia uzdrowiciele go do mnie przywrócą.
Te wspomnienia tworzą mnie. Dzięki nim jestem kompletna. A przynajmniej tak mi się tylko wydaje.
10 | |
0 | |
4 | |
0 | |
11 | |
0 | |
0 |
Różdżka + sowa + teleportacja + 10 punktów statystyk