Sypialnia Anthony'ego i Rii
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia Anthony'ego i Rii
Sypialnia utrzymana w czerwonym kolorze i szkockiej kracie. Po środku znajduje się dwuosobowe, wysokie łóżko, a obok skromna szafka. Przy jednej ze ścian znajduje się biurko, na którym zawsze znajduje się pełna butelka rodzinnej whisky, kieliszek, otwarty zeszyt, pióro i kałamarz. W rogu stoi wysoka dębowa szafa, na której zawieszona została stara szata Hufflepuffu, a z której Anthony już dawno wyrósł. Zaraz przy szafie znajduje się półka na książki, chociaż znajduje się na niej więcej rozmaitych drobnych, dziwnych przedmiotów i zwiniętych listów niż samych książek.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 30.03.21 18:57, w całości zmieniany 1 raz
09.01.57. ??
Był dość ponury w ostatnim czasie. On, człowiek, którego niektórzy posądzali w ostatnim czasie o bezduszność, o to, że był chłodnym mordercą. Ale i oni mieli trochę racji. Anthony musiał to przyznać. Coś w tym było. Musiał przyznać przed samym sobą, tę nieszczęsną i gorzką prawdę, że fakt zabicia czterech szlachciców, którzy pochodzili z rodzin, które jawnie poparły rządy Malfoya i tego szarlatana, czarnoksiężnika od siedmiu boleści, lorda Voldemorta był dla niego satysfakcjonujący. Był, ale do momentu, w którym nie łapał się na myśli, że te cztery grzeszne istnienia zabrały ze sobą szesnaście niewinnych. Zaklęty krąg nienawiści do innych, siebie i poczucia winy toczył się w umyśle Anthony’ego, a on nie potrafił nad nim zapanować, zatrzymać go. Nie potrafił się cieszyć. Jedyną osobą, która dawała mu choć odrobinę nadziei i radości była słodka i niewinna Ria. A i tak miał wrażenie, że na nią nie zasługiwał.
Od kiedy tylko wrócił mu apetyt na alkohol zamykał się w swoim pokoju, jak za dawnych lat, kiedy stracił swoją ukochaną, spoglądał przez okno w stronę zaśnieżonego bagna i pogrążał się w najczarniejszych myślach, popijając przy tym ognistą. To wszystko w akompaniamencie klasycznej muzyki, która wydobywała się z magicznego gramofonu i zdawała się pogarszać sytuację. Opierał się głową o chłodne szkło, wzdychał żałośnie i wyczekiwał kolejnego dnia, żeby tylko zająć się pracą przy obróbce alkoholi, a potem znowu wrócić na piętro i zamknąć się w swoim pokoju, i upić. Żałosne. Żałosne jak ten dziwny krąg zabójstwa na niego oddziaływał. Tym razem nie był jednak podejrzany o morderstwo, tym razem naprawdę zabił nie jedną, a dwadzieścia osób i nie potrafił określić czy bardziej mu się to podobało, czy bardziej brzydził się swoim uczynkiem. On, głupi, bezmyślny Macmillan. Czy tak zachowywali się jego przodkowie w swojej dość krwawej historii, którą wyczytał na kartach dzienników, które znalazł w bibliotece?
Z zamyślenia wyciągnął go nieśmiały skrzat, który wstydliwie pociągnął go za koniec garnituru. Anthony dość zaspanym wzrokiem spojrzał na niego pytająco, żeby usłyszeć, że zjawił się „Pan Wright, Joseph”. Kiwnął głową, nawet uśmiechnął się dość przyjaźnie, klepiąc skrzata po małej główce. No tak, przecież Joseph obiecał mu, że się spotkają, że porozmawiają o wszystkim, w szczególności o zaręczynach. Wstał z parapetu, odłożył swoją szklankę whisky i wyszedł na korytarz. Wychylił się na piętrze, chcąc zerknąć na hol, gdzie dostrzegł czarną czuprynę.
– Mistrzu, Josephie! Jak ja cię dawno nie widziałem! – Zawołał, starając się przy tym zabrzmieć jak najbardziej wesoło. Pomimo swojego niezbyt przyjemnego nastroju, musiał jednak przyznać, że stęsknił się za drogim mu młodszym Wrightem. – Wskocz na piętro! Nie będziemy przecież plotkować z ciotkami! Z całym szacunkiem dla ciebie, ciociu Ello-Rose, rzecz jasna. Ciebie kocham najbardziej – rzucił, zwracając się przy okazji do spoglądającej w górę, około czterdziestoletniej kobiety, która groziła mu palcem. Chciał brzmieć jak najbardziej naturalnie, jak gdyby nic się nie stało, jak gdyby na swoim sumieniu nie miał wielu istnień i jak gdyby nie dręczyły go nocne koszmary, jak gdyby przed chwilą nie pogrążał się w swoich czarnych myślach. Chciał zachować się jak kiedyś, kiedy jego życie nie przypominało emocjonalnej ruiny. Jak mu wychodziło całe to udawanie, nie miał pojęcia, miał jedynie nadzieję, że był całkiem przekonujący przy swoim całkowitym braku umiejętności kłamania. – Mam whisky i karty. – Dodał, schodząc parę stopni, żeby tylko przechwycić drogiego mu przyjaciela. Nie chciał, żeby zleciały się młodsze kuzynki, które natychmiast zaczęłyby rozchwytywać przystojnego i pełnego sukcesów ścigającego Zjednoczonych.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Joe czuł się trochę nieswojo ściągając z grzbietu kurtkę, która w otoczeniu dworkowego holu wyglądała na starą i znoszoną. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu wieszaka, albo szafy na ubrania wierzchnie, która przecież powinna znajdować się w przedpokoju, ale żadnej nie zauważył. Pojawił się za to skrzat, który bez słowa zabrał od niego kurtkę i znów zniknął.
- Tylko potem chciałbym ją z powrotem! - zaznaczył głośniej, jakby spodziewając się, że istota jest gdzieś w pobliżu i go usłyszy. Cholera wie przecież te skrzaty... a jak pomylą jego zacną kurtkę z jakąś ścierą? Ech... może trzeba było jednak przyjść w płaszczu.
I chyba koszulę miał pomiętą, teraz dopiero na to zwrócił uwagę. Ba, zwrócił na to uwagę chyba pierwszy raz w życiu (!). To nie tak, że był tu dziś pierwszy raz, bez przesady, bywał już u Anthony'ego... po prostu miał wrażenie, że tu nie pasował. Szczególnie kiedy stał jak kołek w tym stanowczo za dużym holu nie bardzo wiedząc co ze sobą począć: czy wejść jak do siebie, czy jednak czekać tu na druha, albo...
- Witam szanowną lady Macmillan! - do przechodzącej właśnie kobiety posłał swój firmowy uśmiech numer trzy i nawet skłonił się szarmancko... choć może trochę za głęboko. Nieważne, bo lady chyba się spodobało. Z uprzejmej wymiany zdań wyrwał ich jednak Anthony niespodziewanie pojawiając się na schodach. I dobrze, bo lady Macmillan chyba właśnie zamierzała go zaprosić do saloniku. Nie żeby miał coś przeciwko towarzystwu damy, po prostu przyszedł tu do kogoś innego.
- Anthony! Dobrze cię widzieć, stary druhu! - odpowiedział radośnie na powitanie przyjaciela i uśmiechnąwszy się jeszcze do lady i ukłoniwszy jej grzecznie, ruszył na to rzeczone piętro. Whiskey i karty brzmiały jak połączenie idealne, więc nie było na co czekać.
- A ja kilka płyt ze współczesną muzyką - dopowiedział uśmiechając się zawadiacko i przy okazji dotarłszy na stopień, na którym znajdował się Macmillan, uściskał go serdecznie. - I cygara - dodał ściszając znacząco głos - takie wiesz, porządne, nie ma to tamto. Okazja tego wymaga, co nie?
Joe w zasadzie bardzo rzadko palił, a cygar to już praktycznie w ogóle... chyba, że faktycznie było jakieś wydarzenie. Wydarzenia powinny być uczczone cygarem, ot co, a zaręczyny Anthoniego właśnie do nich należały.
Dał się zaprowadzić druhowi do pokoju i czym prędzej zlokalizował gramofon - źródło tych jęczących, smętnych tonów. Dość tego! Joe tu miał najnowsze rock'n'rollowe kawałki, które były bardziej adekwatne do ich spotkania.
- Co jest, Tony, ktoś umarł? Czemu puszczasz takie rzewne wyjce? Żenisz się przecież, chłopie! - zawołał radośnie, urywając w połowie jakąś uwerturę któregoś z geniuszy muzycznych i zastępując ją rytmiczną piosenką o miłości.
- Tylko potem chciałbym ją z powrotem! - zaznaczył głośniej, jakby spodziewając się, że istota jest gdzieś w pobliżu i go usłyszy. Cholera wie przecież te skrzaty... a jak pomylą jego zacną kurtkę z jakąś ścierą? Ech... może trzeba było jednak przyjść w płaszczu.
I chyba koszulę miał pomiętą, teraz dopiero na to zwrócił uwagę. Ba, zwrócił na to uwagę chyba pierwszy raz w życiu (!). To nie tak, że był tu dziś pierwszy raz, bez przesady, bywał już u Anthony'ego... po prostu miał wrażenie, że tu nie pasował. Szczególnie kiedy stał jak kołek w tym stanowczo za dużym holu nie bardzo wiedząc co ze sobą począć: czy wejść jak do siebie, czy jednak czekać tu na druha, albo...
- Witam szanowną lady Macmillan! - do przechodzącej właśnie kobiety posłał swój firmowy uśmiech numer trzy i nawet skłonił się szarmancko... choć może trochę za głęboko. Nieważne, bo lady chyba się spodobało. Z uprzejmej wymiany zdań wyrwał ich jednak Anthony niespodziewanie pojawiając się na schodach. I dobrze, bo lady Macmillan chyba właśnie zamierzała go zaprosić do saloniku. Nie żeby miał coś przeciwko towarzystwu damy, po prostu przyszedł tu do kogoś innego.
- Anthony! Dobrze cię widzieć, stary druhu! - odpowiedział radośnie na powitanie przyjaciela i uśmiechnąwszy się jeszcze do lady i ukłoniwszy jej grzecznie, ruszył na to rzeczone piętro. Whiskey i karty brzmiały jak połączenie idealne, więc nie było na co czekać.
- A ja kilka płyt ze współczesną muzyką - dopowiedział uśmiechając się zawadiacko i przy okazji dotarłszy na stopień, na którym znajdował się Macmillan, uściskał go serdecznie. - I cygara - dodał ściszając znacząco głos - takie wiesz, porządne, nie ma to tamto. Okazja tego wymaga, co nie?
Joe w zasadzie bardzo rzadko palił, a cygar to już praktycznie w ogóle... chyba, że faktycznie było jakieś wydarzenie. Wydarzenia powinny być uczczone cygarem, ot co, a zaręczyny Anthoniego właśnie do nich należały.
Dał się zaprowadzić druhowi do pokoju i czym prędzej zlokalizował gramofon - źródło tych jęczących, smętnych tonów. Dość tego! Joe tu miał najnowsze rock'n'rollowe kawałki, które były bardziej adekwatne do ich spotkania.
- Co jest, Tony, ktoś umarł? Czemu puszczasz takie rzewne wyjce? Żenisz się przecież, chłopie! - zawołał radośnie, urywając w połowie jakąś uwerturę któregoś z geniuszy muzycznych i zastępując ją rytmiczną piosenką o miłości.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdawało się, że ciotka szybko odpuściła grożeniem palcem, bo goszczenie członków drużyny Zjednoczonych zawsze było dla niej przyjemnością i swego rodzaju zaszczytem. Być może działo się tak samo w drugą stronę, a przynajmniej miał taką nadzieję, że Zjednoczeni (którzy nie byli członkami rodziny) czuli się tak samo. On z kolei starał uśmiechać się jak najbardziej szeroko, żeby wypaść na osobę bez problemów i zmartwień. Musiał przyznać, że pierwszy raz policzki zabolały go od uśmiechu. Być może dlatego, że po prostu próbował zataić swój prawdziwy nastrój. A kiedyś, kilkanaście lat temu, nie tracił uśmiechu z twarzy, szczególnie w towarzystwie Wrightów, a tym bardziej w towarzystwie Josepha. Naprawdę chciał śmiać się z serca, bo widok przyjaciela zawsze skutkował czymś dobrym. Liczył na to, że jego humor naprawdę miał się poprawić w jego towarzystwie.
– I ciebie! – dodał, schodząc o jeszcze kilka stopni. Jednak już obecne upojenie alkoholowe sprawiło, że pomyliły mu się stopnie pod nogami i niespodziewanie ominął jeden z nich. Zdążył jednak złapać się za poręcz, a i dzięki temu miał wrażenie, że na chwilę choć trochę wytrzeźwiał.
Wspomnienie o współczesnej muzyce sprawiło, że Anthony jedynie uniósł kilkukrotnie brwi w geście podekscytowania. Być może to był dobry pomysł. Szczególnie, kiedy jeszcze przed chwilą zapijał się ze smutku przy akompaniamencie muzyki klasycznej.
– Cygara? – zapytał zaskoczony, z tonu ciężko było jednak wyciągnąć czy jego zaskoczenie było negatywne, czy może bardziej neutralne. Nie był palaczem. Właściwie nigdy nie palił. Dziwił się skąd Wright, jako zawodowy gracz, wyciągnął właśnie cygara. Macmillan nie wiedział jak zareagować, więc jedynie wzruszył bezradnie ramionami. Być może wymagała tego okazja, kto wie. Zaręczył się przecież pierwszy raz w życiu, nie miał pojęcia jak wyglądało świętowanie z tej okazji w gronie Wrightów.
Bez kolejnego zbędnego słowa zaprowadził Josepha do swojego pokoju. Nie wypadało stać w korytarzu i zmuszać gościa do interakcji z kuzynkami i ciotkami. Jego pytanie jednak sprawiło, że poczuł się dziwnie… nieprzyjemnie. Nie chciał zawracać go swoimi problemami. Nie w obecnej sytuacji i nie, kiedy ten zdawał się być rozradowany faktem zaręczyn. Musiał jakoś przemilczeć tę kwestię.
– Tak jakoś – odpowiedział jedynie, ponownie wzruszając ramionami. Miał nadzieję, że czarodziej nie zamierzał analizować go wzrokiem, ani tym bardziej analizować zachowania. – Wieczór, alkohol, sam rozumiesz – dodał, chcąc brzmieć bardziej przekonywująco. Melodia innej płyty sprawiła, że uśmiechnął się (trochę wstydliwie), bo szybko wyłapał tekst piosenki. Wypadało się cieszyć, jak to powiedział Joseph, bo przecież niedługo miał się żenić.
Szybko też chwycił za butelkę ognistej i drugą szklaneczkę, którą zapełnił na wysokość palca i podał swojego druhowi. Oczywiście nie zapomniał też o sobie.
– Na zdrowie – rzucił jedynie zanim przechylił ostro szklaneczkę. Rozejrzał się też za kartami, które podrzucił przyjacielowi.
– I ciebie! – dodał, schodząc o jeszcze kilka stopni. Jednak już obecne upojenie alkoholowe sprawiło, że pomyliły mu się stopnie pod nogami i niespodziewanie ominął jeden z nich. Zdążył jednak złapać się za poręcz, a i dzięki temu miał wrażenie, że na chwilę choć trochę wytrzeźwiał.
Wspomnienie o współczesnej muzyce sprawiło, że Anthony jedynie uniósł kilkukrotnie brwi w geście podekscytowania. Być może to był dobry pomysł. Szczególnie, kiedy jeszcze przed chwilą zapijał się ze smutku przy akompaniamencie muzyki klasycznej.
– Cygara? – zapytał zaskoczony, z tonu ciężko było jednak wyciągnąć czy jego zaskoczenie było negatywne, czy może bardziej neutralne. Nie był palaczem. Właściwie nigdy nie palił. Dziwił się skąd Wright, jako zawodowy gracz, wyciągnął właśnie cygara. Macmillan nie wiedział jak zareagować, więc jedynie wzruszył bezradnie ramionami. Być może wymagała tego okazja, kto wie. Zaręczył się przecież pierwszy raz w życiu, nie miał pojęcia jak wyglądało świętowanie z tej okazji w gronie Wrightów.
Bez kolejnego zbędnego słowa zaprowadził Josepha do swojego pokoju. Nie wypadało stać w korytarzu i zmuszać gościa do interakcji z kuzynkami i ciotkami. Jego pytanie jednak sprawiło, że poczuł się dziwnie… nieprzyjemnie. Nie chciał zawracać go swoimi problemami. Nie w obecnej sytuacji i nie, kiedy ten zdawał się być rozradowany faktem zaręczyn. Musiał jakoś przemilczeć tę kwestię.
– Tak jakoś – odpowiedział jedynie, ponownie wzruszając ramionami. Miał nadzieję, że czarodziej nie zamierzał analizować go wzrokiem, ani tym bardziej analizować zachowania. – Wieczór, alkohol, sam rozumiesz – dodał, chcąc brzmieć bardziej przekonywująco. Melodia innej płyty sprawiła, że uśmiechnął się (trochę wstydliwie), bo szybko wyłapał tekst piosenki. Wypadało się cieszyć, jak to powiedział Joseph, bo przecież niedługo miał się żenić.
Szybko też chwycił za butelkę ognistej i drugą szklaneczkę, którą zapełnił na wysokość palca i podał swojego druhowi. Oczywiście nie zapomniał też o sobie.
– Na zdrowie – rzucił jedynie zanim przechylił ostro szklaneczkę. Rozejrzał się też za kartami, które podrzucił przyjacielowi.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oczywiście, że spotkania z członkami rodziny Macmillan to była przyjemność i zaszczyt! Wprawdzie Joe nie do końca odnajdywał się w tych tak zwanych konsensasach... konserwantach... konwenansach(?), ale zawsze traktował Macmillanów z szacunkiem i swoją zwykłą serdecznością. Jego urok osobisty oczywiście też był tu pomocny, bo dzięki niemu wiele razy arystokraci wybaczali Josephowi różnego rodzaju wpadki z dziedziny etykiety szlacheckiej.
Wright nie zauważył potknięcia przyjaciela na schodach, a jeśli nawet, to nie dał nic po sobie poznać. Nie zaskoczyło go też ani trochę zdziwienie Tony'ego z powodu cygar. Tak, tak, nie palili, ale sytuacja naprawdę tego wymagała... tak przynajmniej uważał, więc druh nie miał tu za wiele do gadania.
Drzwi pokoju zostały za nimi zamknięte, w końcu prawdziwa muzyka rozbrzmiała w pomieszczeniu i tylko jeszcze jeden "szczegół" nie pasował Josephowi do obrazka. Oczywiście, że wystarczył mu jeden rzut okiem na Tony'ego (no dobrze, może dwa rzuty), by wiedzieć, że coś przyjaciela dręczy. Oczywiście, że nie przyszedł mu do głowy ten cały szczyt. To było tyle miesięcy temu, a po drodze święta, sylwester, rychły ślub Antka... Poza tym cała ta sytuacja go bezpośrednio jakoś nie dotknęła, owszem, przejął się wtedy śmiercią czarodziejów... ale żadnego z nich nie znał osobiście, więc no. A Antek cokolwiek zrobił na tym całym zebraniu, na pewno zrobił dobrze. Joe w to nie wątpił ani przez chwilę. To był jego najlepszy przyjaciel, druh, dobry człowiek. Wierzył w jego szlachetne serce, poczucie moralności i sprawiedliwości.
- Wieczór i alkohol brzmią jak dobra zabawa - zauważył tylko spoglądając na niego znacząco. Coś tu Antek kręcił. Znaczy nie kręcił: wręcz wprost powiedział, że upijał mu się tu na smutno, tylko Wright wciąż nie mógł pojąć dlaczego.
- Tak to jest jak się zaczyna pić beze mnie... Trzeba było powiedzieć, to zjawiłbym się wcześniej - rzucił w ramach żartu, przyjmując od Tony'ego szklaneczkę z alkoholem i przyglądając mu się z pewną troską.
- Na zdrowie, Tony - napił się porządnie na toast, a chwilę później złapał pudełko z kartami w locie i bez zbędnej zwłoki, ale i bez większego pośpiechu zasiadł przy stoliku, żeby je przetasować. Karty zatańczyły mu w dłoniach raz, później drugi... choć Joe nie poświęcał im szczególnej uwagi, bardziej skupiony na Anthonym. Oczywiście, że nasunęło mu się jedno wyjaśnienie stanu przyjaciela... ale jakoś nie mógł w nie uwierzyć. Przecież Ria była cudowną dziewczyną! Jasne, była młodziutka, sam Joseph patrzył na nią jak na dziecko, ale właściwie na większość młodszych koleżanek ze szkoły tak patrzył... i na swoją siostrę również, mniejsza jednak o to. Nie o niego się tu rozchodziło, prawda? I Ria i Antek byli dorośli, byli też jego przyjaciółmi i...
- Psidwacza mać, Tony, chyba nie dopadły cię wątpliwości co do Rii, co? Znaczy jeśli tak, to z pewnością się to da odkręcić, ale coś jednak sprawiło, że się jej oświadczyłeś, nie? - wyrzucił w końcu z siebie, bo nie byłby sobą, gdyby tego nie zrobił. Przy okazji przetasowane karty położył na środku stolika do przełożenia przez Macmillana i jednocześnie jak do gry w czarodziejskie oczko. Bo w to będą grali, tak?
Wright nie zauważył potknięcia przyjaciela na schodach, a jeśli nawet, to nie dał nic po sobie poznać. Nie zaskoczyło go też ani trochę zdziwienie Tony'ego z powodu cygar. Tak, tak, nie palili, ale sytuacja naprawdę tego wymagała... tak przynajmniej uważał, więc druh nie miał tu za wiele do gadania.
Drzwi pokoju zostały za nimi zamknięte, w końcu prawdziwa muzyka rozbrzmiała w pomieszczeniu i tylko jeszcze jeden "szczegół" nie pasował Josephowi do obrazka. Oczywiście, że wystarczył mu jeden rzut okiem na Tony'ego (no dobrze, może dwa rzuty), by wiedzieć, że coś przyjaciela dręczy. Oczywiście, że nie przyszedł mu do głowy ten cały szczyt. To było tyle miesięcy temu, a po drodze święta, sylwester, rychły ślub Antka... Poza tym cała ta sytuacja go bezpośrednio jakoś nie dotknęła, owszem, przejął się wtedy śmiercią czarodziejów... ale żadnego z nich nie znał osobiście, więc no. A Antek cokolwiek zrobił na tym całym zebraniu, na pewno zrobił dobrze. Joe w to nie wątpił ani przez chwilę. To był jego najlepszy przyjaciel, druh, dobry człowiek. Wierzył w jego szlachetne serce, poczucie moralności i sprawiedliwości.
- Wieczór i alkohol brzmią jak dobra zabawa - zauważył tylko spoglądając na niego znacząco. Coś tu Antek kręcił. Znaczy nie kręcił: wręcz wprost powiedział, że upijał mu się tu na smutno, tylko Wright wciąż nie mógł pojąć dlaczego.
- Tak to jest jak się zaczyna pić beze mnie... Trzeba było powiedzieć, to zjawiłbym się wcześniej - rzucił w ramach żartu, przyjmując od Tony'ego szklaneczkę z alkoholem i przyglądając mu się z pewną troską.
- Na zdrowie, Tony - napił się porządnie na toast, a chwilę później złapał pudełko z kartami w locie i bez zbędnej zwłoki, ale i bez większego pośpiechu zasiadł przy stoliku, żeby je przetasować. Karty zatańczyły mu w dłoniach raz, później drugi... choć Joe nie poświęcał im szczególnej uwagi, bardziej skupiony na Anthonym. Oczywiście, że nasunęło mu się jedno wyjaśnienie stanu przyjaciela... ale jakoś nie mógł w nie uwierzyć. Przecież Ria była cudowną dziewczyną! Jasne, była młodziutka, sam Joseph patrzył na nią jak na dziecko, ale właściwie na większość młodszych koleżanek ze szkoły tak patrzył... i na swoją siostrę również, mniejsza jednak o to. Nie o niego się tu rozchodziło, prawda? I Ria i Antek byli dorośli, byli też jego przyjaciółmi i...
- Psidwacza mać, Tony, chyba nie dopadły cię wątpliwości co do Rii, co? Znaczy jeśli tak, to z pewnością się to da odkręcić, ale coś jednak sprawiło, że się jej oświadczyłeś, nie? - wyrzucił w końcu z siebie, bo nie byłby sobą, gdyby tego nie zrobił. Przy okazji przetasowane karty położył na środku stolika do przełożenia przez Macmillana i jednocześnie jak do gry w czarodziejskie oczko. Bo w to będą grali, tak?
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rzeczywiście, wieczór i alkohol były dobrym duetem. Najlepszą zabawą, jaką kiedyś Anthony mógł sobie wyobrazić. Nawet teraz migały mu wspomnienia z okresu tuż po ukończeniu szkoły. Kiedy jeszcze ona była żywa, a on mógł się cieszyć alkoholowym szaleństwem i szczęściem, bez względu na to jaka sytuacja panowała w Anglii. Wspólnie spędzony czas z przyjaciółmi, podczas gdy alkohol lał się niczym fontanna. Czasem tęsknił za tym światem bez trosk. Czasem. Potem jednak stwierdzał, że trzeba było przejść do nowego etapu.
Siły dodawała mu tylko ukochana. Ta, której nikt nie zamierzał nigdzie przeganiać. A i miłość nie była tak szczeniacka, jak ta pierwsza. Była prawdziwa, nie mniej jak ta poprzednia, ale jakby silniejsza i bardziej realna. Realna, bo nikt nie mógł mieć nic przeciwko Rii. Realna, bo nie wydawała się złudzeniem. Zwyczajnie bardziej dojrzała. Panna Weasley wspierała go w tym najgorszym momencie, kiedy zwyczajnie wylał krew na swoje dłonie. Narażała się światu poprzez swoje ciche „tak” z biblioteki. Wciąż byli ludzie, którzy mogliby to wykorzystać przeciwko niej – tego bał się najbardziej, że jakiś element z historii mógłby się powtórzyć. Trwała wojna, ale on wybrała inaczej. Była tym promykiem nadziei, którego potrzebował, żeby nie zwariować.
Za to nie potrafił zrozumieć dlaczego Joseph tak uważnie mu się przyglądał. Czy próbował dostrzec w nim mordercę czy martwił się? Chyba nie miał niczego na czole, prawda? Aż z ciekawości podrapał się po czole, ale niczego nie poczuł pod palcami, ani też nie zauważył na opuszkach. Przecież nawet nie rozpoczęli partyjki w karty, żeby cokolwiek mu wyskoczyło na twarzy. Zaśmiał się jednak, kiedy usłyszał o co mu chodziło (a przynajmniej myślał, że dlatego Joseph spoglądał na niego znacząco). Alkohol! Aha!
– Wybacz – odpowiedział. – Rozpędziłem się – w pokoju znowu rozbrzmiał jego śmiech. Naprawdę myślał, że chodziło tylko o zaczętą butelkę. – Następnym razem poinformuję wcześniej. Wyślę specjalne zaproszenie, ha, ha!
Wzniósł szklankę w ramach toastu, zanim wypił jej zawartość. Przyglądał się kartom, które przyjaciel mieszał w swoich zwinnych dłoniach. Tak długo i tak intensywnie się wpatrywał, że zdawało mu się, że dosłownie go zaczarowały i zahipnotyzowały. Zapomniał nawet o swojej złości i zmartwieniach związanych z tym, co zdarzyło się w Stonehenge. Nawet nie zdawał sobie uwagi, że Wright znowu go obserwował. Nie musiał czekać długo, żeby dowiedzieć się o czym rozmyślał Joseph.
– C-co? – Zapytał wyraźnie zaskoczony, gdy usłyszał pytanie z jego strony. Jakie myśli przechodziły mu przez głowę? Dlaczego? Jak? Nie potrafił zrozumieć toku myślenia przyjaciela. Zaczerwienił się mocno. Właściwie trochę się zezłościł, ale natychmiast mu przeszło. – N-nie, coś ty, skąd taki szalony pomysł! – Chciał się ożenić z panną Weasley i był tego pewien. Nie zamierzał niczego odkręcać! Nie było mowy o czymś takim!
Wziął pierwszą kartę do dłoni, a zaraz za tym spojrzał pytająco na Wrighta. Skąd mu się to wzięło?!
Siły dodawała mu tylko ukochana. Ta, której nikt nie zamierzał nigdzie przeganiać. A i miłość nie była tak szczeniacka, jak ta pierwsza. Była prawdziwa, nie mniej jak ta poprzednia, ale jakby silniejsza i bardziej realna. Realna, bo nikt nie mógł mieć nic przeciwko Rii. Realna, bo nie wydawała się złudzeniem. Zwyczajnie bardziej dojrzała. Panna Weasley wspierała go w tym najgorszym momencie, kiedy zwyczajnie wylał krew na swoje dłonie. Narażała się światu poprzez swoje ciche „tak” z biblioteki. Wciąż byli ludzie, którzy mogliby to wykorzystać przeciwko niej – tego bał się najbardziej, że jakiś element z historii mógłby się powtórzyć. Trwała wojna, ale on wybrała inaczej. Była tym promykiem nadziei, którego potrzebował, żeby nie zwariować.
Za to nie potrafił zrozumieć dlaczego Joseph tak uważnie mu się przyglądał. Czy próbował dostrzec w nim mordercę czy martwił się? Chyba nie miał niczego na czole, prawda? Aż z ciekawości podrapał się po czole, ale niczego nie poczuł pod palcami, ani też nie zauważył na opuszkach. Przecież nawet nie rozpoczęli partyjki w karty, żeby cokolwiek mu wyskoczyło na twarzy. Zaśmiał się jednak, kiedy usłyszał o co mu chodziło (a przynajmniej myślał, że dlatego Joseph spoglądał na niego znacząco). Alkohol! Aha!
– Wybacz – odpowiedział. – Rozpędziłem się – w pokoju znowu rozbrzmiał jego śmiech. Naprawdę myślał, że chodziło tylko o zaczętą butelkę. – Następnym razem poinformuję wcześniej. Wyślę specjalne zaproszenie, ha, ha!
Wzniósł szklankę w ramach toastu, zanim wypił jej zawartość. Przyglądał się kartom, które przyjaciel mieszał w swoich zwinnych dłoniach. Tak długo i tak intensywnie się wpatrywał, że zdawało mu się, że dosłownie go zaczarowały i zahipnotyzowały. Zapomniał nawet o swojej złości i zmartwieniach związanych z tym, co zdarzyło się w Stonehenge. Nawet nie zdawał sobie uwagi, że Wright znowu go obserwował. Nie musiał czekać długo, żeby dowiedzieć się o czym rozmyślał Joseph.
– C-co? – Zapytał wyraźnie zaskoczony, gdy usłyszał pytanie z jego strony. Jakie myśli przechodziły mu przez głowę? Dlaczego? Jak? Nie potrafił zrozumieć toku myślenia przyjaciela. Zaczerwienił się mocno. Właściwie trochę się zezłościł, ale natychmiast mu przeszło. – N-nie, coś ty, skąd taki szalony pomysł! – Chciał się ożenić z panną Weasley i był tego pewien. Nie zamierzał niczego odkręcać! Nie było mowy o czymś takim!
Wziął pierwszą kartę do dłoni, a zaraz za tym spojrzał pytająco na Wrighta. Skąd mu się to wzięło?!
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Cokolwiek by się nie działo, Anthony wiedział, że zawsze mógł wrócić do domu. Świadomość tego, że miał bezpieczne miejsce, do którego na tę chwilę nie docierała żadna podła łapa Ministerstwa była całkiem przyjemna. Szczególnie, że nikt nie miał nic przeciwko temu, że działał przeciwko rządowi, a jednocześnie nikt nie zadawał niepotrzebnych pytań. Życie w częściowej nieświadomości było dla jego rodziny najlepszym wyjściem z tej sytuacji.
Nie mniej jednak Macmillan wiele razy pytał samego siebie jak długo jego rodzina uniknie konsekwencji jego czynów. Był w końcu poszukiwany, każdy właściwie mógł tutaj zajrzeć z nakazem (a może i nie?) i przysporzyć całą masę kłopotów. Nie chciał by jego bliscy ucierpieli tylko dlatego, że działał przeciwko Molfoyowi i tej całej bandzie zwyrodnialców, którzy zgubili swoją godność na zjeździe w Stonehenge. Ale jednocześnie nie mógł nie robić nic i zapewne podobnie myślała cała jego rodzina. Być może powinien znaleźć inne miejsce, którego nie znałby nikt z jego rodziny poza wtajemniczonymi. Być może powinien przenieść się do Oazy i działać stamtąd, jak pozostali. Nie mógł jednak tak zwyczajnie opuścić Rię, Heatha i Gin, i pozostałych. Sir Sorphon rzecz jasna by ich obronił… ale Anthony wolał być w pobliżu.
Aportował się do dworku w środku nocy. Wszystko wydawało się być w należytym porządku. Prawie. Był w jednym kawałku, a to już znaczyło wiele. Kilka jednak rzeczy przykuwało oko. Po pierwsze był trzeźwy, po drugie – jego lewa dłoń miała długie, choć niegłębokie cięcia z których sączyła się krew, tak samo i lewy polik, prawe ramię i tak dalej. Miał całą masę małych zadrapań i wyglądał tak, jak gdyby rzuciła się na niego horda kotów. Musiał tylko dostać się do swojego pokoju, nie obudzić przy tym Rii, ani nikogo drugiego. Zadanie pozornie proste. Dostrzegł jedynie światło świec w pokoju dziennym. Ktoś nie spał i miał nadzieję, że to nie była jego małżonka… choć z drugiej strony jej byłoby łatwiej się tłumaczyć.
Rozejrzał się przy bramie czy aby na pewno ktoś się nie czaił za rogiem, a potem ruszył w stronę dworku. W korytarzu zrozumiał, że musiał po cichu przejść dalej, przynajmniej na tyle, na ile potrafił. Naprawdę nie chciał, żeby ktoś go zauważył, bo zwyczajnie nie chciał się tłumaczyć. Na palcach zaczął wspinać się po schodach prowadzących do sypialni. Jedyny problem polegał na tym, że było ciemno, a on nie chciał korzystać z zaklęcia, które oświetliłoby mu drogę.
1-30 Padam ze schodów na sam dół
31-60 Potykam się o stopień i padam na kolana
61-99 Potykam się o stopień, ale jakimś cudem łapię się za balustradę
100 Jestem niczym zwinna jaszczurka i przyczajony tygrys, ale jakaś deska głośno skrzypi
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 25.01.21 10:06, w całości zmieniany 1 raz
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Musiało być już bardzo późno, bo w całym dworku panowała absolutna cisza, ale Gin zupełnie nie czuła senności. Nie mogąc zasnąć w swoim pokoju, na długą koszulę nocną, narzuciła szlafrok i z książką zeszła tutaj - do pokoju dziennego. Nikogo już nie było, więc przy kominku rozłożyła sobie koc i otoczywszy się poduszkami ściągniętymi ze wszystkich kanap i foteli, w świetle kilku świec zabrała się za czytanie. Na dodatek w bardzo niegodnej damy pozycji - bo bezceremonialnie leżąc na brzuchu na podłodze. Cóż, tak jej było wygodnie, a o tej porze i tak by jej nikt na tym nie przyłapał, prawda? Zresztą ta kwestia w ogóle nie zaprzątała jej głowy w tej chwili.
W tym roku miało nie być wianków. Co za paradoks, że choć od kilku lat za nimi nie przepadała, to na tegoroczne czekała już od dłuższego czasu. Oczywiście w obecnej sytuacji decyzja jej kuzyna była absolutnie zrozumiała i zapewne zawód Gin z tego powodu był zwyczajnie dziecinny, ale... nic nie potrafiła na to poradzić. Naprawdę czekała na to wydarzenie z utęsknieniem, mogłaby się wtedy wyrwać z Puddlemere, zniknąć pośród tłumu, znów byłaby wolna choć na kilka chwil i może nawet pewien lord złapałby w wodnej toni jej wianek...?
Westchnęła cicho i przewróciła kolejną stronę księgi traktującej o urazach mięśni kończyn, którą na pocieszenie dostała od Archibalda. Była mu za to naprawdę wdzięczna, bo w końcu zajmowała głowę czymś pożytecznym. Ostatnio za bardzo bujała w obłokach, nawet sama to zauważyła. Zapewne to przez to zamknięcie już całkiem jej się zaczęło plątać w głowie... hm, może znów powinna odwiedzić Prewettów? To było chyba jedyne miejsce, co do którego matka nie miała obiekcji, żeby ją puścić. Kto wie, może tym razem zastałaby Rory'ego?
Dosłownie w tej chwili, kiedy chwyciła się tej myśli, na schodach rozległ się hałas, który zerwał ją na równe nogi i kazał wyciągnąć różdżkę. Zastygłszy w bezruchu przez moment nasłuchiwała odgłosów z korytarza powoli uspokajając rozszalałe w piersi serce. Nie spodziewała się po prostu, że ktoś będzie się plątał o tej porze po dworku i to jeszcze tak hałasując... A może to wcale nikt z domowników? Może ktoś się zwyczajnie włamał? Może Ministerstwo jednak postanowiło się pofatygować w środku nocy, żeby odbić bezprawnie poszukiwanego listem gończym Tony'ego?
Na palcach przemknęła na próg i ostrożnie się zza niego wychyliła. Wyglądało na to, że intruz był jeden, choć w tych ciemnościach nie mogła być tego absolutnie pewna. Chybotliwe światło świec z pokoju dziennego nie docierało aż na korytarz.
- Lumos - szepnęła, a w blasku zaklęcia ujrzała nie kogo innego a: - Tony! - wyszeptała ponownie, co by nie robić większego rabanu, kiedy w intruzie rozpoznała gramolącego się z podłogi kuzyna. - Czekaj, pomogę - dodała już znajdując się przy nim i chwytając go pod ramię, żeby łatwiej mu było wstać. Szczerze mówiąc znała go na tyle dobrze, że sądziła, że to przez alkohol potknął się na stopniach... tylko, że jedna rzecz tu nie grała. A właściwie dwie: po pierwsze od Antka wcale nie było czuć whisky (co już samo w sobie było dziwne), a po drugie w świetle różdżki Gin zauważyła jaki jest poharatany.
- Tony... co ci się stało? Chodź, trzeba ci to opatrzyć - powiedziała cicho jednocześnie z troską i stanowczością. Teraz to już go nie mogła nigdzie puścić. Na pewno nic by z tymi ranami nie zrobił, a od takiego lekceważenia to już naprawdę blisko do zakażenia.
W tym roku miało nie być wianków. Co za paradoks, że choć od kilku lat za nimi nie przepadała, to na tegoroczne czekała już od dłuższego czasu. Oczywiście w obecnej sytuacji decyzja jej kuzyna była absolutnie zrozumiała i zapewne zawód Gin z tego powodu był zwyczajnie dziecinny, ale... nic nie potrafiła na to poradzić. Naprawdę czekała na to wydarzenie z utęsknieniem, mogłaby się wtedy wyrwać z Puddlemere, zniknąć pośród tłumu, znów byłaby wolna choć na kilka chwil i może nawet pewien lord złapałby w wodnej toni jej wianek...?
Westchnęła cicho i przewróciła kolejną stronę księgi traktującej o urazach mięśni kończyn, którą na pocieszenie dostała od Archibalda. Była mu za to naprawdę wdzięczna, bo w końcu zajmowała głowę czymś pożytecznym. Ostatnio za bardzo bujała w obłokach, nawet sama to zauważyła. Zapewne to przez to zamknięcie już całkiem jej się zaczęło plątać w głowie... hm, może znów powinna odwiedzić Prewettów? To było chyba jedyne miejsce, co do którego matka nie miała obiekcji, żeby ją puścić. Kto wie, może tym razem zastałaby Rory'ego?
Dosłownie w tej chwili, kiedy chwyciła się tej myśli, na schodach rozległ się hałas, który zerwał ją na równe nogi i kazał wyciągnąć różdżkę. Zastygłszy w bezruchu przez moment nasłuchiwała odgłosów z korytarza powoli uspokajając rozszalałe w piersi serce. Nie spodziewała się po prostu, że ktoś będzie się plątał o tej porze po dworku i to jeszcze tak hałasując... A może to wcale nikt z domowników? Może ktoś się zwyczajnie włamał? Może Ministerstwo jednak postanowiło się pofatygować w środku nocy, żeby odbić bezprawnie poszukiwanego listem gończym Tony'ego?
Na palcach przemknęła na próg i ostrożnie się zza niego wychyliła. Wyglądało na to, że intruz był jeden, choć w tych ciemnościach nie mogła być tego absolutnie pewna. Chybotliwe światło świec z pokoju dziennego nie docierało aż na korytarz.
- Lumos - szepnęła, a w blasku zaklęcia ujrzała nie kogo innego a: - Tony! - wyszeptała ponownie, co by nie robić większego rabanu, kiedy w intruzie rozpoznała gramolącego się z podłogi kuzyna. - Czekaj, pomogę - dodała już znajdując się przy nim i chwytając go pod ramię, żeby łatwiej mu było wstać. Szczerze mówiąc znała go na tyle dobrze, że sądziła, że to przez alkohol potknął się na stopniach... tylko, że jedna rzecz tu nie grała. A właściwie dwie: po pierwsze od Antka wcale nie było czuć whisky (co już samo w sobie było dziwne), a po drugie w świetle różdżki Gin zauważyła jaki jest poharatany.
- Tony... co ci się stało? Chodź, trzeba ci to opatrzyć - powiedziała cicho jednocześnie z troską i stanowczością. Teraz to już go nie mogła nigdzie puścić. Na pewno nic by z tymi ranami nie zrobił, a od takiego lekceważenia to już naprawdę blisko do zakażenia.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sprawdzał każdy stopień swoją stopą. Przynajmniej się starał. Musiał uważać, a naprawdę nie chciał nikogo obudzić, ani tym bardziej ściągnąć na siebie niepotrzebną uwagę skrzata lub kogokolwiek, kto znajdował się w pokoju dziennym (a nie mówiąc o pozostałych domownikach). Chciał uniknąć zbędnych pytań. I tak pewnie (prawie) wszyscy wiedzieli, że działał dla Zakonu, bo jego twarz na plakacie znajdowała się niemal wszędzie, łącznie z dopiskiem „niebezpieczny członek Zakonu Feniksa”. Niemniej jednak i tak nie mógł o niczym mówić i zwyczajnie preferował krycie się ze swoimi działaniami niż marnowanie swojego języka na tłumaczenia.
Wspinał się powoli po schodach i był prawie na pierwszym piętrze, kiedy, całkiem niespodziewanie, stracił równowagę. Nie miał pojęcia jak to się stało. Nagle pod stopą zabrakło mu stopnia. Sam był sobie winien, bo zamiast trzymać się za balustradę, udawał, że poznaje schody jak własną kieszeń. Leżał na posadzce, jak gdyby spadł nie ze schodów, a z sufitu. Całe ciało bolało go, jak gdyby napadło go kilka tłuczków jednocześnie. Nie miał pojęcia czy powinien się w ogóle ruszyć. Co się stało na tysiąc galopujących testrali?! I gdzie popełnił błąd w swoim nieumiejętnym skradaniu się?
Było jeszcze gorzej, bo zauważył światło, które dobiegało mniej więcej właśnie z pokoju dziennego i zbliżało się do niego nieubłaganie. Przymknął oczy, był całkiem zły na siebie i swoje niezdarstwo. Był tym bardziej wściekły, bo wkrótce zauważył twarz Virginii. Nie był zły na nią, choć pytał samego siebie, co ona w ogóle robiła o tej porze na parterze.
– Nic mi nie jest – odpowiedział jej szeptem.
Nie chciał, żeby skupiała się nad nim cała rodzina. Poza tym chyba naprawdę nic mu nie było. Skoro mógł przeżyć upadek z kilkudziesięciu metrów z miotły w Hogwarcie, to tym bardziej te schody nie były w stanie zrobić mu krzywdy poza paroma siniakami. Taką przynajmniej miał nadzieję. Spróbował się podnieść lub przynajmniej usiąść. Plecy bolały go najmocniej. Ten ból pomógł mu nawet zapomnieć o tym, że wyglądał tak, jak gdyby spotkał się z najgorszym w dzielnicy kotem. O tym przypomniała mu znowu kuzynka… i znowu miał ochotę kopnąć samego siebie w cztery litery za to, że tak nieumiejętnie chciał się dostać do swojego pokoju. Co miał jej odpowiedzieć? I to tak, żeby się nie martwiła?
– Nic mi nie jest – powtórzył spokojnie, próbując ją uspokoić. – Do jutra się zagoi – stwierdził, bo nie chciał jej kłopotać i marnować jej czasu na opatrywanie ran. Próbował nie krzywić się na ból. – Dlaczego nie śpisz? – Zapytał, gdy już stanął na swoje nogi i złapał się dla pewności za balustradę. Liczył na to, że w ten sposób uniknie całej masy pytań o to gdzie był i co robił.
Wspinał się powoli po schodach i był prawie na pierwszym piętrze, kiedy, całkiem niespodziewanie, stracił równowagę. Nie miał pojęcia jak to się stało. Nagle pod stopą zabrakło mu stopnia. Sam był sobie winien, bo zamiast trzymać się za balustradę, udawał, że poznaje schody jak własną kieszeń. Leżał na posadzce, jak gdyby spadł nie ze schodów, a z sufitu. Całe ciało bolało go, jak gdyby napadło go kilka tłuczków jednocześnie. Nie miał pojęcia czy powinien się w ogóle ruszyć. Co się stało na tysiąc galopujących testrali?! I gdzie popełnił błąd w swoim nieumiejętnym skradaniu się?
Było jeszcze gorzej, bo zauważył światło, które dobiegało mniej więcej właśnie z pokoju dziennego i zbliżało się do niego nieubłaganie. Przymknął oczy, był całkiem zły na siebie i swoje niezdarstwo. Był tym bardziej wściekły, bo wkrótce zauważył twarz Virginii. Nie był zły na nią, choć pytał samego siebie, co ona w ogóle robiła o tej porze na parterze.
– Nic mi nie jest – odpowiedział jej szeptem.
Nie chciał, żeby skupiała się nad nim cała rodzina. Poza tym chyba naprawdę nic mu nie było. Skoro mógł przeżyć upadek z kilkudziesięciu metrów z miotły w Hogwarcie, to tym bardziej te schody nie były w stanie zrobić mu krzywdy poza paroma siniakami. Taką przynajmniej miał nadzieję. Spróbował się podnieść lub przynajmniej usiąść. Plecy bolały go najmocniej. Ten ból pomógł mu nawet zapomnieć o tym, że wyglądał tak, jak gdyby spotkał się z najgorszym w dzielnicy kotem. O tym przypomniała mu znowu kuzynka… i znowu miał ochotę kopnąć samego siebie w cztery litery za to, że tak nieumiejętnie chciał się dostać do swojego pokoju. Co miał jej odpowiedzieć? I to tak, żeby się nie martwiła?
– Nic mi nie jest – powtórzył spokojnie, próbując ją uspokoić. – Do jutra się zagoi – stwierdził, bo nie chciał jej kłopotać i marnować jej czasu na opatrywanie ran. Próbował nie krzywić się na ból. – Dlaczego nie śpisz? – Zapytał, gdy już stanął na swoje nogi i złapał się dla pewności za balustradę. Liczył na to, że w ten sposób uniknie całej masy pytań o to gdzie był i co robił.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
"Nic mi nie jest" i "nic mi nie jest", a Gin miała oczy i przecież widziała. I miała ochotę nimi w tym momencie nieelegancko przewrócić. To ona mu tu pomaga i grzecznie siedzi cicho, żeby nie postawić całego rodu na nogi, a on jak się odwdzięcza? Odbijając piłeczkę? Jeśli sądził, że Gin tak łatwo się podda z wyleczeniem go, to się grubo mylił.
Ledwo stał przecież! Owszem, próbował to maskować, ale ona znała go za dobrze - to po pierwsze, a po drugie nie spadł tylko z kilku stopni, bo huk byłby mniejszy - to był poważny upadek! No, ale wiadomo jacy są mężczyźni - żeby tylko nie pokazać słabości! Słabe to oczywiście mają być kobiety, którym to oni wspaniałomyślnie pomagają... Jak w takim razie skłonić takiego Lorda-nic-mi-nie-jest do współpracy?
- Nikt mi nie chce powiedzieć co się naprawdę dzieje, a matka nie wypuszcza mnie poza nasze tereny już tak długo... Mój kuzyn ratuje świat, to oczywiste, i wraca pod osłoną nocy do dworku cały pokiereszowany... - wyrzucała z siebie szeptem słowa, patrząc mu prosto w oczy. No, Anthony, jak myślisz, dlaczego nie śpię?
- To sobie myślę, co się takiego może dziać, prawda? Że może Rosierowie wyprowadzili przeciwko tobie całą armię smoków i z nią walczysz, albo że odbywają się czystki ludności i wszyscy są mordowani na ulicach przez zwykłych czarodziejów... albo że któryś z czarnoksiężników sprowadził jakąś straszliwą klątwę na czarodziejów, którzy się sprzeciwiają rządom Malfoya, albo że porywają damy z dobrych rodów i karmią nimi olbrzymy, albo... - dopiero teraz zabrakło jej powietrza, bo dotąd wszystko wyrzucała z siebie na jednym wydechu - ...albo że chcą sprowadzić jakiś olbrzymi kataklizm i nawet nie będę wiedziała kiedy, a wielki płonący głaz uderzy w nasz dworek i nas wszystkich zabije. Wiesz, że miałam nawet taki sen? O tych płonących skałach spadających z nieba - wbiła w niego spojrzenie swoich wielkich oczu. - I ja wiem, że robicie to wszystko dla mojego dobra, ale zapewne to, co się obecnie dzieje, nie jest nawet w połowie tak groźne jak to sobie wyobrażam, a nie mogę się o tym przekonać, bo nikt mi nie chce nic powiedzieć. Więc będę sobie dalej wyobrażała najgorsze: oskórowane ciała rodziny, mordowane niemowlęta na oczach ich matek i smoki palące czarodziejów i mugoli żywcem - dodała smutno, spuszczając przy tym w końcu wzrok z Tony'ego. Czy trochę ubarwiła opowieść? Tak. Czy grała na emocjach? Owszem, starała się. Skoro nie grano z nią czysto, też czuła się zwolniona z tego obowiązku i była dokładnie taką, jaką wszyscy chcieli, żeby była - biedną, przestraszoną, małą lady.
Westchnęła cicho i powoli znów podniosła szczenięce oczy na kuzyna.
- Nie mogę spać, bo mam koszmary - powiedziała w końcu. - Skoro nie chcesz nic powiedzieć - w porządku, ale daj mi się przynajmniej oglądnąć. Będę spokojniejsza wiedząc, że to nic takiego, jak sam mówisz - czy to nie był najlepszy z kompromisów? No nie był? Anthony z pewnością żadnego lepszego nie wymyśli...
Ledwo stał przecież! Owszem, próbował to maskować, ale ona znała go za dobrze - to po pierwsze, a po drugie nie spadł tylko z kilku stopni, bo huk byłby mniejszy - to był poważny upadek! No, ale wiadomo jacy są mężczyźni - żeby tylko nie pokazać słabości! Słabe to oczywiście mają być kobiety, którym to oni wspaniałomyślnie pomagają... Jak w takim razie skłonić takiego Lorda-nic-mi-nie-jest do współpracy?
- Nikt mi nie chce powiedzieć co się naprawdę dzieje, a matka nie wypuszcza mnie poza nasze tereny już tak długo... Mój kuzyn ratuje świat, to oczywiste, i wraca pod osłoną nocy do dworku cały pokiereszowany... - wyrzucała z siebie szeptem słowa, patrząc mu prosto w oczy. No, Anthony, jak myślisz, dlaczego nie śpię?
- To sobie myślę, co się takiego może dziać, prawda? Że może Rosierowie wyprowadzili przeciwko tobie całą armię smoków i z nią walczysz, albo że odbywają się czystki ludności i wszyscy są mordowani na ulicach przez zwykłych czarodziejów... albo że któryś z czarnoksiężników sprowadził jakąś straszliwą klątwę na czarodziejów, którzy się sprzeciwiają rządom Malfoya, albo że porywają damy z dobrych rodów i karmią nimi olbrzymy, albo... - dopiero teraz zabrakło jej powietrza, bo dotąd wszystko wyrzucała z siebie na jednym wydechu - ...albo że chcą sprowadzić jakiś olbrzymi kataklizm i nawet nie będę wiedziała kiedy, a wielki płonący głaz uderzy w nasz dworek i nas wszystkich zabije. Wiesz, że miałam nawet taki sen? O tych płonących skałach spadających z nieba - wbiła w niego spojrzenie swoich wielkich oczu. - I ja wiem, że robicie to wszystko dla mojego dobra, ale zapewne to, co się obecnie dzieje, nie jest nawet w połowie tak groźne jak to sobie wyobrażam, a nie mogę się o tym przekonać, bo nikt mi nie chce nic powiedzieć. Więc będę sobie dalej wyobrażała najgorsze: oskórowane ciała rodziny, mordowane niemowlęta na oczach ich matek i smoki palące czarodziejów i mugoli żywcem - dodała smutno, spuszczając przy tym w końcu wzrok z Tony'ego. Czy trochę ubarwiła opowieść? Tak. Czy grała na emocjach? Owszem, starała się. Skoro nie grano z nią czysto, też czuła się zwolniona z tego obowiązku i była dokładnie taką, jaką wszyscy chcieli, żeby była - biedną, przestraszoną, małą lady.
Westchnęła cicho i powoli znów podniosła szczenięce oczy na kuzyna.
- Nie mogę spać, bo mam koszmary - powiedziała w końcu. - Skoro nie chcesz nic powiedzieć - w porządku, ale daj mi się przynajmniej oglądnąć. Będę spokojniejsza wiedząc, że to nic takiego, jak sam mówisz - czy to nie był najlepszy z kompromisów? No nie był? Anthony z pewnością żadnego lepszego nie wymyśli...
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ledwo stał na nogach. Miał wrażenie, jak gdyby odtwarzał film z szóstego roku, kiedy spadł z miotły. Z tym, że po drodze napotkał wiele przeszkód. Odczuł niemal każdy stopień pod swoim ciałem.
Twarz Virginii oświetlało jedynie jej własne Lumos. Tylko tak mógł dostrzec niepokój, który malował się na jej młodej twarzy. Była i wściekła, i zaniepokojona. Widział to. Nie chciał się tłumaczyć. Nie chciał, żeby się martwiła. Była dla niego jak siostra i dlatego chciał jej oszczędzić widoku wojny na tyle, na ile było to możliwe. Być może dlatego próbował ją zbyć w tak nieładny sposób, zwyczajnie zadając inne pytanie. Virginia nie była jednak głupia. Typowy Macmillan. Nie przebierała w słowach i doskonale rozumiał dlaczego tak robiła.
Kiedy wypuściła pierwsze słowa złości był zaskoczony. Nie spodziewał się takiej reakcji z jej strony. Nie spodziewał się irytacji. Nie przerywał jej. Cierpliwie, choć w dość dużym bólu, wsłuchiwał się w jej słowa. Czasem spoglądał na nią, a jego spojrzenie było mętne. Wciąż był oszołomiony upadkiem. Miał wrażenie, że znalazł się na szalonej miotle, która nie chciała się zatrzymać i robiła beczki. Przymykał co jakiś czas oczy, nie potrafiąc zapanować nad powiekami, ale nie przestawał jej słuchać.
To nie tak, że był poważnie ranny. Na ciele miał jedynie drobne zadrapania. Nic poważnego, jak mu się zdawało, ale magimedykiem nie był. Pomijając upadek. Był za to zmęczony. Najchętniej położyłby się i zasnął. Nie chciał jednak budzić swojej żony.
Gdyby tylko mógł, zaśmiałby się na jej słowa o smokach Rosierów i klątwie wobec wrogich rodów. Nie miał jednak na to siły i nie było mu do żartów. Dobrze, że ci nie mieli takiej wyobraźni jak Virginia. Inaczej jego dni i dni Macmillanów byłyby przesądzone. W trakcie jej wielkiego monologu pojawiło się jednak coś przerażającego. Niewinne zielono-niebieskie oczy, które wwiercały się wprost w jego duszę. Każde jej słowo było coraz groźniejsze i przedstawiało coraz straszniejszy los całej czarodziejskiej i nieczarodziejskiej społeczności.
– Virginio – wyszeptał, próbując uchwycić jej dłoń, jak gdyby w geście uspokojenia i wsparcia. – Uspokój się – poprosił ją, bo wyraźnie przerażały go jej myśli. Chciał już ponowić, że „nic mu nie jest”, ale w porę się powstrzymał. Lepiej było nie drażnić smoka, który krył się pod tą rudą czupryną.
Gryzł się z własnym sumieniem. Naprawdę nie chciał jej martwić. Nawet gdyby chciał jej powiedzieć wszystko to nie wiedział ile tak właściwie był w stanie jej zdradzić. Do pewnego stopnia musiał być jednak szczery. Wiedział, że nie miało sensu skrywanie przed nią wszystkiego. Westchnął ciężko, a zaraz za tym syknął, odczuwając ostry ból w plecach. Przeklęte schody.
– Dobrze, dobrze – wyszeptał, zgadzając się na oględziny. Wszystko byleby tylko ją uspokoić. – Pomóż mi dostać się na górę – dodał, wykrzywiając swoje usta z bólu. – Do twojego pokoju. Albo do salonu. – Schody mogły być dla niego zbyt wielką przeszkodą na tę chwilę, więc szybko zmienił swoje zdanie. I tak wszyscy spali, więc nie musiał się martwić o nagłe wtargnięcia ciotek.
Twarz Virginii oświetlało jedynie jej własne Lumos. Tylko tak mógł dostrzec niepokój, który malował się na jej młodej twarzy. Była i wściekła, i zaniepokojona. Widział to. Nie chciał się tłumaczyć. Nie chciał, żeby się martwiła. Była dla niego jak siostra i dlatego chciał jej oszczędzić widoku wojny na tyle, na ile było to możliwe. Być może dlatego próbował ją zbyć w tak nieładny sposób, zwyczajnie zadając inne pytanie. Virginia nie była jednak głupia. Typowy Macmillan. Nie przebierała w słowach i doskonale rozumiał dlaczego tak robiła.
Kiedy wypuściła pierwsze słowa złości był zaskoczony. Nie spodziewał się takiej reakcji z jej strony. Nie spodziewał się irytacji. Nie przerywał jej. Cierpliwie, choć w dość dużym bólu, wsłuchiwał się w jej słowa. Czasem spoglądał na nią, a jego spojrzenie było mętne. Wciąż był oszołomiony upadkiem. Miał wrażenie, że znalazł się na szalonej miotle, która nie chciała się zatrzymać i robiła beczki. Przymykał co jakiś czas oczy, nie potrafiąc zapanować nad powiekami, ale nie przestawał jej słuchać.
To nie tak, że był poważnie ranny. Na ciele miał jedynie drobne zadrapania. Nic poważnego, jak mu się zdawało, ale magimedykiem nie był. Pomijając upadek. Był za to zmęczony. Najchętniej położyłby się i zasnął. Nie chciał jednak budzić swojej żony.
Gdyby tylko mógł, zaśmiałby się na jej słowa o smokach Rosierów i klątwie wobec wrogich rodów. Nie miał jednak na to siły i nie było mu do żartów. Dobrze, że ci nie mieli takiej wyobraźni jak Virginia. Inaczej jego dni i dni Macmillanów byłyby przesądzone. W trakcie jej wielkiego monologu pojawiło się jednak coś przerażającego. Niewinne zielono-niebieskie oczy, które wwiercały się wprost w jego duszę. Każde jej słowo było coraz groźniejsze i przedstawiało coraz straszniejszy los całej czarodziejskiej i nieczarodziejskiej społeczności.
– Virginio – wyszeptał, próbując uchwycić jej dłoń, jak gdyby w geście uspokojenia i wsparcia. – Uspokój się – poprosił ją, bo wyraźnie przerażały go jej myśli. Chciał już ponowić, że „nic mu nie jest”, ale w porę się powstrzymał. Lepiej było nie drażnić smoka, który krył się pod tą rudą czupryną.
Gryzł się z własnym sumieniem. Naprawdę nie chciał jej martwić. Nawet gdyby chciał jej powiedzieć wszystko to nie wiedział ile tak właściwie był w stanie jej zdradzić. Do pewnego stopnia musiał być jednak szczery. Wiedział, że nie miało sensu skrywanie przed nią wszystkiego. Westchnął ciężko, a zaraz za tym syknął, odczuwając ostry ból w plecach. Przeklęte schody.
– Dobrze, dobrze – wyszeptał, zgadzając się na oględziny. Wszystko byleby tylko ją uspokoić. – Pomóż mi dostać się na górę – dodał, wykrzywiając swoje usta z bólu. – Do twojego pokoju. Albo do salonu. – Schody mogły być dla niego zbyt wielką przeszkodą na tę chwilę, więc szybko zmienił swoje zdanie. I tak wszyscy spali, więc nie musiał się martwić o nagłe wtargnięcia ciotek.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Widziała, że jest zmęczony, wiedziała, że poturbowany, ale ani na moment nie przestała wymyślać kolejnych, coraz to straszniejszych scenariuszy. Bardzo przydatna w tym była jej bujna wyobraźnia - bo przecież nie miała żadnego scenariusza w głowie - improwizowała. A wszystko dlatego, że wierzyła, że jeśli kochanym kuzynem wstrząśnie tymi snutymi przez siebie wizjami, to dużo łatwiej uda się go przekonać jej słodkimi oczętami i proszącą minką do uleczenia ran. Tony odpuści dla czystego sumienia i merlińskiego spokoju. Owszem, Macmillanowie byli uparci, ale ona jak nikt inny wiedziała, że da się ten upór obejść różnymi sposobami. Ech, szkoda, że z matką nie szło jej tak gładko...
Zamilkła momentalnie, kiedy Tony wszedł jej w słowo i wbiła w niego to smutne, przejęte spojrzenie. No, Tony, przecież nie możesz wysłać swojej przestraszonej snami kuzynki do spania, prawda?
I nie wysłał, a więc sukces. Gdyby faktycznie się o niego nie martwiła, to z pewnością uśmiechnęłaby się tryumfalnie... ale przecież nie miała się z czego specjalnie cieszyć. Anthony'emu najwyraźniej ciężko było nawet oddychać, bo choć chyba starał się to ukrywać, to jednak Gin usłyszała to ciche syknięcie i dostrzegła grymas bólu na twarzy. I oby to było przez tylko obite żebra... a nie złamane.
Spojrzała na piętro, kiedy zaproponował przeniesienie się do jej pokoju. Tam byłoby bezpiecznie, nie musieliby się obawiać, że w połowie leczenia do pomieszczenia wejdzie jakiś zbłąkany, cierpiący na bezsenność członek rodziny i zacznie zadawać pytania... ale Gin błyskawicznie przekalkulowała w głowie stan Tony'ego i hipotetyczną spinaczkę po schodach. A gdyby znów się potknął ze zmęczenia, a ona by go nie utrzymała?
- Chodźmy do pokoju dziennego - zadecydowała cicho. - Po schodach moglibyśmy za bardzo hałasować - dodała dla usprawiedliwienia swojej decyzji. Przecież nie powiedziałaby Tony'emu, że może być zbyt słaby i obolały na wychodzenie na piętro, wymówka z zachowaniem ciszy była zdecydowanie lepsza. Nie czekając już na nic, zwinnie wsunęła mu się pod ramię, gdyby potrzebował oparcia, i poprowadziła ich do pomieszczenia, które przed chwilą opuściła. Świece wciąż oświetlały pokój utrzymany w ciepłej kolorystyce nadając mu jeszcze przytulniejszej atmosfery niż zwykle i tylko poduszki, które wciąż leżały pod kominkiem wraz z książką tak, jak je zostawiła, psuły ogólny ład. Przynajmniej w teorii, bo Virginii tak się bardziej podobało.
- Nox - szepnęła gasząc tym samym niepotrzebny już blask wydobywający się z jej różdżki, by zaraz potem nią machnąć i doprowadzić pomieszczenie do porządku - poduszki pofrunęły na swoje miejsca, a księga wylądowała na stoliku. Gin w tym czasie pomogła kuzynowi przetransportować się na żółto-złoty szezlong, podała szklankę wody i dała mu chwilę na odsapnięcie. Krzątała się po pokoju, zamknęła porządnie drzwi i mocniej owinąwszy się szlafrokiem, przysunęła sobie jedno z krzeseł bliżej kanapy, którą zajmował Tony.
- Gdzie cię boli najbardziej? - zapytała rzeczowo, kiedy już usiadła naprzeciw niego, badawczo mu się przyglądając. Była skupiona, a to nie był częsty widok w jej przypadku. Siedziała spokojnie, nie podrygiwała nerwowo, nie paplała jak najęta jak to miała w zwyczaju... Chyba tylko właśnie zagadnienia uzdrowicielskie potrafiły doprowadzić ją do takiego stanu.
Zamilkła momentalnie, kiedy Tony wszedł jej w słowo i wbiła w niego to smutne, przejęte spojrzenie. No, Tony, przecież nie możesz wysłać swojej przestraszonej snami kuzynki do spania, prawda?
I nie wysłał, a więc sukces. Gdyby faktycznie się o niego nie martwiła, to z pewnością uśmiechnęłaby się tryumfalnie... ale przecież nie miała się z czego specjalnie cieszyć. Anthony'emu najwyraźniej ciężko było nawet oddychać, bo choć chyba starał się to ukrywać, to jednak Gin usłyszała to ciche syknięcie i dostrzegła grymas bólu na twarzy. I oby to było przez tylko obite żebra... a nie złamane.
Spojrzała na piętro, kiedy zaproponował przeniesienie się do jej pokoju. Tam byłoby bezpiecznie, nie musieliby się obawiać, że w połowie leczenia do pomieszczenia wejdzie jakiś zbłąkany, cierpiący na bezsenność członek rodziny i zacznie zadawać pytania... ale Gin błyskawicznie przekalkulowała w głowie stan Tony'ego i hipotetyczną spinaczkę po schodach. A gdyby znów się potknął ze zmęczenia, a ona by go nie utrzymała?
- Chodźmy do pokoju dziennego - zadecydowała cicho. - Po schodach moglibyśmy za bardzo hałasować - dodała dla usprawiedliwienia swojej decyzji. Przecież nie powiedziałaby Tony'emu, że może być zbyt słaby i obolały na wychodzenie na piętro, wymówka z zachowaniem ciszy była zdecydowanie lepsza. Nie czekając już na nic, zwinnie wsunęła mu się pod ramię, gdyby potrzebował oparcia, i poprowadziła ich do pomieszczenia, które przed chwilą opuściła. Świece wciąż oświetlały pokój utrzymany w ciepłej kolorystyce nadając mu jeszcze przytulniejszej atmosfery niż zwykle i tylko poduszki, które wciąż leżały pod kominkiem wraz z książką tak, jak je zostawiła, psuły ogólny ład. Przynajmniej w teorii, bo Virginii tak się bardziej podobało.
- Nox - szepnęła gasząc tym samym niepotrzebny już blask wydobywający się z jej różdżki, by zaraz potem nią machnąć i doprowadzić pomieszczenie do porządku - poduszki pofrunęły na swoje miejsca, a księga wylądowała na stoliku. Gin w tym czasie pomogła kuzynowi przetransportować się na żółto-złoty szezlong, podała szklankę wody i dała mu chwilę na odsapnięcie. Krzątała się po pokoju, zamknęła porządnie drzwi i mocniej owinąwszy się szlafrokiem, przysunęła sobie jedno z krzeseł bliżej kanapy, którą zajmował Tony.
- Gdzie cię boli najbardziej? - zapytała rzeczowo, kiedy już usiadła naprzeciw niego, badawczo mu się przyglądając. Była skupiona, a to nie był częsty widok w jej przypadku. Siedziała spokojnie, nie podrygiwała nerwowo, nie paplała jak najęta jak to miała w zwyczaju... Chyba tylko właśnie zagadnienia uzdrowicielskie potrafiły doprowadzić ją do takiego stanu.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuł się strasznie z tym, że na jakiś pokręcony sposób zmuszał Virginię do pomocy. To znaczy, sama chciała, ale gdyby był ostrożniejszy i cichszy to nie byłaby w stanie tego zaproponować. Gryzł się z samym sobą. Była przecież młodą czarownicą, która powinna zachowywać się jak typowa szlachcianka, a nie martwić się o niego. Widoki wojny nie były dla niej, nawet jeżeli nie były poważne.
Połowicznie cieszył się z tego, że przestała opowiadać mu wymyślone przez siebie tragedie. Nie było to dobre ani dla niej, ani dla niego. Przytaknął na wybór miejsca. Było i bliżej, i wygodniej. Gdyby nie ten przeklęty upadek ze schodów, pewnie byłby w stanie sam dojść do pokoju i nie musiałby się na niej opierać. Oby nie miała mu za złe tego, że część swojej wagi opierał właśnie na jej ramieniu. W końcu była tak drobna, że bał się o to czy w ogóle była w stanie przejść z nim w ten sposób choćby pięć kroków. Przymrużył jedno oko, jak gdyby w ten sposób próbując zmniejszyć swój ból.
Rozejrzał się po otoczeniu. Od razu uchwycił widok poduszek i książki przy kominku. Nie powinna przemęczać swojego wzroku. Nie o tak późnych godzinach. Choć pewnie i tak nikt nie mógł jej przed tym powstrzymać. Była typowym Macmillanem… robiła co chciała, bez względu na wszystko. Uśmiechnął się słabo. Wygodnie usiadł na szezlongu, na którym go usadziła. Chwycił szklankę wody, choć po jednym łyku stwierdził, że potrzebuje czegoś mocniejszego. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął swoją kwiecistą piersiówkę i wypił jeden solidny łyk ognistej, wyraźnie się przy tym krzywiąc. Tego potrzebował.
Jej pytanie sprawiło, że odstawił alkohol na stolik i uśmiechnął się skromnie. Nic mu nie było. To były tylko drobne i powierzchowne rany. Długo rozmyślał czy powinna zobaczył jego małą ranę. Mimo wszystko obiecał jej, że skoro nic nie chciał jej powiedzieć, to pozwoli jej pomóc. Widać było, że nie był z tego zadowolony, ale umowa była umową. Ściągnął marynarkę, dopiero teraz zauważając, że i ta, kolejna z rzędu, była do wyrzucenia. Rozpiął koszulę, a następnie odsłonił lewe ramię, które wyglądało jak gdyby coś się w nie wbiło, po narzędziu jednak nie było śladu. Została tylko rana i zaschnięta krew.
– Tu – odpowiedział. Miał nadzieję, że nie miała zamiaru pytać co się stało. Nie chciał jej nawet odpowiadać na takie pytania. – No i teraz plecy – dodał, bo upadek ze schodów wciąż wdawał mu się we znaki. Wciąż mu się kręciło. – Jesteś w stanie jakoś to załatać? – Nie wiedział ile była w stanie zrobić.
Uważnie się jej przyglądał. Jej skupienie wyraźnie go zadziwiło. Rzadko kiedy na taką wyglądała.
– Nie powinnaś tak długo czytać książek – mruknął w jej stronę. Wolał przenieść rozmowę na inny temat. Nie mniej jednak podziwiał jej upór.
Połowicznie cieszył się z tego, że przestała opowiadać mu wymyślone przez siebie tragedie. Nie było to dobre ani dla niej, ani dla niego. Przytaknął na wybór miejsca. Było i bliżej, i wygodniej. Gdyby nie ten przeklęty upadek ze schodów, pewnie byłby w stanie sam dojść do pokoju i nie musiałby się na niej opierać. Oby nie miała mu za złe tego, że część swojej wagi opierał właśnie na jej ramieniu. W końcu była tak drobna, że bał się o to czy w ogóle była w stanie przejść z nim w ten sposób choćby pięć kroków. Przymrużył jedno oko, jak gdyby w ten sposób próbując zmniejszyć swój ból.
Rozejrzał się po otoczeniu. Od razu uchwycił widok poduszek i książki przy kominku. Nie powinna przemęczać swojego wzroku. Nie o tak późnych godzinach. Choć pewnie i tak nikt nie mógł jej przed tym powstrzymać. Była typowym Macmillanem… robiła co chciała, bez względu na wszystko. Uśmiechnął się słabo. Wygodnie usiadł na szezlongu, na którym go usadziła. Chwycił szklankę wody, choć po jednym łyku stwierdził, że potrzebuje czegoś mocniejszego. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął swoją kwiecistą piersiówkę i wypił jeden solidny łyk ognistej, wyraźnie się przy tym krzywiąc. Tego potrzebował.
Jej pytanie sprawiło, że odstawił alkohol na stolik i uśmiechnął się skromnie. Nic mu nie było. To były tylko drobne i powierzchowne rany. Długo rozmyślał czy powinna zobaczył jego małą ranę. Mimo wszystko obiecał jej, że skoro nic nie chciał jej powiedzieć, to pozwoli jej pomóc. Widać było, że nie był z tego zadowolony, ale umowa była umową. Ściągnął marynarkę, dopiero teraz zauważając, że i ta, kolejna z rzędu, była do wyrzucenia. Rozpiął koszulę, a następnie odsłonił lewe ramię, które wyglądało jak gdyby coś się w nie wbiło, po narzędziu jednak nie było śladu. Została tylko rana i zaschnięta krew.
– Tu – odpowiedział. Miał nadzieję, że nie miała zamiaru pytać co się stało. Nie chciał jej nawet odpowiadać na takie pytania. – No i teraz plecy – dodał, bo upadek ze schodów wciąż wdawał mu się we znaki. Wciąż mu się kręciło. – Jesteś w stanie jakoś to załatać? – Nie wiedział ile była w stanie zrobić.
Uważnie się jej przyglądał. Jej skupienie wyraźnie go zadziwiło. Rzadko kiedy na taką wyglądała.
– Nie powinnaś tak długo czytać książek – mruknął w jej stronę. Wolał przenieść rozmowę na inny temat. Nie mniej jednak podziwiał jej upór.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia Anthony'ego i Rii
Szybka odpowiedź