Sypialnia Anthony'ego i Rii
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sypialnia Anthony'ego i Rii
Sypialnia utrzymana w czerwonym kolorze i szkockiej kracie. Po środku znajduje się dwuosobowe, wysokie łóżko, a obok skromna szafka. Przy jednej ze ścian znajduje się biurko, na którym zawsze znajduje się pełna butelka rodzinnej whisky, kieliszek, otwarty zeszyt, pióro i kałamarz. W rogu stoi wysoka dębowa szafa, na której zawieszona została stara szata Hufflepuffu, a z której Anthony już dawno wyrósł. Zaraz przy szafie znajduje się półka na książki, chociaż znajduje się na niej więcej rozmaitych drobnych, dziwnych przedmiotów i zwiniętych listów niż samych książek.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 30.03.21 18:57, w całości zmieniany 1 raz
Pewnie to niezupełnie odpowiednie w obecnej sytuacji... ale Gin pierwszy raz od baaardzo długiego czasu wreszcie poczuła się potrzebna, kiedy tak prowadziła swojego kochanego kuzyna do salonu. Wreszcie nie była tylko elementem wystroju wnętrza, ale faktycznie ona sama i jej umiejętności mogły się komuś przydać. Niesamowicie budujące uczucie, tym bardziej, że odnosiła wrażenie, że dopóki stała lub siedziała w jednym miejscu - tam gdzie tego oczekiwano - wszystko było w porządku, ale jeśli tylko chciała się oddalić od czujnych oczu krewnych, to oburzali się na nią jak na posąg, który postanowił przenieść się w inne miejsce. Nie, nie wolno. Virginia według niektórych miała być ozdóbką, a nie samodzielnie myślącym, autonomicznym i pełnym emocji i marzeń bytem. Ha! To teraz udowodni sobie i Anthony'emu, że jest czymś kimś znacznie, znacznie więcej. Miała ku temu niepowtarzalną okazję i nie mogła jej zmarnować.
Wbrew pozorom była całkiem silna i nic nie dała po sobie poznać, że Tony jej w jakiś sposób ciążył (od tego była, żeby właśnie mógł się na niej oprzeć), dopasowała tempo do niego i w ten sposób sprawnie przenieśli się do pomieszczenia. Kiedy sama kręciła się po pokoju dziennym dając kuzynowi chwilę na odsapnięcie po wysiłku, nie umknęło jej uwadze to, że Tony szybko zrezygnował z picia wody na rzecz czegoś mocniejszego. Ani myślała jednak go przed tym powstrzymywać - alkohol w tym wypadku mógł mu nawet pomóc, bo znieczulał, prawda? Zresztą skupiała się teraz bardziej na przydatnych zaklęciach leczniczych, które teraz wertowała w głowie. Po pierwsze: nie zaszkodzić, po drugie: pomóc, a po trzecie... po trzecie to dobrze wypaść, żeby Anthony naprawdę uznał ją za wartością osobę, zdolną czarownicę i niemal uzdrowicielkę!
Serce zabiło jej mocniej w piersi jak sobie pomyślała, że może się przed nim też zwyczajnie zbłaźnić i wtedy to już nie będzie ratunku - Gin na zawsze pozostanie w jego oczach tylko małą, dobrze urodzoną lady, ozdobą (jak dla kogo) salonów, głupiutką kuzyneczką, którą trzeba wydać za mąż i to największe zmartwienie jakie z nią mieli. Aż jej się gorąco zrobiło. Nie, nie, nie, nie mogła teraz w siebie wątpić! Wdech-wydech. Na pewno wystarczą najprostsze zaklęcia, a ona... a ona przecież nie jest małą dziewczynką, ale... najzdolniejszym uzdrowicielem! Virgilem Macmillanem, dla którego żadna rana nie jest straszna do uleczenia, który zna odtrutkę na każdą truciznę, a złamania kości leczy szybciej niż pstryknięcie palcami. Tak, Anthony, jesteś w najlepszych rękach. Sir Virgil się tobą zajmie.
Gin wyprostowała się na swoim krześle, a jej twarz nabrała wyrazu zaciętości, kiedy kuzyn pokazał jej ranę na ramieniu. Wstała zaraz i podeszła bliżej, żeby jej się lepiej przyjrzeć, a krok przy tym miała jakiś bardziej sztywny i zdecydowany niż zwykle. Właśnie dlatego, że w swoim wyobrażeniu wcale nie była sobą, ale sir Virgilem. To pomagało za każdym razem, kiedy brakowało jej odwagi, albo wątpiła w swoje siły. Wyimaginowany Virgil Macmillan nie bał się niczego.
Nachyliła się nad nim zastanawiając nad zaklęciem, które należy użyć, kiedy zadał pytanie. Czy uda jej się go załatać?
- To poważna rana, Tony - odparła rzeczowym tonem. - Zadało ci ją jakieś jadowite zwierzę lub roślina...? - zapytała w zamyśleniu, po czym przeniosła pytające spojrzenie na Anthony'ego czekając na jego reakcję. - Jeśli to było coś jadowitego, to jedynym ratunkiem może się okazać amputacja - dodała po chwili ponurym tonem, po którym nastąpiła cisza dla zbudowania napięcia, ale długo i tak nie wytrzymała i zachichotała cicho. - Żartuję - uspokoiła go czym prędzej i uśmiechnęła się do niego wesoło, chciała go tylko rozbawić. - Leczyłam już gorsze zranienia - dodała, choć ugryzła się w język, kiedy miała dodać, że "na sobie". I to właśnie dzięki długiemu czytaniu książek - ale to też przemilczała.
Za to odchrząknęła i skierowała koniec różdżki na ranę Tony'ego.
- Curatio Vulnera Maxima - wypowiedziała wyraźnie. A właściwie wypowiedział to Virgil - wielki uzdrowiciel, więc powinno się udać bez problemu.
ST 50
Wbrew pozorom była całkiem silna i nic nie dała po sobie poznać, że Tony jej w jakiś sposób ciążył (od tego była, żeby właśnie mógł się na niej oprzeć), dopasowała tempo do niego i w ten sposób sprawnie przenieśli się do pomieszczenia. Kiedy sama kręciła się po pokoju dziennym dając kuzynowi chwilę na odsapnięcie po wysiłku, nie umknęło jej uwadze to, że Tony szybko zrezygnował z picia wody na rzecz czegoś mocniejszego. Ani myślała jednak go przed tym powstrzymywać - alkohol w tym wypadku mógł mu nawet pomóc, bo znieczulał, prawda? Zresztą skupiała się teraz bardziej na przydatnych zaklęciach leczniczych, które teraz wertowała w głowie. Po pierwsze: nie zaszkodzić, po drugie: pomóc, a po trzecie... po trzecie to dobrze wypaść, żeby Anthony naprawdę uznał ją za wartością osobę, zdolną czarownicę i niemal uzdrowicielkę!
Serce zabiło jej mocniej w piersi jak sobie pomyślała, że może się przed nim też zwyczajnie zbłaźnić i wtedy to już nie będzie ratunku - Gin na zawsze pozostanie w jego oczach tylko małą, dobrze urodzoną lady, ozdobą (jak dla kogo) salonów, głupiutką kuzyneczką, którą trzeba wydać za mąż i to największe zmartwienie jakie z nią mieli. Aż jej się gorąco zrobiło. Nie, nie, nie, nie mogła teraz w siebie wątpić! Wdech-wydech. Na pewno wystarczą najprostsze zaklęcia, a ona... a ona przecież nie jest małą dziewczynką, ale... najzdolniejszym uzdrowicielem! Virgilem Macmillanem, dla którego żadna rana nie jest straszna do uleczenia, który zna odtrutkę na każdą truciznę, a złamania kości leczy szybciej niż pstryknięcie palcami. Tak, Anthony, jesteś w najlepszych rękach. Sir Virgil się tobą zajmie.
Gin wyprostowała się na swoim krześle, a jej twarz nabrała wyrazu zaciętości, kiedy kuzyn pokazał jej ranę na ramieniu. Wstała zaraz i podeszła bliżej, żeby jej się lepiej przyjrzeć, a krok przy tym miała jakiś bardziej sztywny i zdecydowany niż zwykle. Właśnie dlatego, że w swoim wyobrażeniu wcale nie była sobą, ale sir Virgilem. To pomagało za każdym razem, kiedy brakowało jej odwagi, albo wątpiła w swoje siły. Wyimaginowany Virgil Macmillan nie bał się niczego.
Nachyliła się nad nim zastanawiając nad zaklęciem, które należy użyć, kiedy zadał pytanie. Czy uda jej się go załatać?
- To poważna rana, Tony - odparła rzeczowym tonem. - Zadało ci ją jakieś jadowite zwierzę lub roślina...? - zapytała w zamyśleniu, po czym przeniosła pytające spojrzenie na Anthony'ego czekając na jego reakcję. - Jeśli to było coś jadowitego, to jedynym ratunkiem może się okazać amputacja - dodała po chwili ponurym tonem, po którym nastąpiła cisza dla zbudowania napięcia, ale długo i tak nie wytrzymała i zachichotała cicho. - Żartuję - uspokoiła go czym prędzej i uśmiechnęła się do niego wesoło, chciała go tylko rozbawić. - Leczyłam już gorsze zranienia - dodała, choć ugryzła się w język, kiedy miała dodać, że "na sobie". I to właśnie dzięki długiemu czytaniu książek - ale to też przemilczała.
Za to odchrząknęła i skierowała koniec różdżki na ranę Tony'ego.
- Curatio Vulnera Maxima - wypowiedziała wyraźnie. A właściwie wypowiedział to Virgil - wielki uzdrowiciel, więc powinno się udać bez problemu.
ST 50
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Virginia Macmillan' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 4, 7
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 4, 7
Macmillan zawsze uważał swoją kuzynkę za wartościową osobę, nigdy za ozdóbkę. Była kobietą, owszem, ale nie ograniczał jej ze względu na płeć, a ze względu o troskę. Była młodsza i jak mu się zdawało bardziej delikatna i wrażliwa. Nie było to (na pewno) najlepsze zachowanie z jego strony, ale inaczej swojej niemal braterskiej miłości pokazać nie potrafił. Nie mniej jednak, był pod podziwem tego, że tak uparcie chciała mu pomóc, pomimo wszystkich jego protestów. W ogóle podziwiał jej zdolności i zainteresowania. Wychodził z niej prawdziwy Macmillan, ten uparty i działający czas na przekór wszystkiego. Nie chciał tylko pakować ją w kłopoty, ani tym bardziej narażać ją na nieprzyjemne widoki w samym środku nocy.
Prędzej czy później, to co się działo w Londynie mogłoby dojść i tu, do Puddlemere i był tego świadomy. Dlatego właśnie poświęcał się na tyle, na ile było to możliwe, żeby do tego nie dopuścić. Pech chciał, że czarnoksiężnicy byli silni. Coś trzeba było zrobić, więc starał się, nawet będąc oficjalną metą całego Ministerstwa.
Ta noc miała pokazać, że nie mógł ukrywać wszystkiego w nieskończoność przed kuzynką. Zaczaiła się, całkiem sprytnie i trafiła akurat na jego efektywny moment spadania ze schodów. Pewnie wiedziała, że nie było go w domu. Jak – nie miał pojęcia. Być może coś od kogoś zasłyszała albo zwyczajnie miała dobre oczy i była wyjątkowo spostrzegawcza. Pozostawiła go jednak z problemem, który głosił: zdradzić jej parę rzeczy, trzymać zęby za kłódką czy też może udawać głupiego. Ostatniego zrobić już nie mógł, bo zgodził się na jej pomóc. Pozostawał więc dylemat pomiędzy jednym i drugim.
Pił powoli alkohol, ciesząc się, że w końcu mógł po niego sięgnąć i to bez obaw, że ktoś by na niego krzywo spojrzał. Poza tym pomagał mu zmniejszyć ból w plecach i ramieniu. Spoglądał co jakiś czas uważnie na swoją kuzynkę. Ku zaskoczeniu, nie wykrzywiła się na jego ranę, za to zaczęła się zachowywać trochę niczym prawdziwy medyk. Uśmiechnął się słabo, ale szybko zakrył swój grymas za szklanką.
– Nie – odpowiedział na jej pytania co do rany. Kiedy jednak wspomniała o amputacji, zakrztusił się alkoholem i nie potrafił przez chwilę złapać powietrza. Na Merlina, jaka amputacja?! Przecież to tylko mała rana! Malutka! Trochę bolała, ale zdawana! Spojrzał na nią z przerażeniem. Mówiła na poważnie? Wyglądała tak, jak gdyby rzeczywiście tak było!
Wszystko jednak wyjaśniło się chwilę potem, kiedy Virginia powiedziała, że żartowała, a za tym się zaśmiała. Nie spuszczał z niej spojrzenia, które sugerowało, że „ten żart wcale nie był tak zabawny… no może trochę”. Uśmiechnął się dopiero wtedy, kiedy wyjaśniła, że zajmowała się już gorszymi ranami.
Po wypowiedzianym zaklęciu, natychmiast postanowił zerknął na swoją ranę, która (ku zaskoczeniu i niepewności) naprawdę się zagoiła. Virginia naprawdę potrafiła goić rany. A to całkiem przydatna umiejętność w trakcie wojny. Nie wiedział co jej odpowiedzieć.
– Nieźle – wybąkał po chwili. Spodziewał się jakiegoś bólu albo choćby palącego uczucia przy gojeniu, a tu nic. Zupełnie jak gdyby nie miał przed chwilą rany. No, poza małą blizną, ale i ona mogła się przecież zagoić.
Głupio by było marnować taki talent w rodzinie, która zbyt często sięgała po różdżkę i białą broń. Głupio tym bardziej było nie wykorzystać tego w takiej a nie innej sytuacji.
– Powiedz mi, co jeszcze umiesz od tego typu magii? – zapytał jakby z ciekawości, choć w jego głowie pojawiła się pewna idea.
Prędzej czy później, to co się działo w Londynie mogłoby dojść i tu, do Puddlemere i był tego świadomy. Dlatego właśnie poświęcał się na tyle, na ile było to możliwe, żeby do tego nie dopuścić. Pech chciał, że czarnoksiężnicy byli silni. Coś trzeba było zrobić, więc starał się, nawet będąc oficjalną metą całego Ministerstwa.
Ta noc miała pokazać, że nie mógł ukrywać wszystkiego w nieskończoność przed kuzynką. Zaczaiła się, całkiem sprytnie i trafiła akurat na jego efektywny moment spadania ze schodów. Pewnie wiedziała, że nie było go w domu. Jak – nie miał pojęcia. Być może coś od kogoś zasłyszała albo zwyczajnie miała dobre oczy i była wyjątkowo spostrzegawcza. Pozostawiła go jednak z problemem, który głosił: zdradzić jej parę rzeczy, trzymać zęby za kłódką czy też może udawać głupiego. Ostatniego zrobić już nie mógł, bo zgodził się na jej pomóc. Pozostawał więc dylemat pomiędzy jednym i drugim.
Pił powoli alkohol, ciesząc się, że w końcu mógł po niego sięgnąć i to bez obaw, że ktoś by na niego krzywo spojrzał. Poza tym pomagał mu zmniejszyć ból w plecach i ramieniu. Spoglądał co jakiś czas uważnie na swoją kuzynkę. Ku zaskoczeniu, nie wykrzywiła się na jego ranę, za to zaczęła się zachowywać trochę niczym prawdziwy medyk. Uśmiechnął się słabo, ale szybko zakrył swój grymas za szklanką.
– Nie – odpowiedział na jej pytania co do rany. Kiedy jednak wspomniała o amputacji, zakrztusił się alkoholem i nie potrafił przez chwilę złapać powietrza. Na Merlina, jaka amputacja?! Przecież to tylko mała rana! Malutka! Trochę bolała, ale zdawana! Spojrzał na nią z przerażeniem. Mówiła na poważnie? Wyglądała tak, jak gdyby rzeczywiście tak było!
Wszystko jednak wyjaśniło się chwilę potem, kiedy Virginia powiedziała, że żartowała, a za tym się zaśmiała. Nie spuszczał z niej spojrzenia, które sugerowało, że „ten żart wcale nie był tak zabawny… no może trochę”. Uśmiechnął się dopiero wtedy, kiedy wyjaśniła, że zajmowała się już gorszymi ranami.
Po wypowiedzianym zaklęciu, natychmiast postanowił zerknął na swoją ranę, która (ku zaskoczeniu i niepewności) naprawdę się zagoiła. Virginia naprawdę potrafiła goić rany. A to całkiem przydatna umiejętność w trakcie wojny. Nie wiedział co jej odpowiedzieć.
– Nieźle – wybąkał po chwili. Spodziewał się jakiegoś bólu albo choćby palącego uczucia przy gojeniu, a tu nic. Zupełnie jak gdyby nie miał przed chwilą rany. No, poza małą blizną, ale i ona mogła się przecież zagoić.
Głupio by było marnować taki talent w rodzinie, która zbyt często sięgała po różdżkę i białą broń. Głupio tym bardziej było nie wykorzystać tego w takiej a nie innej sytuacji.
– Powiedz mi, co jeszcze umiesz od tego typu magii? – zapytał jakby z ciekawości, choć w jego głowie pojawiła się pewna idea.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była Macmillanówną i choć damą, owszem, to jednak właśnie dzięki rodzinie, której tradycje były mocno zakorzenione we wszelkiej możliwej aktywności fizycznej, Gin od maleńkości została dobrze znieczulona na widok nawet najpaskudniejszych kontuzji, które przecież często się zdarzały podczas uprawiania sportów. Widziała już niejedno złamanie, nawet takie otwarte, rany cięte i kłute... a ile skręceń i zranień sama doświadczyła! Zresztą opisy i rysunki w księgach uzdrowicielskich były często bardziej odrzucające niż same schorzenia, a tego to się naczytała i naoglądała jeszcze więcej. Biorąc to wszystko pod uwagę - nie, rana Tony'ego nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. Bardziej się martwiła czy zaklęcie wyjdzie jej jak powinno niż samym zranieniem, bo była przekonana, że nie stanowiło większego zagrożenia. No, gdyby to Anthony zapaskudził i zlekceważył i wdałoby się zakażenie, to owszem, ale gdyby zachował chociaż minimalną higienę i oszczędzałby tą rękę - wyleczyłaby się nawet sama. Tylko dużo dłużej, wiadomo.
Nie powstrzymała się przed chichotem, kiedy kuzyn zakrztusił się whisky na wieść o możliwej amputacji. Och, nie mogła się powstrzymać przed żartem... ale całe szczęście, że zachłyśnięcie Anthony'ego również nie należało do groźnych, bo klepanie po plecach w obecnym stanie mogłoby mu się nie spodobać. Jak i sam dowcip, choć Gin wiedziała, że w głębi duszy spodobał się Tony'emu.
Mniejsza jednak o żarty, bo trzeba było się zabrać za leczenie. Zaklęcie wydobyło się jasnym promieniem z końca różdżki Gin (to znaczy sir Virgila) i delikatnym ruchem nadgarstka zostało precyzyjnie i powoli poprowadzone po ranie Anthony'ego ładnie ją zasklepiając i gojąc. Oczywiście niecierpliwy (jak każdy Macmillan) kuzyn niemal natychmiast chciał rzucić okiem na swoją rękę chyba z niedowierzaniem, a potem ich spojrzenia się skrzyżowały. Uśmiechnęła się do niego ładnie, a kiedy powiedział to swoje "nieźle", uśmiechnęła się jeszcze bardziej, a oczy aż jej zalśniły ze wzruszenia. Dopiero dzięki tej skromnej pochwale była z siebie naprawdę dumna. Nie dość, że jej wiedza i umiejętności na coś się przydały, to jeszcze zostały docenione przez Tony'ego! To "nieźle" było dla niej jak miód na serce, było zachętą do dalszej nauki i dalszego działania... Macmillan pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy ile to dla niej znaczyło.
Szybko jednak obeszła szezlong i znalazła się za kuzynem, po części właśnie dlatego, żeby ukryć to nieprofesjonalne wzruszenie. Wzruszać to się będzie później jak wszystko pójdzie jak trzeba, a teraz przecież jeszcze nie skończyła leczenia.
Co jeszcze umiała? Tym razem uśmiechnęła się już do siebie, po czym delikatnie dotknęła barku kuzyna, bardziej samym tym gestem zachęcając go do lekkiego pochylenia się do przodu i dania jej tym samym większego pola manewru, niż własnoręcznie ustawiając go w odpowiedniej pozycji. Po upadku był obolały i nie miała zamiaru sprawiać mu więcej cierpienia.
- Jeszcze plecy - powiedziała cicho, jakby w odpowiedzi na jego pytanie, choć oczywiście tym nie było. - Dobrze wychodzą mi proste zaklęcia jak znieczulające, gojące rany, uspokajające... Z tymi trudniejszymi czasami mam problem, ale to może być kwestia wprawy - tym razem faktycznie odpowiedziała na jego pytanie. Przygryzła lekko wargę patrząc na tył jego głowy.
- Gdybym tylko mogła pójść na szkolenie uzdrowicielskie... - rzuciła z wahaniem jeszcze ciszej, niemal szeptem. Tyle razy została zganiona przez matkę za choćby wspomnienie o tym pomyśle, że niemal przestała poruszać ten temat. Niemal. Skoro Anthony sam zapytał, to odpowiedziała, prawda? Poza tym dzięki temu, że stała za nim, nie musiała oglądać jak się krzywi na tego typu pomysł. To wszystko jednak nie zmieniało faktu, że rzeczywiście ciężko było jej ćwiczyć bardziej zaawansowane zaklęcia uzdrowicielskie, skoro po pierwsze: nie miała na kim, a po drugie (nawet ważniejsze od pierwszego) zazwyczaj nie miała nad sobą nadzoru nikogo wykwalifikowanego. To, że w dużej mierze uczyła się pod okiem Archibalda i wiedziała, że zawsze mogła się do niego zwrócić z problemem bądź pytaniem związanym z uzdrawianiem... to nie było wszystko i doskonale o tym wiedziała. Podpatrywanie pracy wyszkolonych uzdrowicieli, ich cenne uwagi i pouczenia, ogrom doświadczenia, jakie już zdobyli... tego nie wyczyta z żadnej z ksiąg nestora Prewetta.
Odsunęła jednak od siebie te myśli przynajmniej na tą chwilę i odchrząknęła. Musiała się skupić, a Anthony ją tu zagadywał.
- Teraz nie ruszaj się przez chwilę - poprosiła. Odetchnęła spokojnie w głowie już mając przygotowaną inkantację. Pamiętaj, jesteś sir Virgilem.
- Episkey Maxima - wypowiedziała nakierowując koniec różdżki na plecy kuzyna.
ST 50
Nie powstrzymała się przed chichotem, kiedy kuzyn zakrztusił się whisky na wieść o możliwej amputacji. Och, nie mogła się powstrzymać przed żartem... ale całe szczęście, że zachłyśnięcie Anthony'ego również nie należało do groźnych, bo klepanie po plecach w obecnym stanie mogłoby mu się nie spodobać. Jak i sam dowcip, choć Gin wiedziała, że w głębi duszy spodobał się Tony'emu.
Mniejsza jednak o żarty, bo trzeba było się zabrać za leczenie. Zaklęcie wydobyło się jasnym promieniem z końca różdżki Gin (to znaczy sir Virgila) i delikatnym ruchem nadgarstka zostało precyzyjnie i powoli poprowadzone po ranie Anthony'ego ładnie ją zasklepiając i gojąc. Oczywiście niecierpliwy (jak każdy Macmillan) kuzyn niemal natychmiast chciał rzucić okiem na swoją rękę chyba z niedowierzaniem, a potem ich spojrzenia się skrzyżowały. Uśmiechnęła się do niego ładnie, a kiedy powiedział to swoje "nieźle", uśmiechnęła się jeszcze bardziej, a oczy aż jej zalśniły ze wzruszenia. Dopiero dzięki tej skromnej pochwale była z siebie naprawdę dumna. Nie dość, że jej wiedza i umiejętności na coś się przydały, to jeszcze zostały docenione przez Tony'ego! To "nieźle" było dla niej jak miód na serce, było zachętą do dalszej nauki i dalszego działania... Macmillan pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy ile to dla niej znaczyło.
Szybko jednak obeszła szezlong i znalazła się za kuzynem, po części właśnie dlatego, żeby ukryć to nieprofesjonalne wzruszenie. Wzruszać to się będzie później jak wszystko pójdzie jak trzeba, a teraz przecież jeszcze nie skończyła leczenia.
Co jeszcze umiała? Tym razem uśmiechnęła się już do siebie, po czym delikatnie dotknęła barku kuzyna, bardziej samym tym gestem zachęcając go do lekkiego pochylenia się do przodu i dania jej tym samym większego pola manewru, niż własnoręcznie ustawiając go w odpowiedniej pozycji. Po upadku był obolały i nie miała zamiaru sprawiać mu więcej cierpienia.
- Jeszcze plecy - powiedziała cicho, jakby w odpowiedzi na jego pytanie, choć oczywiście tym nie było. - Dobrze wychodzą mi proste zaklęcia jak znieczulające, gojące rany, uspokajające... Z tymi trudniejszymi czasami mam problem, ale to może być kwestia wprawy - tym razem faktycznie odpowiedziała na jego pytanie. Przygryzła lekko wargę patrząc na tył jego głowy.
- Gdybym tylko mogła pójść na szkolenie uzdrowicielskie... - rzuciła z wahaniem jeszcze ciszej, niemal szeptem. Tyle razy została zganiona przez matkę za choćby wspomnienie o tym pomyśle, że niemal przestała poruszać ten temat. Niemal. Skoro Anthony sam zapytał, to odpowiedziała, prawda? Poza tym dzięki temu, że stała za nim, nie musiała oglądać jak się krzywi na tego typu pomysł. To wszystko jednak nie zmieniało faktu, że rzeczywiście ciężko było jej ćwiczyć bardziej zaawansowane zaklęcia uzdrowicielskie, skoro po pierwsze: nie miała na kim, a po drugie (nawet ważniejsze od pierwszego) zazwyczaj nie miała nad sobą nadzoru nikogo wykwalifikowanego. To, że w dużej mierze uczyła się pod okiem Archibalda i wiedziała, że zawsze mogła się do niego zwrócić z problemem bądź pytaniem związanym z uzdrawianiem... to nie było wszystko i doskonale o tym wiedziała. Podpatrywanie pracy wyszkolonych uzdrowicieli, ich cenne uwagi i pouczenia, ogrom doświadczenia, jakie już zdobyli... tego nie wyczyta z żadnej z ksiąg nestora Prewetta.
Odsunęła jednak od siebie te myśli przynajmniej na tą chwilę i odchrząknęła. Musiała się skupić, a Anthony ją tu zagadywał.
- Teraz nie ruszaj się przez chwilę - poprosiła. Odetchnęła spokojnie w głowie już mając przygotowaną inkantację. Pamiętaj, jesteś sir Virgilem.
- Episkey Maxima - wypowiedziała nakierowując koniec różdżki na plecy kuzyna.
ST 50
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Virginia Macmillan' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 53
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 4, 7
#1 'k100' : 53
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 4, 7
Dobrze, że przynajmniej ona miała chęci do żartów. On już sam nie wiedział jak się powinien zachowywać. Czasami miał ochotę się śmiać, promieniować pozytywną energią. Potem sytuacja wokół sprawiała, że stawał się posępny i nerwowy. Kiedy już się denerwował, to zdarzało mu się wypić zbyt dużo i wybuchnąć złością. Starał się nad sobą panować na tyle, na ile było to możliwe. Swoją złość powinien kontrolować także po to, by nie dać się ponieść emocjom podczas misji. Główną motywacją była jednak rodzina i najbliżsi przyjaciele. Dzięki nim utrzymywał i dbał o ostatnie pokłady nadziei, którą starał się przelewać na innych. Widok uśmiechniętych Rii, Heatha i Virginii napawał go niezwykłą energią i motywacją do działania. Dla nich zrobiłby wszystko, choćby miał przeorać pół Anglii.
Kiedy widział jak jego kuzynka starała się mu pomóc, a przy tym całkiem dobrze sobie radziła (a właściwie wspaniale jak na [chyba] samouka), nie wiedział jak zareagować. Zrobiło mu się głupio. Wspierał ją we wszystkim, co robiła, ale zdarzało się, że myślał, że jej zainteresowanie magią leczniczą było niepotrzebne. Jego typowo szlachecko-patriarchalny rozum podpowiadał mu, że dama nie powinna zajmować się niczym innym niż domem (a właściwie szefowaniem w domu). Wiedział, że zapewne jak pozostałe Macmillanówny miała stać się panią na dworze jakiegoś z przyjaznych im rodów. Teraz zauważył, że przez cały ten czas był tak właściwie hipokrytą. Sam (choć na jakiś bardzo delikatny sposób) ograniczał jej pasje… a przecież nie robił podobnie wobec żony. Żony, którą doceniał za to, że była odważna, że pokazała, że może być równie dobra, co mężczyźni w Quidditchy. Nie mówiąc o pozostałych. O Charlene, która przecież długo działała dla Zakonu i poświęciła wiele, żeby czynić dobro dla pozostałych. O Marcelli, która ryzykowała własną karierę i życie dla dobra mugoli i zagrożonych czarodziejów. A przecież pasja Virginii była inna, mniej niebezpieczna.
Jego uśmiech zbledł, kiedy tylko przyłapał samego siebie na stosowaniu podwójnych standardów. Oczy natychmiast posmutniały. Wsłuchiwał się w kolejne polecenia czarownicy i posłusznie je wykonywał. Między nimi zapadła cisza, szczególnie kiedy Macmillanówna otwarcie wypowiedziała swoje marzenie. I nie było ono czymś wielkim, gwiazdką z kosmosu. Było ludzkie, zwyczajne. Kurs uzdrowicielski nie brzmiał groźnie… Na pierwszy rzut. Dopiero po chwili zrozumiał, że w obecnej sytuacji nie miała na co liczyć na prawdziwy kurs. Westchnął głęboko. Co miał jej odpowiedzieć? Nie wiedział. Nagle poczuł się winny tego, że być może zniszczył przyszłość własnej kuzynki. Doprowadził do wojny, która zaprzepaściła jej marzenia.
Dopiero po chwili naszła go inna myśl. Istniał inny sposób na spełnienie jej życzeń, ale była to dłuższa i cięższa droga. Nim jednak zdołał cokolwiek powiedzieć, czarownica nakazała mu się nie ruszać. On z kolei uznał, że nie powinien się także odzywać, co by to jej nie rozpraszać. Świst różdżki sprawił, że drgnął odrobinę. Ból pleców minął, a właściwie wyraźnie się zmniejszył.
Ponownie odwrócił się w jej stronę. Założył na siebie zakrwawioną i odrobinę zniszczoną koszulę, co by to nie siedzieć pół nagi przez własną rodziną. Nie wiedział jak jej podziękować. Na twarzy pojawił się wstydliwy uśmiech.
– Wiesz, że jestem ci wdzięczny – zaczął, ale nie wiedział jak dokończyć zdanie. – Postaram się coś zdziałać – dodał po chwili.
Miał pewien plan. Nie mógł przecież pozwolić na to, żeby sobie zmarnowała przyszłość. Może właśnie przyszłością dla Anglii miały być takie kobiety jak ona. Szlachetnie urodzone, wpływowe, mogące odmienić los innych, tych którzy nie mieli ani pieniędzy, a obecnie i przyszłości.
– Jest późno – stwierdził. – Porozmawiamy jutro – o twoim kursie, dodał w myślach. Pod warunkiem, że naprawdę go chciała.
| zt x2
Kiedy widział jak jego kuzynka starała się mu pomóc, a przy tym całkiem dobrze sobie radziła (a właściwie wspaniale jak na [chyba] samouka), nie wiedział jak zareagować. Zrobiło mu się głupio. Wspierał ją we wszystkim, co robiła, ale zdarzało się, że myślał, że jej zainteresowanie magią leczniczą było niepotrzebne. Jego typowo szlachecko-patriarchalny rozum podpowiadał mu, że dama nie powinna zajmować się niczym innym niż domem (a właściwie szefowaniem w domu). Wiedział, że zapewne jak pozostałe Macmillanówny miała stać się panią na dworze jakiegoś z przyjaznych im rodów. Teraz zauważył, że przez cały ten czas był tak właściwie hipokrytą. Sam (choć na jakiś bardzo delikatny sposób) ograniczał jej pasje… a przecież nie robił podobnie wobec żony. Żony, którą doceniał za to, że była odważna, że pokazała, że może być równie dobra, co mężczyźni w Quidditchy. Nie mówiąc o pozostałych. O Charlene, która przecież długo działała dla Zakonu i poświęciła wiele, żeby czynić dobro dla pozostałych. O Marcelli, która ryzykowała własną karierę i życie dla dobra mugoli i zagrożonych czarodziejów. A przecież pasja Virginii była inna, mniej niebezpieczna.
Jego uśmiech zbledł, kiedy tylko przyłapał samego siebie na stosowaniu podwójnych standardów. Oczy natychmiast posmutniały. Wsłuchiwał się w kolejne polecenia czarownicy i posłusznie je wykonywał. Między nimi zapadła cisza, szczególnie kiedy Macmillanówna otwarcie wypowiedziała swoje marzenie. I nie było ono czymś wielkim, gwiazdką z kosmosu. Było ludzkie, zwyczajne. Kurs uzdrowicielski nie brzmiał groźnie… Na pierwszy rzut. Dopiero po chwili zrozumiał, że w obecnej sytuacji nie miała na co liczyć na prawdziwy kurs. Westchnął głęboko. Co miał jej odpowiedzieć? Nie wiedział. Nagle poczuł się winny tego, że być może zniszczył przyszłość własnej kuzynki. Doprowadził do wojny, która zaprzepaściła jej marzenia.
Dopiero po chwili naszła go inna myśl. Istniał inny sposób na spełnienie jej życzeń, ale była to dłuższa i cięższa droga. Nim jednak zdołał cokolwiek powiedzieć, czarownica nakazała mu się nie ruszać. On z kolei uznał, że nie powinien się także odzywać, co by to jej nie rozpraszać. Świst różdżki sprawił, że drgnął odrobinę. Ból pleców minął, a właściwie wyraźnie się zmniejszył.
Ponownie odwrócił się w jej stronę. Założył na siebie zakrwawioną i odrobinę zniszczoną koszulę, co by to nie siedzieć pół nagi przez własną rodziną. Nie wiedział jak jej podziękować. Na twarzy pojawił się wstydliwy uśmiech.
– Wiesz, że jestem ci wdzięczny – zaczął, ale nie wiedział jak dokończyć zdanie. – Postaram się coś zdziałać – dodał po chwili.
Miał pewien plan. Nie mógł przecież pozwolić na to, żeby sobie zmarnowała przyszłość. Może właśnie przyszłością dla Anglii miały być takie kobiety jak ona. Szlachetnie urodzone, wpływowe, mogące odmienić los innych, tych którzy nie mieli ani pieniędzy, a obecnie i przyszłości.
– Jest późno – stwierdził. – Porozmawiamy jutro – o twoim kursie, dodał w myślach. Pod warunkiem, że naprawdę go chciała.
| zt x2
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Sypialnia Anthony'ego i Rii
Szybka odpowiedź