Jadalnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Jadalnia
Na co dzień stanowi puste pomieszczenie, które przygotowywane jest tylko na specjalne okazje: spotkania rodzinne, wspólne posiłki w świąteczne dni czy inne, ważne wydarzenia. Mahoniowy stół jest długi (wydłużany magicznie, jeśli gości jest więcej), przykryty specjalnie przechowywaną na czas takich spotkań porcelaną, oświetlony długimi świecami oraz kryształowym żyrandolem wiszącym nad głowami zgromadzonych. Całe pomieszczenie okrywają zdobione, kremowo brązowe tapety, a na niektórych powierzchniach stoją wazony ze świeżymi kwiatami.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Cal czuł pod stopami bujanie pokładu, chociaż zszedł na ląd już ponad cztery godziny wcześniej. Nie obchodziło go jednak to, że jego postawa była przez to bardziej zgarbiona. Pod tym względem nic się nie zmieniło w nim od chwili, w której wyjechał do Durmstrangu. Nie lubił twardości ziemi, która nie drgała, nie falowała, nie żyła. Zawsze czuł się wtedy jakby nie na miejscu, chociaż przebywanie w portach, blisko wody, miało wiele zalet. Dla ciała, dla ducha, dla umysłu. Na każde z wymienionych przyjemności uśmiech na twarzy Goyle'a delikatnie się powiększał. Transport do Danii odbył się bez zakłóceń, a zanim miał przekroczyć próg domu Cadana, musiał odwiedzić parę miejsc i spotkać się z paroma osobami. Zapłata za przemycenie paru osób więcej była zadowalająca dopiero po szturchnięciu interesanta. Załoga rozpierzchła się wkrótce później, gdy każdy dostał swój przydział i mogli go wykorzystać jak chcieli. Ten nocy kapitan nie miał mieć nad nimi kontroli i nie interesowało go, co miało się dziać. To był ich noc. Cała gromada rosłych blondynów z północy miała zalać doki i magiczny port, ale bez niego. Cal kierował swoje kroki na Grimmauld Place, od którego dzieliło go jakieś dobre czterdzieści minut spokojnego spaceru. Idąc jednak wzdłuż Tamizy i podziwiając panoramę zapiganego Londynu, z pewną nutą dziwnej nostalgii zdał sobie sprawę, że którykolwiek z przodków tu osiadł, musiał być idiotą. Śmierdziało tu gównem. Nie znosił go. Nawet Tower of London nie mogło budzić w nim respektu, jaki odczuwali inni mieszkańcy miasta czy nawet Wielkiej Brytanii. O więzieniu unosiły się legendy, chociaż Calhoun z chęcią by się tam dostał, żeby zrozumieć jaki poziom szaleństwa można było tam osiągnąć. Już dawno by sam dał się zamknąć, gdyby nie wołanie zza horyzontu i możliwości, które łapał jedną za drugą, nie oglądając się na konsekwencje. Lata spędzone w oderwanym od świata miejscu miały swój urok, ale na pewno nie taki, który można było odkryć w butelce Zielonej Wróżki czy między nogami kolejnej tancerki. Nie można było mu tego odmówić - syndrom marynarza od zawsze mu towarzyszył, a takie życie odpowiadało mu w najmniejszym calu. Wszystko działo się tak, jak tego chciał. Wybrał drogę przez Golden Lane Estate, gdzie znajdowała się scena z burleską, ale nie zamierzał tam zaglądać. A przynajmniej nie w drodze na rodzinne przyjęcie. Z powrotem była już inna opcja, chociaż żeby tradycji stało się zadość w noc świętojańską mieli zapalić ogień. I to nie jakieś dupne ognisko, żeby sąsiadów nie pobudzić. Sankthans wymagał pewnej ofiary, którą chętnie by złożył i niekoniecznie podając nordyckim bóstwom kukłę w kształcie człowieka. Tej nocy na Grimmauld Place miała być zdecydowana nadwyżka potrzebnych osób - zawsze można było łatwo wybrać odpowiedniego ochotnika. Wiedział, że Cadmon tam będzie. Że będzie matka, bracia i cała ich dzieciarnia z burdelem na czele. Wiedział, że będzie Caley i Spencer-Moon. Cała pierdolona rodzinka w komplecie. Jeśli cokolwiek miało pójść nie tak to właśnie dzisiaj - i wcale go to nie martwiło. Wręcz przeciwnie. Nie dostał zaproszenia, ale czy to miało jakieś znaczenie? Każdy z Goyle'ów wiedział, że przyszedłby z zaproszeniem lub bez niego. A marnowanie kawałka papieru na psute słowa, szczególnie skierowane do Calhouna, było po prostu zbędne. Na pewno go tam wyczekiwali - by po kilku godzinach odetchnąć z ulgą, że nie przyszedł. Niestety nie zamierzał pozbawiać ich swojego towarzystwa. Nie kiedy rodzina była w szczęśliwym komplecie.
W końcu dotarł na miejsce, czując, że jego brat też był idiotą, wybierając właśnie to miejsce na swój dom. Zatrzymał się przed wejściem, chcąc nacisnąć klamkę, ale nie wyjął nawet dłoni z kieszeni płaszcza. Zamiast tego spojrzał na pana Silvera, który dzielnie mu towarzyszył, stojąc przy prawym bucie i wpatrując się uważnie w mężczyznę. Jego ślepia świeciły w półmroku, bacznie oczekując na reakcję kapitana.
- Masz rację - rzucił mrukliwie Cal do kota i zaciągnął się papierosem, czując po chwili przyjemne drażnienie dymu w gardle. Dopiero wtedy gdy opuścił on jego usta, złapał palcami za kołatkę i kilka razy nią zastukał, alarmując znajdujących się w środku lokatorów o swojej obecności. - Gdzie moje maniery.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Calhoun Goyle dnia 17.03.18 17:07, w całości zmieniany 1 raz
Nie był wielkim fanem rodzinnych spotkań i najchętniej wymówiłby się i od tej kolacji jakąś jakże daleką wyprawą, jednak wszyscy Goyle'owie wiedzieli, że ich rodzinna łajba stoi teraz w porcie - z ręki wypadała mu więc atutowa karta. Chciał sobie również oszczędzić kolejnych listów, w których matka wypytywałaby go o stan zdrowia wnuka, zaś ojciec naciskałby na, chociażby krótkie, odwiedziny oraz nieformalne sprawozdanie ze stanu przekazanego w jego ręce statku. Kiedy więc podążał tamtego wieczoru do domostwa Cadana, nie chodziło bynajmniej o zagłuszenie domniemanych wyrzutów sumienia, a jedynie o zapewnienie sobie świętego spokoju, którego tak bardzo teraz pragnął.
Stety lub nie, jego potomek musiał pozostać w ich posiadłości, pod opieką cierpliwie czuwającej nad nim matki - chłopak przejawiał ostatnimi skłonność do pakowania się w bolesne kłopoty, co jednak niespecjalnie dziwiło Caelana. Ba, cieszył się on nawet, że miesiące spędzone tylko i wyłącznie z matką nie zniszczyły wszystkiego, co próbował zaszczepić w swym pierworodnym. Zaś to, że miał pojawić się na kolacji samotnie... Cóż, tym lepiej - nigdy nie przyzwyczaił się do publicznego przebywania w towarzystwie tej kobiety.
Na Grimmauld Place kierował się pieszo, korzystając z ostatnich chwil ciszy i spokoju, które mógł spędzić w najlepszym - bo swoim własnym - towarzystwie. Niektórzy przechodnie patrzyli dziwnie na noszony przez Caelana cylinder czy długi, powiewający za nim płaszcz, lecz on nawet nie zauważał tych niepochlebnych spojrzeń, zbyt zajęty myśleniem o zaklętej księdze, która ostatnio wpadła w jego ręce oraz o towarzystwie, które niebawem przyjdzie mu znosić. Co prawda istniał niewielki procent szans, że zarówno Calhouna, jak i małżonka Caley szlag jasny trafił, jednak Caelan nigdy nie uważał się za wielkiego szczęściarza - nie liczył zatem na uśmiech losu, który miałby go uratować przed ich towarzystwem.
Chwilę później, gasząc palonego od niechcenia papierosa, zauważył stojącego przy pobliskich drzwiach mężczyznę. Powoli upewnił się, że były to właśnie drzwi numeru 4/2 i nieśpiesznie ruszył w ich kierunku, w duchu mając nadzieję, że pozory mylą, że wcale nie jest to jego najmłodszy brat.
Kiedy jednak stanął tuż obok, nie mógł już łudzić się pomyłką. Spojrzał na niego, lecz nie odezwał się, nawet nie westchnął, nie tracąc swego wypracowanego latami opanowania. Wiedział, że jego pojawienie się zwiastowało wieczór pełen zbędnych komentarzy, humorków i dziwactw, nie próbował więc przedwcześnie prowokować kontaktu. Wiedział też, że prędzej czy później zostanie do tego zmuszony, by zwrócić na niego uwagę.
Czekali na otwarcie drzwi już we dwoje, czy ktoś usłyszał kołatkę?
Stety lub nie, jego potomek musiał pozostać w ich posiadłości, pod opieką cierpliwie czuwającej nad nim matki - chłopak przejawiał ostatnimi skłonność do pakowania się w bolesne kłopoty, co jednak niespecjalnie dziwiło Caelana. Ba, cieszył się on nawet, że miesiące spędzone tylko i wyłącznie z matką nie zniszczyły wszystkiego, co próbował zaszczepić w swym pierworodnym. Zaś to, że miał pojawić się na kolacji samotnie... Cóż, tym lepiej - nigdy nie przyzwyczaił się do publicznego przebywania w towarzystwie tej kobiety.
Na Grimmauld Place kierował się pieszo, korzystając z ostatnich chwil ciszy i spokoju, które mógł spędzić w najlepszym - bo swoim własnym - towarzystwie. Niektórzy przechodnie patrzyli dziwnie na noszony przez Caelana cylinder czy długi, powiewający za nim płaszcz, lecz on nawet nie zauważał tych niepochlebnych spojrzeń, zbyt zajęty myśleniem o zaklętej księdze, która ostatnio wpadła w jego ręce oraz o towarzystwie, które niebawem przyjdzie mu znosić. Co prawda istniał niewielki procent szans, że zarówno Calhouna, jak i małżonka Caley szlag jasny trafił, jednak Caelan nigdy nie uważał się za wielkiego szczęściarza - nie liczył zatem na uśmiech losu, który miałby go uratować przed ich towarzystwem.
Chwilę później, gasząc palonego od niechcenia papierosa, zauważył stojącego przy pobliskich drzwiach mężczyznę. Powoli upewnił się, że były to właśnie drzwi numeru 4/2 i nieśpiesznie ruszył w ich kierunku, w duchu mając nadzieję, że pozory mylą, że wcale nie jest to jego najmłodszy brat.
Kiedy jednak stanął tuż obok, nie mógł już łudzić się pomyłką. Spojrzał na niego, lecz nie odezwał się, nawet nie westchnął, nie tracąc swego wypracowanego latami opanowania. Wiedział, że jego pojawienie się zwiastowało wieczór pełen zbędnych komentarzy, humorków i dziwactw, nie próbował więc przedwcześnie prowokować kontaktu. Wiedział też, że prędzej czy później zostanie do tego zmuszony, by zwrócić na niego uwagę.
Czekali na otwarcie drzwi już we dwoje, czy ktoś usłyszał kołatkę?
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od samego rana podtrzymywała swój brzuch, rosnące pod sercem dziecko, jakby bała się, że jak tylko straci kontrolę nad ciężarem własnego ciała, to tym bardziej straci kontrolę nad organizacją rodzinnego spotkania, nad odpowiednim ułożeniem serwet, porcelany, sztućców i kielichów. Nie musiało być idealnie, ale chciała, żeby wszystko dzisiaj miało swoje miejsce i czas. Dlatego chodziła od kuchni do jadalni, czasami tylko siadając na chwilę w korytarzu, kontrolując, czy przenoszone z miejsca na miejsce rzeczy odnalazły właściwą pozycję i swoją rolę na stole.
Jedyną rzeczą, o którą nie musiała się dzisiaj martwić, były potrawy. Skrzaty, jakie zostały posłane przez teściów, doskonale radziły sobie z tajnikami norweskiej kuchni. Pachniały już gorące klopsiki mięsne, parowały w glinianej misie ziemniaki podane z aromatycznymi ziołami, chowane w spiżarni wędzone kiełbasy zagrzały miejsce na nieco wydłużonym na indywidualne potrzeby blacie, suszone na słońcu ryby, zakonserwowane odrobiną magii, roznosiły charakterystyczny, słony aromat po całym domu. Oblany kwaśną śmietaną, świeży łosoś, zachwycał tuż obok tatara przyrządzonego z suszonych dorszy i bergeńskiej zupy rybnej. Chleb stał pokrojony w kolejnym naczyniu, dzban parującej kawy, stanowiącej raczej ukłon tradycjom, stał obok misy z wigilijnymi suszonymi żeberkami jagnięcymi i głębokiego półmiska z całą, marynowaną i pieczoną głową owcy. Całość dopełniały karafki z alkoholem stojące niedaleko stołu, niejako oddzielone od całego menu sankthans.
Starała się, żeby Hjall spał jak najdłużej, bo nigdy nie wiedziała, kiedy anomalie zaatakują, a magia wydobędzie się z jego niewielkiego ciała w formie niekontrolowanej falii. Mogło stać się cokolwiek, a przy tak dużej liczbie osób chłopiec stanowił jeszcze większe zagrożenie, ale nie chciała go odosabniać od rodziny, nie chciała, żeby czuł się jak niepasujący element układanki. To było rodzinne spotkanie, wigilia, a on był częścią tej rodziny. Kilkanaście minut przed planowanym nadejściem teściów Eir powoli obudziła syna i ubrała go w odświętną, czarno-brązową dziecięcą szatę z haftami wyszytymi zieloną nicią. Kiedy on zapinał do końca guziki, wywijając na wierzch język, ona w sypialni ubrała swoją suknię – zabudowaną po szyję, zgrabnie podwiązaną pod biustem, luźno opadającą ciemniejącym kremem po same stopy – i narzuciła na ramiona czarny, lekki materiał z jasnymi zdobieniami. Włosy rozpuściła wolno, boczne kosmyki zebrała do tyłu i przewiązała je elastycznymi, cienkimi gałązkami świeżego estragonu. Na co dzień miał za zadanie odpędzać bestie i potwory. Dzisiaj miał odpędzić od niej wizję katastroficznie zakończonego spotkania.
Zanim wszyscy się zebrali, zdążyła po raz ostatni dotrzeć do Cadana i poprawić kołnierz jego szaty, zdjąć opuszkami palców kilka paprochów z ramion i piersi.
– Pamiętaj, że to ty jesteś tutaj panem, nie którykolwiek z nich – szepnęła do niego tylko, mając na myśli jego chwilową dominację nad resztą braci.
Kontrolnie zerkała w stronę wysoko zawieszonego zegara, rozmawiając w salonie z teściową na temat ostatnich artykułów w Walczącym Magu, kiedy zabrzmiał pierwszy dzwonek. Hjall zerwał się ze swojego łóżka i wyjrzał zza drzwi (uciekał do pokoju instynktownie, chcąc najwyraźniej ochronić resztę domowników przed niechcianymi figlami), a kiedy złapał kontakt wzrokowy z ojcem, pognał do drzwi frontowych, by je otworzyć.
– Witamy w progach naszego domu! – wyrecytował odważnie norweską formułkę, którą matka przez kilka dni wkładała mu do głowy.
Eir zabiło serce. Znajdowała się daleko od niego, bo w innym pokoju, i teoretycznie zarówno jej, jak i dziecka nie powinno objąć działanie majowej magii Hjalla, ale wciąż czuła nieprzyjemne łaskotanie w żołądku z powodu stresu. Miała nadzieję, że Caley szybko się pojawi. Obecność znacznie bliższej jej kobiety zawsze podnosiło na duchu.
Będzie odchorowywała ten dzień pewnie do połowy lipca.
| i rzucam za Hjalla anomalie
Jedyną rzeczą, o którą nie musiała się dzisiaj martwić, były potrawy. Skrzaty, jakie zostały posłane przez teściów, doskonale radziły sobie z tajnikami norweskiej kuchni. Pachniały już gorące klopsiki mięsne, parowały w glinianej misie ziemniaki podane z aromatycznymi ziołami, chowane w spiżarni wędzone kiełbasy zagrzały miejsce na nieco wydłużonym na indywidualne potrzeby blacie, suszone na słońcu ryby, zakonserwowane odrobiną magii, roznosiły charakterystyczny, słony aromat po całym domu. Oblany kwaśną śmietaną, świeży łosoś, zachwycał tuż obok tatara przyrządzonego z suszonych dorszy i bergeńskiej zupy rybnej. Chleb stał pokrojony w kolejnym naczyniu, dzban parującej kawy, stanowiącej raczej ukłon tradycjom, stał obok misy z wigilijnymi suszonymi żeberkami jagnięcymi i głębokiego półmiska z całą, marynowaną i pieczoną głową owcy. Całość dopełniały karafki z alkoholem stojące niedaleko stołu, niejako oddzielone od całego menu sankthans.
Starała się, żeby Hjall spał jak najdłużej, bo nigdy nie wiedziała, kiedy anomalie zaatakują, a magia wydobędzie się z jego niewielkiego ciała w formie niekontrolowanej falii. Mogło stać się cokolwiek, a przy tak dużej liczbie osób chłopiec stanowił jeszcze większe zagrożenie, ale nie chciała go odosabniać od rodziny, nie chciała, żeby czuł się jak niepasujący element układanki. To było rodzinne spotkanie, wigilia, a on był częścią tej rodziny. Kilkanaście minut przed planowanym nadejściem teściów Eir powoli obudziła syna i ubrała go w odświętną, czarno-brązową dziecięcą szatę z haftami wyszytymi zieloną nicią. Kiedy on zapinał do końca guziki, wywijając na wierzch język, ona w sypialni ubrała swoją suknię – zabudowaną po szyję, zgrabnie podwiązaną pod biustem, luźno opadającą ciemniejącym kremem po same stopy – i narzuciła na ramiona czarny, lekki materiał z jasnymi zdobieniami. Włosy rozpuściła wolno, boczne kosmyki zebrała do tyłu i przewiązała je elastycznymi, cienkimi gałązkami świeżego estragonu. Na co dzień miał za zadanie odpędzać bestie i potwory. Dzisiaj miał odpędzić od niej wizję katastroficznie zakończonego spotkania.
Zanim wszyscy się zebrali, zdążyła po raz ostatni dotrzeć do Cadana i poprawić kołnierz jego szaty, zdjąć opuszkami palców kilka paprochów z ramion i piersi.
– Pamiętaj, że to ty jesteś tutaj panem, nie którykolwiek z nich – szepnęła do niego tylko, mając na myśli jego chwilową dominację nad resztą braci.
Kontrolnie zerkała w stronę wysoko zawieszonego zegara, rozmawiając w salonie z teściową na temat ostatnich artykułów w Walczącym Magu, kiedy zabrzmiał pierwszy dzwonek. Hjall zerwał się ze swojego łóżka i wyjrzał zza drzwi (uciekał do pokoju instynktownie, chcąc najwyraźniej ochronić resztę domowników przed niechcianymi figlami), a kiedy złapał kontakt wzrokowy z ojcem, pognał do drzwi frontowych, by je otworzyć.
– Witamy w progach naszego domu! – wyrecytował odważnie norweską formułkę, którą matka przez kilka dni wkładała mu do głowy.
Eir zabiło serce. Znajdowała się daleko od niego, bo w innym pokoju, i teoretycznie zarówno jej, jak i dziecka nie powinno objąć działanie majowej magii Hjalla, ale wciąż czuła nieprzyjemne łaskotanie w żołądku z powodu stresu. Miała nadzieję, że Caley szybko się pojawi. Obecność znacznie bliższej jej kobiety zawsze podnosiło na duchu.
Będzie odchorowywała ten dzień pewnie do połowy lipca.
| i rzucam za Hjalla anomalie
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
The member 'Eir Goyle' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Nic nie mogło równać się uczuciu podniecenia, które ogarnęło Caley, gdy rankiem dwudziestego trzeciego czerwca otworzyła oczy i zdała sobie sprawę, że wreszcie nadszedł dzień, na który tak długo czekała. I chociaż poza rodzinnym obiadem nie miała wielkich planów, to Sankthans był świętem, jakie należało godnie celebrować i taki też był jej cel. Obiecała sobie, że do zachodu słońca nic nie wyprowadzi jej z równowagi, a każda jej myśl będzie poświęcona rodzinie i kultywowaniu tradycji przodków. Nie liczył się więc Cedric, od kilku dni mamroczący pod nosem jak bardzo nie w smak są mu spotkania z jej braćmi, nie liczyły się jego fochy i zmienne nastroje. W zapomnienie odeszło spotkanie z Rain, na dalszy plan odsunęła się propozycja powrotu do pracy wystosowana przez Alpharda. To miał być jej dzień, jej doba względnej wolności, o której konsekwencjach nie zamierzała nawet myśleć. Wiedziała, że spotkanie całej rodziny nie obejdzie się bez zgrzytu, jednak nie mogła już nic na to poradzić, a w gruncie rzeczy nawet nie chciała – męscy członkowie rodu Goyle ewidentnie potrzebowali sposobności do wyrzucenia z siebie wszelkich żali, a jeśli w ruch miały pójść różdżki i pięści, tym lepiej. Czasem oczyszczenie spływało na ludzi dopiero po przeminięciu bólu i cierpienia.
Po sutym śniadaniu udała się do swojej sypialni, a Cedric w towarzystwie zatrudnionego wcześniej krawca popełniał ostatnie poprawki w swojej odświętnej szacie. Caley zrzuciła koszulę nocną, nalała sobie małą lampkę skrzaciego wina i stojąc przed lustrem przymierzyła swoją suknię ślubną; przez moment korciło ją, by to właśnie białą kreację sprzed dwóch lat założyć na dzisiejszy obiad, lecz już po chwili przyszło jej do głowy o wiele lepsze przeznaczenie dla niekończących się warstw białego materiału, w którym pożegnała swoją niewinność. Czując, jak nastrój polepsza jej się z minuty na minutę, nakazała służącej spakować suknię i upewniła się, że na Grimmauld Place wysłano także peklowanego jelenia, którego upolowała w zeszłym miesiącu. Czuła, że dzisiejszego wieczoru spotka ją uczucie porównywalne do tego, jakie czuła podczas naciskania spustu kuszy w środku lasu.
Gdy wreszcie była już gotowa, jej małżonek pieklił się niemiłosiernie i wykrzykiwał, że natychmiast muszą wychodzić, jeśli chcą zdążyć na czas. Najwyraźniej nie mógł doczekać się spotkania z ukochanym teściem; włosy przyprószone siwizną ułożył starannie, a na butelkowozielonej szacie nie widać było najmniejszego nawet pyłku. Sceptycznie przyjrzał się sukni, którą wybrała jego żona, lecz nie skomentował wyboru głębokiego karmazynu i jeszcze głębszego dekoltu na plecach. Materiał falował wdzięcznie przy poruszaniu się, a w przód sukienki wetkane były delikatnie błyszczące kamienie szlachetne. Maleńka sprzączka w wąskim pasku wykonana była przez samą Caley ze srebrnego sykla i stanowiła dla kobiety dwuznaczny symbol; już tak mała rzecz wystarczyła, by blondynka czuła się swobodnie i rześko, nawet mimo nałożonego makijażu i ciężkich kolczyków. Włosy spięła nad karkiem, pozostawiając długą i smukłą szyję całkiem nagą.
Małżeństwo opuściło dom, teleportowało się oddzielnie na Grimmalud Place, po czym pan Spencer-Moon kazał ująć się żonie pod ramię i ruszyli w kierunku numeru czwartego. Byli już całkiem niedaleko, gdy zauważyli dwójkę stojących pod właściwymi drzwiami mężczyzn; serce Caley zabiło szybciej nie tylko na widok znajomego cylindra. Czuła, jak Cedric spiął się widząc Calhouna i ścisnął ją mocniej za rękę, lecz w tej chwili mąż nie liczył się już w najmniejszym stopniu. Drzwi domu Cadana i Eir otworzyły się, zanim małżeństwo zdążyło pod nie dotrzeć, dlatego blondynka przyspieszyła kroku i wyrywając się mężowi wkroczyła do domu tuż za swoimi braćmi.
- Najdrożsi – powitała ich po norwesku, uśmiechając się promiennie.
Zgrabnie wyminęła jednego po drugim, na moment kładąc dłoń na ramieniu Caelana i ściskając je lekko, a później przesuwając delikatnie dłonią po policzku Calhouna. Najwylewniejsze powitanie przygotowała jednak dla ukochanego bratanka.
- Witaj, mój dzielny wojowniku. Znowu urosłeś – ujęła jego bladą twarzyczkę i pochylając się, złożyła pocałunek na każdym z policzków; Freja poskąpiła jej własnych dzieci, dlatego wszelkie uczucia Caley zamierzała przelać na te, które dumnie nosiły jej nazwisko.
Niezadowolony z nieposłuszeństwa żony Cedric pojawił się wreszcie w holu, choć skinięcie głowy, jakiego dokonał, mogło być skierowane prędzej do kota Calhouna, niż do któregokolwiek z braci Goyle. Spencer-Moon oddał płaszcz w ręce służby i bez słowa podążył w stronę jadalni, gdzie niemalże od razu ruszył w stronę teścia, by uścisnąć mu rękę, a dopiero później przywitał się z gospodarzami. Również Caley opuściła wreszcie hol i dołączyła do zebranych w głównym pomieszczeniu. Obdarzyła Eir ciepłym uśmiechem i objęła ją, gdy tylko znalazły się obok siebie.
- Promieniejesz – oznajmiła bez najmniejszej nuty fałszu w głosie, zerkając przelotnie na jej brzuch, a gdy upewniła się, że nie słyszy jej nikt inny, wyszeptała do ucha bratowej – Wszystko będzie dobrze.
Posłała w jej stronę ostatni krzepiący uśmiech, po czym odnalazła wzrokiem ojca i skinęła mu głową; nie podeszła do niego, swe kroki skierowała ku Cadanowi.
- Jak za starych, dobrych czasów – przywitała się także z nim, składając pocałunek na braterskim policzku.
Kompletnie ignorując matkę i swojego męża ruszyła w stronę stołu upewniając się, że przyjdzie jej dziś zająć miejsce obok Hjalla. Być może kusiła w ten sposób los, bowiem anomalie dotykały dzieci w wielkim stopniu, lecz blondynka nie odczuwała strachu. Miała przy sobie różdżkę i była gotowa wspierać bratanka na każdy ze sposobów.
Póki co spojrzała tęsknie w stronę karafki i pokornie czekała na sygnał do rozpoczęcia uczty.
Po sutym śniadaniu udała się do swojej sypialni, a Cedric w towarzystwie zatrudnionego wcześniej krawca popełniał ostatnie poprawki w swojej odświętnej szacie. Caley zrzuciła koszulę nocną, nalała sobie małą lampkę skrzaciego wina i stojąc przed lustrem przymierzyła swoją suknię ślubną; przez moment korciło ją, by to właśnie białą kreację sprzed dwóch lat założyć na dzisiejszy obiad, lecz już po chwili przyszło jej do głowy o wiele lepsze przeznaczenie dla niekończących się warstw białego materiału, w którym pożegnała swoją niewinność. Czując, jak nastrój polepsza jej się z minuty na minutę, nakazała służącej spakować suknię i upewniła się, że na Grimmauld Place wysłano także peklowanego jelenia, którego upolowała w zeszłym miesiącu. Czuła, że dzisiejszego wieczoru spotka ją uczucie porównywalne do tego, jakie czuła podczas naciskania spustu kuszy w środku lasu.
Gdy wreszcie była już gotowa, jej małżonek pieklił się niemiłosiernie i wykrzykiwał, że natychmiast muszą wychodzić, jeśli chcą zdążyć na czas. Najwyraźniej nie mógł doczekać się spotkania z ukochanym teściem; włosy przyprószone siwizną ułożył starannie, a na butelkowozielonej szacie nie widać było najmniejszego nawet pyłku. Sceptycznie przyjrzał się sukni, którą wybrała jego żona, lecz nie skomentował wyboru głębokiego karmazynu i jeszcze głębszego dekoltu na plecach. Materiał falował wdzięcznie przy poruszaniu się, a w przód sukienki wetkane były delikatnie błyszczące kamienie szlachetne. Maleńka sprzączka w wąskim pasku wykonana była przez samą Caley ze srebrnego sykla i stanowiła dla kobiety dwuznaczny symbol; już tak mała rzecz wystarczyła, by blondynka czuła się swobodnie i rześko, nawet mimo nałożonego makijażu i ciężkich kolczyków. Włosy spięła nad karkiem, pozostawiając długą i smukłą szyję całkiem nagą.
Małżeństwo opuściło dom, teleportowało się oddzielnie na Grimmalud Place, po czym pan Spencer-Moon kazał ująć się żonie pod ramię i ruszyli w kierunku numeru czwartego. Byli już całkiem niedaleko, gdy zauważyli dwójkę stojących pod właściwymi drzwiami mężczyzn; serce Caley zabiło szybciej nie tylko na widok znajomego cylindra. Czuła, jak Cedric spiął się widząc Calhouna i ścisnął ją mocniej za rękę, lecz w tej chwili mąż nie liczył się już w najmniejszym stopniu. Drzwi domu Cadana i Eir otworzyły się, zanim małżeństwo zdążyło pod nie dotrzeć, dlatego blondynka przyspieszyła kroku i wyrywając się mężowi wkroczyła do domu tuż za swoimi braćmi.
- Najdrożsi – powitała ich po norwesku, uśmiechając się promiennie.
Zgrabnie wyminęła jednego po drugim, na moment kładąc dłoń na ramieniu Caelana i ściskając je lekko, a później przesuwając delikatnie dłonią po policzku Calhouna. Najwylewniejsze powitanie przygotowała jednak dla ukochanego bratanka.
- Witaj, mój dzielny wojowniku. Znowu urosłeś – ujęła jego bladą twarzyczkę i pochylając się, złożyła pocałunek na każdym z policzków; Freja poskąpiła jej własnych dzieci, dlatego wszelkie uczucia Caley zamierzała przelać na te, które dumnie nosiły jej nazwisko.
Niezadowolony z nieposłuszeństwa żony Cedric pojawił się wreszcie w holu, choć skinięcie głowy, jakiego dokonał, mogło być skierowane prędzej do kota Calhouna, niż do któregokolwiek z braci Goyle. Spencer-Moon oddał płaszcz w ręce służby i bez słowa podążył w stronę jadalni, gdzie niemalże od razu ruszył w stronę teścia, by uścisnąć mu rękę, a dopiero później przywitał się z gospodarzami. Również Caley opuściła wreszcie hol i dołączyła do zebranych w głównym pomieszczeniu. Obdarzyła Eir ciepłym uśmiechem i objęła ją, gdy tylko znalazły się obok siebie.
- Promieniejesz – oznajmiła bez najmniejszej nuty fałszu w głosie, zerkając przelotnie na jej brzuch, a gdy upewniła się, że nie słyszy jej nikt inny, wyszeptała do ucha bratowej – Wszystko będzie dobrze.
Posłała w jej stronę ostatni krzepiący uśmiech, po czym odnalazła wzrokiem ojca i skinęła mu głową; nie podeszła do niego, swe kroki skierowała ku Cadanowi.
- Jak za starych, dobrych czasów – przywitała się także z nim, składając pocałunek na braterskim policzku.
Kompletnie ignorując matkę i swojego męża ruszyła w stronę stołu upewniając się, że przyjdzie jej dziś zająć miejsce obok Hjalla. Być może kusiła w ten sposób los, bowiem anomalie dotykały dzieci w wielkim stopniu, lecz blondynka nie odczuwała strachu. Miała przy sobie różdżkę i była gotowa wspierać bratanka na każdy ze sposobów.
Póki co spojrzała tęsknie w stronę karafki i pokornie czekała na sygnał do rozpoczęcia uczty.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sankthans - chociaż co roku obchodzony jest tego samego dnia - w pięćdziesiątym szóstym nadciągnął zdecydowanie nie w porę. Jedyne, o czym mógł myśleć Cadan, to nadchodząca wielkimi krokami misja zdobycia Azkabanu. Nie bez powodu nazywano go najniebezpieczniejszym więzieniem świata i nigdy w najśmielszych, najbardziej absurdalnych snach nie spodziewał się, że mógłby się tam zjawić. Nawet w postaci więźnia. Praktycznie czuł już mroźny oddech dementora na swoim karku, przenikający na wskroś chłód korytarzy, mrok przysłaniający zdolność widzenia oraz przesiąknięte przygnębieniem ciało. Wtedy jeszcze, całkowicie naiwnie oraz zwyczajnie głupio, oprócz przerażenia odczuwał ekscytację na myśl, że czekała go niebezpieczna podróż. Nie wiedząc jak bardzo znienawidzi tamto miejsce i jak mocno odbije mu się ono na zdrowiu - życiu? - snuł idealistyczne wizje mające wynieść go przed szereg w zwyczajnej hierarchii Rycerzy. Megalomańsko, całkowicie bezsensownie sądził, że może wreszcie okaże się w czymś lepszy niż pozostali bracia - i nie miał pojęcia dlaczego mu na tym nagle zaczęło zależeć. Nigdy nie wtrącał się w pierwszeństwo Caelana, oddając mu je bez żalu, Calhoun zaś… on sam cisnął się na ostatnie miejsce woląc rolę czarnej owcy rodziny od szacunku ojca. Najmłodszy Goyle darzył go zresztą szczerą nienawiścią i chociaż Cadan domyślał się, z czym to mogło być powiązane, nawet on nie przeczuwał zbliżającej się katastrofy. Może cechował się zbyt dużym optymizmem?
Nic dziwnego, że od rana nie umiał się na niczym skoncentrować. Nawet Hjalla nie obdarował kolejną, moralizatorską pogadanką na temat odpowiedniego zachowania się w towarzystwie - to nic, że rodziny, może nawet przede wszystkim rodziny - kiwając doń jedynie głową kiedy syn zadawał mu pytania. Tak naprawdę cały trud przygotowawszy spoczął na barkach Eir oraz skrzatów, on jedynie wygłaszał swoją opinię - tak, bardzo ładne serwetki i to nic, że chwilę później nie był w stanie przypisać do nich odpowiedniego koloru jakim się odznaczały i tak, pyszna kiełbasa, lecz czy to nie były żeberka? Cały czas zastanawiał się co powinien zabrać do Azkabanu, co zrobić, żeby zminimalizować straty i przede wszystkim jak przeżyć. Wspólna kolacja znajdowała się na samym dole listy prac do zrobienia. Najchętniej użyłby swojej latorośli jako argumentu dlaczego nie powinni spotykać się dzisiejszego wieczora, jednakże klamka już zapadła i nim się obejrzał, a już dochodziła godzina zero.
W obliczu nadciągającej misji wizyta rodziców oraz braci wydawała się nie mieć znaczenia. Ba, przypominała ledwie dziecięcą igraszkę, gdzie najwyżej będą obrzucać się jedzeniem z przeciwległego krańca stołu, nie zaś wojnę na śmierć i życie. Nie byli mu straszniejszy niźli dementorzy i wychudzeni więźniowie i to sprawiało, że podszedł do całej maskarady ze stoickim spokojem. Tylko rozbiegany, nieobecny wzrok mógł sugerować, że natrętne myśli kołatały mu w głowie.
Wraz z kołatką drzwi wejściowych.
Stojąc przed żoną oraz godząc się na wszelkie poprawki jego bezapelacyjnego niedbalstwa nie odnotował nawet, że winien wywinąć się ze smukłych palców Eir, po czym jako gospodarz otworzyć drzwi nadciągającym gościom. Zamiast tego po raz milionowy skinął synowi głową kiedy ten rwał się do spotkania swoich krewnych. Cadana zawsze zastanawiało czy chłopiec rozumiał napięte stosunki wewnątrz struktury Goyle'ów i czy wypaczały one jego stosunek do członków rodziny. On sam nigdy nie mieszał go w sprawy dorosłych twierdząc, że wuj Cal jest niedobry lub wuj Cael jest zdradziecki - wszelkie uwagi zachowywał dla siebie. Hjall musiał jednak dostrzec zachowawczość między braćmi - czy ją pojmował, czy doszukiwał się przyczyn? Jeszcze nigdy z nim o tym nie rozmawiał. Nie chciał go w to mieszać, czegoś sugerować lub naprowadzać na inną ścieżkę. Gdzieś wewnątrz swej naiwnej duszy wierzył w przyszłościowe pogodzenie trzech pozornie obcych sobie mężczyzn.
- Dziękuję - powiedział żonie, nim faktycznie wreszcie się od niej oderwał i ruszył ku korytarzowi w ślad za najmłodszym mężczyzną w tymże domu.
Rodzice byli już w środku, natomiast wejście do środka Calhouna i Caelana razem, zdziwiło Cadana na tyle, że na chwilę zapomniał co oni tu właściwie robili. I tak nim do nich dotarł przechwyciła go Caley - jak zwykle urocza i jak zwykle ugodowa. Ucałował ją na przywitanie, odruchowo odszukując spojrzeniem jej męża, który to ignorując wszelką etykietę, jak na rasowego lizusa przystało, swoje kroki skierował od razu do Cadmona. Blondyn uniósł brwi, lecz obiecawszy nie wszczynać awantur bez powodu, powitał szwagra wymownym milczeniem zamiast głupim komentarzem - chociaż naprawdę język go świerzbił.
- Gratuluję Cal - odezwał się wreszcie, zaś na jego twarzy pojawił się niemal dobrotliwy uśmiech. - Widzę, że zostałeś ojcem - dokończył, wzrok utkwiwszy na krótką chwilę w pałętającym się pod nogami kocie. Świetnie - koty, małpy i świnie, cała rodzina w komplecie. - Czy pani Goyle jest równie owłosiona? - spytał, nie mogąc się powstrzymać. Cóż, naprawdę zaczął rozglądać się za matką dziecięcia, a nie dostrzegłszy jej w zasięgu wzroku Cadan spuścił nos na kwintę. Zawiedziony. - Skoro o paniach Goyle mowa, jak się miewają moja bratowa i bratanek? Wstydzisz się ich czy to oni nie chcieli nas widzieć? - zadał pytanie starszemu bratu prawie troskliwie, doskonale jednak wiedząc jak mocno drażliwy był to temat. Odwróciwszy się napotkał surowe spojrzenie matki, dlatego całość zwieńczył męczeńskim, głośnym westchnięciem.
- Zgrywam się tylko - dodał ugodowo, niedbale. - Zapraszam wszystkich do stołu, jak zwykle najpierw się upijemy, żeby rozmowa się kleiła - rzucił wesolutko. Odsunął krzesło Eir, Barbarę zostawiając Cadmonowi, a Caley w rękach małżonka, chociaż wiedział, że ten prędzej sam podsiadłby swoją żonę niż uczyniłby tak drobny gest dobrego wychowania, jednakże Cadan nie miał dziś na to siły. Musiał utrzymywać maskę typowego siebie - dziś było to niezwykle trudne. Dlatego kiedy niewiasty zajęły swoje miejsca, opadł ciężko na siedzisko.
Nic dziwnego, że od rana nie umiał się na niczym skoncentrować. Nawet Hjalla nie obdarował kolejną, moralizatorską pogadanką na temat odpowiedniego zachowania się w towarzystwie - to nic, że rodziny, może nawet przede wszystkim rodziny - kiwając doń jedynie głową kiedy syn zadawał mu pytania. Tak naprawdę cały trud przygotowawszy spoczął na barkach Eir oraz skrzatów, on jedynie wygłaszał swoją opinię - tak, bardzo ładne serwetki i to nic, że chwilę później nie był w stanie przypisać do nich odpowiedniego koloru jakim się odznaczały i tak, pyszna kiełbasa, lecz czy to nie były żeberka? Cały czas zastanawiał się co powinien zabrać do Azkabanu, co zrobić, żeby zminimalizować straty i przede wszystkim jak przeżyć. Wspólna kolacja znajdowała się na samym dole listy prac do zrobienia. Najchętniej użyłby swojej latorośli jako argumentu dlaczego nie powinni spotykać się dzisiejszego wieczora, jednakże klamka już zapadła i nim się obejrzał, a już dochodziła godzina zero.
W obliczu nadciągającej misji wizyta rodziców oraz braci wydawała się nie mieć znaczenia. Ba, przypominała ledwie dziecięcą igraszkę, gdzie najwyżej będą obrzucać się jedzeniem z przeciwległego krańca stołu, nie zaś wojnę na śmierć i życie. Nie byli mu straszniejszy niźli dementorzy i wychudzeni więźniowie i to sprawiało, że podszedł do całej maskarady ze stoickim spokojem. Tylko rozbiegany, nieobecny wzrok mógł sugerować, że natrętne myśli kołatały mu w głowie.
Wraz z kołatką drzwi wejściowych.
Stojąc przed żoną oraz godząc się na wszelkie poprawki jego bezapelacyjnego niedbalstwa nie odnotował nawet, że winien wywinąć się ze smukłych palców Eir, po czym jako gospodarz otworzyć drzwi nadciągającym gościom. Zamiast tego po raz milionowy skinął synowi głową kiedy ten rwał się do spotkania swoich krewnych. Cadana zawsze zastanawiało czy chłopiec rozumiał napięte stosunki wewnątrz struktury Goyle'ów i czy wypaczały one jego stosunek do członków rodziny. On sam nigdy nie mieszał go w sprawy dorosłych twierdząc, że wuj Cal jest niedobry lub wuj Cael jest zdradziecki - wszelkie uwagi zachowywał dla siebie. Hjall musiał jednak dostrzec zachowawczość między braćmi - czy ją pojmował, czy doszukiwał się przyczyn? Jeszcze nigdy z nim o tym nie rozmawiał. Nie chciał go w to mieszać, czegoś sugerować lub naprowadzać na inną ścieżkę. Gdzieś wewnątrz swej naiwnej duszy wierzył w przyszłościowe pogodzenie trzech pozornie obcych sobie mężczyzn.
- Dziękuję - powiedział żonie, nim faktycznie wreszcie się od niej oderwał i ruszył ku korytarzowi w ślad za najmłodszym mężczyzną w tymże domu.
Rodzice byli już w środku, natomiast wejście do środka Calhouna i Caelana razem, zdziwiło Cadana na tyle, że na chwilę zapomniał co oni tu właściwie robili. I tak nim do nich dotarł przechwyciła go Caley - jak zwykle urocza i jak zwykle ugodowa. Ucałował ją na przywitanie, odruchowo odszukując spojrzeniem jej męża, który to ignorując wszelką etykietę, jak na rasowego lizusa przystało, swoje kroki skierował od razu do Cadmona. Blondyn uniósł brwi, lecz obiecawszy nie wszczynać awantur bez powodu, powitał szwagra wymownym milczeniem zamiast głupim komentarzem - chociaż naprawdę język go świerzbił.
- Gratuluję Cal - odezwał się wreszcie, zaś na jego twarzy pojawił się niemal dobrotliwy uśmiech. - Widzę, że zostałeś ojcem - dokończył, wzrok utkwiwszy na krótką chwilę w pałętającym się pod nogami kocie. Świetnie - koty, małpy i świnie, cała rodzina w komplecie. - Czy pani Goyle jest równie owłosiona? - spytał, nie mogąc się powstrzymać. Cóż, naprawdę zaczął rozglądać się za matką dziecięcia, a nie dostrzegłszy jej w zasięgu wzroku Cadan spuścił nos na kwintę. Zawiedziony. - Skoro o paniach Goyle mowa, jak się miewają moja bratowa i bratanek? Wstydzisz się ich czy to oni nie chcieli nas widzieć? - zadał pytanie starszemu bratu prawie troskliwie, doskonale jednak wiedząc jak mocno drażliwy był to temat. Odwróciwszy się napotkał surowe spojrzenie matki, dlatego całość zwieńczył męczeńskim, głośnym westchnięciem.
- Zgrywam się tylko - dodał ugodowo, niedbale. - Zapraszam wszystkich do stołu, jak zwykle najpierw się upijemy, żeby rozmowa się kleiła - rzucił wesolutko. Odsunął krzesło Eir, Barbarę zostawiając Cadmonowi, a Caley w rękach małżonka, chociaż wiedział, że ten prędzej sam podsiadłby swoją żonę niż uczyniłby tak drobny gest dobrego wychowania, jednakże Cadan nie miał dziś na to siły. Musiał utrzymywać maskę typowego siebie - dziś było to niezwykle trudne. Dlatego kiedy niewiasty zajęły swoje miejsca, opadł ciężko na siedzisko.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W przeciwieństwie do pozostałych członków rodziny zamierzał się świetnie tej nocy bawić, bo czy igranie z nimi nie było równie fascynujące jak rozbijanie się po portowych lokalach, gdzie największą rozrywką mogły być falujące spódnice najładniejszych dziewczyn? Calowi nie było wiele potrzebne, by odcisnąć w otoczeniu bolesny znak swojej obecności. A czy rodzinne spotkanie nie miało być najlepszą do tego możliwością? Goyle'owie aż się podkładali z okazjami do zamętu - jakżeby mógł nie skorzystać z oferty, którą mu serwowali? Sankthans sam w sobie miał w sobie wiele naleciałości związanych z aktualnym stanem rzeczy, która działa się w tej rodzinie, a buchające płomienie układanych wcześniej stosów miały pochłonąć również i ich. Kukły, które trawić miał ogień dla niektórych przybierały różne postaci, chociaż Cal nie pogardziłby czarownicami. Bo czy przecież wyniszczanie swoich nie było ostatnio popularnym sportem i rozrywką? Zresztą szczytem zabawy powinno być wrzucenie ofiary prosto w stos, niestety podejrzewał, że jego kochana rodzina nie planowała nikogo oczyszczać. Wszyscy mieli się pojawić. Zobaczenie ojca mogło spowodować wiele, ale na pewno nie zmianę decyzji, która roiła się w głowie najmłodszego z synów Cadmona od dłuższego czasu. Może warto byłoby mu przypomnieć o złamanej różdżce podczas jednej ze sprzeczek, którą jak zwykle przegrał? Calhoun wiedział jednak, że sam już jego widok rozjuszy rodzica w sposób okrutnie satysfakcjonujący - bo czy mogło być coś gorszego od świadomości swojej własnej, życiowej porażki chodzącej i będącej w dobrym zdrowiu? Słodkie poczucie żywienia się na tym ojcowskim zniesmaczeniu było wszak jak niewyczerpane, pełne energii źródło do pasożytnictwa i czerpania z niego garściami. Nie spodziewał się za to, że pierwszą osobą, którą zobaczy przed tym wiekopomnym wieczorkiem będzie jego najstarszy brat. A właściwe to wpierw zobaczył ten cylinder, który chyba wrósł Caelanowi w głowę, bo dwa lata temu widział go z tym samym. Czyżby wzruszył aż samego siebie, że pamiętał ostatni obraz brata przed opuszczeniem Londynu? Na twarzy Cala zatańczył ironiczny uśmieszek, gdy postać w szerokim płaszczu i o charakterystycznym chodzie zbliżała się w jego stronę zapowiadając kolejną część rozrywki. Pod pewnym względem nawet tęsknił, na swój sposób, za tym mruczeniem Caela, bo słowami zdecydowanie nazwać tego nie można było. Gdy stanęli ramię w ramię, młodszy z braci czuł, że wieczór zapowiadał się lepiej niż mógł sądzić.
- Nie uściskasz mnie, bracie? - rzucił i nim najstarszy Goyle zdołał zareagować, przygarnął go ramieniem i ucałował w pokryty włosami policzek. Zaśmiał się głośno zaraz po tym, pozwalając by miejscowi usłyszeli, że urocza rodzinka właśnie zaczęła świętować, a pojednanie nie miało zajść w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kto oczekiwałby po ludziach, w których żyłach płynęła norweska krew spokoju i opanowania? Szczególnie, że Cal zatrzymał spojrzenie na kolejnej nadchodzącej postaci, a gdy znalazła się we właściwej odległości, zbadał resztę ciała siostry wzrokiem, zatrzymując się na chwilę na syklu, który wywołał na jego twarzy lekki, sardoniczny uśmiech tak charakterystyczny dla niego, że starczyłby za całą jego osobowość. Obecność Spencer-Moona była wręcz oczywistością, jednak nie ze względu na to, że był mężem jedynej córki Goyle, ale dlatego, że jego uwielbienie dla Cadmona i chęć wejścia mu tam, gdzie słońce nie dochodziło, nie miały sobie równych. Cal zdążył się już o tym przekonać przy ich ostatnim spotkaniu, którego efekty miały nieść coś więcej niż jedynie nienawiść. Zaraz jednak uwagę wszystkich przykuło otwarcie drzwi do domu, w którym mieli spędzić następne kilka godzin. Witamy w progach naszego domu! - Witamy, witamy - rzucił po Hjallu, chyba to był Hjall czy jak on się tam nazywał, i zerknął szybko na Cedrica, by przed wejściem do środka, klepnąć go w plecy. Bo przecież byli zwyczajną, kochającą się rodzinką, nieprawdaż? Przedstawienie z wyśmienitymi aktorami zapowiadało się genialnie - wszyscy znali swoje role tak doskonale, że nie była potrzebna żadna próba generalna. Jego uwaga tylko na moment została przykuta przez Caley, gdy dłoń siostry musnęła jego policzek, a on nie został obojętny i przy okazji delikatnie przyłożył wargi do wnętrza jej ręki. Nie zamierzał jednak być tylko przy niej - bo gdzie byli jego ukochani rodzice? Zanim miał do nich dotrzeć, musiał przedrzeć się jeszcze przez Cadana, który powitał go na swój ciepły sposób. Calhounowi przemknęło przez myśl jak wyglądałaby mina brata, gdyby z równie dobrotliwym uśmiechem powiedział mu prawdę o śmierci jego drogiego przyjaciela? Jednak nie można było odkrywać wszystkich kart na początku zabawy, nieprawdaż? Czy pani Goyle jest równie owłosiona? - A twoja? - odparł, posyłając bratu aż zbyt wymowne perskie oko i odszukując spojrzeniem postać braterskiej żony, by znów wrócić nim do Cadana. Stać ich było na więcej, ale pora była wczesna. Mieli czas. Czas na jedzenie. Zdecydowanie tak. Gdy goście zaczęli więc otaczać stół, szybko stanął przy krześle między Caelanem i Eir, przy okazji mrugając do bratowej. Chyba czas się zapoznać bliżej. - Żałuję, że nie mogę być blisko każdego z was - rzucił, gdy wszyscy zajęli swoje miejsca. Żeby dodać tej scenie teatralności, złapał za rękę na chwilę siedzącą po prawej kobietę i ze smutnym wyrazem twarzy spojrzał po zgromadzonych. Na koniec zatrzymał się na Cadmonie, który usilnie starał się nie patrzeć w stronę najmłodszego z synów. - Hej, tato - mruknął, wpatrując się w rodzica tak długo, aż ten nie zaszczycił go spojrzeniem. Gdy tradycji stało się zadość, Cal schylił się jeszcze, żeby wziąć pana Silvera z podłogi i oparł prawą kostkę na lewym kolanie, czekając na ciąg dalszy. Bo prawdę powiedziawszy z chęcią przeszedłby do dania głównego.
- Nie uściskasz mnie, bracie? - rzucił i nim najstarszy Goyle zdołał zareagować, przygarnął go ramieniem i ucałował w pokryty włosami policzek. Zaśmiał się głośno zaraz po tym, pozwalając by miejscowi usłyszeli, że urocza rodzinka właśnie zaczęła świętować, a pojednanie nie miało zajść w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kto oczekiwałby po ludziach, w których żyłach płynęła norweska krew spokoju i opanowania? Szczególnie, że Cal zatrzymał spojrzenie na kolejnej nadchodzącej postaci, a gdy znalazła się we właściwej odległości, zbadał resztę ciała siostry wzrokiem, zatrzymując się na chwilę na syklu, który wywołał na jego twarzy lekki, sardoniczny uśmiech tak charakterystyczny dla niego, że starczyłby za całą jego osobowość. Obecność Spencer-Moona była wręcz oczywistością, jednak nie ze względu na to, że był mężem jedynej córki Goyle, ale dlatego, że jego uwielbienie dla Cadmona i chęć wejścia mu tam, gdzie słońce nie dochodziło, nie miały sobie równych. Cal zdążył się już o tym przekonać przy ich ostatnim spotkaniu, którego efekty miały nieść coś więcej niż jedynie nienawiść. Zaraz jednak uwagę wszystkich przykuło otwarcie drzwi do domu, w którym mieli spędzić następne kilka godzin. Witamy w progach naszego domu! - Witamy, witamy - rzucił po Hjallu, chyba to był Hjall czy jak on się tam nazywał, i zerknął szybko na Cedrica, by przed wejściem do środka, klepnąć go w plecy. Bo przecież byli zwyczajną, kochającą się rodzinką, nieprawdaż? Przedstawienie z wyśmienitymi aktorami zapowiadało się genialnie - wszyscy znali swoje role tak doskonale, że nie była potrzebna żadna próba generalna. Jego uwaga tylko na moment została przykuta przez Caley, gdy dłoń siostry musnęła jego policzek, a on nie został obojętny i przy okazji delikatnie przyłożył wargi do wnętrza jej ręki. Nie zamierzał jednak być tylko przy niej - bo gdzie byli jego ukochani rodzice? Zanim miał do nich dotrzeć, musiał przedrzeć się jeszcze przez Cadana, który powitał go na swój ciepły sposób. Calhounowi przemknęło przez myśl jak wyglądałaby mina brata, gdyby z równie dobrotliwym uśmiechem powiedział mu prawdę o śmierci jego drogiego przyjaciela? Jednak nie można było odkrywać wszystkich kart na początku zabawy, nieprawdaż? Czy pani Goyle jest równie owłosiona? - A twoja? - odparł, posyłając bratu aż zbyt wymowne perskie oko i odszukując spojrzeniem postać braterskiej żony, by znów wrócić nim do Cadana. Stać ich było na więcej, ale pora była wczesna. Mieli czas. Czas na jedzenie. Zdecydowanie tak. Gdy goście zaczęli więc otaczać stół, szybko stanął przy krześle między Caelanem i Eir, przy okazji mrugając do bratowej. Chyba czas się zapoznać bliżej. - Żałuję, że nie mogę być blisko każdego z was - rzucił, gdy wszyscy zajęli swoje miejsca. Żeby dodać tej scenie teatralności, złapał za rękę na chwilę siedzącą po prawej kobietę i ze smutnym wyrazem twarzy spojrzał po zgromadzonych. Na koniec zatrzymał się na Cadmonie, który usilnie starał się nie patrzeć w stronę najmłodszego z synów. - Hej, tato - mruknął, wpatrując się w rodzica tak długo, aż ten nie zaszczycił go spojrzeniem. Gdy tradycji stało się zadość, Cal schylił się jeszcze, żeby wziąć pana Silvera z podłogi i oparł prawą kostkę na lewym kolanie, czekając na ciąg dalszy. Bo prawdę powiedziawszy z chęcią przeszedłby do dania głównego.
Wiedział, że w końcu będzie zmuszony zwrócić uwagę na najmłodszego z braci - nie podejrzewał jednak, że stanie się to tak szybko i będzie aż tak gwałtowne. Refleks Caelana wcale nie należał do najgorszych, lecz chyba do samego końca nie wierzył, że Calhoun faktycznie pokona dzielącą ich odległość i spróbuje naruszyć jego przestrzeń osobistą w jeszcze gorszy sposób, toteż nie zdążył zareagować odpowiednio szybko i odsunąć, odepchnąć, zdzielić prosto w twarz. Warknął cicho i już łapał go za poły szaty, kiedy za ich plecami pojawiła się Caley, zaś drzwi do posiadłości przy Grimmauld Place 4/2 otworzył im w końcu Hjall, syn Cadana.
- Witamy - powtórzył za dzieckiem niezbyt wesołym tonem głosu, wciąż patrząc na czarną owcę rodziny. Kiedy poczuł na ramieniu uścisk dłoni siostry, spojrzał jednak w jej kierunku, co pomogło opanować budzącą się w nim złość. - Caley - przywitał się z nią krótko, brzmiał już normalnie. Z niechęcią spoglądał na jej dłoń muskającą policzek Calhouna; wiedział, że nigdy tego nie zrozumie, tej relacji, która ich łączyła.
W chwilę później dołączył do nich gospodarz; Caelan nie zdziwił się słysząc jego jadowite przytyki - mimo wszystko myślał, że dobrze było go widzieć w dobrym zdrowiu. Po tym, jak porzucił żeglugę, porzucił swą naturę. Po tamtym wypadku. Nie wierzył, że Cadan już nigdy nie powróci na żaglowiec, że nie wypłynie w kilkumiesięczny rejs, by poczuć wiatr we włosach, by przypomnieć sobie, co tak naprawdę znaczyło bycie Goylem. Teraz jednak pozostawało się cieszyć, że targające nim wątpliwości nie doprowadziły do porzucenia służby u Czarnego Pana.
Przekroczył próg, spoglądając przy tym na zgromionego przez matkę Cadana, i odezwał się ponownie, próbując mówić cicho, tak, by nie usłyszeli go rodzice.
- To ja nie chciałem, żebyście się widzieli. Podejrzewam, że z dala od latających talerzy i sztućców będą się miewać wiele lepiej.
Inną sprawą było, że obecność i jego syna zwiększyłaby tylko prawdopodobieństwo wystąpienia anomalii, czego żaden z nich nie chciał. Następnie skierował swe kroki do jadalni, w której czekali już na nich Cadmon i Barbara, Eir oraz ten bezbarwny małżonek Caley. Przywitał się z matką, następnie z bratową, na końcu uścisnął dłoń ojcu i zajął miejsce przy stole po jego prawicy. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, jak bardzo małżeństwo Eir i Cadana różniło się od jego własnej relacji, jego umowy, bo inaczej tego nazwać nie potrafił, lecz szybko porzucił te rozmyślania skupiając się na tym, co tu i teraz.
A teraz zaczynała się kolejna z szopek Calhouna, który - na brodę Merlina - zajął miejsce tuż obok niego. Był to chyba jakiś nieśmieszny żart, wszak wszyscy chyba wiedzieli, jak sadzanie ich koło siebie może się skończyć, jak zapewne się ono skończy. A może ktoś upatrywał w tym szansy na rychłe zakończenie uczty? Calean nie skomentował tego w żaden sposób, zamiast tego zdjął z głowy cylinder i położył go na jednym z kolan, próbując nie słuchać kolejnych słów najmłodszego z braci.
Podobnie do Caley, i on tęsknie spojrzał w stronę karafki, z jednej strony czując, że pomogłaby ona okiełznać irytację, z drugiej - wiedząc, że alkohol może tylko przyśpieszyć nadejście tragedii.
- Witamy - powtórzył za dzieckiem niezbyt wesołym tonem głosu, wciąż patrząc na czarną owcę rodziny. Kiedy poczuł na ramieniu uścisk dłoni siostry, spojrzał jednak w jej kierunku, co pomogło opanować budzącą się w nim złość. - Caley - przywitał się z nią krótko, brzmiał już normalnie. Z niechęcią spoglądał na jej dłoń muskającą policzek Calhouna; wiedział, że nigdy tego nie zrozumie, tej relacji, która ich łączyła.
W chwilę później dołączył do nich gospodarz; Caelan nie zdziwił się słysząc jego jadowite przytyki - mimo wszystko myślał, że dobrze było go widzieć w dobrym zdrowiu. Po tym, jak porzucił żeglugę, porzucił swą naturę. Po tamtym wypadku. Nie wierzył, że Cadan już nigdy nie powróci na żaglowiec, że nie wypłynie w kilkumiesięczny rejs, by poczuć wiatr we włosach, by przypomnieć sobie, co tak naprawdę znaczyło bycie Goylem. Teraz jednak pozostawało się cieszyć, że targające nim wątpliwości nie doprowadziły do porzucenia służby u Czarnego Pana.
Przekroczył próg, spoglądając przy tym na zgromionego przez matkę Cadana, i odezwał się ponownie, próbując mówić cicho, tak, by nie usłyszeli go rodzice.
- To ja nie chciałem, żebyście się widzieli. Podejrzewam, że z dala od latających talerzy i sztućców będą się miewać wiele lepiej.
Inną sprawą było, że obecność i jego syna zwiększyłaby tylko prawdopodobieństwo wystąpienia anomalii, czego żaden z nich nie chciał. Następnie skierował swe kroki do jadalni, w której czekali już na nich Cadmon i Barbara, Eir oraz ten bezbarwny małżonek Caley. Przywitał się z matką, następnie z bratową, na końcu uścisnął dłoń ojcu i zajął miejsce przy stole po jego prawicy. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, jak bardzo małżeństwo Eir i Cadana różniło się od jego własnej relacji, jego umowy, bo inaczej tego nazwać nie potrafił, lecz szybko porzucił te rozmyślania skupiając się na tym, co tu i teraz.
A teraz zaczynała się kolejna z szopek Calhouna, który - na brodę Merlina - zajął miejsce tuż obok niego. Był to chyba jakiś nieśmieszny żart, wszak wszyscy chyba wiedzieli, jak sadzanie ich koło siebie może się skończyć, jak zapewne się ono skończy. A może ktoś upatrywał w tym szansy na rychłe zakończenie uczty? Calean nie skomentował tego w żaden sposób, zamiast tego zdjął z głowy cylinder i położył go na jednym z kolan, próbując nie słuchać kolejnych słów najmłodszego z braci.
Podobnie do Caley, i on tęsknie spojrzał w stronę karafki, z jednej strony czując, że pomogłaby ona okiełznać irytację, z drugiej - wiedząc, że alkohol może tylko przyśpieszyć nadejście tragedii.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sanktans jak zawsze był zderzeniem różnych światów – a wiadomo, że jeśli w tak małym pomieszczeniu dochodzi do eksplozji, dzieją się przeróżne, nieoczekiwane i niekontrolowane zdarzenia. Bała się tego. Bała się energii, która zagęści powietrze nad stołem na tyle mocno, że będzie można ciąć je siekierami. Nie okazywała tego jednak. Skrywała swoje odczucia pod maską obojętności i opanowania, wierząc usilnie, że nikt, prócz Caley i Cadana, nie odgadnie jej emocji. Musiała być stałym elementem dzisiejszej kolacji, mocną łódką twardo trzymającą się fal, chociaż sztorm był coraz bliżej.
Na razie jednak wody były spokojne, a łódką tylko delikatnie kołysało.
Gdy tylko drzwi odpowiedziały na uderzenia kołatki, wzrok Eir powędrował w stronę Hjalla. Naprawdę wolała, żeby spał słodko w swoim łóżku, żeby śnił o pomarszczonych żaglach i magicznych patyczkach, z pomocą których zwojuje świat. To było dla niego znacznie bezpieczniejsze. Ale oczywiście tradycje grały pierwsze skrzypce. Musiała dać mu chociaż przez chwilę pobyć między krewnymi, musiała pozwolić, żeby oplotły go troskliwe ramiona Caley, by za chwilę znaleźć się między ciskającymi w siebie gromami braćmi. Dużo rozumiał, a jeszcze więcej był zdolny wypatrzeć. I dlatego z bijącym w piersi sercem śledziła jego ruchy. Tylko na krótką chwilę opuściła wartę, by przywitać najdroższą jej sercu panią Spencer-Moon. Zamknęła na chwilę oczy, chłonąc jej uspokajającą obecność i zapach znajomych perfum. Oaza na palącej pustyni zdarzeń.
– Mam nadzieję – uśmiechnęła się do niej lekko, niepewnie, jakby z nadzieją, która lada chwila może zniknąć. – Bądź blisko.
Z teściami zdołała przywitać się już wcześniej, teraz przyszła pora na starszych braci – namiętnie wymieniających się między sobą zgryźliwymi uwagami. Spodziewała się czegoś o wiele gorszego i ta pozorna trywialność nieco wybiła ją z tropu. Kąciki cieniutkich, bladych warg uniosły się lekko ku górze, gdy Caelan wpuszczał ją do jadalni, gdzie wszyscy mieli zasiąść przy stole. Chyba jego jedynego z męskiego grona obdarzała czymś na wzór zaufania – był najstarszy, wierzyła, że najrozsądniejszy. Zajęła miejsce przy Cadanie, przysuwając się lekko do swojego pustego jeszcze talerza. Nie zauważyła nawet, kiedy Calhoun objął jej dłoń swoją. Spojrzała na niego, marszcząc brwi w pełnym niezrozumienia i ukrywanej złości grymasie. Wyciągnęła palce spod jego uścisku szybko, ale bez paniki i oszołomienia.
– Nie martw się, jesteś już wystarczająco blisko – szepnęła sycząco, wzrok niemal natychmiast przenosząc na Hjalla.
Jasnowłosy chłopiec siedział dumnie na nieco wyższym krześle, uśmiechając się pewnie, jakby to on był gospodarzem, a nie jego ojciec. Bała się o niego, ale ten strach łagodziła obecność Caley i Cadana w pobliżu najmłodszego Goyle’a. Jeśli coś się stanie, zareaguję na pewno jako pierwsi.
Karafki uniosły się na wezwanie, napełniając kielichy zgromadzonych winem. Stół był już zastawiony, a posiłek nie był na tyle formalny, by od razu częstować wszystkich jedną potrawą. Najważniejszą kwestią był fakt, kto jako pierwszy rozpocznie ucztę.
Mały Hjall zaczął kręcić się na siedzisku, zaaferowany tak oficjalnym i niecodziennym widowiskiem. Spojrzał na ciocię Caley i uśmiechnął się, szukając jej uwagi.
– Czy kota wuja też zjemy, skoro tu z nim przyszedł? – zapytał jej tak cicho, by tylko ona to usłyszała, chociaż nie wziął pod uwagę, że w jadalni było na tyle ponuro, by każdy siedzący przy stole mógł go usłyszeć.
Eir zadrgały delikatnie kąciki ust.
Na razie jednak wody były spokojne, a łódką tylko delikatnie kołysało.
Gdy tylko drzwi odpowiedziały na uderzenia kołatki, wzrok Eir powędrował w stronę Hjalla. Naprawdę wolała, żeby spał słodko w swoim łóżku, żeby śnił o pomarszczonych żaglach i magicznych patyczkach, z pomocą których zwojuje świat. To było dla niego znacznie bezpieczniejsze. Ale oczywiście tradycje grały pierwsze skrzypce. Musiała dać mu chociaż przez chwilę pobyć między krewnymi, musiała pozwolić, żeby oplotły go troskliwe ramiona Caley, by za chwilę znaleźć się między ciskającymi w siebie gromami braćmi. Dużo rozumiał, a jeszcze więcej był zdolny wypatrzeć. I dlatego z bijącym w piersi sercem śledziła jego ruchy. Tylko na krótką chwilę opuściła wartę, by przywitać najdroższą jej sercu panią Spencer-Moon. Zamknęła na chwilę oczy, chłonąc jej uspokajającą obecność i zapach znajomych perfum. Oaza na palącej pustyni zdarzeń.
– Mam nadzieję – uśmiechnęła się do niej lekko, niepewnie, jakby z nadzieją, która lada chwila może zniknąć. – Bądź blisko.
Z teściami zdołała przywitać się już wcześniej, teraz przyszła pora na starszych braci – namiętnie wymieniających się między sobą zgryźliwymi uwagami. Spodziewała się czegoś o wiele gorszego i ta pozorna trywialność nieco wybiła ją z tropu. Kąciki cieniutkich, bladych warg uniosły się lekko ku górze, gdy Caelan wpuszczał ją do jadalni, gdzie wszyscy mieli zasiąść przy stole. Chyba jego jedynego z męskiego grona obdarzała czymś na wzór zaufania – był najstarszy, wierzyła, że najrozsądniejszy. Zajęła miejsce przy Cadanie, przysuwając się lekko do swojego pustego jeszcze talerza. Nie zauważyła nawet, kiedy Calhoun objął jej dłoń swoją. Spojrzała na niego, marszcząc brwi w pełnym niezrozumienia i ukrywanej złości grymasie. Wyciągnęła palce spod jego uścisku szybko, ale bez paniki i oszołomienia.
– Nie martw się, jesteś już wystarczająco blisko – szepnęła sycząco, wzrok niemal natychmiast przenosząc na Hjalla.
Jasnowłosy chłopiec siedział dumnie na nieco wyższym krześle, uśmiechając się pewnie, jakby to on był gospodarzem, a nie jego ojciec. Bała się o niego, ale ten strach łagodziła obecność Caley i Cadana w pobliżu najmłodszego Goyle’a. Jeśli coś się stanie, zareaguję na pewno jako pierwsi.
Karafki uniosły się na wezwanie, napełniając kielichy zgromadzonych winem. Stół był już zastawiony, a posiłek nie był na tyle formalny, by od razu częstować wszystkich jedną potrawą. Najważniejszą kwestią był fakt, kto jako pierwszy rozpocznie ucztę.
Mały Hjall zaczął kręcić się na siedzisku, zaaferowany tak oficjalnym i niecodziennym widowiskiem. Spojrzał na ciocię Caley i uśmiechnął się, szukając jej uwagi.
– Czy kota wuja też zjemy, skoro tu z nim przyszedł? – zapytał jej tak cicho, by tylko ona to usłyszała, chociaż nie wziął pod uwagę, że w jadalni było na tyle ponuro, by każdy siedzący przy stole mógł go usłyszeć.
Eir zadrgały delikatnie kąciki ust.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
The member 'Eir Goyle' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Pod jednym dachem zgromadzili się ci, których najbardziej kochała wraz z tymi, których szczerze nienawidziła. Wątpiła, by po kolacji ktoś zmienił docelową kategorię, do której został przypisany, lecz nigdy nie należało chwalić dnia przed zachodem słońca. Jej rodzina była zlepkiem najciekawszych osobowości, a okazje takie, jak ta, uwydatniały w ludziach cechy, jakie zazwyczaj trzymane były na wodzy. Gdyby mogła, przyspieszyłaby czas i wstrzeliła się w moment najgorętszej dyskusji przy stole, ale jednocześnie była niezmiernie ciekawa co wywoła pierwszą kłótnię. Caley nie była naiwna i wiedziała doskonale, że iskry zdolne wywołać pożar tańczyły już na językach niejednego zebranego przy stole.
Dopięła swego i zajęła miejsce obok bratanka, by w razie czego wesprzeć go lub osłonić własną różdżką, ale także słowem. Hjall był jeszcze dzieckiem, ale rozumiał nadzwyczaj wiele, a do tego był piekielnie dobrym obserwatorem – mieszanka genów Goylów i Borginów stworzyła groźnego przeciwnika w przyszłych dysputach i Spencer-Moon była święcie przekonana, że za kilka lat to właśnie Hjall zostanie szarą eminencją rodziny. Był jej oczkiem w głowie i nie pozwoliłaby, by stała mu się jakaś krzywda, a jednocześnie nie wyobrażała sobie, by przeżył swoje życie chroniony jak pod kloszem. Nie zamierzała wchodzić w kompetencje jego rodziców, ale cieszyła się, że pozwolili mu zasiąść przy stole z osobami, które miały szansę skutecznie nadszarpnąć obraz idealnej rodziny, jaki wykreowany był w młodej główce. Ojciec gardził dziećmi, matka przymykała oczy na ich krzywdę, bracia gorąco się nienawidzili, a żony i mężowie próbowali się pozabijać. Nic tutaj nie było jak należy i dlatego właśnie było tak cholernie interesujące.
Na moment przeniosła wzrok na męża i trafiła na moment, w którym on przyglądał się jej. Posłała mu fałszywie uprzejme spojrzenie, a Cedric odwrócił głowę, spoglądając przez chwilę prosto na Calhouna, by po chwili zagadnąć o coś Barbarę. Znajdował się blisko Cadmona i w dalszej części uczty na pewno zamierzał wybrać się z nim na stronę, by wypalić cygaro przywiezione przez teścia z jednej z wypraw, lecz Caley nie mogłoby to obchodzić mniej. Gardziła swoim mężem tak bardzo, jak on nią.
Pytanie Hjalla powitała szerszym uśmiechem, a zanim w ogóle zabrała się do odpowiedzi, sięgnęła po kieliszek z czerwonym winem. Był on już dla niej niemalże tak nierozłącznym atrybutem, co różdżka.
- Kot wuja jest nietykalny – odpowiedziała teatralnym szeptem, który mogli dosłyszeć niemalże wszyscy zebrani – Ma w jego kajucie posłanie lepsze od niejednego żeglarza na łajbie. Wuj świętuje jak Norweg, ale kota wielbi niczym Egipcjanin – puściła bratankowi oczko i z satysfakcją zauważyła, że Cedric zaciska pięść pod stołem. Informacja o pobycie jego żony na statku brata musiała być mu wybitnie nie w smak.
Pierwszy łyk wina nie był więc tak gorzki, jak mogła się tego spodziewać. Igranie z mężem miało być jej ulubioną rozrywką tego wieczoru. Siedziała oparta swobodnie, obserwując dynamikę pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny – subtelne gesty, mniej subtelne spojrzenia, niewypowiedziane żale i pretensje, porozumiewawcze mrugnięcia, żartobliwe przytyki. Nie mogła się doczekać, aż atmosfera rozgorzeje na dobre.
O dziwo, jej własny mąż pospieszył na ratunek jej niewerbalnej prośbie, zupełnie jak gdyby oczekiwał tego samego. Naiwny, nie miał pojęcia, na jak bardzo przegranej pozycji się znajdował; nawet łaska Cadmona nie mogła mu pomóc. Nie pod tym dachem.
- Musisz być dumny, Cadmonie, z dzieci celebrujących tradycje przodków – zagaił do teścia, spoglądając na niego uprzejmie – Każde z nich przekaże to swoim potomkom i ognisko pamięci nigdy nie zgaśnie. Cadanie, czy rozpalisz dziś tradycyjny stos? – zapytał, całkowicie ignorując panią domu oraz fakt, że to ona przygotowała dla wszystkich tę ucztę.
Dopięła swego i zajęła miejsce obok bratanka, by w razie czego wesprzeć go lub osłonić własną różdżką, ale także słowem. Hjall był jeszcze dzieckiem, ale rozumiał nadzwyczaj wiele, a do tego był piekielnie dobrym obserwatorem – mieszanka genów Goylów i Borginów stworzyła groźnego przeciwnika w przyszłych dysputach i Spencer-Moon była święcie przekonana, że za kilka lat to właśnie Hjall zostanie szarą eminencją rodziny. Był jej oczkiem w głowie i nie pozwoliłaby, by stała mu się jakaś krzywda, a jednocześnie nie wyobrażała sobie, by przeżył swoje życie chroniony jak pod kloszem. Nie zamierzała wchodzić w kompetencje jego rodziców, ale cieszyła się, że pozwolili mu zasiąść przy stole z osobami, które miały szansę skutecznie nadszarpnąć obraz idealnej rodziny, jaki wykreowany był w młodej główce. Ojciec gardził dziećmi, matka przymykała oczy na ich krzywdę, bracia gorąco się nienawidzili, a żony i mężowie próbowali się pozabijać. Nic tutaj nie było jak należy i dlatego właśnie było tak cholernie interesujące.
Na moment przeniosła wzrok na męża i trafiła na moment, w którym on przyglądał się jej. Posłała mu fałszywie uprzejme spojrzenie, a Cedric odwrócił głowę, spoglądając przez chwilę prosto na Calhouna, by po chwili zagadnąć o coś Barbarę. Znajdował się blisko Cadmona i w dalszej części uczty na pewno zamierzał wybrać się z nim na stronę, by wypalić cygaro przywiezione przez teścia z jednej z wypraw, lecz Caley nie mogłoby to obchodzić mniej. Gardziła swoim mężem tak bardzo, jak on nią.
Pytanie Hjalla powitała szerszym uśmiechem, a zanim w ogóle zabrała się do odpowiedzi, sięgnęła po kieliszek z czerwonym winem. Był on już dla niej niemalże tak nierozłącznym atrybutem, co różdżka.
- Kot wuja jest nietykalny – odpowiedziała teatralnym szeptem, który mogli dosłyszeć niemalże wszyscy zebrani – Ma w jego kajucie posłanie lepsze od niejednego żeglarza na łajbie. Wuj świętuje jak Norweg, ale kota wielbi niczym Egipcjanin – puściła bratankowi oczko i z satysfakcją zauważyła, że Cedric zaciska pięść pod stołem. Informacja o pobycie jego żony na statku brata musiała być mu wybitnie nie w smak.
Pierwszy łyk wina nie był więc tak gorzki, jak mogła się tego spodziewać. Igranie z mężem miało być jej ulubioną rozrywką tego wieczoru. Siedziała oparta swobodnie, obserwując dynamikę pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny – subtelne gesty, mniej subtelne spojrzenia, niewypowiedziane żale i pretensje, porozumiewawcze mrugnięcia, żartobliwe przytyki. Nie mogła się doczekać, aż atmosfera rozgorzeje na dobre.
O dziwo, jej własny mąż pospieszył na ratunek jej niewerbalnej prośbie, zupełnie jak gdyby oczekiwał tego samego. Naiwny, nie miał pojęcia, na jak bardzo przegranej pozycji się znajdował; nawet łaska Cadmona nie mogła mu pomóc. Nie pod tym dachem.
- Musisz być dumny, Cadmonie, z dzieci celebrujących tradycje przodków – zagaił do teścia, spoglądając na niego uprzejmie – Każde z nich przekaże to swoim potomkom i ognisko pamięci nigdy nie zgaśnie. Cadanie, czy rozpalisz dziś tradycyjny stos? – zapytał, całkowicie ignorując panią domu oraz fakt, że to ona przygotowała dla wszystkich tę ucztę.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdyby tak się dogłębniej zastanowić nad powodem usadowienia dwóch braci obok siebie, to miałoby nawet sens - wybiliby się nawzajem i pozostałoby jedynie unicestwienie Cedrica, a wszystko wróciłoby do normy. Ład i porządek zawitałby do rodziny Goyle'ów - a przynajmniej tak widzieć to pragnął Cadan, oczywiście wszelkie winy odsuwając od samego siebie. Od początku konfliktu uważał się za tego poszkodowanego, który był niesłusznie napiętnowany. Nie dawał nikomu do tego żadnych powodów, nie wychylając się oraz nie uczestnicząc w życiu braci, woląc towarzystwo swoje oraz bezkresnych oceanów niźli interakcji międzyludzkich. Tak naprawdę dogadywał się jedynie ze swoim najlepszym przyjacielem będącym dlań jak brat, którego zdawał się nigdy nie posiadać - kiedy i on został mu odebrany, blondyn skrywał w sobie wiele rozgoryczenia. Wylewał żółć na najbliższe otoczenie nie patrząc kto i czy w ogóle był sprawcą jego osobistej tragedii - nie zasługiwał na nią, był tego pewien. Morderstwa mugolskich żeglarzy jakie napataczały się podczas wypraw nie uznawał za nic haniebnego, wręcz przeciwnie - ich rodzina od wieków przyczyniała się do oczyszczenia świata z plugastwa niemagicznych pomiotów, winna być za to nagrodzona. Zatem co mógł zrobić nie tak? Żadne racjonalne wytłumaczenie nie pojawiało się w głowie Cadana, ilekroć o tym myślał. Wniosek? To z innymi musiało być coś nie tak. Zerkał na obu braci, po raz kolejny bezsensownie doszukując się w nich odpowiedzi na niezadane pytania, na targające nim wątpliwości, lecz niczego nie dostrzegał. Caelan pozostawał tak samo milczący i zdystansowany, Calhoun jednakowo bezczelny oraz zadowolony z samego siebie. Nic, absolutnie nic nie zdradzało koszmarnej prawdy.
Uśmiechnął się kpiąco, kiedy odpowiedzą na zadane pytanie okazało się być inne, odbite pytanie - mężczyzna uniósł brwi, a chwilę potem uśmiechnął szeroko.
- Dziękuję, ma się dobrze. Sam zresztą możesz ją o to spytać - odparł Calowi, przewrotnie. Doskonale wiedział, że nie chodziło o samopoczucie - jednakże zastosowawszy niniejsze spytki w stosunku do najstarszego z braci, mógł podpiąć własną odpowiedź pod tenże temat. Nie musiał przy tym odpowiadać głupkowato o owłosienie Eir, które nie powinno najmłodszego Goyle'a w ogóle obchodzić. Cadan zaś i tak ubolewał, że nie poznał prawdy dotyczącej kociej małżonki - trącało to hipokryzją, lecz nie zamierzał się tym przejmować ani odrobinę.
- Zabezpieczenie mienia, sprytnie Caelanie - rzucił w odpowiedzi na słowa brata, z udawanym uznaniem. Zatem nawet jeśli on miałby zginąć, jego potomek przeżyje, w przeciwieństwie do Hjalla oraz kota, którzy byli bezpośrednio narażeni na czynniki destrukcyjne. Musiał w duchu przyznać, że to dobra strategia. Dobrze, że nie wspomniał o oklepanych anomaliach - w natężeniu rodzinnej nienawiści jedno zabójcze dziecko w tą czy w tamtą nie robiło różnicy.
Naprawdę żałował, że nie mogli kontynuować złośliwości w nieskończoność, prezentując najnowszy repertuar docinek - kolacja musiała się rozpocząć. Wszyscy zasiedli przy stole, chociaż niektórym sprawiło to ogromny ból. Cadan obserwował poczynania Cala względem Eir; posłał mu krótkie, ostrzegawcze spojrzenie - i tak niemające przynieść żadnego efektu, był tego świadom. Uniósł brwi dosłyszawszy pytanie syna. Niemal od razu zamierzał przytaknąć czyniąc z głupiego kocura główne danie, lecz ubiegła go Caley. Niezadowolony z jej słów nie mógł im zaprzeczyć podkopując tym samym autorytet ciotki. Blondyn westchnął bezdźwięcznie, po czym skinął na skrzata, żeby polał im wszystkim alkoholu. Goyle wiedział już, że nie zniesie tego wszystkiego na trzeźwo. Szkoda, że nie zdążył się upić nim doleciało do niego pytanie Spencer-Moona. Obrócił ku niemu wzrok - chłodny, niezadowolony. Czarodziej widocznie obrał sobie za punkt honoru wylizanie tyłków wszystkim zgromadzonym - tym gorzej, zbyt szybko się naje, a Eir napracowała się przy przygotowaniu kolacji.
- Nie zapalę, lecz dziękuję za wysunięcie mojej osoby na kandydaturę - odpowiedział mu z uśmiechem; wydawało się, jakby Cadanowi w jednej chwili polepszył się nastrój. - Jeżeli ktoś powinien to zrobić, to na pewno moja żona - dodał równie uprzejmie, jednakże nie patrząc na małżonkę, a obserwując rozdrażnienie na twarzy ojca. Znów prowokował, chociaż nie powinien. Może niechcący podpali biesiadników, a jeśli zostaną już skropieni alkoholem, to zajmą się ogniem szybciej. To chyba rozdrażnienie spowodowane nieuchronną wizytą w Azkabanie, wszystkie bodźce odbierał po stokroć intensywniej.
Uśmiechnął się kpiąco, kiedy odpowiedzą na zadane pytanie okazało się być inne, odbite pytanie - mężczyzna uniósł brwi, a chwilę potem uśmiechnął szeroko.
- Dziękuję, ma się dobrze. Sam zresztą możesz ją o to spytać - odparł Calowi, przewrotnie. Doskonale wiedział, że nie chodziło o samopoczucie - jednakże zastosowawszy niniejsze spytki w stosunku do najstarszego z braci, mógł podpiąć własną odpowiedź pod tenże temat. Nie musiał przy tym odpowiadać głupkowato o owłosienie Eir, które nie powinno najmłodszego Goyle'a w ogóle obchodzić. Cadan zaś i tak ubolewał, że nie poznał prawdy dotyczącej kociej małżonki - trącało to hipokryzją, lecz nie zamierzał się tym przejmować ani odrobinę.
- Zabezpieczenie mienia, sprytnie Caelanie - rzucił w odpowiedzi na słowa brata, z udawanym uznaniem. Zatem nawet jeśli on miałby zginąć, jego potomek przeżyje, w przeciwieństwie do Hjalla oraz kota, którzy byli bezpośrednio narażeni na czynniki destrukcyjne. Musiał w duchu przyznać, że to dobra strategia. Dobrze, że nie wspomniał o oklepanych anomaliach - w natężeniu rodzinnej nienawiści jedno zabójcze dziecko w tą czy w tamtą nie robiło różnicy.
Naprawdę żałował, że nie mogli kontynuować złośliwości w nieskończoność, prezentując najnowszy repertuar docinek - kolacja musiała się rozpocząć. Wszyscy zasiedli przy stole, chociaż niektórym sprawiło to ogromny ból. Cadan obserwował poczynania Cala względem Eir; posłał mu krótkie, ostrzegawcze spojrzenie - i tak niemające przynieść żadnego efektu, był tego świadom. Uniósł brwi dosłyszawszy pytanie syna. Niemal od razu zamierzał przytaknąć czyniąc z głupiego kocura główne danie, lecz ubiegła go Caley. Niezadowolony z jej słów nie mógł im zaprzeczyć podkopując tym samym autorytet ciotki. Blondyn westchnął bezdźwięcznie, po czym skinął na skrzata, żeby polał im wszystkim alkoholu. Goyle wiedział już, że nie zniesie tego wszystkiego na trzeźwo. Szkoda, że nie zdążył się upić nim doleciało do niego pytanie Spencer-Moona. Obrócił ku niemu wzrok - chłodny, niezadowolony. Czarodziej widocznie obrał sobie za punkt honoru wylizanie tyłków wszystkim zgromadzonym - tym gorzej, zbyt szybko się naje, a Eir napracowała się przy przygotowaniu kolacji.
- Nie zapalę, lecz dziękuję za wysunięcie mojej osoby na kandydaturę - odpowiedział mu z uśmiechem; wydawało się, jakby Cadanowi w jednej chwili polepszył się nastrój. - Jeżeli ktoś powinien to zrobić, to na pewno moja żona - dodał równie uprzejmie, jednakże nie patrząc na małżonkę, a obserwując rozdrażnienie na twarzy ojca. Znów prowokował, chociaż nie powinien. Może niechcący podpali biesiadników, a jeśli zostaną już skropieni alkoholem, to zajmą się ogniem szybciej. To chyba rozdrażnienie spowodowane nieuchronną wizytą w Azkabanie, wszystkie bodźce odbierał po stokroć intensywniej.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Żałował, że Caelan nie dał się ponieść swojemu instynktowi i nie rozpoczął burdy zaraz przed wejściem na rodzinny piknik. W pewnym sensie brakowało mu tej krzaczastej mordy i buractwa prezentowanego przez najstarszego z braci. Widok stłamszonego pierworodnego Goyleów był żałosny. W jakiś sposób liczył na to, że przynajmniej on będzie umiał się rozerwać. Naprawdę brakowało mu jaj, żeby to zrobić, skoro jedyne na co było go stać to pieprzenie tancerek i chowanie głowy w piasek, gdy powinien był walczyć. Cal podejrzewał, że ktoś obciął je Caelonowi i wepchnął prosto do gardła - nic dziwnego, że był taki burkliwy i małomówny. Z uśmieszkiem zawiedzenia zmieszanego z wieczną kpiną obserwował jak kapitan rodzinnego statku starał się zapanować nad swoimi odruchami. Sam nie odwrócił spojrzenia i mrugnął do niego zachęcająco. W końcu spotkanie dopiero się rozpoczynało, a on nie zamierzał spędzić go siedząc grzecznie na krześle i udawać chociaż jeden jedyny raz, że nie był tym, kim zawsze. Ale cóż... Nie był najlepszy w dotrzymywaniu obietnic. Nic więc dziwnego, że już od progu gadanie o słodkich rodzinkach było nudniejsze niż sądził. Jeśli mieli rozmawiać tylko o tym to impreza miała się zakończyć prędzej niż myślał. A przynajmniej on podpali swój stos... Lub kilka od razu skoro już się zebrały w ładną kupkę. Kilka i pół sądząc po rozmiarze mini człowieka stojącego przed nim i wpatrującego się w niego z ciekawością. Nie zamierzał już kontynuować rozmówek w przejściu, wiedząc doskonale, że to co najlepsze czekało przed nim. Caelan powinien zabrać ze sobą żoneczkę albo przynajmniej jakąś kurewkę na imitację czegokolwiek co trzymał między nogami, która oddzieliłaby go od najmłodszego z braci. Byłoby na pewno o wiele ciekawiej i zabawniej - dzięki temu Cal mógłby czuć się jak błogosławiony między niewiastami. Ta myśl niezwykle go rozbawiła, chociaż nic nie mogło skwasić jego humoru. Nie, gdy trwał między najbliższymi mu osobami. Zaraz jednak jego uwaga z naburmuszonego Caelanka przeniosła się na siedzącą obok kobietę, która zwinnie wyplotła palce z jego uścisku. Mógłby ją zatrzymać, ale po co? Kolacja miała być długa, a okazji wiele. Zaśmiał się, słysząc uwagę Eir, pozwalając by szczery śmiech rozniósł się między grobowymi minami zgromadzonych. - Urocza jest. Doprawdy - rzucił, patrząc na Cadana i posyłając mu rozbawione spojrzenie. Niemalże czułe. Nic nie zrobił sobie z gromów, które ładował w niego średni brat. Powinien lepiej pilnować żony, a nie traktować go takimi uprzejmościami. Ta uwaga była niemal jak komplement. Najwyraźniej każdy Goyle opatrzył sobie pana Silvera jako punkt zaczepienia, bo Kalmar (czy jak mu tam było) zabrał głos, próbując być dyskretny. Na swój sposób. Zbył komentarz Caley, nie patrząc nawet w jej stronę, a jedynie nachylił się w stronę chłopca, nie robiąc sobie nic z faktu, że naciągał obrus. - Musisz kiedyś wypieprzyć jakąś Egipcjankę. To prawdziwe kocice - rzucił, mrugając do bratanka, a dopiero potem prostując się i wciąż jeżdżąc dłonią po kocim grzbiecie. - Mogłem to powiedzieć na głos? - spytał, przenosząc w końcu uwagę z dzieciaka na siedzącą po skosie Barbarę. Lub właściwie udając, że interesowała go jej reakcja. Ale kto inny za to zainteresował się nim.
- Hold kjeft - warknął po chwili, siedzący na szczycie Cadmon. Jego twarz płonęła i jedyna rzecz, która nie pozwalała mu wstać to dłoń żony na jego zaciśniętej pięści. Cal dostrzegł ten gest, by moment później wpatrywać się w oczy ojca bez żadnego żalu. Z prowokacją i czającą się w zakamarkach satysfakcją. Świadomością łamania wielu zasad, które były niczym. Dla ojca były wszystkim. I właśnie to było takie dobre. Obaj doskonale zdawali sobie z tego sprawę, ale to Cadmon nie potrafił milczeć w towarzystwie tego bękarta. Wciąż miał w pamięci scenę z pierwszego buntu Caley, której skaza była przyczyną. Rodzony syn by mu tego nie zrobił. Musiał być... Czyjś inny. - Tak - rzucił ostro czarodziej, nie spuszczając spojrzenia z najmłodszego syna, by z trudem przenieść je w końcu na Cedrica. - Nie wiem czy zauważyłeś, zięciu, lecz nie każde z moich dzieci spełnia te warunki - warknął, starając się znów wrócić do obojętnego tonu głosu i żeby to przyspieszyć upił łyk wina. Dwójka najmłodszych, tak podobnych, tak zbuntowanych i przynoszących mu jedynie wstyd. Cala już dawno nie nazywał swoim synem, a Caley nie mogła mu zapewnić nawet wnuka. Słysząc słowa średniego z męskich potomków, podniósł nań wzrok. - Zapomniałeś Cadanie, że kobiety plotą korony, a stosami zajmują się mężczyźni? Czyżby stały ląd i użalanie się nad sobą ukróciły twą pamięć? Może kolacja ją odświeży - dodał, akcentując fakt, że wciąż czaiły się przed nimi puste talerze.
- Hold kjeft - warknął po chwili, siedzący na szczycie Cadmon. Jego twarz płonęła i jedyna rzecz, która nie pozwalała mu wstać to dłoń żony na jego zaciśniętej pięści. Cal dostrzegł ten gest, by moment później wpatrywać się w oczy ojca bez żadnego żalu. Z prowokacją i czającą się w zakamarkach satysfakcją. Świadomością łamania wielu zasad, które były niczym. Dla ojca były wszystkim. I właśnie to było takie dobre. Obaj doskonale zdawali sobie z tego sprawę, ale to Cadmon nie potrafił milczeć w towarzystwie tego bękarta. Wciąż miał w pamięci scenę z pierwszego buntu Caley, której skaza była przyczyną. Rodzony syn by mu tego nie zrobił. Musiał być... Czyjś inny. - Tak - rzucił ostro czarodziej, nie spuszczając spojrzenia z najmłodszego syna, by z trudem przenieść je w końcu na Cedrica. - Nie wiem czy zauważyłeś, zięciu, lecz nie każde z moich dzieci spełnia te warunki - warknął, starając się znów wrócić do obojętnego tonu głosu i żeby to przyspieszyć upił łyk wina. Dwójka najmłodszych, tak podobnych, tak zbuntowanych i przynoszących mu jedynie wstyd. Cala już dawno nie nazywał swoim synem, a Caley nie mogła mu zapewnić nawet wnuka. Słysząc słowa średniego z męskich potomków, podniósł nań wzrok. - Zapomniałeś Cadanie, że kobiety plotą korony, a stosami zajmują się mężczyźni? Czyżby stały ląd i użalanie się nad sobą ukróciły twą pamięć? Może kolacja ją odświeży - dodał, akcentując fakt, że wciąż czaiły się przed nimi puste talerze.
Caley nie musiała się obawiać o wyobrażenia rodziny w głowie chłopca. Mniej więcej ogarniał, że relacje w rodzinie Goyle’ów są dosyć… skomplikowane. Tak mocno oględnie mówiąc. Teraz miał szansę dowiedzieć się chociaż trochę więcej na ten temat i to z pierwszej ręki. Chociaż może po skończonej uczcie będzie miał większy mętlik w głowie niż wcześniej.
W sumie to Hjall był zachwycony i trochę podekscytowany. W końcu coś się działo. Do tego biorąc pod uwagę fakt, że spotkanie dopiero się zaczęło, a atmosfera już była gęsta… zdecydowanie to będzie ciekawy wieczór.
W każdym razie siedział na swoim miejscu zadowolony z towarzystwa Caley, którą uwielbiał. Czego nie można powiedzieć o Cedricu jego dla odmiany Hjall nie znosił. Jeśli już pojawi się jakaś anomalia to chłopak miał cichą nadzieję, że trafi właśnie w niego. Co do samej ciotki, jej obecność go trochę rozluźniła. Nie obawiała się jego niekontrolowanych wybuchów magii, a przynajmniej nie dawała po sobie poznać, że się boi.
-Hmm, szkoda- mruknął tylko, nieco zawiedziony, że nie będą przerabiać sierściucha na główne danie. No ale zaraz potem odezwał się Calhoun. Pewnie liczył, że młody się speszy albo nie będzie wiedział o co mu chodzi. Cóż… może i był mały ale był również synem żeglarza. Na co dzień starał się nie błyszczeć wiedzą na tematy popularne w porcie, ale wcale nie miał ochoty by Calhoun zabawiał się jego kosztem. A przynajmniej nie dzisiaj. Najwyżej później dostanie po uszach, ale to później.
-Och, na pewno są kocice. W końcu wuj ma doświadczenie w kontaktach ze zwierzętami, to musi wiedzieć-zgodził się z niewinną miną i od razu odwrócił wzrok od Calhouna tak jakby jego odpowiedź wcale go nie interesowała i przeniósł go na Cadmona i Cedrica. Po słowach dziadka mógł wnioskować, że dzisiaj nie wszystko szło po jego myśli. Może po prostu takie rodzinne spędy były mu nie w smak? Po chwili stracił zainteresowanie tą rozmową. Nie mógł się już doczekać aż wszystkie potrawy zostaną podane… no i kiedy wreszcie zapłonie stos.
W sumie to Hjall był zachwycony i trochę podekscytowany. W końcu coś się działo. Do tego biorąc pod uwagę fakt, że spotkanie dopiero się zaczęło, a atmosfera już była gęsta… zdecydowanie to będzie ciekawy wieczór.
W każdym razie siedział na swoim miejscu zadowolony z towarzystwa Caley, którą uwielbiał. Czego nie można powiedzieć o Cedricu jego dla odmiany Hjall nie znosił. Jeśli już pojawi się jakaś anomalia to chłopak miał cichą nadzieję, że trafi właśnie w niego. Co do samej ciotki, jej obecność go trochę rozluźniła. Nie obawiała się jego niekontrolowanych wybuchów magii, a przynajmniej nie dawała po sobie poznać, że się boi.
-Hmm, szkoda- mruknął tylko, nieco zawiedziony, że nie będą przerabiać sierściucha na główne danie. No ale zaraz potem odezwał się Calhoun. Pewnie liczył, że młody się speszy albo nie będzie wiedział o co mu chodzi. Cóż… może i był mały ale był również synem żeglarza. Na co dzień starał się nie błyszczeć wiedzą na tematy popularne w porcie, ale wcale nie miał ochoty by Calhoun zabawiał się jego kosztem. A przynajmniej nie dzisiaj. Najwyżej później dostanie po uszach, ale to później.
-Och, na pewno są kocice. W końcu wuj ma doświadczenie w kontaktach ze zwierzętami, to musi wiedzieć-zgodził się z niewinną miną i od razu odwrócił wzrok od Calhouna tak jakby jego odpowiedź wcale go nie interesowała i przeniósł go na Cadmona i Cedrica. Po słowach dziadka mógł wnioskować, że dzisiaj nie wszystko szło po jego myśli. Może po prostu takie rodzinne spędy były mu nie w smak? Po chwili stracił zainteresowanie tą rozmową. Nie mógł się już doczekać aż wszystkie potrawy zostaną podane… no i kiedy wreszcie zapłonie stos.
Ostatnio zmieniony przez Hjalmar Goyle dnia 19.07.18 11:35, w całości zmieniany 1 raz
Strona 1 z 2 • 1, 2
Jadalnia
Szybka odpowiedź