Sybilla Vablatsky
Nazwisko matki: Vablatsky
Miejsce zamieszkania: do niedawna obrzeża Lyndhurst w Hampshire, aktualnie wynajmowany za półdarmo pokój w Parszywym Pasażerze
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: uboga
Zawód: wróżbitka
Wzrost: 165 centymetrów
Waga: 53 kilogramy
Kolor włosów: pogranicze brązu i czerni
Kolor oczu: rozwodniona zieleń
Znaki szczególne: siatka żył, widoczna pod zbyt jasną skórą; lekkie zasinienia na nadgarstkach; świeża, różowawa blizna po rozszczepieniu, szpecąca większą część lewego przedramienia; ślad po psim ugryzieniu na prawej łydce; czujne spojrzenie, odruchowo umykające przed kontaktem wzrokowym
dość sztywną, 11-calową, z drewna jakarandy i z rdzeniem z sierści ponuraka
slytherin
ćma
potężnego, szczerzącego kły psa
sosnowymi igłami, lasem po deszczu, dymem z palonych ziół, rumiankiem, rumem i wodą kolońską
tylko własne odbicie, bez czerniącej się mgły, oznaczającej nadejście wizji
wyłuskiwaniem przyszłości z kart tarota, czytaniem z fusów, śledzeniem gwiazd, czarną magią
nikomu, nie znam się na Quidditchu
śpiewam o śmierci i snuję się wzdłuż wilgotnych uliczek
ludzkich szeptów, marynarskich szant, szumu wody
Emily Meuleman
powinno było cię witać trzminorka szemranie
albo drzewa Wiggen, co w zieleni trwają
lub chociaż nieśmiałki, które się zbierają
do wyścigu ze światem,
by nie spłonąć latem
Mieszkańcy Lyndhurst nazywali je Czarownicami z Mokradeł.
Historie powtarzane ustami pomarszczonych staruszek, legendy opowiadane przez miejscowych bajarzy i pogłoski przekazywane nielicznym przyjezdnym, nigdy nie były spójne; w niektórych występowała tylko jedna wiedźma, która – rzekomo posiadłszy dar nieśmiertelności – zamieszkiwała okoliczne lasy od wieków; w innych czarownic było więcej, a szerokie połacie Hampshire stanowiły ulubione miejsce ich spotkań. Byli tacy, którzy twierdzili, że przeklęte kobiety prowadziły życie tułacze, pojawiając się i znikając, inni opowiadali o ukrytej wśród podstępnych moczarów chacie, której jednak żadna żywa dusza nie zdołała zobaczyć na oczy. Motywy czarownic również zmieniały się, w zależności od tego, kto o nich opowiadał; raz przyoblekano je w szaty samotniczek, trzymających się na uboczu ze względu na ciążącą na nich klątwę i pomagających od czasu do czasu odnaleźć zagubionym wędrowcom powrotną drogę do wioski; zdarzało się też, że przypisywano wiedźmom czyny przerażające, obwiniając je o złorzeczenie i porwania, kreśląc wizje pogańskich rytuałów, które, upojone krwią zamordowanych zwierząt, miały odprawiać w świetle wschodzącego w pełni księżyca. Jaka była prawda – tego nie wiedział nikt, bo ci nieliczni, którzy kiedykolwiek odważyli się zapuścić na bagniska, z jakiegoś powodu nie byli w stanie ani przywołać z pamięci szczegółów wyprawy, ani odtworzyć trasy, jaką pokonali; bardziej cyniczni mieszkańcy wioski tylko machali na ich relacje ręką, bezceremonialnie wkładając krążące po Lyndhurst historie pomiędzy bajania, niezasługujące na więcej uwagi, niż fikcyjne przestrogi, mające skłonić dzieci do trzymania się z dala od zgubnych lasów. Ci nie cieszyli się jednak zbyt dużym pogłosem, tak więc legendy o żyjących na mokradłach czarownicach z czasem na stałe weszły do lokalnego folkloru, zyskując znamiona opowiastki, w której prawdziwość na ogół nie wierzono, ale wierzyć chciano; w końcu nic tak nie odróżniało nudnej mieściny od tysiąca jej identycznych, jak owiane mgiełką tajemnicy przestrogi, które można było sprzedać pojedynczym podróżnym razem z rozwodnionym, pozbawionym smaku piwem.
To właśnie wśród szarozielonych lasów i skutych lodem torfowisk na świat przyszła Sybilla, kompletnie nieświadoma, że stała się bohaterką mugolskich opowieści, zanim jeszcze po raz pierwszy otworzyła oczy. Skromny dom, w którym mieszkała jedynie z matką, rzeczywiście był ukryty – schowany przez wzrokiem niemagicznych za gęstą ścianą drzew, labiryntem trzęsawisk i kilkoma warstwami ochronnych zaklęć, składających się na coś, co od zawsze uważała za najbezpieczniejsze miejsce na ziemi; cichą wyspę, leżącą pośród morza czyhających dookoła zagrożeń. Groźne było z kolei wszystko, co obce i nieznane, a przynajmniej z takim przekonaniem dorastała, jak ognia unikając zapuszczania się w okolice wioski oraz umykając przed wzrokiem przypadkowych ludzi, którym od czasu do czasu zdarzało się zboczyć z leśnej ścieżki; nie rozumiała mugoli i ich zwyczajów, od samego początku traktując ich z ostrożnym, prawie bojaźliwym dystansem i dziwiąc się, że ktoś tak od niej różny, może używać tego samego języka. Ten fakt był zresztą jeszcze jednym z powodów, dla których – paradoksalnie? – im nie ufała, zerkając podejrzliwie nawet na tych, którzy czasami trafiali do ich kuchni: rannych albo zagubionych, osłabionych do takiego stopnia, że nie byli w stanie wrócić o własnych siłach, których spracowane dłonie matki otaczały tymczasową opieką. Początkowo chowała się wtedy w dalekim pokoju na poddaszu, nasłuchując z niepokojem dochodzących z dołu dźwięków; dopiero później, zachęcona cichymi słowami zapewnienia, zaczęła przyglądać się z ciekawością zmieniającym się lokatorom, pomagając w podgrzewaniu wody i parzeniu ziół, ale samej nie odzywając się niemal nigdy, na nieliczne, kierowane do niej zdania, odpowiadając jedynie spłoszonym spojrzeniem.
Nieproszeni goście – wbrew pozorom – pojawiali się u nich wyjątkowo rzadko, pozwalając im żyć w odosobnieniu i niezmąconym spokoju, z którymi to właśnie Sybilla od zawsze utożsamiała swoje wczesne dzieciństwo. Wychowywana samotnie przez matkę, nie znała ojca i na ogół o niego nie pytała, wiedząc jedynie, że był myśliwym, który zniknął z ich życia równie gwałtownie, jak się w nim pojawił. Imię i nazwisko, zasłyszane jedynie raz, nic jej nie mówiło i nie przywiązywała do niego żadnej wagi, akceptując fakt, ze w ich harmonijnej rzeczywistości zwyczajnie nie było miejsca dla mężczyzny; tych uważała za byt chaotyczny i gwałtowny, niewprowadzający ze sobą nic, oprócz krzyków i niepokoju, nie tęskniła więc za towarzystwem drugiego rodzica, całą swoją dziecięcą uwagę przelewając na matkę. To ona uczyła ją zresztą parzenia rumiankowej herbaty i cerowania dziur w sukienkach, tłumaczyła cierpliwie, jak rozpoznawać trujące rośliny i unikać czyhających nad wodą zwodników, pokazywała bezpieczne ścieżki wzdłuż mokradeł; razem śpiewały melodyjne piosenki o nieostrożnych czarownicach i złych czarodziejach, czytały mroczne baśnie pełne przestróg i ukrytych morałów, leczyły złamane skrzydła ptakom, które przez przypadek wypadły z gniazd. Czasami odwiedzali ich też inni, przyjaciółki matki w kolorowych szatach, przynoszące ze sobą najnowsze wieści oraz zapach pieczonego ciasta, albo obcy czarodzieje, szukający odpowiedzi na dręczące ich pytania i pozostawiający po sobie brzęczące w sakiewkach monety. Tym ostatnim lubiła przyglądać się najbardziej, siadając po cichu w kącie i obserwując, jak matka rozkłada karty albo zagląda do kryształowej kuli, wyłuskując prawdę z kłębiącej się w szkle mgły; była wtedy inna, bardziej eteryczna, jakby mniej prawdziwa, niby nie ruszając się z miejsca, ale w rzeczywistości wzrokiem patrząc dalej, niż większość ludzi kiedykolwiek miała sięgnąć.
Większość, ale nie Sybilla; dar jasnowidzenia odezwał się w niej w wieku lat pięciu, pojawiając się w jej życiu z równą gwałtownością, co moc magiczna. Bez zaskoczenia, od matki wiedziała w końcu, co dla czarownicy oznaczało noszenie nazwiska Vablatsky, rodzinne dziedzictwo nie było jej obce – ale ta wiedza i tak nie załagodziła bolesnego upadku, jakim okazało się ujawnienie czarodziejskich talentów. Wizja przyszła do niej na jawie, po cichu, najpierw znacząc czernią brzegi zmatowiałego, wiszącego w przedpokoju lustra, później przekształcając szklaną powierzchnię w ruchomy, impresjonistyczny taniec dymiących kształtów; niewyraźnych i zamazanych, a jednak niezupełnie niezrozumiałych (choć miało minąć wiele lat, nim znaczenie skryte za cienistym malowidłem dotarło do niej w pełni). Mimo że nigdy wcześniej nie odwiedziła mugolskiej wioski, rozpoznała jej zarys: uklepaną drogę i ostre krawędzie domów, spadziste dachy, kamienne kominy, sylwetki przecinające pole widzenia, po chwili całkowicie pochłonięte przez skrzypiący wóz o wysokich kołach. Czuła jego bliskość i dalekość jednocześnie, słyszała ogłuszający gwar głosów i nerwowe parskanie koni, które – dokładnie tak samo, jak ona – musiały wiedzieć, że nadchodziło coś złego, okropnego, tragicznego; wyciągnęła dłonie, opuszki palców zatrzymały się na lodowatej powierzchni lustra, sekunda, dwie, za późno; jej uszy wypełniły się hukiem w tej samej chwili, w której obraz wypełnił się dymem i zapachem śmierci; ludzkie cienie już nie mówiły, konie już nie parskały, jedynie ona krzyczała, nie chcąc patrzeć, a jednak nie będąc w stanie oderwać wzroku – dopóki powleczone mgłą szkło nie przestało istnieć, w ułamku sekundy zamieniając się w chmurę kwarcowego pyłu, osiadającego na pustej ramie i pocerowanym ubraniu w rytm zachrypniętego, cichnącego, dziecięcego wrzasku.
Za półminutową ucieczkę z teraźniejszości w przyszłość zapłaciła trzydniową chorobą, w trakcie której obezwładniająca migrena i podszyty mdłościami światłowstręt do upadłego walczyły ze sobą o dominację, a niewielki dom nawiedziły zmiany jednocześnie subtelne, jak i zauważalne na pierwszy rzut oka. Matka, chcąc ulżyć doskonale znanemu przekleństwu, spędziła długie godziny, skrzętnie zakrywając wszystkie przejrzyste powierzchnie czarną tkaniną, przyoblekając całunem lustra i gabloty, choć przecież śmierć, która wyzierała zza odsłoniętych skrawków, prawie nigdy nie dotykała ich bezpośrednio. Wieszczone przez Sybillę tragedie dotyczyły głównie ludzi jej nieznanych, anonimowych twarzy wykręconych cierpieniem, albo zbierających krwawe żniwo kataklizmów; jako pierwsza dostrzegła widmo potwornej plagi, która przetoczyła się przez wioskę jednego strasznego lata, bardzo często była też milczącym świadkiem odartych z człowieczeństwa bitew, których w nadmiarze dostarczała przelewająca się przez Europę wojna. Uczyła się nie bać tych niechcianych odwiedzin, uczyła się rozumieć, z pomocą matki zgłębiając zawiłe tajemnice wróżbiarstwa, choć od kryształowej kuli przez długi czas trzymała się z daleka. Jej dni wypełniły się za to rozkładaniem w nieskończoność wyświechtanej talii kart tarota, wypatrywaniem kształtów w osadzonych na dnie fajansowej filiżanki, herbacianych fusach i wymagających prawdziwej wytrwałości próbach wypatrzenia sensu w migoczących na nocnym niebie gwiazdach. Żadna z tych sztuk nie odpędziła snujących się za nią wizji, okazało się jednak, że jej własne demony dało się oswoić i ugłaskać – oraz że znacznie gorsze i bardziej przerażające dopiero na nią czekały.
Spodziewała się, że Hogwart będzie dla niej chwiejnym krokiem w nieznane, ale nawet jej najczarniejsze podejrzenia nie doścignęły brutalnej rzeczywistości. Jak mogłyby? Wychowana w całkowitej izolacji od magicznego społeczeństwa, przeżyła szok już na peronie dziewięć i trzy czwarte, po raz pierwszy w życiu zderzając się z widokiem tylu czarodziejów i czarownic jednocześnie. A później było tylko gorzej, bo nie trzeba było wiele, żeby zorientować się, że odstawała od normy na wszelkie możliwe sposoby: jej ubrania były zbyt ciemne i staromodne, szaty zbyt obszerne, kufer zbyt wyświechtany, mowa zbyt nienaturalna, głos zbyt cichy, postawa zbyt poważna, spojrzenie zbyt rozbiegane. Nie potrafiła prowadzić luźnych rozmów ani opowiadać żartów, nie znała się na polityce, nie miała pojęcia, która drużyna Quidditcha aktualnie święciła triumfy i, szczerze mówiąc, niewiele ją to obchodziło; chciała zgłębiać wiedzę, obracana nerwowo w dłoniach, jakarandowa różdżka, aż drżała ze słabo skrywanego zniecierpliwienia; magia, wciąż jeszcze przecież obca i nieosiągalna, fascynowała ją do granic, pozwalając zignorować nawet cichnące w jej towarzystwie szepty i krótkie palce, mało dyskretnie celujące prosto w jej plecy. Była ich świadoma, tak samo, jak wiedziała, że i nauczyciele od samego początku za nią nie przepadali, głównie z jej własnej winy: nieprzywykła do obowiązującej w szkolnych pracowniach dyscypliny, zadawała złe pytania w złych momentach, wykazując przy tym braki tak osobliwe, że niejednokrotnie skutkujące salwami śmiechu, rozchodzącymi się po komnatach tak samo szybko, jak szybko rósł na jej policzkach purpurowy rumieniec złości i zażenowania.
Czy zdarzało się, że miała ochotę w listach błagać matkę o zabranie jej ze szkoły i zapewnienie edukacji w zaciszu angielskich lasów? Niejednokrotnie, to oznaczałoby jednak dobrowolną zgodę na poniesienie porażki, której – co odkryła przed nią dopiero jej realna perspektywa – nie byłaby w stanie znieść. Tiara najprawdopodobniej nie pomyliła się, umieszczając ją w Domu Węża, choć do dumnego srebra i przebiegłej zieleni dorastała przez całe siedem lat, ucząc się równie wiele o samej sobie, co o szeroko pojętej magii. Okrutne przyjęcie i nieprzyjemne początki, wbrew pierwszym przypuszczeniom, nie złamały jej charakteru, a pomogły go zahartować, czyniąc z niej osobę ostrożniejszą, ale też pewniejszą siebie; zniknęły zgarbione ramiona i opuszczona głowa, w niepamięć odeszła skryta w spojrzeniu płochliwość, powracając jedynie w tych krótkich momentach, w których srebrzyste puchary i łazienkowe lustra postanawiały odsłonić przed nią kolejne fragmenty ciemnej przyszłości. O tych zazwyczaj kłamała, gdzieś w połowie pierwszego roku nauki orientując się, że tragiczna prawda nie była tym, co ludzie lubili słyszeć; wiedzę o nieszczęśliwych wypadkach i nagłych śmierciach zachowywała więc dla siebie, okruchy zrozumienia odnajdując jedynie w klasie wróżbiarstwa, którego naukę podjęła bez zawahania, gdy tylko pojawiła się taka możliwość. W dusznych oparach rozrzedzającej się powoli tajemnicy czuła się najlepiej, choć całkiem dobrze radziła sobie też z innymi przedmiotami: zielarstwo i opieka nad magicznymi stworzeniami w cudowny sposób przybliżały ją na nowo do utęsknionej przyrody, zaklęcia dawały poczucie siły i odbierały wrażenie bezbronności, a do alchemii okazała się mieć smykałkę, lecz – ku otwartemu rozczarowaniu Mistrza Eliksirów – zabrakło jej zapału.
Rozpoczynała właśnie szósty rok, gdy Grindelwald, od lat siejący postrach na całych Wyspach, pojawił się w Hogwarcie. Dni stały się surowsze, a korytarze jakby ciemniejsze, jednak Sybilla już od dawna nie bała się ciemności, a surowość i tak towarzyszyła jej od pierwszych, stawianych na zamku kroków. Wobec zaprowadzonego reżimu przyjęła więc postawę naznaczoną biernością, w pełni wykorzystując przywileje, jakie niosła ze sobą czysta, płynąca w jej żyłach krew; chociaż nie przyłączyła się do regularnego mieszania z błotem mugolaków, ich los nie obudził w niej również współczucia, bo nigdy tak naprawdę nie nauczyła się traktować ich jako równych sobie. Byli słabsi, niemający zupełnie nic wartościowego do zaoferowania, a więc równie dobrze mogliby być niewidzialni – wątpiła, czy zauważyłaby różnicę. Jej uwagę w całości pochłonęło zresztą coś innego, do tej pory skrzętnie ukrywanego: czarna magia przemówiła do niej głosem dziwnie znajomym już od pierwszej, zarządzonej przez nowego dyrektora lekcji, mówiąc głośno i wyraźnie tam, gdzie pozostałe dziedziny jedynie nieśmiało szeptały. Nie od razu zrozumiała słowa, mroczne zaklęcia okazały się bardziej zawiłe, niż podejrzewała, ale trudności i wyzwania bynajmniej nie studziły jej zapału; uczyła się więc wytrwale, na jakiś czas odstawiając na bok nawet wróżbiarstwo, a zamiast tego studiując po nocach stare księgi i brzmiące jak chropawa muzyka inkantacje. Daleko jej było do mistrzostwa, trudna do okiełznania magia częściej raniła ją samą, niż uginała się pod jej rozkazem, jednak tak samo czynił przecież jej własny dar; uwierzyła więc, że opanowanie jednego, stanowiło też klucz do narzucenia woli drugiemu.
Szkołę skończyła z wynikami względnie dobrymi, choć i tak nie miało to znaczenia; w przeciwieństwie do większości rówieśników, nie marzyła nigdy o politycznej karierze w Ministerstwie Magii, wspięciu się na sportowe wyżyny, czy ratowaniu świata w uzdrowicielskim kitlu. Czarownice z Mokradeł zawsze wracały w końcu na swoje ziemie, wróciła więc i ona – po to tylko, żeby znaleźć rodzinną chatę całkowicie pustą. Jej matka zniknęła; bez słowa, bez pożegnalnego listu, bez jakichkolwiek śladów walki w opustoszałych pokojach, pozostawiając po sobie jedynie kilka osobistych drobiazgów i mnóstwo znaków zapytania, wiszących ciężko w nienaturalnie cichej przestrzeni. To właśnie tych ostatnich kurczowo uchwyciła się Sybilla, czując, jak po raz pierwszy w życiu, stabilny grunt zupełnie umyka jej spod stóp; utknąwszy nagle w fantomowej pustce bez początku czy końca, nie wiedziała jednak, gdzie powinna zacząć szukać odpowiedzi, początkowo nie robiła więc tego wcale, wpadając w uplecioną własnymi dłońmi pułapkę z ledwie dychających nadziei, naiwnie licząc na to, że matka zwyczajnie wyszła na moment i zaraz wróci. Ów moment trwał dokładnie trzy miesiące, w czasie których Sybilla głównie egzystowała, nasłuchując kroków w nieznośnie cichym przedpokoju i wypełniając nadmiar wolnego czasu dalszymi studiami nad czarną magią. Postępy były powolne, brakowało jej nauczyciela, a zaklęcia wciąż zdawały się obracać przeciwko niej, ignorowała jednak uparcie sine plamy, pojawiające się coraz częściej pod jej skórą. Ogarnięta dziwną mieszaniną pasji i desperacji, metodycznie i cierpliwie przyzwyczajała się do cierpienia, częściej niż zwykle sięgając też w przyszłość – ale ta, zarówno jak cztery ściany marniejącego pod jej władaniem domu, nie skrywała w sobie żadnych dowodów bytności matki.
Do finalnego wyrwania się z bezpiecznych ramion marazmu zmusiło ją zarówno narastające poczucie bezcelowości, jak i pusta sakiewka, pewnego dnia po prostu ruszyła więc przed siebie; bez solidnego planu, ale za to z konkretnym celem, kierując się bardziej symbolicznymi skrawkami informacji, niż rzeczywistymi wskazówkami. W jej wizjach od jakiegoś czasu stale migotała srebrzysta tafla wody, więc to właśnie jej postanowiła się trzymać, wędrując od jednej portowej mieściny do drugiej i licząc na to, że w którejś natrafi wreszcie na upragniony ślad zaginionej kobiety. Nie było jej łatwo, w męskim świecie brakowało bezpiecznego miejsca dla młodej i samotnej dziewczyny, ale nie była już tą nieporadną, wystraszoną jedenastolatką, która lata wcześniej gubiła się na zatłoczonym peronie. Wiedziała, gdzie i jak się ukrywać oraz co mówić, żeby pozostawiono ją w spokoju, miała również w zanadrzu kilka sposobów na szybką ucieczkę. Nigdzie nie zatrzymywała się na stałe, pilnując, by nie zostawać w jednym miejscu dłużej, niż kilka tygodni, zarabiając na życie odczytywaniem przyszłości z pomarszczonych dłoni i pofałdowanych od wilgoci kart, oraz śpiewając smutne pieśni o marynarzach w przymorskich karczmach. Uczyła się szybko, coraz lepiej opanowując sztukę snucia przekonywujących kłamstw, orientując się, że ludzie tylko pozornie poszukiwali prawdziwych odpowiedzi, w rzeczywistości znacznie lepiej płacąc za wysłuchiwanie tego, co usłyszeć chcieli. Nadchodzące sztormy i tragedie zachowywała więc dla siebie, bez mrugnięcia okiem posyłając na śmierć wypływających w morze podróżników, jako ostatnie pożegnanie darując im puste obietnice zdrowych potomków i pełnej sukcesów długowieczności, wiedząc doskonale, że na niespokojnych wodach mieli odnaleźć jedynie zgubę.
Zrobiła wyjątek tylko raz, gdy na jej drodze stanął Timothy; młody, podekscytowany i tak samo, jak ona, nieco zagubiony, poprosił ją o wróżbę na nadchodzący rejs. Po co – nie miała pojęcia, bo oczywiste było, że nie wierzył w ani jedno słowo, które wypowiadała, darząc jej osobę większym zaciekawieniem, niż karty, które teatralnie przed nim rozkładała. W jego niedalekiej przyszłości również ujrzała tragedię: wizja nawiedziła ją, gdy spojrzała w jego oczy, błyszczące i żywe, w jednej sekundzie pokrywające się gęstą, przemieszaną z morską wodą, krwią. Wahała się jedynie przez sekundę, wbrew własnym przekonaniom i zasadom decydując się na wyjawienie przed nim prawdy, i prosząc, by ten jeden jedyny raz pozostał w porcie. Nie wiedziała, dlaczego postanowił posłuchać jej przestrogi, ani jak to się stało, że wstrzymywane zazwyczaj słowa, w jego towarzystwie popłynęły wartkim potokiem, ale tamtego burzowego wieczoru rozmawiali przez długie godziny, przekraczając niejedną nienaruszalną granicę i przesuwając te, których nie odważyli się przestąpić. Opowiadał jej o dalekich wyspach i niezwykłych stworzeniach, snuł historie o ukrytym we mgle Durmstrangu, a po którejś hojnie zaprawionej rumem herbacie, nieśmiało zdradził też kilka marzeń, sprawiając, że wszystkie wątpliwości krążące jeszcze wokół uchronienia go przed mrocznym losem, zniknęły bezpowrotnie. Ona również mówiła, dla odmiany dzieląc się nie tylko niepewną przyszłością, ale i przeszłością, ku własnemu zdziwieniu odnajdując w jego spojrzeniu i uśmiechu nie odrazę, a zrozumienie. Nie potrafiła rozwikłać, co takiego w niej zobaczył, ale może wcale nie musiała, a przynajmniej nie od razu i nie w pośpiechu, bo Timothy został: nie tylko w porcie, ale również i w jej życiu, znacząc tam swoją obecność stopniowo, lecz niepodważalnie, wyciągając od niej kolejne obietnice i szczere uśmiechy, a wreszcie sprawiając, że zaczęła widzieć go nie tylko w swojej teraźniejszości, ale również w tej samej przyszłości, w którą tak często obawiała się spoglądać.
Poróżniła ich błahostka, nieporozumienie na tyle nieważkie, że dzisiaj nie jest nawet w stanie w pełni przywołać go z pamięci, a jednocześnie wystarczająco palące, że wykrzyczała mu w twarz, że nie chce go więcej widzieć, nie spodziewając się jednak, że jej własne słowa okażą się samospełniającą się przepowiednią. Timothy wyszedł, trzaskając drzwiami, żeby już nigdy więcej przez nie nie wejść, pozostawiając za sobą jedynie umykający zapach wody kolońskiej i rzucony w złości pierścionek. Nie wiedziała, że niedługo potem przyjął zaproszenie od przyjaciela i wreszcie wypłynął w morze; choć w głębi ducha podejrzewała najgorsze, to przepełnione rdzawym odorem krwi wizje odsuwała od siebie jak najdalej, zaprzeczając im wbrew rozsądkowi i na siłę przypisując inne znaczenie. Czekała na niego przez kilka tygodni, poddając się wreszcie, gdy kolejny z jej listów pozostał bez odpowiedzi i po raz pierwszy od długich miesięcy, powróciła na obrzeża rodzinnego Lyndhurst. Choć wydawało się, że pojawiła się w znajomych okolicach w poszukiwaniu ukojenia dla złamanego serca, w rzeczywistości milcząco przyznawała się do porażki, godząc się wreszcie z prawdą, którą znała od dawna – jej matka zniknęła na dobre. Chociaż perspektywa ukrycia się wśród cichych lasów i stanowiących naturalną barierę mokradeł przez moment ją kusiła, ostatecznie ją porzuciła, planując uporządkować ostatnie sprawy i ruszyć dalej. Nie spodziewała się – i była w tym zaskoczeniu jakaś tragikomiczna ironia – że jej własny los wybierze sobie akurat tę chwilę, żeby zatoczyć pełne, malowane czernią koło.
Noc oddzielająca umierający kwiecień od rodzącego się maja była jedną z nielicznych, w trakcie których wioska nigdy nie spała, a mieszkańcy, podekscytowani odbywającym się, dorocznym jarmarkiem, nie mieli problemów z odpędzeniem ciążącej na powiekach senności. Sybilla również nie zmrużyła oka, zapędzona pomiędzy stragany i budynki zarówno potrzebą spieniężenia ostatniego, niepotrzebnego dobytku, jak i dręczącym przeczuciem nadchodzącej katastrofy, towarzyszącym jej właściwie od początku poprzedniego miesiąca. Tamtego wieczoru magia wydawała się kapryśna, szepcząc jej do ucha pieśń dziwnie obcą i zmienioną, jednak dopiero przecinający drogę wóz i nerwowe, końskie parsknięcia, pomogły przywołać z odmętów pamięci wizję – pierwszą i w jakiś sposób zarówno najbardziej niepokojącą, jakiej kiedykolwiek doświadczyła. Chyba krzyknęła, słowa ostrzeżenia rozbrzmiały jednak za późno, ani nie przygotowując nieświadomego tłumu na niekontrolowany wybuch magii, ani nie powstrzymując tego, co nastąpiło później. Stwierdzenie, że świat oszalał, byłoby niedopowiedzeniem: czerniejąca w powietrzu energia, zielonkawe błyskawice, wpadające w szał zwierzęta i gorętsze niż zazwyczaj płomienie, wydawały się zwiastować koniec w najstraszniejszym tego słowa znaczeniu. Fakt, że ktokolwiek w tym zamieszaniu zwrócił na nią uwagę, wydawał się niemożliwy, a jednak słowo czarownica zabrzmiało wśród dymu i chaosu niezwykle wyraźnie, uderzając ją w sposób prawie namacalny. Przerażona chmara mugoli, desperacko szukając wyjaśnienia, potrzebowała tylko paru sekund, żeby uznać ją za winowajczynię, karmiąc fanatyczne przekonanie powtarzanymi przez lata legendami i za nic mając to, że tak naprawdę próbowała pomóc. Nie wiedziała, w którym momencie rzuciła się do ucieczki, ani kiedy dogoniły ją psy, którymi ją poszczuto, doskonale zapamiętała za to rozrywający ból, gdy jeden z nich zatopił ostre zęby w jej łydce. Zdawała sobie sprawę, że teleportacja w sytuacji zagrożenia, w samym środku magicznej burzy, mogła skończyć się tragicznie, ale utraciwszy kontrolę na rzecz zwierzęcego, pierwotnego i upokarzającego strachu, i tak spróbowała; czarodziejska siła wyrzuciła ją na obrzeżach Londynu, na szczęście z różdżką wciąż w dłoni, na nieszczęście – z krwawiącą masą zamiast lewego przedramienia, z którego rozszczepienie bezlitośnie wyrwało fragment żywego ciała. Otumaniona bólem, ostatkami sił dowlekła się w jedyne znane sobie miejsce, tymczasowe schronienie odnajdując w magicznym porcie, a kawałek pokoju – w Parszywym Pasażerze, gdzie zaszyła się na kilka tygodni, liżąc rany i szukając nowego celu. Chociaż póki co trzyma się na uboczu, przepowiadając przyszłość w zamian na kilka sykli i zmagając się z początkami od lat czającej się na nią sinicy, jej oczy – zarówno te rzeczywiste, jak i jasnowidzące – coraz częściej zwracają się w stronę Nokturnu, który wśród swoich mrocznych uliczek zdaje się skrywać część odpowiedzi na tajemniczą, grzmiącą nad Londynem burzę.
powinno było cię żegnać żonkili wrzeszczenie,
gdy memortka małego koniec jest już blisko,
a łan wrzosu się zmienia w rozmokłe bagnisko
i wiatr cicho zawodzi
bo słodycz odchodzi
Rzucając Expecto patronum, Sybilla cofa się myślami do pierwszych lat swojego życia lub tych krótkich, słodkich chwil, spędzonych w towarzystwie Timothy'ego.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 10 | +3 (różdżka) |
Czarna magia: | 15 | +2 (różdżka) |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 5 | Brak |
Sprawność: | 0 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | I | 2 |
Kłamstwo | II | 10 |
Opieka nad magicznymi stworzeniami | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Starożytne runy | I | 2 |
Ukrywanie się | II | 10 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Wróżbiarstwo | III | 25 |
Muzyka (śpiew) | II | 7 |
Gotowanie | I | ½ |
Krawiectwo | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Jasnowidz | - | 5 (+60) |
Reszta: 0 |
różdżka
it's the sudden stop at the end
she walked with darkness
dripping off her shoulders;
I've seen ghosts
brighter than her soul
Witamy wśród Morsów
[21.05.18] Wykonywanie zawodu (majoczerwiec), +50PD
[19.06.18] Zdobyto podczas Festiwalu Lata: odłamek spadającej gwiazdy x3