Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hampshire
Czarodziejska Opera
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Czarodziejska Opera
Wzniesiony w 1745 roku gmach opery był prezentem od ówczesnego nestora rodu Lestrange dla jego młodej żony - małżeństwo przeżyło ze sobą wiele szczęśliwych lat, a po śmierci spotkali się ponownie jako duchy, by zasiadać na widowni i podziwiać najważniejsze przedstawienia.
Fasadę budynku wieńczy wymowny cytat w języku francuskim, "Zamknij oczy i pozwól, by muzyka cię uwolniła".
Przestronne foyer uderza przepychem we wszystkie zmysły; wnętrze pełne jest złotych i marmurowych płaskorzeźb, sztukaterii i starannie wykonanych, czarodziejskich fresków. Widownia, mogąca pomieścić ponad dwa tysiące osób, utrzymana jest w przydymionych barwach błękitu i złota, posiada trzy piętra balkonów, z których rozciąga się wspaniały widok na ogromną scenę. Zaczarowane malowidło na suficie zmienia się zależnie od odgrywanych sztuk i ukazuje sceny, które mają w nich miejsce. Dzięki podziemnym korytarzom umożliwione zostało połączenie z wybrzeżem, dlatego rolę chóru niezmiennie pełnią przypływające stamtąd syreny, dla których przygotowano specjalny zbiornik wodny pod sceną.
Repertuar jest różnorodny, choć przeważają opery w języku francuskim, włoskim i niemieckim.
Budynek jest ukryty przed oczami mugoli, a jeśli jakiś pojawi się w okolicy, nagle przypomina sobie o ważnych sprawunkach i natychmiast powraca do domu.
Fasadę budynku wieńczy wymowny cytat w języku francuskim, "Zamknij oczy i pozwól, by muzyka cię uwolniła".
Przestronne foyer uderza przepychem we wszystkie zmysły; wnętrze pełne jest złotych i marmurowych płaskorzeźb, sztukaterii i starannie wykonanych, czarodziejskich fresków. Widownia, mogąca pomieścić ponad dwa tysiące osób, utrzymana jest w przydymionych barwach błękitu i złota, posiada trzy piętra balkonów, z których rozciąga się wspaniały widok na ogromną scenę. Zaczarowane malowidło na suficie zmienia się zależnie od odgrywanych sztuk i ukazuje sceny, które mają w nich miejsce. Dzięki podziemnym korytarzom umożliwione zostało połączenie z wybrzeżem, dlatego rolę chóru niezmiennie pełnią przypływające stamtąd syreny, dla których przygotowano specjalny zbiornik wodny pod sceną.
Repertuar jest różnorodny, choć przeważają opery w języku francuskim, włoskim i niemieckim.
Budynek jest ukryty przed oczami mugoli, a jeśli jakiś pojawi się w okolicy, nagle przypomina sobie o ważnych sprawunkach i natychmiast powraca do domu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:30, w całości zmieniany 1 raz
Kurtyna w kolorze przydymionego błękitu skrywała delikatną sylwetkę panny Lestrange, znajdującej się na skraju sceny. Od występu dzieliło ją zaledwie kilka minut, a na widowni zasiedli już wszyscy zaproszeni bliscy – zestaw krewnych, przed którym przecież już wcześniej koncertowała, miał dzisiejszego wieczora zupełnie inne zadanie. Wszyscy wiedzieli doskonale, że przyjęcie Marine w grono śpiewaczek rodowej Opery było tylko formalnością, lecz tej formalności musiało stać się zadość. Ukończyła Hogwart z wzorowymi ocenami, a odkąd pamiętała, wiązała swoją przyszłość właśnie z tym miejscem. Mniej niż godzina dzieliła ją więc od obrania nowego kursu w dopiero rozpoczętym dorosłym życiu, lecz wypływała na wody znajome i bezpiecznie, nie bała się więc niczego i dumnie stawiała czoło wyzwaniu. Nie miała pojęcia, że w innej części kraju rozgrywały się teraz niemalże dantejskie sceny, a Szatańska Pożoga trawiła Ministerstwo – w Operze w Hampshire czas na chwilę się zatrzymał.
Widownia mogła pomieścić ponad dwa tysiące osób, lecz dziś zasiadła tam tylko szóstka; na obitych atłasem wygodnych fotelach miejsca zajęli jej drodzy babcia z dziadkiem, ojciec, Flavien oraz dwóch krewnych w podeszłym wieku, należących do zarządu i mających wpływ na wszelkie decyzje, jakie zapadały w Operze. To właśnie ich twarzom przyglądała się panienka Lestrange, z ciekawością wyglądająca subtelnie zza kurtyny. Ciepły uśmiech kuzyna dodał jej otuchy, odwzajemniła mu się więc podobnym i przeniosła wzrok na dziadka; ten jeszcze jej nie zauważył, rozglądał się tylko dookoła i wydawał się być przejęty tak samo, jak jego wnuczka. Do rozpoczęcia przedstawienia pozostawało niewiele czasu, dlatego młoda czarownica ruszyła na środek sceny, upewniając się, że pozostali muzycy są już na miejscach.
To miał być jej wieczór, lecz na przekór wszystkiemu nie zdecydowała się na recital; wiedziała doskonale, że wszystkie oczy, a właściwie uszy skupione będą na niej, dlatego nie obawiała się, że jej muzyczny partner lub członkowie chóru skradną choć kawałek przeznaczonej dlań chwały. Dla solistki, sopranistki, głównej heroiny dzisiejszego przedstawienia. Odetchnęła głęboko, dłonią wygładzając materiał białej, zwiewnej sukni, którą miała na sobie. Włosy miała rozpuszczone, lecz starannie ułożone, a delikatny makijaż jedynie podkreślał jej urodę. Czuła się piękna i wartościowa, a nic tak nie działało na ego, jak radość z widoku lustrzanego odbicia. Była pewna siebie i swojego talentu, myślami nastawiała się wyłącznie na sukces; inna strategia mogłaby wyprowadzić ją na manowce, a chociaż w jej głos podczas śpiewu nigdy nie wkradał się fałsz, nie mogła pozwolić sobie nawet na chwilowe zadrganie.
Spojrzała na tenora Hugona, następnie przenosząc wzrok na obdarzonego głębokim barytonem Laurenta – to z nimi miała dziś kontrastować, konkurować, na ich tle wybrzmiewać piękniej niż najbardziej utalentowane syreny, jakie szczyciły Operę swoją obecnością. Stanęła pomiędzy nimi, wysunięta ku przodowi sceny; z tyłu uplasowały się dwa niewielkie chóry, gotowe wspierać śpiewaków w konkretnych partiach. Wszyscy Ci ludzie, sami niezmiernie utalentowani, zgodzili się wesprzeć wschodzącą gwiazdę swoją obecnością, lecz Marine zapewniła im oczywiście wynagrodzenie za trud włożony w przygotowania oraz finalny występ.
A ten miał rozpocząć się z kolejnym uderzeniem serca; zaczarowana kurtyna rozsunęła się w umówionym momencie, a fresk na suficie natychmiast przeniósł zebranych w klimat Starożytnej Grecji. Oto Marine stawała się Ariadną, a siedem minut dzieliło ją od wymarzonej kariery. Nie był to występ z gatunku być albo nie być, lecz zamierzała dać z siebie wszystko. Uniosła dumnie głowę i utkwiwszy wzrok w członkach rodziny, subtelnym skinieniem głowy dała znak orkiestrze.
Rozległa się doskonale znana jej muzyka, a po chwili Hugon i Laurent rozpoczęli swoją partię, wcielając się analogicznie w Tezeusza i Dionizosa. Marine odliczała już dźwięki do momentu, w którym i ona będzie mogła wkroczyć do jednoaktówki, zachwycając swoim głosem zebranych na widowni. Porzucenie Ariadny było wyborem, który spłynął na nią pod koniec roku szkolnego; wcześniej miotała się pomiędzy innymi partiami i rolami, ćwicząc każdą z nich, lecz żadnej nie oddała cząstki siebie. Dopiero gdy w jej ręce trafiło libretto Henriego Hoppenota, francuskiego czarodzieja, Lestrange poczuła, że znalazła arię dla siebie; władała biegle językiem przodków i występ nie stanowił dla niej trudności pod tym względem. Opera-minute była krótka, lecz wystarczająca do oczarowania swoim głosem. A gdy wydobył się on wreszcie z gardła Marine, dziewczyna poczuła, że to właśnie do śpiewania została stworzona.
Obdarzona sopranem koloraturowym mogła sięgnąć po najbardziej wymagające dzieła, wybrała jednak pomniejsze, niemalże skromne. Jej czysty głos rozbrzmiewał ze sceny i wspaniale komponował się z muzyką – razem tworzyły magię tak wielką, że zdolna była przenosić słuchaczy w zupełnie inny świat. Starożytna Grecja stanęła dla nich otworem, a wraz z nią historia tytułowej Ariadny, oczekującej przybycia swojego ukochanego Tezeusza. I chociaż sama Marine nie była nigdy w życiu zakochana, po licznych próbach była zdolna wczuć się w role i wyrazić śpiewem emocje, jakie musiały targać kobietą owładniętą z jednej strony miłością, a z drugiej zwątpieniem.
Trenowała do tego momentu latami – gdy tylko babcia odkryła jej talent, zatrudniono najlepszego nauczyciela emisji głosu, a młoda dama szybko pokochała swoją pasję całym sercem. Z miesiąca na miesiąc poszerzała także swoją wiedzę o muzyce, krocząc śladami przodków. To właśnie muzyka pomogła jej w najcięższych chwilach, tuż po własnej chorobie i w okresie po śmierci bliskiej jej Edith; negatywne emocje przekuwała zawsze w czyste dźwięki, dając im upust w zaciszu własnego pokoju, czy też na kameralnych występach dla członków rodziny. Dziś nie prowadziła jej jednak złość, nie wiodła chęć odcięcia się od przeszłości. To ambicja, równie krystaliczna, co głos Marine, kazała jej poruszać się zwiewnie po scenie i gestykulować, wyrażając tym samym wszystko, co mogła czuć Ariadna.
Kolejną z solowych partii wyśpiewała stojąc u szczytu sceny, spoglądając już tylko i wyłącznie na swojego ojca, któremu chciała udowodnić, jak wiele jest warta. Chciała, by był z niej dumny, by widział w niej nie tylko środek do własnych celów, ale i kogoś równego sobie. Wiedziała, że miejsce solistki ma zapewnione, lecz w żaden sposób nie umniejszało to jej szczęściu, gdyż świadoma była własnego talentu.
Wybrzmiały ostatnie dźwięki, Marine widowiskowo zakończyła wspinanie się po skali, a muzyka ucichła. Chór oraz towarzyszący jej mężczyźni zniknęli w cieniu, za to sama panna Lestrange stała teraz w strudze światła; Ariadna za sprawą Dionizosa zamieniła się w gwiazdę i sama brunetka poczuła, że ona także się nią staje.
Tryumfalny uśmiech zagościł na jej twarzy, gdy siedzący na widowni bliscy podnieśli się ze swoich miejsc, by nagrodzić ją oklaskami; sześć osób brzmiało jak tysiąc, gdy dygała dystyngowanie, przyjmując w ten sposób ich aplauz. Babcia ocierała łzę wzruszenia, lecz to wyraz twarzy dziadka był dla Marine największą nagrodą – widziała, że był z niej dumny i nie musiał nawet tego mówić. Ojciec i Flavien uścisnęli sobie dłonie, a po chwili wszyscy ruszyli w stronę młodej śpiewaczki, by pogratulować jej występu. Otrzymała wspaniały bukiet i cudownie szczere życzenia; członkowie zarządu wróżyli jej wielką karierę, lecz ona chciała tylko śpiewać. Nie interesowało ją bycie gwiazdą każdego wieczora, czy nawet tygodnia – chciała błyszczeć ekskluzywnie, być ozdobą tej Opery. Z muzyką wiązała się jej przeszłość, teraźniejszość i teraz także przyszłość. Niecodzienne przesłuchanie dobiegło końca, a ona mogła zacząć planować swój artystyczny debiut, podczas którego cała widownia zostanie zapełniona do ostatniego miejsca.
Zrozpaczoną i porzuconą Ariadnę zamieniono w gwiazdę i za tę łaskę chwalono Dioniozosa. Marine w niczym nie przypominała jednak bohaterki opery, którą właśnie wykonała – ciężką pracą sama dotarła do miejsca, w którym teraz stała i nie zamierzała w najbliższym czasie schodzić z piedestału. Per aspera ad astra, wyszeptał jej do ucha ojciec, gdy pochylił się wreszcie, by uścisnąć swoją córkę i złożyć jej gratulacje. Ściskająca w rękach bukiet złożony z róż, lilii i goździków młoda kobieta odpowiedziała najpiękniejszym uśmiechem, jaki dotąd gościł na jej twarzy. Dokonało się.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
/14.08
Dzisiejszy dzień opiewał w emocje nie tylko na deskach rodowej opery, ale również w posiadłości na wyspie Wight. Od rana uaktywniła się krzątanina, stawiająca wszystkich na nogi już od pierwszych godzin świtu; to dlatego, że wielkimi krokami zbliżała się premiera zapierających dech w piersiach serii absolutnie olśniewających nawet najwybredniejsze gusta arii. Miała wystąpić między innymi znakomita Belle, ale nie tylko; dodatkowo zaplanowane jest kilka uroczych, świeżych debiutów młodych adeptek śpiewu, które udało się wyłuskać z odmętów szarej masy, choć stanowiło to nie lada problem oraz zagwozdkę. Na szczęście udało mi się pójść na kompromis między moim perfekcjonizmem a wymaganiami wuja, mojego bezpośredniego przełożonego. Od kilku tygodni kręcił niezadowolony nosem z powodu ostrego krytycyzmu jakim odznaczałem się podczas wszelkich przesłuchań licznych kandydatek na stanowisko operowych śpiewaczek. Żadna z nich nie porwała mnie ani swym głosem, ani charyzmą na tyle, bym mógł uznać je za nieoszlifowane diamenty, które pod nazwiskiem Lestrange mogliśmy przekuć w prawdziwy kamień szlachetny. Wreszcie dostałem ultimatum, podczas którego miałem zasięgnąć urlopu oraz dystansu do spraw zawodowych. Po festiwalu lata na ziemiach Prewettów faktycznie naładowałem się nową energią. Odseparowanie się od natłoku obowiązków, które pragnąłem wykonywać jak należy, przyniosło nowe rozwiązania dla starych problemów. Wraz z wiejącym od morza wiatrem nadciągnęły również intratne propozycje, obiecujące artystki oraz artyści, a także zdumiewające pomysły. Nabrałem więc mocy, zaganiając do pracy wszystkich, których mogłem zagonić. Zresztą niemal wszystkim Lestrangom zależało na sukcesie rodowej spuścizny oraz kultywowania piękna sztuki, dlatego włączyli się ochoczo w przygotowania do jednego z najważniejszych dni w imprezowym kalendarzu, ale niestety nie oznaczało to, że mogłem odetchnąć z ulgą lub spać spokojnie.
Właściwie od zakończenia uroczystości w Weymouth spałem bardzo słabo, w kółko rozmyślając nad najlepszą oprawą graficzną, a olśnienie przyszło znienacka. Zupełnie się go nie spodziewałem, wręcz wcześniej nie brałem tego pod uwagę. Wreszcie wymyśliłem zmienną dekorację, w zależności od etapu operowego przedstawienia; zdecydowałem się na połączenie różnych stylów, o czym od razu poinformowałem zaprzyjaźnioną magiczną scenografkę, która powinna sprostać moim wygórowanym wymaganiom. Jak dotąd nigdy nie było między nami zgrzytów, a współpraca przebiegała więcej niż zadowalająco. Postanowiłem zawierzyć czarownicy i tym razem, skupiając się na innych detalach. Zwłaszcza muzycznych. Dobrze, że rodzina przyszła mi z pomocą; część zabrała się za nienaganne stroje, makijaż oraz fryzury, inni wybyli od razu do opery z zamiarem nastrojenia niezbędnych instrumentów. Ja miałem być koordynatorem tego całego chaosu i przeprowadzić przesłuchanie. Kolejne i choć nie miało być ono próbą generalną to postanowiłem, że tak właśnie będzie. Zrobimy choćby i tysiąc generalnych prób, ale wszystko musi zostać dopięte na ostatni guzik. Kiedy cały świat arystokratów będzie na nas patrzeć, musimy zrobić jak najlepsze wrażenie. Ba, piorunujące wręcz. To ma być wieczór, którego nikt nie zapomni; i bynajmniej nie mam na myśli żadnego skandalu lub niedoskonałości.
Od rana latałem jak kuguchar z pęcherzem, kierując całym przedsięwzięciem. Uważne obserwowanie przez wuja moich poczynań czułem jednocześnie złość jak i niepewność spowodowaną tym, że może lord Lestrange naprawdę zastanawiał się nad przekazaniem kierownictwa nad programem artystycznym właśnie mi. Przełknąłem ślinę starając się zniwelować palące uczucie stremowania. Nie było na to czasu. – Wiem, że do finału jeszcze trochę, ale te tygodnie miną szybciej nim się obejrzymy – zacząłem, kiedy udało mi się zebrać większość uczestników nadchodzącego wydarzenia w jednym miejscu. – Od dziś będziemy spotykać się na przesłuchania, które będą próbami generalnymi, dlatego macie dać z siebie wszystko – dodałem, po czym powiedziałem, by każdy zajął się tym, co do niego należało. Sam zasiadłem blisko na widowni przeglądając pergaminy z nazwiskami, rolami tych osób oraz listą rzeczy do zrobienia. Skoro odpadła prezencja występujących śpiewaków oraz grających gdzieś poza sceną muzyków, to została cała reszta. Ludzie dwoili się i troili na scenie, by doprowadzić ją do takiego kształtu, jaki chciałem uzyskać.
- Daj je trochę w lewo – poleciłem, dyrygując jednym z mężczyzn. Pnącze winorośli zwisało zbyt prosto, powinno być mocniej wygięte, by dodać mu naturalnego wyglądu. Potem muszę polecić skrzatowi, by zaczarował je tak, aby liście nie zeschły się aż do dnia premiery, co z punktu widzenia osoby niewtajemniczonej nie miało większego znaczenia, ale ja po prostu czułem potrzebę doprowadzenia oprawy graficznej do perfekcji, jak zawsze zresztą.
Jednak to nie ona była moim głównym zadaniem. Przede wszystkim dbałem o muzykę, o intonacje, barwy głosu oraz ich skale, nie o to, co powinno cieszyć oczy. Najważniejsza była melodia oraz głaskanie czułego zmysłu słuchu, wrażliwego na każde dźwięki. Widzowie mieli zatopić się nie tylko w miękkich kotarach oraz bogato zdobionych sukniach, a również w fonii rozbrzmiewającej z akustyczną precyzją godną mistrza. Właśnie tutaj, na tej scenie.
- Muzycy na miejsca – zarządziłem, gestem dłoni ponaglając wszystkich pianistów, skrzypków, wiolonczelistów i tak dalej. Część z nich wyglądała niestety miernie, ale ostatecznie i tak zostaną skryci ciemnością migoczącą na granicy świateł rzucanych na centrum muzycznego wszechświata. – Gdzie kontrabas? – spytałem rzeczowo, nie chcąc rozpoczynać bez wszystkich instrumentów. Głosy zupełnie inaczej brzmiały z podkładem muzycznym jak i bez, dlatego niecierpliwiłem się już, nie mogąc zacząć. Niestety nie brakowało jedynie kontrabasu, ale także fletów. Westchnąłem rozmasowując zbolałe skronie. Dobrze, że postanowiłem zabrać się za organizację tak wcześnie, bo jakby mi takie kwiatki wyskoczyły na kilka dni przed premierą, to chyba zabiłbym wszystkich jak leci. – Dobra, zaczynają śpiewaczki. A capella. Potem dołączymy do tego melodię – stwierdziłem ostatecznie, nie chcąc tracić czasu w oczekiwaniu na brakujących instrumentalistów. Chciałem przynajmniej wysłuchać brzmień damskich, a potem męskich głosów.
Zasiadłem wygodniej w fotelu czekając, aż czarownice ustawią się na deskach sceny. Dałem znak, by każda po kolei zaczęła swój fragment; brzmiało to niekompletnie, owszem, ale musiałem raz jeszcze sprawdzić czy nie popełniłem błędu podczas poprzednich castingów. Niestety bardzo szybko odniosłem wrażenie, że poprzednie decyzje były po prostu niewłaściwe. – Wyżej, śpiewaj wyżej – rzuciłem do pierwszej śpiewaczki, nie posługując się techniczną nomenklaturą, bo miałem wrażenie, że nic do niej nie dotrze. – Wcześniej śpiewałaś lepiej – zauważyłem zniecierpliwiony. – Wciąż za nisko – dodałem po kolejnych minutach wsłuchiwania się w tembr oraz skalę docierającego do moich uszu głosu. Wciąż źle, wciąż zupełnie nie tak. – Na Merlina, nie denerwuj się tak, bo co to będzie w dniu premiery? – powiedziałem powoli się irytując. Zamknąłem oczy, chcąc skupić się wyłącznie na tym, co słyszałem, ale to w niczym mi nie pomogło. Tamta wokalistka dalej brzmiała po prostu źle. – Dobrze, przestań. Ochłoń – zażądałem kręcąc głową. – Panna… Blishwick, pokaż koleżance jak powinna brzmieć – zachęciłem drugą z kobiet, wskazując na nią podbródkiem. Szło jej zdecydowanie lepiej i choć dało się usłyszeć drobne niedociągnięcia, to były to jedynie kosmetyczne poprawki. W przeciwieństwie do trzeciej, która dzisiaj miała chyba fatalny dzień. – Z przepony, wiesz w ogóle gdzie to jest? – spytałem zdenerwowany. Nie, to bez sensu. Wyglądały jak wystraszone gęsi, nie jak śpiewaczki w światowej klasy operze. Co się wydarzyło? – Dobra, przerwa. Odpocznijcie. Wezwijcie śpiewaków – uznałem wreszcie, kreśląc na pergaminie swoje uwagi co do każdej z kandydatek mających zadebiutować za te kilkanaście dni. Na razie widziałem to raczej w czarnych barwach, ale to pewnie wina stresu. Musiały się z nim jednak oswoić, nie mogły pokazać tak beznadziejnego poziomu podczas artystycznego wieczoru.
Wreszcie dotarli i oni. Ze zdecydowanie lepszym wokalem od tamtych młódek. Śpiewali czysto, dobrze technicznie, co poprawiło mi humor. Panika gdzieś nagle odeszła, a zamiast niej nastąpił błogi spokój. – Dobrze, bardzo dobrze – pochwaliłem ich, kiwając z uznaniem głową. Jakoś tak automatycznie zerknąłem w stronę solistek skulonych w rogu sali. – Widzę, że przyszły też instrumenty, świetnie – powiedziałem zerkając na tamtą stronę podestu. – Następnym razem macie być na czas – przestrzegłem ich jeszcze. – Aria pierwsza – zadecydowałem, biorąc do rąk pergamin zasnuty nutami. – Zaczynamy od początku. Najpierw instrumenty, potem głosy – dorzuciłem jeszcze, tak w ramach wyjaśnienia. Parę razy musiałem zaintonować rytm, parę razy przerwać i wygłosić swoje uwagi, ale z muzyką poszło znacznie lepiej niż bez, więc w ostatecznym rozrachunku byłem zadowolony. Pod wieczór mogliśmy się wszyscy rozstać, choć w mojej głowie wciąż pojawiały się wątpliwości co do tego, czy podjąłem jednak dobrą decyzję. Mój początkowy optymizm zanikł, a zamiast niego duszę zatruły wątpliwości. Ale byłem już zmęczony, tak samo jak pozostali, dlatego zażycie odpoczynku w domu zrobią nam dobrze. Zwłaszcza, że niedługo kolejne spotkanie.
z/t
Dzisiejszy dzień opiewał w emocje nie tylko na deskach rodowej opery, ale również w posiadłości na wyspie Wight. Od rana uaktywniła się krzątanina, stawiająca wszystkich na nogi już od pierwszych godzin świtu; to dlatego, że wielkimi krokami zbliżała się premiera zapierających dech w piersiach serii absolutnie olśniewających nawet najwybredniejsze gusta arii. Miała wystąpić między innymi znakomita Belle, ale nie tylko; dodatkowo zaplanowane jest kilka uroczych, świeżych debiutów młodych adeptek śpiewu, które udało się wyłuskać z odmętów szarej masy, choć stanowiło to nie lada problem oraz zagwozdkę. Na szczęście udało mi się pójść na kompromis między moim perfekcjonizmem a wymaganiami wuja, mojego bezpośredniego przełożonego. Od kilku tygodni kręcił niezadowolony nosem z powodu ostrego krytycyzmu jakim odznaczałem się podczas wszelkich przesłuchań licznych kandydatek na stanowisko operowych śpiewaczek. Żadna z nich nie porwała mnie ani swym głosem, ani charyzmą na tyle, bym mógł uznać je za nieoszlifowane diamenty, które pod nazwiskiem Lestrange mogliśmy przekuć w prawdziwy kamień szlachetny. Wreszcie dostałem ultimatum, podczas którego miałem zasięgnąć urlopu oraz dystansu do spraw zawodowych. Po festiwalu lata na ziemiach Prewettów faktycznie naładowałem się nową energią. Odseparowanie się od natłoku obowiązków, które pragnąłem wykonywać jak należy, przyniosło nowe rozwiązania dla starych problemów. Wraz z wiejącym od morza wiatrem nadciągnęły również intratne propozycje, obiecujące artystki oraz artyści, a także zdumiewające pomysły. Nabrałem więc mocy, zaganiając do pracy wszystkich, których mogłem zagonić. Zresztą niemal wszystkim Lestrangom zależało na sukcesie rodowej spuścizny oraz kultywowania piękna sztuki, dlatego włączyli się ochoczo w przygotowania do jednego z najważniejszych dni w imprezowym kalendarzu, ale niestety nie oznaczało to, że mogłem odetchnąć z ulgą lub spać spokojnie.
Właściwie od zakończenia uroczystości w Weymouth spałem bardzo słabo, w kółko rozmyślając nad najlepszą oprawą graficzną, a olśnienie przyszło znienacka. Zupełnie się go nie spodziewałem, wręcz wcześniej nie brałem tego pod uwagę. Wreszcie wymyśliłem zmienną dekorację, w zależności od etapu operowego przedstawienia; zdecydowałem się na połączenie różnych stylów, o czym od razu poinformowałem zaprzyjaźnioną magiczną scenografkę, która powinna sprostać moim wygórowanym wymaganiom. Jak dotąd nigdy nie było między nami zgrzytów, a współpraca przebiegała więcej niż zadowalająco. Postanowiłem zawierzyć czarownicy i tym razem, skupiając się na innych detalach. Zwłaszcza muzycznych. Dobrze, że rodzina przyszła mi z pomocą; część zabrała się za nienaganne stroje, makijaż oraz fryzury, inni wybyli od razu do opery z zamiarem nastrojenia niezbędnych instrumentów. Ja miałem być koordynatorem tego całego chaosu i przeprowadzić przesłuchanie. Kolejne i choć nie miało być ono próbą generalną to postanowiłem, że tak właśnie będzie. Zrobimy choćby i tysiąc generalnych prób, ale wszystko musi zostać dopięte na ostatni guzik. Kiedy cały świat arystokratów będzie na nas patrzeć, musimy zrobić jak najlepsze wrażenie. Ba, piorunujące wręcz. To ma być wieczór, którego nikt nie zapomni; i bynajmniej nie mam na myśli żadnego skandalu lub niedoskonałości.
Od rana latałem jak kuguchar z pęcherzem, kierując całym przedsięwzięciem. Uważne obserwowanie przez wuja moich poczynań czułem jednocześnie złość jak i niepewność spowodowaną tym, że może lord Lestrange naprawdę zastanawiał się nad przekazaniem kierownictwa nad programem artystycznym właśnie mi. Przełknąłem ślinę starając się zniwelować palące uczucie stremowania. Nie było na to czasu. – Wiem, że do finału jeszcze trochę, ale te tygodnie miną szybciej nim się obejrzymy – zacząłem, kiedy udało mi się zebrać większość uczestników nadchodzącego wydarzenia w jednym miejscu. – Od dziś będziemy spotykać się na przesłuchania, które będą próbami generalnymi, dlatego macie dać z siebie wszystko – dodałem, po czym powiedziałem, by każdy zajął się tym, co do niego należało. Sam zasiadłem blisko na widowni przeglądając pergaminy z nazwiskami, rolami tych osób oraz listą rzeczy do zrobienia. Skoro odpadła prezencja występujących śpiewaków oraz grających gdzieś poza sceną muzyków, to została cała reszta. Ludzie dwoili się i troili na scenie, by doprowadzić ją do takiego kształtu, jaki chciałem uzyskać.
- Daj je trochę w lewo – poleciłem, dyrygując jednym z mężczyzn. Pnącze winorośli zwisało zbyt prosto, powinno być mocniej wygięte, by dodać mu naturalnego wyglądu. Potem muszę polecić skrzatowi, by zaczarował je tak, aby liście nie zeschły się aż do dnia premiery, co z punktu widzenia osoby niewtajemniczonej nie miało większego znaczenia, ale ja po prostu czułem potrzebę doprowadzenia oprawy graficznej do perfekcji, jak zawsze zresztą.
Jednak to nie ona była moim głównym zadaniem. Przede wszystkim dbałem o muzykę, o intonacje, barwy głosu oraz ich skale, nie o to, co powinno cieszyć oczy. Najważniejsza była melodia oraz głaskanie czułego zmysłu słuchu, wrażliwego na każde dźwięki. Widzowie mieli zatopić się nie tylko w miękkich kotarach oraz bogato zdobionych sukniach, a również w fonii rozbrzmiewającej z akustyczną precyzją godną mistrza. Właśnie tutaj, na tej scenie.
- Muzycy na miejsca – zarządziłem, gestem dłoni ponaglając wszystkich pianistów, skrzypków, wiolonczelistów i tak dalej. Część z nich wyglądała niestety miernie, ale ostatecznie i tak zostaną skryci ciemnością migoczącą na granicy świateł rzucanych na centrum muzycznego wszechświata. – Gdzie kontrabas? – spytałem rzeczowo, nie chcąc rozpoczynać bez wszystkich instrumentów. Głosy zupełnie inaczej brzmiały z podkładem muzycznym jak i bez, dlatego niecierpliwiłem się już, nie mogąc zacząć. Niestety nie brakowało jedynie kontrabasu, ale także fletów. Westchnąłem rozmasowując zbolałe skronie. Dobrze, że postanowiłem zabrać się za organizację tak wcześnie, bo jakby mi takie kwiatki wyskoczyły na kilka dni przed premierą, to chyba zabiłbym wszystkich jak leci. – Dobra, zaczynają śpiewaczki. A capella. Potem dołączymy do tego melodię – stwierdziłem ostatecznie, nie chcąc tracić czasu w oczekiwaniu na brakujących instrumentalistów. Chciałem przynajmniej wysłuchać brzmień damskich, a potem męskich głosów.
Zasiadłem wygodniej w fotelu czekając, aż czarownice ustawią się na deskach sceny. Dałem znak, by każda po kolei zaczęła swój fragment; brzmiało to niekompletnie, owszem, ale musiałem raz jeszcze sprawdzić czy nie popełniłem błędu podczas poprzednich castingów. Niestety bardzo szybko odniosłem wrażenie, że poprzednie decyzje były po prostu niewłaściwe. – Wyżej, śpiewaj wyżej – rzuciłem do pierwszej śpiewaczki, nie posługując się techniczną nomenklaturą, bo miałem wrażenie, że nic do niej nie dotrze. – Wcześniej śpiewałaś lepiej – zauważyłem zniecierpliwiony. – Wciąż za nisko – dodałem po kolejnych minutach wsłuchiwania się w tembr oraz skalę docierającego do moich uszu głosu. Wciąż źle, wciąż zupełnie nie tak. – Na Merlina, nie denerwuj się tak, bo co to będzie w dniu premiery? – powiedziałem powoli się irytując. Zamknąłem oczy, chcąc skupić się wyłącznie na tym, co słyszałem, ale to w niczym mi nie pomogło. Tamta wokalistka dalej brzmiała po prostu źle. – Dobrze, przestań. Ochłoń – zażądałem kręcąc głową. – Panna… Blishwick, pokaż koleżance jak powinna brzmieć – zachęciłem drugą z kobiet, wskazując na nią podbródkiem. Szło jej zdecydowanie lepiej i choć dało się usłyszeć drobne niedociągnięcia, to były to jedynie kosmetyczne poprawki. W przeciwieństwie do trzeciej, która dzisiaj miała chyba fatalny dzień. – Z przepony, wiesz w ogóle gdzie to jest? – spytałem zdenerwowany. Nie, to bez sensu. Wyglądały jak wystraszone gęsi, nie jak śpiewaczki w światowej klasy operze. Co się wydarzyło? – Dobra, przerwa. Odpocznijcie. Wezwijcie śpiewaków – uznałem wreszcie, kreśląc na pergaminie swoje uwagi co do każdej z kandydatek mających zadebiutować za te kilkanaście dni. Na razie widziałem to raczej w czarnych barwach, ale to pewnie wina stresu. Musiały się z nim jednak oswoić, nie mogły pokazać tak beznadziejnego poziomu podczas artystycznego wieczoru.
Wreszcie dotarli i oni. Ze zdecydowanie lepszym wokalem od tamtych młódek. Śpiewali czysto, dobrze technicznie, co poprawiło mi humor. Panika gdzieś nagle odeszła, a zamiast niej nastąpił błogi spokój. – Dobrze, bardzo dobrze – pochwaliłem ich, kiwając z uznaniem głową. Jakoś tak automatycznie zerknąłem w stronę solistek skulonych w rogu sali. – Widzę, że przyszły też instrumenty, świetnie – powiedziałem zerkając na tamtą stronę podestu. – Następnym razem macie być na czas – przestrzegłem ich jeszcze. – Aria pierwsza – zadecydowałem, biorąc do rąk pergamin zasnuty nutami. – Zaczynamy od początku. Najpierw instrumenty, potem głosy – dorzuciłem jeszcze, tak w ramach wyjaśnienia. Parę razy musiałem zaintonować rytm, parę razy przerwać i wygłosić swoje uwagi, ale z muzyką poszło znacznie lepiej niż bez, więc w ostatecznym rozrachunku byłem zadowolony. Pod wieczór mogliśmy się wszyscy rozstać, choć w mojej głowie wciąż pojawiały się wątpliwości co do tego, czy podjąłem jednak dobrą decyzję. Mój początkowy optymizm zanikł, a zamiast niego duszę zatruły wątpliwości. Ale byłem już zmęczony, tak samo jak pozostali, dlatego zażycie odpoczynku w domu zrobią nam dobrze. Zwłaszcza, że niedługo kolejne spotkanie.
z/t
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na scenie zawsze była sama. Nieważne jak wiele osób zasiadało na widowni i jak liczna była orkiestra oraz grupa towarzyszących artystów – panna Lestrange po wejściu na deski znajdowała się tylko i wyłącznie w swoim świecie. Odcinała się świadomie, technikę tę wypracowując już we wczesnej młodości jako jedną z metod radzenia sobie z tremą. Widzowie nie peszyli jej, wszakże przecież to dla nich wykonywała swoje występy, lecz ich obecność była w stanie ją rozproszyć, sprawić, że zaczęłaby myśleć o zbyt wielu sprawach, jakich nie powinna zabierać ze sobą do miejsca, w którym to na nią padały światła reflektorów. Otwierała się przed nimi, prezentowała swój talent; zawsze i wszędzie dążyła do perfekcji, a w przypadku muzyki pragnęła błyszczeć jeszcze bardziej. Widziała ich więc siedzących w bliskich i dalekich rzędach, w lożach i na balkonach, lecz nauczyła się nie zwracać uwagi. Potrafiła skupić się wyłącznie na swoim zadaniu, umiała sięgnąć w głąb siebie i wydobyć to, na co wszyscy czekali. Nie inaczej było i tym razem, bo choć stała na scenie w towarzystwie nauczycielki śpiewu, a na widowni zasiadło kilkoro członkiń składu artystycznego, gdy Marine wyśpiewywała swoje partie, nie widziała wcale ich zawistnych spojrzeń.
Madame Pelletier była jedną z diw, której blask dawno już przeminął, lecz sława oraz talent pozwoliły jej utrzymać się na powierzchni. Zatrudniona jako nauczycielka śpiewu w Czarodziejskiej Operze szybko wyrosła do rangi guru dla młodych dziewcząt, które trafiały pod opiekę instytucji. Również Marine szanowała jej umiejętności oraz podejście do uczennic, Madame była bowiem osobą szalenie wymagającą i nigdy nie cofnęła się przed krytyką w przypadku, gdy ta była uzasadniona. Panna Lestrange mogła więc liczyć, że ta szczupła czarownica w średnim wieku szczerze wytknie jej wszelkie niedoskonałości i pomoże wspiąć się jeszcze wyżej – zarówno w znaczeniu skali muzycznej, ale także kariery. Na lekcjach z nią nigdy nie przebywał byle kto i nawet jeśli akurat Marine nie udało się spotkać indywidualnie, mogła liczyć na to, że towarzystwo będzie godne przebywania w nim.
Gdy opadł już kurz po Festiwalu Lata, naszedł czas na szlifowanie swoich umiejętności, dlatego też na scenie w Hampshire zebrała się grupa osób, których głosy mogłyby stanowić dla siebie wspaniały kontrast, a jedno mogłoby uczyć się od drugiego. Marine bez emocji zauważyła, że jest jedyną szlachcianką w tym gronie, spodziewała się więc ciekawskich spojrzeń napływających od nowych dziewcząt, które dopiero co otrzymały angaż do jednej z najnowszych sztuk. Wszyscy zapewne mieli już okazję obcować z Flavienem i przeżyć jego próby, lecz teraz mieli upewnić się, że kolejny członek wspaniałego rodu obdarzony jest niezwykłym talentem. Panna Lestrange rzadko uczęszczała na grupowe lekcje, lecz nie miała nic przeciwko nim – widocznie Madame Pelletrier uznała, że wyzwanie dobrze jej zrobi.
Ubrana w błękitną suknię z gorsetem, młoda czarownica stała na samym środku sceny, czując na sobie spojrzenia reszty zebranych. Nauczycielka co i rusz kiwała bądź kręciła głową, gardłowym głosem niepozbawionym francuskiego akcentu wydając kolejne komendy.
- A teraz staccato, Marine! Wspaniale! – nieczęsto na jej twarzy pojawiał się uśmiech, lecz gdy był już wyraźnie dostrzegalny, ego panny Lestrange pęczniało coraz bardziej.
Wiedziała, że jest obiektem zazdrości, lecz miała to w głębokim poważaniu, zawistnicy byli jej teraz zupełnie obojętny i nie obdarzała ich swoją atencją. Jeszcze w zeszłym miesiącu jej pozycja na scenie nie była tak mocna, jak teraz, nie tylko ze względu na to, że dołączyła do artystów jako nowicjuszka, ale przecież z racji na swój stan cywilny, jej losy mogły potoczyć się bardzo różnie. Na szczęście pierścionek zaręczynowy, dumnie noszony na serdecznym palcu lewej dłoni, nie ciążył jej w najmniejszym stopniu jeśli chodziło o dalszą karierę śpiewaczki. Wciąż była panną, lecz po zmianie nazwiska możliwość realizowania się w swojej pasji miała pozostać niezmienna.
Miała wielkie szczęście, że pokochała muzykę z wzajemnością, dzięki temu nie musiała rozglądać się za niczym innym, co mogłoby przynieść jej ukojenie w ciężkich chwilach lub zwodzić na pokuszenie w niepewnych momentach. Od najmłodszych lat uczona była nut oraz języków obcych, lecz nie spoczywała na laurach i od kilku tygodni ćwiczyła włoski oraz niemiecki, mając na uwadze fakt, że właśnie w tych językach powstawały wspaniałe dzieła, wystawiane później na deskach Czarodziejskiej Opery. Chciała być bezbłędna, a nade wszystko – autentyczna.
- Pokaż wszystkim, jak powinno brzmieć tutaj vibrato – poleciła Madame Pelletrier, wyrywając Marine z zamyślenia i wskazując jej konkretną partię na arkuszu.
Panna Lestrange przełknęła ślinę i już za moment wydobyła z siebie czysty, wibrujący dźwięk, który poniósł się po scenie i wtargnął na widownie, powodując kolejną falę zazdrości ze strony mniej utalentowanych śpiewaczek.
Ćwiczenia strun głosowych oraz dbałość o emisję były bardzo ważnymi czynnościami w codziennych rytuałach młodej szlachcianki. Wyuczyła się systematyczności już w dzieciństwie, dlatego teraz nie sprawiały jej problemu. Mogłaby stać na tych rodzinnych deskach cały dzień i ćwiczyć do upadłego, byle tylko osiągnąć zamierzony cel.
Po raz kolejny oddzieliła od siebie kolejne dźwięki, wchodząc w ulubiony moment arii, którym zamierzała odrobinę popisać się przed Madame Pelletier. Starsza kobieta dostrzegła jej wysiłki, lecz zerknęła ostrzegawczo, a między jej szerokimi brwiami pojawiła się niewielka bruzda. Czyżby jednak należało wybrzmieć tu legato? Marine została na moment zbita z tropu, a gdy nauczycielka poprosiła inną śpiewaczkę o zaśpiewanie tej samej części arii dla porównania, panna Lestrange siłą woli powstrzymała niebezpieczny rumieniec. Proszę bardzo, niech panna Blishwick zaprezentuje, na co ją stać.
Fałsz w głosie konkurentki był muzyką dla uszu; kilka osób skrzywiło się niezamierzenie, lecz to Madame Pelletier wyglądała na najbardziej poirytowaną.
- Czy właśnie tak zamierzasz brzmieć w dniu premiery? Wstydziłabyś się – zbeształa zmieszaną już po uszy pannę Blishwick, a Marine nadeszła z ratunkiem.
- Spójrz, tutaj powinnaś zacząć trochę niżej. Nie próbuj rejestru gwizdkowego, brzmi okropnie tandetnie – cóż powiedziałby Flavien, gdyby słyszał ich teraz?
Nie chcąc pozostać gołosłowną, ciemnowłosa dama postąpiła krok do przodu i po raz kolejny podjęła próbę wyśpiewania swojego ulubionego fragmentu. Wiedziała, że tym razem musi dać z siebie jeszcze więcej, a jej siła nie może pochodzić jedynie z próby zagrania rywalce na nosie. Muzyka była jej pasją, jej ucieczką, jej lekarstwem na wszystko. Współżyły w harmonii od dawien dawna i taki stan miał już pozostać na zawsze, dlatego nie było mowy o fałszu – ani w głosie, ani w intencjach. Sięgając w głąb siebie, panna Lestrange wydobyła z siebie serię czystych dźwięków, wibrujących przyjemnie dla ucha, po czym nie przerwała wcale występu, kontynuując i doprowadzając arię do końca. Podczas treningu takiego, jak dziś, mogła pozwolić sobie na gestykulacje, lecz zazwyczaj była o wiele bardziej oszczędna i nieszczególnie ekspresyjna. Wychodziła z założenia, że młoda szlachcianka nie powinna robić z siebie małpki przed widzami, a sam głos powinien wystarczyć, by przenieść ich do krainy muzyki. Tak było i tym razem, bowiem błogość wymalowana na twarzach towarzyszy mówiła tylko jedno – jej popis trafił na podatny grunt. Rozległy się pierwsze niemrawe brawa, a w końcu wszyscy już oklaskiwali młodą śpiewaczkę, nawet zazdrosna panna Blishwick musiała uznać jej wyższość.
Marine wypuściła cicho powietrze i przywołała na twarz skromny uśmiech, choć w głębi duszy bardzo cieszyła się z zaistniałej sytuacji. Lekcje w grupie potrafiły jednak podnieść jej pewność siebie jeszcze bardziej, Madame Pelletier miała w tym względzie rację. Następnym razem jednak koniecznie będą musiały spotkać się tylko w cztery oczy – obecnie czas uciekał i nie pozostało go już wiele dla utalentowanej panny Lestrange. Indywidualne lekcje z nauczycielką śpiewu przynosiły o wiele większe efekty dla samej techniki, lecz śpiewaczka powinna dbać także o inne aspekty swoje pracy; prezencja i pewność siebie były pozostałymi czynnikami niezbędnymi do osiągnięcia sukcesu i o ile z pierwszym Marine nigdy nie miała problemu, drugiego nigdy nie było jej za wiele. Schodząc ze sceny wciąż czuła się wspaniale i nastrój ten miał utrzymać się już do końca dnia.
| zt
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
/20.08
Dzień za dniem było coraz bliżej premiery jednego z najważniejszych spektakli sygnowanych nazwiskiem Lestrange, a ja denerwowałem się tym coraz mocniej. Oczywiście nie było tego po mnie widać; pomijając błyszczące spojrzenie pełne zbędnych, choć przytłumionych emocji, w dominującej części złości. I obawy. Czy aby na pewno wszystkie przygotowania okażą się kluczem do sukcesu? Czy będą wystarczające? Obawiałem się, że nie. Przynajmniej jak na moje wybredne gusta, ale tak, pamiętałem, że muszę spuścić z tonu. Tak po prostu, dla dobra rodzinnego biznesu. Będąc przesadnie ambitnym nie odniosę żadnego sukcesu, choć oczywiście pragnąłem go odnieść, jak zresztą chyba każdy wysoko urodzony mężczyzna, a może nawet nie tylko. Jednak tymi małymi nie przejmowałem się zupełnie, na co dzień nie pamiętając o ich istnieniu. Przynajmniej do momentu, w którym przyszło mi się z nimi borykać na scenie; dogadywanie się z kimś, kto mówi całkowicie odmiennym językiem, żyjącym w zupełnie innej bajce, jest nadzwyczaj trudne. Wymaga umiejętności dopasowania się oraz asymilacji czego mi brakuje. Zwykle nie lubię równać niżej, wolę ustawiać poprzeczki wysoko i kazać innym do nich doskoczyć.
Panna Blishwick poczyniła postępy odkąd widziałem ją po raz ostatni i choć tym razem miała stanowić ledwie tło dla prawdziwych śpiewaków oraz śpiewaczek, to wiedziałem, że liczą się detale. To one składają się w całość, te cząstki duszy, które porywają tworząc coś niezwykłego. Poruszenie. Ariane Masseneta w najpiękniejszym z języków czyli francuskim miała przyjemnie łechtać zmysł słuchu zebranych w operze gości, ale wciąż stresowałem się rzeczami, na które nie miałem już wpływu.
Słuchałem właśnie drugiego aktu kiedy miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Wiedziałem, że tylko naprawdę czułe ucho zdołałoby usłyszeć lekkie drżenie głosu przy końcówce partii drugoplanowej wokalistki. Całe szczęście, że reszta nadrabiała za nią, zwłaszcza najprzyjemniejszy tembr syreniej gamy, zdecydowanie najmocniejsza część tego widowiska. Dość innowacyjna zważywszy na tradycjonalizm w tej operze, ale widziałem po twarzach zebranych, że żywili pozytywne uczucia względem nowego wykonania Ariane.
Niestety skapitulowałem przed trzecim aktem; zresztą nadeszła przerwa. Wymieniłem uprzejmości z kilkoma lordami oraz ich partnerkami, po czym udałem się szybkim krokiem za kulisy. Musiałem osobiście dopilnować dopięcia dalszej części spektaklu na ostatni guzik, dlatego rzuciłem jeszcze kilkoma uwagami (zwłaszcza w kierunku panny Blishwick) w stronę mających za chwilę występować person. Z lekkim uśmiechem pobłażania skręciłem w korytarz opuszczając towarzystwo, a zamiast tego wchodząc do niewielkiego gabineciku, gdzie zwykle przyjmowaliśmy zainteresowanych śpiewaniem dla naszej opery. Zwykłym ludziom niezwiązanym z branżą wstęp był wzbroniony, bo jeszcze tego brakowało, by sprowadzać tutaj niepowołanych osobników albo jakichś włóczęgów zasypujących setką bezsensownych pytań. Właściwie to ceniłem spokój panujący w tym pokoju, dlatego odetchnąłem głęboko, z ulgą i starałem zająć się papierami, byleby tylko nie myśleć o nerwicy natręctw czyli przesadnym przejmowaniem się każdą operą.
Dzień za dniem było coraz bliżej premiery jednego z najważniejszych spektakli sygnowanych nazwiskiem Lestrange, a ja denerwowałem się tym coraz mocniej. Oczywiście nie było tego po mnie widać; pomijając błyszczące spojrzenie pełne zbędnych, choć przytłumionych emocji, w dominującej części złości. I obawy. Czy aby na pewno wszystkie przygotowania okażą się kluczem do sukcesu? Czy będą wystarczające? Obawiałem się, że nie. Przynajmniej jak na moje wybredne gusta, ale tak, pamiętałem, że muszę spuścić z tonu. Tak po prostu, dla dobra rodzinnego biznesu. Będąc przesadnie ambitnym nie odniosę żadnego sukcesu, choć oczywiście pragnąłem go odnieść, jak zresztą chyba każdy wysoko urodzony mężczyzna, a może nawet nie tylko. Jednak tymi małymi nie przejmowałem się zupełnie, na co dzień nie pamiętając o ich istnieniu. Przynajmniej do momentu, w którym przyszło mi się z nimi borykać na scenie; dogadywanie się z kimś, kto mówi całkowicie odmiennym językiem, żyjącym w zupełnie innej bajce, jest nadzwyczaj trudne. Wymaga umiejętności dopasowania się oraz asymilacji czego mi brakuje. Zwykle nie lubię równać niżej, wolę ustawiać poprzeczki wysoko i kazać innym do nich doskoczyć.
Panna Blishwick poczyniła postępy odkąd widziałem ją po raz ostatni i choć tym razem miała stanowić ledwie tło dla prawdziwych śpiewaków oraz śpiewaczek, to wiedziałem, że liczą się detale. To one składają się w całość, te cząstki duszy, które porywają tworząc coś niezwykłego. Poruszenie. Ariane Masseneta w najpiękniejszym z języków czyli francuskim miała przyjemnie łechtać zmysł słuchu zebranych w operze gości, ale wciąż stresowałem się rzeczami, na które nie miałem już wpływu.
Słuchałem właśnie drugiego aktu kiedy miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Wiedziałem, że tylko naprawdę czułe ucho zdołałoby usłyszeć lekkie drżenie głosu przy końcówce partii drugoplanowej wokalistki. Całe szczęście, że reszta nadrabiała za nią, zwłaszcza najprzyjemniejszy tembr syreniej gamy, zdecydowanie najmocniejsza część tego widowiska. Dość innowacyjna zważywszy na tradycjonalizm w tej operze, ale widziałem po twarzach zebranych, że żywili pozytywne uczucia względem nowego wykonania Ariane.
Niestety skapitulowałem przed trzecim aktem; zresztą nadeszła przerwa. Wymieniłem uprzejmości z kilkoma lordami oraz ich partnerkami, po czym udałem się szybkim krokiem za kulisy. Musiałem osobiście dopilnować dopięcia dalszej części spektaklu na ostatni guzik, dlatego rzuciłem jeszcze kilkoma uwagami (zwłaszcza w kierunku panny Blishwick) w stronę mających za chwilę występować person. Z lekkim uśmiechem pobłażania skręciłem w korytarz opuszczając towarzystwo, a zamiast tego wchodząc do niewielkiego gabineciku, gdzie zwykle przyjmowaliśmy zainteresowanych śpiewaniem dla naszej opery. Zwykłym ludziom niezwiązanym z branżą wstęp był wzbroniony, bo jeszcze tego brakowało, by sprowadzać tutaj niepowołanych osobników albo jakichś włóczęgów zasypujących setką bezsensownych pytań. Właściwie to ceniłem spokój panujący w tym pokoju, dlatego odetchnąłem głęboko, z ulgą i starałem zająć się papierami, byleby tylko nie myśleć o nerwicy natręctw czyli przesadnym przejmowaniem się każdą operą.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To był zły pomysł. To był zły pomysł. To był zły pomysł. Cecylia powtarzała to zdanie w myślach już tyle razy, że dawno temu straciła uwagę. Nie była do końca pewna kto wpadł na absurdalny pomysł zaproszenia jej do opery, ani dlaczego się na to zgodziła. Możliwe iż znajomi nakłonili ją do tego podczas tamtego wieczoru, gdy była tak zmęczona powrotem z pracy, że postanowili podstępnie zapytać o to, kiedy już wpół śpiąca odpływała w ramiona Morfeusza. W każdym bądź razie, jedno musiała przyznać koleżankom – postarały się. Cecily nigdy nie miała na sobie takiej ilości makijażu i drogich ubrań jak tego wieczoru. Znajome postanowiły pobawić się w ubieranki, traktując dziewczynę jak przerośniętą lalkę o chudawych nogach i znikomym biuście. Zaczęły od ułożenia kruczoczarnych włosów w subtelne fale, zaczesane na bok wedle panującej mody. Jedna z nich pożyczyła nawet od matki krawcowej niezwykle miłą dla oka suknię wieczorową, niewiele za kolano, o delikatnie rozkloszowanym dole i odsłoniętych plecach, wiązaną na szyi. Jakby tego było mało dla biednej Cily, sukienka zwracała uwagę wszystkich pozostałych oglądających spektakl swoim charakterystycznym kolorem – głębokim szkarłatem. Kiedy wreszcie z nią skończyły, pozostała dwójka kolegów nie rozpoznała kobiety gdy spotkali się przed operą. Dopiero otwarcie przez Cecylię ust sprawiło, że czar prysł i usłyszeli znów charakterystyczny głos o silnym akcencie. Cała ta kompozycja wydawała się zupełnie niedorzeczna, a elegancki ubiór czy szykowny makijaż kontrastowały z jej temperamentnym usposobieniem i lekko nieokrzesanym językiem.
W każdym razie występ spędziła, starając się opanować łzy napływające do oczu, byleby tylko nikt z towarzyszących nie zauważył, że dotychczas ostro krytykowana przez nią forma spędzania wolnego czasu wywołała w niej ogromne emocje. Cecil nigdy nie sądziła, że czyjś śpiew, to jaka historia za nim się kryje, może wzruszyć kogoś takiego jak ona. Z góry założyła snobistyczność opery, tych wymuskanych ludzi wydających pieniądze na błahostki i przepełnionych bogactwem pomieszczeń. To nie był jej świat i nic nie zapowiadało na to, że kiedykolwiek zdoła poznać go lepiej. Do takiego życia przywykła zresztą od najmłodszych lat. Z dala od złych wspomnień związanych z charakternymi arystokratami z Hogwartu, o ugruntowanych poglądach dotyczących mugoli, półkrwi i całej „reszty” gorszej od nich samych.
Nikt ze zgromadzonych nie zauważył, nawet gdy występ dobiegł końca i przyszło wszystkim opuścić olśniewającą salę. Tłumy zebrały się pod drzwiami, prócz panny Hagrid, która odczuła silną potrzebę udania się „przypudrować nosek”, a przynajmniej tak to kpiąco przekazała swojej grupce przyjaciół. Tamci, obiecując, że poczekają przy wejściu, udali się wraz z rzeką ludzi, podczas gdy ona ruszyła dzielnie w przeciwną stronę. Poruszania się po wypastowanych podłogach bynajmniej nie ułatwiały niebotycznie wysokie (jak na nią) obcasy. Cecily nie miała w zwyczaju nastawiać się do niczego ani nikogo negatywnie. Wierzyła, że nawet ci skomplikowani ludzie stają się prości w odbiorze po odpowiedniej ilości poświęconej im uwagi. Jednocześnie, co było w tym najdziwniejsze, miała silnie ugruntowane opinie na wiele spraw i ktoś inny musiałby włożyć dużo wysiłku, by przekonać dziewczynę do ich zmiany. Dlatego też, widowisko głęboko ją poruszyło, a jak możecie się domyślać, wzruszona kobieta nieumiejąca chodzić w danych butach stwarza dosyć spore zagrożenie dla siebie i otoczenia. Nawet nie zwróciła większej uwagi na to, że powoli z korytarzy, którymi szła, znika coraz więcej ludzi. W końcu szmery rozmów zupełnie ucichły, a zaaferowana patrzeniem pod nogi Cecily zupełnie nie zdawała sobie sprawy z faktu, iż zgubiła właściwą drogę. Byle do przodu, byle do przodu. Powtarzała kolejną tego dnia mantrę, uważnie stawiając kolejne kroki. Niestety, pobożne życzenia nie zdały się na nic, wobec chronicznych skłonności kobiety do upadania. Tak jak wielokrotnie zaryła w piach, spadając z miotły, tak teraz mało dyskretnie poślizgnęła się na samym środku wąskiego korytarzyka, efektownie wywijąc przy tym rękami na wszystkie strony.
- Na gacie Merlina!– Opanowała krzyk, wydając z siebie jedynie coś na kształt sapnięcia i wreszcie lądując na ziemi. Przez chwilę świat zawirował przed oczami Cecylii, ale też stało się coś jeszcze. Oto usłyszała cichy trzask, a po podłodze potoczył się maleńki guziczek, trzymający tył sukienki w ryzach. Z paniką obserwowała, jak perłowy drobiazg znika w szparze najbliższych drzwi.
- O słodki Godryku... – Hagrid rozglądnęła się bezradnie wokoło, sprawdzając, czy aby na pewno te żenujące wydarzenia nie miały żadnych świadków. Po wstępnym wywiadzie przystąpiła do ratowania swej godności, jednocześnie trzymając dłoń na klatce piersiowej, by sukienka przypadkiem nie osunęła się ani milimetr dalej. Podeszła na czworakach do drzwi i spróbowała dojrzeć coś we wnętrzu pomieszczenia. Lekko już zestresowana zrobiła szybką kalkulację swoich opcji. Znajomi na pewno czekali na jej przybycie, a jeśli miała się jeszcze dostać do domu, to w grę nie wchodziło poruszanie się po ulicach ze stanikiem na wierzchu. Jak wiecie, Hagridowie raczej najpierw podejmują decyzje, niż szczególnie je analizują, więc w umyśle Cecylii zapadł werdykt. Trzeba odzyskać guziczek i przywrócić go do pierwotnego stanu. Czarownica na tyle cicho, na ile pozwalały na to buty, chwyciła za klamkę, dla bezpieczeństwa otwierając drzwi tak by, jak najdłużej obserwować korytarz. Minęło kilka sekund i... Już była w środku, śmiejąc się w duchu z własnych zdolności szpiegowskich. Uśmiech momentalnie jednak zrzedł, gdy odkryła obecność drugiej osoby w małym gabineciku.
W każdym razie występ spędziła, starając się opanować łzy napływające do oczu, byleby tylko nikt z towarzyszących nie zauważył, że dotychczas ostro krytykowana przez nią forma spędzania wolnego czasu wywołała w niej ogromne emocje. Cecil nigdy nie sądziła, że czyjś śpiew, to jaka historia za nim się kryje, może wzruszyć kogoś takiego jak ona. Z góry założyła snobistyczność opery, tych wymuskanych ludzi wydających pieniądze na błahostki i przepełnionych bogactwem pomieszczeń. To nie był jej świat i nic nie zapowiadało na to, że kiedykolwiek zdoła poznać go lepiej. Do takiego życia przywykła zresztą od najmłodszych lat. Z dala od złych wspomnień związanych z charakternymi arystokratami z Hogwartu, o ugruntowanych poglądach dotyczących mugoli, półkrwi i całej „reszty” gorszej od nich samych.
Nikt ze zgromadzonych nie zauważył, nawet gdy występ dobiegł końca i przyszło wszystkim opuścić olśniewającą salę. Tłumy zebrały się pod drzwiami, prócz panny Hagrid, która odczuła silną potrzebę udania się „przypudrować nosek”, a przynajmniej tak to kpiąco przekazała swojej grupce przyjaciół. Tamci, obiecując, że poczekają przy wejściu, udali się wraz z rzeką ludzi, podczas gdy ona ruszyła dzielnie w przeciwną stronę. Poruszania się po wypastowanych podłogach bynajmniej nie ułatwiały niebotycznie wysokie (jak na nią) obcasy. Cecily nie miała w zwyczaju nastawiać się do niczego ani nikogo negatywnie. Wierzyła, że nawet ci skomplikowani ludzie stają się prości w odbiorze po odpowiedniej ilości poświęconej im uwagi. Jednocześnie, co było w tym najdziwniejsze, miała silnie ugruntowane opinie na wiele spraw i ktoś inny musiałby włożyć dużo wysiłku, by przekonać dziewczynę do ich zmiany. Dlatego też, widowisko głęboko ją poruszyło, a jak możecie się domyślać, wzruszona kobieta nieumiejąca chodzić w danych butach stwarza dosyć spore zagrożenie dla siebie i otoczenia. Nawet nie zwróciła większej uwagi na to, że powoli z korytarzy, którymi szła, znika coraz więcej ludzi. W końcu szmery rozmów zupełnie ucichły, a zaaferowana patrzeniem pod nogi Cecily zupełnie nie zdawała sobie sprawy z faktu, iż zgubiła właściwą drogę. Byle do przodu, byle do przodu. Powtarzała kolejną tego dnia mantrę, uważnie stawiając kolejne kroki. Niestety, pobożne życzenia nie zdały się na nic, wobec chronicznych skłonności kobiety do upadania. Tak jak wielokrotnie zaryła w piach, spadając z miotły, tak teraz mało dyskretnie poślizgnęła się na samym środku wąskiego korytarzyka, efektownie wywijąc przy tym rękami na wszystkie strony.
- Na gacie Merlina!– Opanowała krzyk, wydając z siebie jedynie coś na kształt sapnięcia i wreszcie lądując na ziemi. Przez chwilę świat zawirował przed oczami Cecylii, ale też stało się coś jeszcze. Oto usłyszała cichy trzask, a po podłodze potoczył się maleńki guziczek, trzymający tył sukienki w ryzach. Z paniką obserwowała, jak perłowy drobiazg znika w szparze najbliższych drzwi.
- O słodki Godryku... – Hagrid rozglądnęła się bezradnie wokoło, sprawdzając, czy aby na pewno te żenujące wydarzenia nie miały żadnych świadków. Po wstępnym wywiadzie przystąpiła do ratowania swej godności, jednocześnie trzymając dłoń na klatce piersiowej, by sukienka przypadkiem nie osunęła się ani milimetr dalej. Podeszła na czworakach do drzwi i spróbowała dojrzeć coś we wnętrzu pomieszczenia. Lekko już zestresowana zrobiła szybką kalkulację swoich opcji. Znajomi na pewno czekali na jej przybycie, a jeśli miała się jeszcze dostać do domu, to w grę nie wchodziło poruszanie się po ulicach ze stanikiem na wierzchu. Jak wiecie, Hagridowie raczej najpierw podejmują decyzje, niż szczególnie je analizują, więc w umyśle Cecylii zapadł werdykt. Trzeba odzyskać guziczek i przywrócić go do pierwotnego stanu. Czarownica na tyle cicho, na ile pozwalały na to buty, chwyciła za klamkę, dla bezpieczeństwa otwierając drzwi tak by, jak najdłużej obserwować korytarz. Minęło kilka sekund i... Już była w środku, śmiejąc się w duchu z własnych zdolności szpiegowskich. Uśmiech momentalnie jednak zrzedł, gdy odkryła obecność drugiej osoby w małym gabineciku.
Our hearts
become hearts of flesh when we learn where the outcast weeps
Cecily Hagrid
Zawód : Ratownik w Czarodziejskim Pogotowiu Ratunkowym
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You have not lived today until you have done something for someone who can never repay you
♪
♪
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Umówione spotkanie z Flavienem Lestrange miało ocieplić stosunki ich rodów. Blaithin pojawiła się pod gabinetem o czasie. Zaproszona do środka przez pracownika opery zajęła prawilnie miejsce na fotelu przed biurkiem. Lord Lestrange opuścił stanowisko podobno zaledwie na chwilę. Poprawiła kilka razy suknię i objęła spojrzeniem pomieszczenie. Jego wystrój współgrał z ogólnym przepychem całego gmachu. Obraz nad siedziskiem dyrektora prezentował założyciela budynku opery, który od lat wraz z żoną, w postaci duchów, stanowili grono widowni podczas wystawianych spektakli. Stąd nie było mowy o pomyleniu go z kimkolwiek innym. Blaithin uśmiechnęła się do niego słabo, w odpowiedzi na jego ukłon. Oparła ręce na podłokietnikach fotela, z sekundy na sekundę sprawiając wrażenie coraz bardziej zniecierpliwionej. Szybkie zerknięcie na zegar pozwoliło jej stwierdzić, że lord Lestrange spóźniał się już dwadzieścia minut.
— Lestrange… — skwitowała pod nosem, bo pomimo jej ogromnych starań, ten ród nie dał się lubić, dla niej, przedstawicielki Fawleyów. Gdyby była Blackiem, Rosierem, Nottem czy Yaxleyem, może okazaliby jej więcej szacunku. Tymczasem zamknięta w czterech ścianach gabinetu Lestrange’ów, musiała skrzętnie ukryć swoje niezadowolenie, mając na uwadze wybrany kierunek polityczny swojego rodu. Pozwoliła sobie jednak wstać z miejsca, przejść się po gabinecie. Ledwie jednak suknia zaszeleściła przy jej lekkim ruchu, kiedy z korytarza dobiegło ją cieżkie łupnięcie. Odwróciła się przez ramię, w stronę drzwi, nie szczędząc sobie nadziei, że być może los ukarał lorda Lestrange’a za jego lekceważenie. Powstrzymała w sobie ciekawość, która kazała jej sprawdzić, jakie jest źródło tego hałasu. Odwróciła się jedynie przodem do drzwi, uśmiechając się zaledwie dostrzegalnie kątem ust na wyobrażenie Flaviena Lestrange’a wywijającego orła na własnej, pieczołowicie polerowanej przez skrzaty posadzce.
Chwilę potem obserwowała jak drzwi, bardzo powoli, uchylają się, ale zamiast dumnej gęby Lestrange’a, dostrzegła za nimi rozciągniętą w psychotycznym uśmiechu twarz nieznanego jej dziewczęcia. Twarz, która zaraz skamieniała na widok innej osoby w gabinecie.
— Witam — wypowiedź Blaithin przecięła niezręczną ciszę, w której lady Fawley zlustrowała sylwetkę nieznajomej. Nie uszło uwadze Blaith, że suknia młodej dziewczyny, prowokacyjnie zsuwała się z ramion, pomimo, że dziewczę desperacko przytrzymywało ją jedną ręką przed sobą. Rozważała, czy z grzeczności powinna ten fakt przemilczeć, ale nie rozpoznając w intruzce nikogo szlachetnego urodzenia, wnioskując zarówno po jej swobodzie w zachowaniu, jak i kroju sukni, odezwała się w końcu:
— Ominęła mnie nowa moda? Suknia, która sama nie utrzymuje się na ramionach to nie nazbyt lubieżny trend?
— Lestrange… — skwitowała pod nosem, bo pomimo jej ogromnych starań, ten ród nie dał się lubić, dla niej, przedstawicielki Fawleyów. Gdyby była Blackiem, Rosierem, Nottem czy Yaxleyem, może okazaliby jej więcej szacunku. Tymczasem zamknięta w czterech ścianach gabinetu Lestrange’ów, musiała skrzętnie ukryć swoje niezadowolenie, mając na uwadze wybrany kierunek polityczny swojego rodu. Pozwoliła sobie jednak wstać z miejsca, przejść się po gabinecie. Ledwie jednak suknia zaszeleściła przy jej lekkim ruchu, kiedy z korytarza dobiegło ją cieżkie łupnięcie. Odwróciła się przez ramię, w stronę drzwi, nie szczędząc sobie nadziei, że być może los ukarał lorda Lestrange’a za jego lekceważenie. Powstrzymała w sobie ciekawość, która kazała jej sprawdzić, jakie jest źródło tego hałasu. Odwróciła się jedynie przodem do drzwi, uśmiechając się zaledwie dostrzegalnie kątem ust na wyobrażenie Flaviena Lestrange’a wywijającego orła na własnej, pieczołowicie polerowanej przez skrzaty posadzce.
Chwilę potem obserwowała jak drzwi, bardzo powoli, uchylają się, ale zamiast dumnej gęby Lestrange’a, dostrzegła za nimi rozciągniętą w psychotycznym uśmiechu twarz nieznanego jej dziewczęcia. Twarz, która zaraz skamieniała na widok innej osoby w gabinecie.
— Witam — wypowiedź Blaithin przecięła niezręczną ciszę, w której lady Fawley zlustrowała sylwetkę nieznajomej. Nie uszło uwadze Blaith, że suknia młodej dziewczyny, prowokacyjnie zsuwała się z ramion, pomimo, że dziewczę desperacko przytrzymywało ją jedną ręką przed sobą. Rozważała, czy z grzeczności powinna ten fakt przemilczeć, ale nie rozpoznając w intruzce nikogo szlachetnego urodzenia, wnioskując zarówno po jej swobodzie w zachowaniu, jak i kroju sukni, odezwała się w końcu:
— Ominęła mnie nowa moda? Suknia, która sama nie utrzymuje się na ramionach to nie nazbyt lubieżny trend?
Rodzimy się w jeden dzień. Umieramy w jeden dzień. W jeden dzień możemy się zmienić. I w jeden dzień możemy się zakochać. Wszystko może się zdarzyć w ciągu zaledwie |
Blaithin Fawley
Zawód : kuratorka i krytyk muzyczny
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Cofnęłabym się tysiąc razy i straciła go tysiąc razy, żeby tylko usłyszeć jego snute opowieści albo tylko głos. Albo nawet bez tego. Jedynie wiedzieć, że gdzieś tutaj jest. Żywy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
nie przejmujcie się, to tylko prackowy.
Wrzesień
Próby ciągnęły się przez wiele tygodni, a artyści Czarodziejskiej Opery nie ustawali w wysiłkach, by w połowie września zaprezentować się publiczności z najlepszym spektaklem, jaki do tej pory wystawili. Każdy kolejny występ musiał być zawsze lepszy od poprzedniego, gdyż ród Lestrange nigdy nie spoczywał na laurach i tego samego wymagał od wszystkich, którzy pod jego artystycznym szyldem zamierzali rozwijać swoje skrzydła. Nie było miejsca na poprawność czy przeciętność i z tego powodu wybór głosów wiodących trwał naprawdę wiele miesięcy. Celem była perfekcja, nigdy mniej. Nie było mowy o ani jednym potknięciu, fałszywej nucie czy grymasie pojawiającym się na twarzy w nieodpowiednim momencie. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, dlatego śpiewacy, tancerze i orkiestra ćwiczyli bez wytchnienia, spędzając na próbach większą część swoich dni. I wreszcie wszystko było gotowe, a data premiery zbliżała się nieubłaganie, wielkimi krokami. Marine nie mogła doczekać się tego widowiska, a zwłaszcza, że miało zbiec się w czasie z innym, niesamowicie ważnym dla czarodziejskiego świata wydarzeniem.
Jej krewni dobierający repertuar nie mogli przewidzieć, jak bardzo korespondować on będzie z tym, co działo się aktualnie w odległym Salisbury. Opera Leo Delibesa, francuskiego czarodzieja tworzącego w epoce romantyzmu, nie była może najpopularniejszą z wystawianych na tych deskach, lecz przyciągnęła rzeszę widzów, którzy właśnie rozpoczęli zajmowanie swoich miejsc. Jean de Neville – aktualna jak nigdy, przedstawiana bez komediowego zacięcia, do jakiego momentami pretendował jej twórca. Gdy w Stonehenge syn opowiadał się przeciwko ojcu, brat przeciwko bratu, a sojusznicy odwracali się do siebie plecami, tutaj, w Hampshire, to muzyka miała poruszyć do głębi oraz być może przynieść odpowiedzi na tak wiele pytań. Nigdy nie były one bezpośrednie, lecz cóż to byłaby za sztuka, gdyby jej interpretacja podana została niczym na srebrnym półmisku?
Majestatyczny żyrandol lśnił blaskiem tysięcy zaczarowanych świec, a zebrani pod nim widzowie szeptali jeszcze między sobą. Ubrani byli dokładnie tak, jak należało; czujne oko Marine, wyglądającej ukradkiem zza kotary, nie zauważyło nikogo, kto nie pasowałby do tego miejsca. Nikogo, kto potencjalnie mógłby po prostu nie zrozumieć. Nawyk zerkania na widownię był przez pannę Lestrange nie do opanowania. Miała już na sobie strój, w jakim wystąpić miała w swej arii, makijaż pokrywał jej twarz, a włosy związane były w fantazyjne sploty. Biała sukienka była skromna, gdyż wymagała tego postać Arlette, lecz mimo wszystko młoda czarownica czuła się pewna siebie i gotowa na podjęcie kolejnego wyzwania. Ponownie schowała się za kotarę i po cichu powędrowała za kulisy, gdzie zbierali się już artyści.
Wszelkie przemowy, ostatnie komentarze i pokrzepiające słowa wyznali sobie wczoraj, podczas próby generalnej. Dziś nie było już miejsca na nic więcej, poza muzyką i czystym talentem. A ten zamierzał zaprezentować każdy zebrany dziś w Operze artysta. Madame Pellietier pojawiła się przy Marine, sięgając dłonią do jednego z jej warkoczy, lecz szlachcianka nie cofnęła się, przyzwyczajona do gestów swej nauczycielki. Ta jedynie wygładziła jej włosy i przelotnie spojrzała jej w oczy, jakby po raz ostatni pragnęła przypomnieć jej, jak wiele ma wszystkim do udowodnienia. Panna Lestrange znajdowała się wszakże w gmachu, który być może był mekką artystów, lecz mimo wszystko fundowaną przez jej własną rodzinę. Na próbach nikt nie śmiał podważać talentu młodej czarownicy, ten obronił się sam, lecz w kuluarach wciąż szeptano, że dostała tę rolę jedynie ze względu na własne nazwisko. Zamierzała więc udowodnić dziś wszystkim niedowiarkom, jak bardzo się mylili.
Powinna była przywyknąć do tego rodzaju zasłyszanych pogłosek i w istocie tak było; nie denerwowała się, gdy usłyszała paskudne plotki, bo przecież wielce prawdopodobne było to, że wysnułaby podobne, gdyby nie była na swoim miejscu. Musiała pogodzić się z tym, że nie sposób było dogodzić wszystkim i tego właśnie zamierzała się trzymać, a mimo wszystko była zawzięta, zdeterminowana, by powalić dziś malkontentów na kolana.
Nigdy wcześniej nie występowała w takim stanie – ćwiczyła głos od maleńkości i miała za sobą niezliczoną wręcz liczbę prezentacji. Nawet aria di bravura nie była jej obca, lecz Marine zawsze dbała o to, by jej umysł był czysty, spokojny, skupiony tylko i wyłącznie na osiągnięciu celu, na spełnieniu zadania. Tym razem jednak w jej głowie panował chaos, którego nie wychwyciła nawet Madame Pelletier na żadnej z licznych prób. A może widziała, lecz nie chciała reagować sądząc, że odrobina niepewności dobrze jej zrobi? Że niewielka dawka stresu będzie uzupełniać się doskonale ze scenicznie wybujałym ego młodej artystki? Lestrange już za moment miała zabrzmieć przed tysiącami par oczu, a czuła, że po raz pierwszy od dawna drżą jej dłonie. Nie powinna zerkać, nie powinna szukać wzrokiem tych, których na widowni nie było.
Rozległ się sygnał oznaczający, że do rozpoczęcia przedstawienia zostało już tylko kilka minut. Orkiestra znajdowała się już na swoim miejscu, ostatnie tancerki w popłochu popędziły na wyznaczone pozycje, a tenor odgrywający główną rolę zajął miejsce pośrodku sceny, wciąż jednak ukryty za zaczarowaną partią materiału, która rozsunąć miała się wraz z początkiem uwertury. Marine wzięła kilka ostatnich oddechów i skryła się z boku, jako iż wystąpić miała dopiero później. Blask świateł nie robił już na niej wrażenia, podobnie jak cichy szept, dochodzący z widowni – ta zamierała dopiero, gdy gasł żyrandol, niepomna tego, że zebrani za kulisami ludzie słyszeli pomruk.
Zwilżyła usta po raz ostatni i przymknęła na moment oczy, uderzeniami serca odliczając do startu. Wyczuła doskonale, że przydymione światła wreszcie zgasły, a gdy muzyka popłynęła, panna Lestrange wypuściła cichy oddech. Musica delenit bestiam feram. Dziś wieczorem do poskromnienia pozostały jej już resztki rozkojarzenia, a miała uczynić to właśnie dzięki muzyce. Obiecała sobie, że spojrzy już na widownie, że umiejętnie wprawi się w stan, dzięki któremu czuła się tak, jakby była sama na scenie. Uwertura przyspieszyła, zbliżając się do końca, a czarownica postąpiła kilka kroków; kilkanaście minut dzieliło ją od występu, lecz najpierw to tenor i baryton zetrzeć się miały w pojedynku, podobnie jak poglądy odgrywanych postaci. Syn sprzeciwił się ojcu i nie dołączył do sił króla, pragnących obalić wrogiego możnowładcę; rodzinny dramat polityczny nie był popularnym operowym motywem, lecz dziś pasował tak, jak nigdy wcześniej. Czy w Stonehenge także dochodziło do podobnych rozłamów?
Usłyszawszy znajomą partię organową, Marine otworzyła wreszcie oczy i podążyła ku wejściu na scenę, wszelkie troski zostawiając za sobą. Deski skąpane w świetle reflektorów były jak zupełnie inny świat. Taki, do którego obrazy z rzeczywistości nie potrafiły się przedostać, dlatego młoda szlachcianka dumnie uniosła głowę, stając naprzeciw pełnej, wymagającej widowni. Uśmiechnęła się, czując na sobie zaciekawione spojrzenia, które stanowiły jedynie kolejne elementy wyzwania. Podjęła je wreszcie i zaśpiewała.
Jej sopran był czysty, delikatny, lecz pewny – nie zawahała się ani razu, od samego początku nadając rytm i zgrywając swój głos z muzyką. Lata nauki solfeżu nie poszły na marne, a żadna nuta nie mogła umknąć pannie Lestrange. Znała już na pamięć utwór, który wykonywała i mogłaby zaprezentować go perfekcyjnie wyrwana ze snu w środku nocy, lecz mimo natężenia nie zbrzydł jej ani trochę. Jej rolą było zbudować nastrój, jej rolą było wskazanie publiczności toku myślenia, jaki powinna obrać. Nie gestykulowała przesadnie, nie była wszakże byle tancereczką, a szlachcianką, damą w pełnym znaczeniu tego słowa i nie zamierzała tworzyć populistycznego widowiska. Wspięła się do vibrato i utrzymała je bez najmniejszej trudności, uśmiechając się psotnie. Jeszcze tylko kilka wersów, muzyka gnała i nie zatrzymywała się ani na chwilę, a Marine pędziła razem z nią, oddając się temu, co ukochała sobie najbardziej. Lśniła, a razem z nią Arlette. Do zakończenia arii pozostało jej już tylko kilka dźwięków, które wyciągnęła najpiękniej, jak tylko potrafiła, a jej talent zalśnił wreszcie, podrywając widownię z krzeseł; brawa nie ustawały, gdy skłaniała się delikatnie i bez oglądania się przez ramię wędrowała z powrotem za kulisy. Odebrała bukiet kwiatów, przygotowany wcześniej przez ojca, który dziś niestety nie mógł być tu z nią, a później Madame Pelletier osobiście pogratulowała jej występu. Na scenę wkraczała właśnie mezzosopranistka, a choć Marine musiała ustąpić jej pola, że żałowała. Granie głównej roli byłoby zbyt wyczerpujące, o wiele bardziej przyjemnie było pociąganie za sznurki, stojąc trochę z boku.
| zt
Próby ciągnęły się przez wiele tygodni, a artyści Czarodziejskiej Opery nie ustawali w wysiłkach, by w połowie września zaprezentować się publiczności z najlepszym spektaklem, jaki do tej pory wystawili. Każdy kolejny występ musiał być zawsze lepszy od poprzedniego, gdyż ród Lestrange nigdy nie spoczywał na laurach i tego samego wymagał od wszystkich, którzy pod jego artystycznym szyldem zamierzali rozwijać swoje skrzydła. Nie było miejsca na poprawność czy przeciętność i z tego powodu wybór głosów wiodących trwał naprawdę wiele miesięcy. Celem była perfekcja, nigdy mniej. Nie było mowy o ani jednym potknięciu, fałszywej nucie czy grymasie pojawiającym się na twarzy w nieodpowiednim momencie. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, dlatego śpiewacy, tancerze i orkiestra ćwiczyli bez wytchnienia, spędzając na próbach większą część swoich dni. I wreszcie wszystko było gotowe, a data premiery zbliżała się nieubłaganie, wielkimi krokami. Marine nie mogła doczekać się tego widowiska, a zwłaszcza, że miało zbiec się w czasie z innym, niesamowicie ważnym dla czarodziejskiego świata wydarzeniem.
Jej krewni dobierający repertuar nie mogli przewidzieć, jak bardzo korespondować on będzie z tym, co działo się aktualnie w odległym Salisbury. Opera Leo Delibesa, francuskiego czarodzieja tworzącego w epoce romantyzmu, nie była może najpopularniejszą z wystawianych na tych deskach, lecz przyciągnęła rzeszę widzów, którzy właśnie rozpoczęli zajmowanie swoich miejsc. Jean de Neville – aktualna jak nigdy, przedstawiana bez komediowego zacięcia, do jakiego momentami pretendował jej twórca. Gdy w Stonehenge syn opowiadał się przeciwko ojcu, brat przeciwko bratu, a sojusznicy odwracali się do siebie plecami, tutaj, w Hampshire, to muzyka miała poruszyć do głębi oraz być może przynieść odpowiedzi na tak wiele pytań. Nigdy nie były one bezpośrednie, lecz cóż to byłaby za sztuka, gdyby jej interpretacja podana została niczym na srebrnym półmisku?
Majestatyczny żyrandol lśnił blaskiem tysięcy zaczarowanych świec, a zebrani pod nim widzowie szeptali jeszcze między sobą. Ubrani byli dokładnie tak, jak należało; czujne oko Marine, wyglądającej ukradkiem zza kotary, nie zauważyło nikogo, kto nie pasowałby do tego miejsca. Nikogo, kto potencjalnie mógłby po prostu nie zrozumieć. Nawyk zerkania na widownię był przez pannę Lestrange nie do opanowania. Miała już na sobie strój, w jakim wystąpić miała w swej arii, makijaż pokrywał jej twarz, a włosy związane były w fantazyjne sploty. Biała sukienka była skromna, gdyż wymagała tego postać Arlette, lecz mimo wszystko młoda czarownica czuła się pewna siebie i gotowa na podjęcie kolejnego wyzwania. Ponownie schowała się za kotarę i po cichu powędrowała za kulisy, gdzie zbierali się już artyści.
Wszelkie przemowy, ostatnie komentarze i pokrzepiające słowa wyznali sobie wczoraj, podczas próby generalnej. Dziś nie było już miejsca na nic więcej, poza muzyką i czystym talentem. A ten zamierzał zaprezentować każdy zebrany dziś w Operze artysta. Madame Pellietier pojawiła się przy Marine, sięgając dłonią do jednego z jej warkoczy, lecz szlachcianka nie cofnęła się, przyzwyczajona do gestów swej nauczycielki. Ta jedynie wygładziła jej włosy i przelotnie spojrzała jej w oczy, jakby po raz ostatni pragnęła przypomnieć jej, jak wiele ma wszystkim do udowodnienia. Panna Lestrange znajdowała się wszakże w gmachu, który być może był mekką artystów, lecz mimo wszystko fundowaną przez jej własną rodzinę. Na próbach nikt nie śmiał podważać talentu młodej czarownicy, ten obronił się sam, lecz w kuluarach wciąż szeptano, że dostała tę rolę jedynie ze względu na własne nazwisko. Zamierzała więc udowodnić dziś wszystkim niedowiarkom, jak bardzo się mylili.
Powinna była przywyknąć do tego rodzaju zasłyszanych pogłosek i w istocie tak było; nie denerwowała się, gdy usłyszała paskudne plotki, bo przecież wielce prawdopodobne było to, że wysnułaby podobne, gdyby nie była na swoim miejscu. Musiała pogodzić się z tym, że nie sposób było dogodzić wszystkim i tego właśnie zamierzała się trzymać, a mimo wszystko była zawzięta, zdeterminowana, by powalić dziś malkontentów na kolana.
Nigdy wcześniej nie występowała w takim stanie – ćwiczyła głos od maleńkości i miała za sobą niezliczoną wręcz liczbę prezentacji. Nawet aria di bravura nie była jej obca, lecz Marine zawsze dbała o to, by jej umysł był czysty, spokojny, skupiony tylko i wyłącznie na osiągnięciu celu, na spełnieniu zadania. Tym razem jednak w jej głowie panował chaos, którego nie wychwyciła nawet Madame Pelletier na żadnej z licznych prób. A może widziała, lecz nie chciała reagować sądząc, że odrobina niepewności dobrze jej zrobi? Że niewielka dawka stresu będzie uzupełniać się doskonale ze scenicznie wybujałym ego młodej artystki? Lestrange już za moment miała zabrzmieć przed tysiącami par oczu, a czuła, że po raz pierwszy od dawna drżą jej dłonie. Nie powinna zerkać, nie powinna szukać wzrokiem tych, których na widowni nie było.
Rozległ się sygnał oznaczający, że do rozpoczęcia przedstawienia zostało już tylko kilka minut. Orkiestra znajdowała się już na swoim miejscu, ostatnie tancerki w popłochu popędziły na wyznaczone pozycje, a tenor odgrywający główną rolę zajął miejsce pośrodku sceny, wciąż jednak ukryty za zaczarowaną partią materiału, która rozsunąć miała się wraz z początkiem uwertury. Marine wzięła kilka ostatnich oddechów i skryła się z boku, jako iż wystąpić miała dopiero później. Blask świateł nie robił już na niej wrażenia, podobnie jak cichy szept, dochodzący z widowni – ta zamierała dopiero, gdy gasł żyrandol, niepomna tego, że zebrani za kulisami ludzie słyszeli pomruk.
Zwilżyła usta po raz ostatni i przymknęła na moment oczy, uderzeniami serca odliczając do startu. Wyczuła doskonale, że przydymione światła wreszcie zgasły, a gdy muzyka popłynęła, panna Lestrange wypuściła cichy oddech. Musica delenit bestiam feram. Dziś wieczorem do poskromnienia pozostały jej już resztki rozkojarzenia, a miała uczynić to właśnie dzięki muzyce. Obiecała sobie, że spojrzy już na widownie, że umiejętnie wprawi się w stan, dzięki któremu czuła się tak, jakby była sama na scenie. Uwertura przyspieszyła, zbliżając się do końca, a czarownica postąpiła kilka kroków; kilkanaście minut dzieliło ją od występu, lecz najpierw to tenor i baryton zetrzeć się miały w pojedynku, podobnie jak poglądy odgrywanych postaci. Syn sprzeciwił się ojcu i nie dołączył do sił króla, pragnących obalić wrogiego możnowładcę; rodzinny dramat polityczny nie był popularnym operowym motywem, lecz dziś pasował tak, jak nigdy wcześniej. Czy w Stonehenge także dochodziło do podobnych rozłamów?
Usłyszawszy znajomą partię organową, Marine otworzyła wreszcie oczy i podążyła ku wejściu na scenę, wszelkie troski zostawiając za sobą. Deski skąpane w świetle reflektorów były jak zupełnie inny świat. Taki, do którego obrazy z rzeczywistości nie potrafiły się przedostać, dlatego młoda szlachcianka dumnie uniosła głowę, stając naprzeciw pełnej, wymagającej widowni. Uśmiechnęła się, czując na sobie zaciekawione spojrzenia, które stanowiły jedynie kolejne elementy wyzwania. Podjęła je wreszcie i zaśpiewała.
Jej sopran był czysty, delikatny, lecz pewny – nie zawahała się ani razu, od samego początku nadając rytm i zgrywając swój głos z muzyką. Lata nauki solfeżu nie poszły na marne, a żadna nuta nie mogła umknąć pannie Lestrange. Znała już na pamięć utwór, który wykonywała i mogłaby zaprezentować go perfekcyjnie wyrwana ze snu w środku nocy, lecz mimo natężenia nie zbrzydł jej ani trochę. Jej rolą było zbudować nastrój, jej rolą było wskazanie publiczności toku myślenia, jaki powinna obrać. Nie gestykulowała przesadnie, nie była wszakże byle tancereczką, a szlachcianką, damą w pełnym znaczeniu tego słowa i nie zamierzała tworzyć populistycznego widowiska. Wspięła się do vibrato i utrzymała je bez najmniejszej trudności, uśmiechając się psotnie. Jeszcze tylko kilka wersów, muzyka gnała i nie zatrzymywała się ani na chwilę, a Marine pędziła razem z nią, oddając się temu, co ukochała sobie najbardziej. Lśniła, a razem z nią Arlette. Do zakończenia arii pozostało jej już tylko kilka dźwięków, które wyciągnęła najpiękniej, jak tylko potrafiła, a jej talent zalśnił wreszcie, podrywając widownię z krzeseł; brawa nie ustawały, gdy skłaniała się delikatnie i bez oglądania się przez ramię wędrowała z powrotem za kulisy. Odebrała bukiet kwiatów, przygotowany wcześniej przez ojca, który dziś niestety nie mógł być tu z nią, a później Madame Pelletier osobiście pogratulowała jej występu. Na scenę wkraczała właśnie mezzosopranistka, a choć Marine musiała ustąpić jej pola, że żałowała. Granie głównej roli byłoby zbyt wyczerpujące, o wiele bardziej przyjemnie było pociąganie za sznurki, stojąc trochę z boku.
| zt
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To miał być zwykły dzień, nieokraszony żadnym skandalicznym wydarzeniem. Nie tutaj, nie w operze należącej do rodu Lestrange. Perły w koronie, syreniego śpiewu porywającego tłumy, wizytówki magicznego świata dla wszelkich artystów sceny muzycznej. Wszystko musiało przebiec perfekcyjnie i choć zapobiegawczo uwięziłem sam siebie w czterech ścianach gabinetu, to trudno było nabrać dystansu względem spektaklu trwającego na deskach głównej sali. Pomimo początkowych oporów wreszcie udało mi się odciąć od świata zewnętrznego na tyle, że utonąłem w papierach. Zapomniałem przy tym o ważnym szczególe, niedopatrzeniu utkwionym w dekoracji po lewej stronie kolumn. Zerwałem się wtedy z siedzenia niemal natychmiastowo, bez refleksji podążając krętymi korytarzami na opustoszałą przez przerwę scenę; w swej nieuwadze zapomniałem zamknąć drzwi.
Nie przyszło mi do głowy, że podczas mojej nieobecności ktoś niepowołany mógłby wtargnąć do środka. Oznakowanie gabinetu wyraźnie mówiło, że wstęp do wnętrza pomieszczenia zarezerwowany był wyłącznie dla upoważnionego personelu. Co więcej, w swej naiwności wyobrażałem sobie, że Czarodziejską Operę odwiedzali wyłącznie dobrze wychowani goście, z klasą oraz etykietą, która nie pozwoliłaby im na tak impertynencki krok jak zakłócenie czyjejś służbowej przestrzeni nieuprawnionym wejściem. Życie jednak nie prezentowało się tak różowo jak chciałbym je widzieć, a świat przepełniony był osobami, które nie miały z dobrymi manierami nic wspólnego. Powinienem o tym pamiętać. Tak jak o tym, że ktoś mógłby ich przez przypadek wpuścić do tak wspaniałego przybytku jakim był ten budynek.
Po poprawieniu niedoskonałości, która spędzała mi pracę z powiek, mogłem powrócić do uprzedniego zajęcia; wierzyłem, że to koniec moich niesubordynacji w dniu dzisiejszym. Miałem trzymać się z daleka, dla dobra arii oraz całego występu, a na niczym nie zależało mi równie mocno co na sukcesie dobieranego przez Lestangów repertuaru artystycznego przybytku.
Wracałem jednak korytarzem niespiesznie, po drodze mijając kilka znanych osób wędrujących podczas przerwy po zakamarkach opery. Uciąłem z nimi krótkie pogawędki pełne kurtuazji oraz zadowolenia, przyjmując należne pochwały, choć nieskierowane bezpośrednio do mnie; miałem je jednak przekazać dalej, rodzinie, w imieniu innych szanowanych familii. Przyjąłem to bez mrugnięcia powieką, zamierzając odprężyć się dopiero po przekroczeniu progu gabinetu.
Otworzyłem drzwi lekko, ze zdziwieniem obserwując, że klamka ustąpiła zbyt szybko. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że nie zamknąłem zamka. Jednak dopiero po wejściu do środka moje zdziwienie osiągnęło apogeum; jasnym oczom ukazała się lady Fawley, z którą zapomniałem, że byłem umówiony i bliżej nieokreślony dzikus z luźno zwisającą na ciele suknią. Zamrugałem intensywnie, próbując rozeznać się w absurdalnej sytuacji. Po dłuższej chwili napiętego milczenia zorientowałem się, że to chyba jakaś kobieta znana mi ze szkolnych korytarzy. Albo i nie? Sam już nie wiedziałem. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – spytałem dość nieprzyjemnym tonem. Nie powinno ich tu w ogóle być. – W czymkolwiek, co panie robią – dodałem i westchnąłem ciężko, oglądając się na wieszak stojący przy drzwiach. Sięgnąłem po wiszącym na nim płaszcz. – Proszę, to opera, nie wypada chodzić w tym miejscu tak roznegliżowanym – rzuciłem zniesmaczony brakiem taktu kobiety, ale wyciągnąłem do niej dłoń z odzieniem. Tego wymagało dobre wychowanie, choć nie byłem im niczego winien. Nie po tym wtargnięciu. Potem spoglądałem na obie kobiety pytająco, bo nie wiedziałem co miałem uczynić w tej sytuacji. Wyprosić jedną, obie? Rozmawiać z nimi? O czym? Dopytywać o cel wizyty? Pierwszy raz znalazłem się w tak dziwacznym położeniu.
Nie przyszło mi do głowy, że podczas mojej nieobecności ktoś niepowołany mógłby wtargnąć do środka. Oznakowanie gabinetu wyraźnie mówiło, że wstęp do wnętrza pomieszczenia zarezerwowany był wyłącznie dla upoważnionego personelu. Co więcej, w swej naiwności wyobrażałem sobie, że Czarodziejską Operę odwiedzali wyłącznie dobrze wychowani goście, z klasą oraz etykietą, która nie pozwoliłaby im na tak impertynencki krok jak zakłócenie czyjejś służbowej przestrzeni nieuprawnionym wejściem. Życie jednak nie prezentowało się tak różowo jak chciałbym je widzieć, a świat przepełniony był osobami, które nie miały z dobrymi manierami nic wspólnego. Powinienem o tym pamiętać. Tak jak o tym, że ktoś mógłby ich przez przypadek wpuścić do tak wspaniałego przybytku jakim był ten budynek.
Po poprawieniu niedoskonałości, która spędzała mi pracę z powiek, mogłem powrócić do uprzedniego zajęcia; wierzyłem, że to koniec moich niesubordynacji w dniu dzisiejszym. Miałem trzymać się z daleka, dla dobra arii oraz całego występu, a na niczym nie zależało mi równie mocno co na sukcesie dobieranego przez Lestangów repertuaru artystycznego przybytku.
Wracałem jednak korytarzem niespiesznie, po drodze mijając kilka znanych osób wędrujących podczas przerwy po zakamarkach opery. Uciąłem z nimi krótkie pogawędki pełne kurtuazji oraz zadowolenia, przyjmując należne pochwały, choć nieskierowane bezpośrednio do mnie; miałem je jednak przekazać dalej, rodzinie, w imieniu innych szanowanych familii. Przyjąłem to bez mrugnięcia powieką, zamierzając odprężyć się dopiero po przekroczeniu progu gabinetu.
Otworzyłem drzwi lekko, ze zdziwieniem obserwując, że klamka ustąpiła zbyt szybko. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że nie zamknąłem zamka. Jednak dopiero po wejściu do środka moje zdziwienie osiągnęło apogeum; jasnym oczom ukazała się lady Fawley, z którą zapomniałem, że byłem umówiony i bliżej nieokreślony dzikus z luźno zwisającą na ciele suknią. Zamrugałem intensywnie, próbując rozeznać się w absurdalnej sytuacji. Po dłuższej chwili napiętego milczenia zorientowałem się, że to chyba jakaś kobieta znana mi ze szkolnych korytarzy. Albo i nie? Sam już nie wiedziałem. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – spytałem dość nieprzyjemnym tonem. Nie powinno ich tu w ogóle być. – W czymkolwiek, co panie robią – dodałem i westchnąłem ciężko, oglądając się na wieszak stojący przy drzwiach. Sięgnąłem po wiszącym na nim płaszcz. – Proszę, to opera, nie wypada chodzić w tym miejscu tak roznegliżowanym – rzuciłem zniesmaczony brakiem taktu kobiety, ale wyciągnąłem do niej dłoń z odzieniem. Tego wymagało dobre wychowanie, choć nie byłem im niczego winien. Nie po tym wtargnięciu. Potem spoglądałem na obie kobiety pytająco, bo nie wiedziałem co miałem uczynić w tej sytuacji. Wyprosić jedną, obie? Rozmawiać z nimi? O czym? Dopytywać o cel wizyty? Pierwszy raz znalazłem się w tak dziwacznym położeniu.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dla Flaviena Lestrange to nie był koniec perypetii dzisiejszego dnia. Los zdawał się dzisiaj zaprzysiąc przeciwko niemu. Wrócił do swojej oazy spokoju, jakim było jego biuro i zastał tam intruzów. Jednego całkiem zapowiedzianego i zaproszonego do środka, a drugiego zupełnie niespodziewanego i ekstrawertycznego. To był jedna zaledwie początek fali niesprzyjających wydarzeń. Zaraz potem do pomieszczenia wszedł jeden z zaufanych pracowników Lestrange’a, uprzedzając swoje wejście kulturalnym pukaniem. Ledwie trochę uchylił drzwi, żeby wkroczyć do gabinetu zaledwie połową ciała, drugą bez zaproszenia pozostawał dalej poza wyjściem.
— Lordzie Lestrange. Potrzebne nam pańskie wprawne oko i znajomość opery. To pilna sytuacja.
Dopiero wtedy wzrok mężczyzny padł na lady Fawley. Jako jedna z osób, która pilnowała kalandarza lorda Lestrange’a, wiedział, że dzisiaj kobieta miała umówioną wizytę z męczyzną, ale najwyraźniej w obliczu dzisiejszych tragedii, zapomniał przypomnieć o tym swojemu pracodawcy.
— Najmocniej przepraszam, ale… obawiam się, że będzie lord musiał przenieść to urocze spotkanie.
Zawahał się konkretnie przy słowie urocze, nie wiedząc co dokładnie robiła tu półnaga dama. Kobieta. Nieznajoma. Ach, jakieś cudaczne stworzenie, choć w jakiś sposób piękne, musiał przyznać. Mimo wszystko jemu wydało się dość niekulturalne, żeby przebywać w jednym pomieszczeniu z lordem Lestrange. Miał nadzieję, że płaszcz wyciągnięty w jej kierunku przez lorda oznaczał wyproszenie ją stąd, a nie jakiś rodzaj niebezpiecznego spoufalania się. Nie skomentował tego jednak, zamiast tego skupiając się na konkretach.
— Ja się tu wszystkim zajmę pod lorda nieobecność, ale niezwłocznie jest pan potrzebny gdzie indziej. Proszę poczekać — zwrócił się do kobiet, ale zaraz wrócił uwagą do mężczyzny. — Lordzie? — spytał kontrolnie i uchylił przed nim drzwi, wskazując mu korytarz, sugestywnie, licząc naprawdę na jego wsparcie.
— Wszystko się wali przed dzisiejszym spektaklem, seria niefortunnych wypadków — szepnął w taki sposób żeby tylko mężczyzna mógł go usłyszeć. Nie chciał przecież żeby w opinii publicznej Czarodziejska Opera w Hampshire uchodziła za niedopracowaną czy ponoszącą klęski. Szczególnie, ze te nieszczęścia jakie dzisiaj spotkały uczestników jednej konkretnie wystawianej opery, były sytuacją wyjątkową, którą jak wierzył, lord Flavien będzie wiedział jak rozwiązać.
— Lordzie Lestrange. Potrzebne nam pańskie wprawne oko i znajomość opery. To pilna sytuacja.
Dopiero wtedy wzrok mężczyzny padł na lady Fawley. Jako jedna z osób, która pilnowała kalandarza lorda Lestrange’a, wiedział, że dzisiaj kobieta miała umówioną wizytę z męczyzną, ale najwyraźniej w obliczu dzisiejszych tragedii, zapomniał przypomnieć o tym swojemu pracodawcy.
— Najmocniej przepraszam, ale… obawiam się, że będzie lord musiał przenieść to urocze spotkanie.
Zawahał się konkretnie przy słowie urocze, nie wiedząc co dokładnie robiła tu półnaga dama. Kobieta. Nieznajoma. Ach, jakieś cudaczne stworzenie, choć w jakiś sposób piękne, musiał przyznać. Mimo wszystko jemu wydało się dość niekulturalne, żeby przebywać w jednym pomieszczeniu z lordem Lestrange. Miał nadzieję, że płaszcz wyciągnięty w jej kierunku przez lorda oznaczał wyproszenie ją stąd, a nie jakiś rodzaj niebezpiecznego spoufalania się. Nie skomentował tego jednak, zamiast tego skupiając się na konkretach.
— Ja się tu wszystkim zajmę pod lorda nieobecność, ale niezwłocznie jest pan potrzebny gdzie indziej. Proszę poczekać — zwrócił się do kobiet, ale zaraz wrócił uwagą do mężczyzny. — Lordzie? — spytał kontrolnie i uchylił przed nim drzwi, wskazując mu korytarz, sugestywnie, licząc naprawdę na jego wsparcie.
— Wszystko się wali przed dzisiejszym spektaklem, seria niefortunnych wypadków — szepnął w taki sposób żeby tylko mężczyzna mógł go usłyszeć. Nie chciał przecież żeby w opinii publicznej Czarodziejska Opera w Hampshire uchodziła za niedopracowaną czy ponoszącą klęski. Szczególnie, ze te nieszczęścia jakie dzisiaj spotkały uczestników jednej konkretnie wystawianej opery, były sytuacją wyjątkową, którą jak wierzył, lord Flavien będzie wiedział jak rozwiązać.
I show not your face but your heart's desire
Nie spodziewałem się, że ten koszmar miał zamiar trwać nieprzerwanie i długodystansowo. Sądziłem raczej, że po odzianiu się nieznajomej znajomej uda mi się ją wyprosić za drzwi, po czym spokojnie porozmawiam z lady Fawley, skoro miała do mnie jakąś sprawę. Dziwiłem się, że ze wszystkich osób akurat niecierpiąca zwłoki konsultacja miała odbyć się z nikim innym jak ze mną, ale starałem się zachować resztki profesjonalizmu. O co było niezwykle trudno w tej patowej sytuacji. Nie dość, że niżej urodzona kobieta nie zdążyła się jeszcze ubrać, to rozległo się pukanie do drzwi.
- Nie… – zacząłem mówić, że nikt nie ma mi teraz przeszkadzać, ale niestety nie zdążyłem. Pracownik zdążył wsunąć się między próg, a gabinet, co skwitowałem niezadowolonym warknięciem. Koniecznym okazało się nabranie głębokich wdechów, bo rozpierał mnie gniew. Złość na dzisiejszy dzień pełen kataklizmów, które zmówiły się i zapragnęły mnie zabić. Policzyłem powoli do dziesięciu rozmasowując przy tym skronie; głowa zaczęła pękać w szwach, widocznie wrażliwa na lekkomyślność, niesubordynację oraz niekompetencję. Zmierzyłem mężczyznę krytycznym wzrokiem jak tylko otworzyłem oczy. Pilna sprawa, opera. Co tam się u licha działo? Przecież zostawiłem wszystko w jak najlepszym porządku. Czy nie można było ich zostawić choć na chwilę? Stłumiłem kolejny wybuch irytacji zaciskając mocno zęby.
- Dobrze, zaraz przyjdę – wycedziłem, ponaglając nieznajomą do ubioru tego cholernego płaszcza. Czarownica wreszcie zechciała go przywdziać, co odjęło mi z barków jeden problem. – Przepraszam lady Fawley – zwróciłem się tym razem do wciąż czekającej i niepokojąco milczącej damy.
Żałowałem, że wzrok nie mógł zabijać, bo chyba biedny pracownik padłby trupem. Co on sobie w ogóle wyobrażał? – Nie pytałem cię o komentarz. Tak samo jak nie muszę słuchać twoich rozkazów – powiedziałem dobitnie. Nie powinien komentować spotkania przy kobietach, to było niegrzeczne. Zapomniał o dobrym wychowaniu czy przesadnie pozwoliłem mu się spoufalić ze sobą? Gdzieś musiał tkwić błąd, zamierzałem go naprawić, ale nie przy niepowołanych świadkach. Mimo wszystko pozostało we mnie choć odrobinę ogłady. – Przepraszam – zwróciłem się tym razem do obu niewiast, czując, jak sytuacja wymyka się spod kontroli. Na szczęście znajoma nieznajoma postanowiła wyjść sama, uznając, że na nią już czas. Kiwnąłem głową w zapewnieniu, że nie potrzebowałem tego płaszcza. Kupię sobie nowy, to przecież ledwie parę galeonów, nie złota, rodowa zastawa.
Skłoniłem się przed arystokratką i dopiero wtedy wyszedłem na korytarz, ponaglając mężczyznę, by zamknął za nami drzwi. – Co się dzieje? – spytałem już całkiem neutralnie. Musiałem panować nad swoimi emocjami, w końcu tego uczył mnie od wielu lat ojciec. Przetrawiłem już dziejące się przed chwilą zdarzenia, teraz najważniejsza była opera. To na niej powinienem się skupić.
- Nie… – zacząłem mówić, że nikt nie ma mi teraz przeszkadzać, ale niestety nie zdążyłem. Pracownik zdążył wsunąć się między próg, a gabinet, co skwitowałem niezadowolonym warknięciem. Koniecznym okazało się nabranie głębokich wdechów, bo rozpierał mnie gniew. Złość na dzisiejszy dzień pełen kataklizmów, które zmówiły się i zapragnęły mnie zabić. Policzyłem powoli do dziesięciu rozmasowując przy tym skronie; głowa zaczęła pękać w szwach, widocznie wrażliwa na lekkomyślność, niesubordynację oraz niekompetencję. Zmierzyłem mężczyznę krytycznym wzrokiem jak tylko otworzyłem oczy. Pilna sprawa, opera. Co tam się u licha działo? Przecież zostawiłem wszystko w jak najlepszym porządku. Czy nie można było ich zostawić choć na chwilę? Stłumiłem kolejny wybuch irytacji zaciskając mocno zęby.
- Dobrze, zaraz przyjdę – wycedziłem, ponaglając nieznajomą do ubioru tego cholernego płaszcza. Czarownica wreszcie zechciała go przywdziać, co odjęło mi z barków jeden problem. – Przepraszam lady Fawley – zwróciłem się tym razem do wciąż czekającej i niepokojąco milczącej damy.
Żałowałem, że wzrok nie mógł zabijać, bo chyba biedny pracownik padłby trupem. Co on sobie w ogóle wyobrażał? – Nie pytałem cię o komentarz. Tak samo jak nie muszę słuchać twoich rozkazów – powiedziałem dobitnie. Nie powinien komentować spotkania przy kobietach, to było niegrzeczne. Zapomniał o dobrym wychowaniu czy przesadnie pozwoliłem mu się spoufalić ze sobą? Gdzieś musiał tkwić błąd, zamierzałem go naprawić, ale nie przy niepowołanych świadkach. Mimo wszystko pozostało we mnie choć odrobinę ogłady. – Przepraszam – zwróciłem się tym razem do obu niewiast, czując, jak sytuacja wymyka się spod kontroli. Na szczęście znajoma nieznajoma postanowiła wyjść sama, uznając, że na nią już czas. Kiwnąłem głową w zapewnieniu, że nie potrzebowałem tego płaszcza. Kupię sobie nowy, to przecież ledwie parę galeonów, nie złota, rodowa zastawa.
Skłoniłem się przed arystokratką i dopiero wtedy wyszedłem na korytarz, ponaglając mężczyznę, by zamknął za nami drzwi. – Co się dzieje? – spytałem już całkiem neutralnie. Musiałem panować nad swoimi emocjami, w końcu tego uczył mnie od wielu lat ojciec. Przetrawiłem już dziejące się przed chwilą zdarzenia, teraz najważniejsza była opera. To na niej powinienem się skupić.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
8 XI, wieczór
Hep!
Słyszał szelest materiałów, szmery rozmów i kroki, lecz nad tymi wszystkim odgłosami tak naprawdę unosiła się wymowna cisza. Jakby coś się skończyło lub też zostało przerwane. Niczym urwany po pierwszym akcie spektakl. I kiedy już to skojarzenie pojawiło się w jego głowie, otworzył oczy, aby rozejrzeć się po najbliższym otoczeniu. Ujrzał przydymiony błękit zmieszany ze złotymi akcentami na znajdującej się naprzeciwko kotary. Znajdował się w miejscu przyciemnionym. Powstał z klęczek, zaskoczony swoją obecnością w tym miejscu. Dotarło do niego, że znalazł się w loży Czarodziejskiej Opery wybudowanej w XVIII wieku w Hampshire. Ta świątynia sztuki była własnością rodu Lestrange i świadczył o tym wszechobecny błękit.
Nastała przerwa w spektaklu? Wyjrzał za balkon na scenę, widząc przemieszczających się przed nią w swoich sekcjach muzyków orkiestry. Nie pakowali instrumentów w futerały. A więc to nie mógł być koniec. Ogarnęła go trwoga i znów zamartwił się swoim położeniem.
Jakieś trzy godziny temu był jeszcze w Londynie, a potem kolejne czknięcie rzuciło go w środek leśnej polany, gdzie musiał uciekać przed wyraźnie rozwścieczonym trollem. Ten musiał być stary i schorowany, bo nie poruszał się zbyt szybko, choć wściekł się niemiłosiernie i z początku zerwał gwałtownie, kiedy nagłe pojawienie się czarodzieja zbudziło go z drzemki. Nie przeszkadzał mu deszcz ani uderzające pioruny, jednak obecność człowieka wyczuł od razu. Black nabawił się paru zadrapań, gdy wbiegł między drzewa, ale przynajmniej żył, to było najważniejsze.
Ale czy przeżył tylko po to, aby narazić się na kompromitację? Chciał wyjść z loży, jednak słyszał rozmowy prowadzone poza nią. W okazałych korytarzach musieli znajdować się ludzie, którym nie mógł pokazać się w takim stanie, jakże niegodnym lorda. Jego ubrania były poszarpane i brudne, buty przemoczone, a włosy całkowicie już skołtunione.
Drzwi loży otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Być może ten odgłos tylko sobie wyobraził. Ujrzał czarownicę obleczoną w piękną suknię, jednak to jej twarz sprawiła, że zamarł całkowicie. Cóż za niedorzeczność. Trafił do loży lady Selwyn. Reprezentantka wrogiego Blackom rodu z pewnością nie potraktuje go łaskawie. Na krześle postrzegł szal, który chwycił ostrożnie.
– Po to wróciłaś, pani? – spytał zachrypniętym głosem, próbując jeszcze udawać, że może zaprezentować się godnie.
Hep!
Słyszał szelest materiałów, szmery rozmów i kroki, lecz nad tymi wszystkim odgłosami tak naprawdę unosiła się wymowna cisza. Jakby coś się skończyło lub też zostało przerwane. Niczym urwany po pierwszym akcie spektakl. I kiedy już to skojarzenie pojawiło się w jego głowie, otworzył oczy, aby rozejrzeć się po najbliższym otoczeniu. Ujrzał przydymiony błękit zmieszany ze złotymi akcentami na znajdującej się naprzeciwko kotary. Znajdował się w miejscu przyciemnionym. Powstał z klęczek, zaskoczony swoją obecnością w tym miejscu. Dotarło do niego, że znalazł się w loży Czarodziejskiej Opery wybudowanej w XVIII wieku w Hampshire. Ta świątynia sztuki była własnością rodu Lestrange i świadczył o tym wszechobecny błękit.
Nastała przerwa w spektaklu? Wyjrzał za balkon na scenę, widząc przemieszczających się przed nią w swoich sekcjach muzyków orkiestry. Nie pakowali instrumentów w futerały. A więc to nie mógł być koniec. Ogarnęła go trwoga i znów zamartwił się swoim położeniem.
Jakieś trzy godziny temu był jeszcze w Londynie, a potem kolejne czknięcie rzuciło go w środek leśnej polany, gdzie musiał uciekać przed wyraźnie rozwścieczonym trollem. Ten musiał być stary i schorowany, bo nie poruszał się zbyt szybko, choć wściekł się niemiłosiernie i z początku zerwał gwałtownie, kiedy nagłe pojawienie się czarodzieja zbudziło go z drzemki. Nie przeszkadzał mu deszcz ani uderzające pioruny, jednak obecność człowieka wyczuł od razu. Black nabawił się paru zadrapań, gdy wbiegł między drzewa, ale przynajmniej żył, to było najważniejsze.
Ale czy przeżył tylko po to, aby narazić się na kompromitację? Chciał wyjść z loży, jednak słyszał rozmowy prowadzone poza nią. W okazałych korytarzach musieli znajdować się ludzie, którym nie mógł pokazać się w takim stanie, jakże niegodnym lorda. Jego ubrania były poszarpane i brudne, buty przemoczone, a włosy całkowicie już skołtunione.
Drzwi loży otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Być może ten odgłos tylko sobie wyobraził. Ujrzał czarownicę obleczoną w piękną suknię, jednak to jej twarz sprawiła, że zamarł całkowicie. Cóż za niedorzeczność. Trafił do loży lady Selwyn. Reprezentantka wrogiego Blackom rodu z pewnością nie potraktuje go łaskawie. Na krześle postrzegł szal, który chwycił ostrożnie.
– Po to wróciłaś, pani? – spytał zachrypniętym głosem, próbując jeszcze udawać, że może zaprezentować się godnie.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lekko przymknęła powieki, ale tylko na moment. Połyskujące na scenie pochodnie nie mogły onieśmielić żadnego Selwyna. Mówią, że każda iskra istniała dla nich – no, przynajmniej tak głosiły rodzinny legendy. Niemniej Isabella z podekscytowanie wsłuchiwała się w cudowne pieśni. Język francuski wydobywał wielką namiętność z najmniejszego dźwięku. Brzmiał pięknie. Poruszające się na scenie sylwetki opowiadały historie, w które wierzyła z całego serca. Ufała tym wyuczonym spojrzeniom, wyćwiczonym gestom, które przychodziły aktorom zupełnie naturalnie. Magiczne efekty sceniczne były jedynie dodatkiem. Bez zdobnych strojów, wielkiej scenografii mógłby istnieć teatr, ale bez tych twarzy i wspaniałej muzyki utraciłby swego ducha. Mogłaby spędzać każdy wieczór w miękkim, czerwonym fotelu. Nie była jednak pewna, czy jej towarzysze podzielali ten entuzjazm. Przybyła tutaj dzisiaj z matką i jej krewnymi, Fawleyami. Brakowało jej towarzystwa Alexandra, albo nawet brata, który zaczął ostatnio angażować się w politykę i wyjechał niespodziewanie. W czasie tej nienormalnej, rozszalałej niepogody sztuka przynosiła Isabelli największą pociechę, ale mimo jej obecności czas płynął nieprzyzwoicie powoli. Świat przygasał, przygotowując się do zimowej drzemki, ale młoda lady wcale nie czuła się ospała i wyzbyta energii. Płonął w niej ogień.
Obserwując, jak opada kurtyna i jak w ciszę przemienia się ostatni dźwięk pobudzonego instrumentu, pomyślała przez chwilę, że mogłaby znaleźć się między aktorami. Jakże miło byłoby móc się wyzwolić w śpiewie, geście i tańcu, a przy tym dostarczyć tak szeroką paletę emocji widzom. Jeśli miałaby wybrać najbardziej tajemniczą i namiętną dziedzinę sztuki, to wybrałaby teatr. Był żywą opowieścią, którą człowiek śledził, drżąc w szczerej niepewności. Bo nigdy nie było wiadomo, co takiego wydarzy się za chwilę.
Ciotka dotknęła jej ramienia, wybudzając ją tym samym z tego zamyślenia. Przerwa. Chwila dla żywej dyskusji o niedawnych scenach i kieliszka słodkawego wina. Przytaknęła lekko i wstała z fotela. Wszyscy opuścili lożę i udali się do holu, gdzie już toczyły się głośne rozmowy. Isabella obserwowała przez chwilę otoczenie. Pogrupowani arystokraci odnajdywali się w przyjaznych sobie obozach. To nie były jedynie przyjaźnie serca, ale przede wszystkim krwi i rodowych sygnetów. Naprawdę rozmawiali o sztuce, czy może to wszystko tylko okazja do kontynuowania politycznej gry? Podążyła za rodziną i przez chwilę rozmawiała z wujem. Dzieliła się wrażeniami związanymi ze sztuką. Podszepty przesycone emocjami niosły się ponad nimi. Gdzieś musiało być otwarte okno, bo nagle nagie ramiona Isabelli otuliło zimne powietrze. Poczuła dreszcz i lekko przetarła skórę. Przerwa dopiero się rozpoczęła. Uprzedziła więc matkę, że musi wrócić po szal i szybko powróciła na korytarzyk prowadzący do prywatnego wejścia do ich loży. Pchnęła zdobne drzwiczki i weszła do środka. Tam jednak… ujrzała lorda Blacka. Poturbowanego lorda Blacka w loży Selwynów. Odruchowo nieco szerzej otworzyła oczy i chyba nawet przyłożyła ubraną w rękawiczkę dłoń do ust.
- Lordzie? – zapytała, nie kryjąc w głosie swego zadziwienia. Zrobiła ostrożny krok w jego stronę. Wspomniał o szalu, ale chyba zepchnęła gdzieś na margines ten element. – Czy wszystko w porządku? Jesteś ranny? – dopytywała, nieco już śmielej sunąc po nim spojrzeniem. Była uzdrowicielką. W pierwszej kolejności ujrzała w nim więc poszkodowanego, a dopiero w drugiej wrogiego. Niemniej jednak… - Co tutaj robisz, Panie? – Musiała przecież poznać odpowiedź. A jeśli to jakaś zasadzka? Nieco podejrzliwie rozejrzała się po całej loży, ale chyba byli tutaj sami.
Obserwując, jak opada kurtyna i jak w ciszę przemienia się ostatni dźwięk pobudzonego instrumentu, pomyślała przez chwilę, że mogłaby znaleźć się między aktorami. Jakże miło byłoby móc się wyzwolić w śpiewie, geście i tańcu, a przy tym dostarczyć tak szeroką paletę emocji widzom. Jeśli miałaby wybrać najbardziej tajemniczą i namiętną dziedzinę sztuki, to wybrałaby teatr. Był żywą opowieścią, którą człowiek śledził, drżąc w szczerej niepewności. Bo nigdy nie było wiadomo, co takiego wydarzy się za chwilę.
Ciotka dotknęła jej ramienia, wybudzając ją tym samym z tego zamyślenia. Przerwa. Chwila dla żywej dyskusji o niedawnych scenach i kieliszka słodkawego wina. Przytaknęła lekko i wstała z fotela. Wszyscy opuścili lożę i udali się do holu, gdzie już toczyły się głośne rozmowy. Isabella obserwowała przez chwilę otoczenie. Pogrupowani arystokraci odnajdywali się w przyjaznych sobie obozach. To nie były jedynie przyjaźnie serca, ale przede wszystkim krwi i rodowych sygnetów. Naprawdę rozmawiali o sztuce, czy może to wszystko tylko okazja do kontynuowania politycznej gry? Podążyła za rodziną i przez chwilę rozmawiała z wujem. Dzieliła się wrażeniami związanymi ze sztuką. Podszepty przesycone emocjami niosły się ponad nimi. Gdzieś musiało być otwarte okno, bo nagle nagie ramiona Isabelli otuliło zimne powietrze. Poczuła dreszcz i lekko przetarła skórę. Przerwa dopiero się rozpoczęła. Uprzedziła więc matkę, że musi wrócić po szal i szybko powróciła na korytarzyk prowadzący do prywatnego wejścia do ich loży. Pchnęła zdobne drzwiczki i weszła do środka. Tam jednak… ujrzała lorda Blacka. Poturbowanego lorda Blacka w loży Selwynów. Odruchowo nieco szerzej otworzyła oczy i chyba nawet przyłożyła ubraną w rękawiczkę dłoń do ust.
- Lordzie? – zapytała, nie kryjąc w głosie swego zadziwienia. Zrobiła ostrożny krok w jego stronę. Wspomniał o szalu, ale chyba zepchnęła gdzieś na margines ten element. – Czy wszystko w porządku? Jesteś ranny? – dopytywała, nieco już śmielej sunąc po nim spojrzeniem. Była uzdrowicielką. W pierwszej kolejności ujrzała w nim więc poszkodowanego, a dopiero w drugiej wrogiego. Niemniej jednak… - Co tutaj robisz, Panie? – Musiała przecież poznać odpowiedź. A jeśli to jakaś zasadzka? Nieco podejrzliwie rozejrzała się po całej loży, ale chyba byli tutaj sami.
Zmarszczył lekko brwi, prawie urażony tym, jak podejrzliwie rozglądała się po loży, jakby miał zmówić się z jakimś łajdakami, aby nagle wyskoczyli zza błękitnych kotar i pochwycili ją siłą. Nie przybył tu po to, aby nastawać w jakikolwiek sposób na jej godność czy psuć reputację. Właściwie wcale tu nie przybył, to czknięcie sprawiło, że znalazł się tu i teraz, na dodatek już całkowicie umęczony i brudny. Prezentować musiał się nad wyraz żałośnie i chyba jemu samemu na taki widok zrobiłoby się na jej miejscu wręcz słabo. Jednak lady Selwyn nie truchlała ze strachu, nie omdlewała z powodu głębokiego szoku, ten widok po prostu wzmógł jej podejrzliwość. Bardzo to była zresztą mądra reakcja obronna.
– Moja niespodziewana obecność w tym miejscu jest spowodowana czkawką teleportacyjną – choć był to fakt z lekka żenujący, to jednak stanowił najlepsze usprawiedliwienie dla tego dziwnego spotkania w tej właśnie loży, z tego też względu wyjawił te informację bez większego żalu. Rzecz jasna nie chciał prezentować się tak niegodnie przed szlachcianką i to z rodu, którego prestiż ostatnio podupadł. Dobrze jednak, że ród Selwyn zdecydował się zmienić kurs swej polityki i to w ostatniej chwili, gdy był do tego najlepszy moment. – Zakłócam twój spokój, lady, naprawdę przypadkiem i nieumyślnie – niezależnie od niesnasek pomiędzy rodami nadal miał do czynienia z damą, musiał więc w jej obecności pozostać dżentelmenem, choć przed kiepskie samopoczucie nie miał na to zbytnio sił, a co dopiero chęci. Odłożył szal równie ostrożnie, co podniósł z oparcia miękkiego fotela, nie chcąc wypaść na wulgarnego. To, co nie należało do niego, nie pasowało do jego dłoni. A jednak czasem, jak każdy człowiek zapewne, czuł potrzebę, aby coś swoim uczynić. Popadł w zadumę, czego by być może uniknął, gdyby nie osłabienie mu towarzyszące po przygodach, które rozpoczęły się wczorajszego popołudnia, a trwały jeszcze po dziś wieczór.
– Dorobiłem się paru zadrapań i sińców zapewne, nie za bardzo miałem też okazję się wyspać ostatniej nocy – odpowiedział wreszcie na jedno z jej pytań jak najbardziej uprzejmie, nawet zmuszając się do próby wygięcia ust w lekkim uśmiechu. Sińce pod oczami będące wynikiem wspomnianego niewyspania i zburzona fryzura rujnowały jednak jakikolwiek efekt przybrania jakiegokolwiek entuzjastycznego wyrazu. – Ale proszę się mną nie przejmować. O czym jest dzisiejsza sztuka? – spytał może i bez szczególnego zainteresowania, lecz chciał odciągnąć uwagę szlachcianki od swej osoby. Troska o lorda Blacka nie pasowała żadnej lady Selwyn i oboje powinni zdawać sobie z tego sprawę. – Czy któreś z tych miejsc jest wolne? – zadał kolejne pytanie, tym razem wyraźnie bardziej zainteresowany odpowiedzią. Miał tak wielką ochotę usiąść, lecz nie czuł się do tego upoważnionym, mając pewne obawy, że mógłby zabrudzić miękkie pokrycie fotela. Kusiło go, żeby jednak usiąść, tak na krótką chwilę, nim ktoś jeszcze go tu znajdzie i przegoni.
– Moja niespodziewana obecność w tym miejscu jest spowodowana czkawką teleportacyjną – choć był to fakt z lekka żenujący, to jednak stanowił najlepsze usprawiedliwienie dla tego dziwnego spotkania w tej właśnie loży, z tego też względu wyjawił te informację bez większego żalu. Rzecz jasna nie chciał prezentować się tak niegodnie przed szlachcianką i to z rodu, którego prestiż ostatnio podupadł. Dobrze jednak, że ród Selwyn zdecydował się zmienić kurs swej polityki i to w ostatniej chwili, gdy był do tego najlepszy moment. – Zakłócam twój spokój, lady, naprawdę przypadkiem i nieumyślnie – niezależnie od niesnasek pomiędzy rodami nadal miał do czynienia z damą, musiał więc w jej obecności pozostać dżentelmenem, choć przed kiepskie samopoczucie nie miał na to zbytnio sił, a co dopiero chęci. Odłożył szal równie ostrożnie, co podniósł z oparcia miękkiego fotela, nie chcąc wypaść na wulgarnego. To, co nie należało do niego, nie pasowało do jego dłoni. A jednak czasem, jak każdy człowiek zapewne, czuł potrzebę, aby coś swoim uczynić. Popadł w zadumę, czego by być może uniknął, gdyby nie osłabienie mu towarzyszące po przygodach, które rozpoczęły się wczorajszego popołudnia, a trwały jeszcze po dziś wieczór.
– Dorobiłem się paru zadrapań i sińców zapewne, nie za bardzo miałem też okazję się wyspać ostatniej nocy – odpowiedział wreszcie na jedno z jej pytań jak najbardziej uprzejmie, nawet zmuszając się do próby wygięcia ust w lekkim uśmiechu. Sińce pod oczami będące wynikiem wspomnianego niewyspania i zburzona fryzura rujnowały jednak jakikolwiek efekt przybrania jakiegokolwiek entuzjastycznego wyrazu. – Ale proszę się mną nie przejmować. O czym jest dzisiejsza sztuka? – spytał może i bez szczególnego zainteresowania, lecz chciał odciągnąć uwagę szlachcianki od swej osoby. Troska o lorda Blacka nie pasowała żadnej lady Selwyn i oboje powinni zdawać sobie z tego sprawę. – Czy któreś z tych miejsc jest wolne? – zadał kolejne pytanie, tym razem wyraźnie bardziej zainteresowany odpowiedzią. Miał tak wielką ochotę usiąść, lecz nie czuł się do tego upoważnionym, mając pewne obawy, że mógłby zabrudzić miękkie pokrycie fotela. Kusiło go, żeby jednak usiąść, tak na krótką chwilę, nim ktoś jeszcze go tu znajdzie i przegoni.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Choć lord Black mógł z pewnością wpędzać widokiem swego oblicza (szczególnie tego nienagannego) młode panny w zachwyt lub, co pewniejsze, w omdlenie, to jednak Isabella nie dała się temu uczuciu. Bardziej obudziła się niej natura uzdrowicielki. Jednak widok jego faktycznie wydał jej się niespodziewanym obrazkiem. Może nawet zapragnęła wyciągnąć dłoń w jego stronę i sprawdzić niepewnym dotykiem palca, czy jego postać nie jest zawrotnym psikusem jej własnej wyobraźni. Niemniej mówił i, och, może nawet pachniał w dość specyficzny sposób – jak człowiek, który przeżył w krótki czasie złośliwy kalejdoskop przygód.
Jednak zmarszczyła nieco to nieskalane niczym czółko, a w spojrzeniu jej błysnął ślad troski, na który jako przedstawicielka rodziny Selwynów wobec Blacka nigdy nie powinna sobie pozwolić. A jednak nie była aż tak gorliwą i przykładną szlachcianką. Tym bardziej, że przypadek przed nią był niemal… medyczny. Nigdy dotąd nie miała do czynienia z osobą dotkniętą tak przedziwną przypadłością. To obudziło jej raczej czysto naukowe zainteresowanie.
- To brzmi okrutnie. Przykro mi, lordzie, że dopadła Cię taka przypadłość… - powiedziała szczerze, choć pewnie powinna w duchu czuć jakąś niezdrową, chorą satysfakcję, ponieważ przed nią słaniał się Black. Nie, nie ona, nie Isabella. Uwierzyła mu z łatwością. Trochę się znała na kłamstwie i jego stan, dziwne otępienie w tej niełatwej sytuacji nie wydawało się tylko zwodniczą grą. Wiele rzeczy można było odegrać, ale akurat nie posądziłaby tego mężczyzny o szerzenie haniebnej nieprawdy. – Przecież nie masz na to wpływu, panie – zauważyła słusznie, nie mogąc obwinić go o nic. Nie wprosił się świadomie do ich loży i nie wybrał sobie samodzielnie tego miejsca na cel teleportacji. Wyglądał nędznie, wyobrażała sobie, że czkawka musiała go wymęczyć. Pamiętała jednak, że po pewnym czasie ustępowała samoistnie. Biedaczek stracił pewnie wiele sił, ale i przy tym musiał się z zapewne dużo bardziej wysilić przy tłumaczeniu każdej spotkanej osobie. To.. w zasadzie z boku mogłoby wyglądać całkiem zabawnie, ale dla niego należało do raczej nieprzyjaznych doświadczeń. Chyba wolałaby nie przeżyć podobnej udręki.
- Wyobrażam sobie, jak jest Ci ciężko – powiedziała, opatulając swoje ciało szalem. Przysiadła również na miękkim krzesełku, nie obawiając się wrogiego lorda. Zresztą w obecnym położeniu nie wyglądał na kogoś, kto mógłby chcieć ją skrzywdzić. Jej leczniczy duch uspokoił się, widząc, że to raczej wycieńczenie i nic wielkiego mu nie dolega. Zresztą sam lord najwyraźniej wolał nie przyjmować od Belli żadnej pomocy. Nie planowała się narzucać, mógłby to źle przyjąć. – Proszę, możesz usiąść. Wrócą dopiero za dwadzieścia minut – powiedziała, posyłając mu życzliwy uśmiech. – To opowieść o tragicznej miłości – wyjaśniła krótko, niezbyt wylewnie. Nie była pewna, czy miał ochotę teraz słuchać jej wywodu. – Czy zechciałbyś opowiedzieć mi więcej o Twej przypadłości? Uczę się dużo o magii leczniczej, to dla mnie ciekawe zagadnienie. Zrozumiem jednak, jeśli temat ten jest dla Ciebie, lordzie, zbyt przykry. I proszę o wybaczenie, jeśli jest to zbytnia śmiałość – rzekła, początkowo zdradzając swój entuzjazm. Z każdym kolejnym zdaniem jednak stopniowo hamowała swą pasję, nie chcąc go urazić. Niemniej jednak musiał dostrzec, że jest szczerze zainteresowana. Tematem czkawki, oczywiście. Odwróciła swoje spojrzenie od poszkodowanego i przygładziła sukienkę.
Oj, jeśli liczył na chwilę wytchnienia przy Isabelli, to raczej się zawiedzie. Należała do odważnych dam, które nie bały się stąpać po tej cienkiej granicy...
Jednak zmarszczyła nieco to nieskalane niczym czółko, a w spojrzeniu jej błysnął ślad troski, na który jako przedstawicielka rodziny Selwynów wobec Blacka nigdy nie powinna sobie pozwolić. A jednak nie była aż tak gorliwą i przykładną szlachcianką. Tym bardziej, że przypadek przed nią był niemal… medyczny. Nigdy dotąd nie miała do czynienia z osobą dotkniętą tak przedziwną przypadłością. To obudziło jej raczej czysto naukowe zainteresowanie.
- To brzmi okrutnie. Przykro mi, lordzie, że dopadła Cię taka przypadłość… - powiedziała szczerze, choć pewnie powinna w duchu czuć jakąś niezdrową, chorą satysfakcję, ponieważ przed nią słaniał się Black. Nie, nie ona, nie Isabella. Uwierzyła mu z łatwością. Trochę się znała na kłamstwie i jego stan, dziwne otępienie w tej niełatwej sytuacji nie wydawało się tylko zwodniczą grą. Wiele rzeczy można było odegrać, ale akurat nie posądziłaby tego mężczyzny o szerzenie haniebnej nieprawdy. – Przecież nie masz na to wpływu, panie – zauważyła słusznie, nie mogąc obwinić go o nic. Nie wprosił się świadomie do ich loży i nie wybrał sobie samodzielnie tego miejsca na cel teleportacji. Wyglądał nędznie, wyobrażała sobie, że czkawka musiała go wymęczyć. Pamiętała jednak, że po pewnym czasie ustępowała samoistnie. Biedaczek stracił pewnie wiele sił, ale i przy tym musiał się z zapewne dużo bardziej wysilić przy tłumaczeniu każdej spotkanej osobie. To.. w zasadzie z boku mogłoby wyglądać całkiem zabawnie, ale dla niego należało do raczej nieprzyjaznych doświadczeń. Chyba wolałaby nie przeżyć podobnej udręki.
- Wyobrażam sobie, jak jest Ci ciężko – powiedziała, opatulając swoje ciało szalem. Przysiadła również na miękkim krzesełku, nie obawiając się wrogiego lorda. Zresztą w obecnym położeniu nie wyglądał na kogoś, kto mógłby chcieć ją skrzywdzić. Jej leczniczy duch uspokoił się, widząc, że to raczej wycieńczenie i nic wielkiego mu nie dolega. Zresztą sam lord najwyraźniej wolał nie przyjmować od Belli żadnej pomocy. Nie planowała się narzucać, mógłby to źle przyjąć. – Proszę, możesz usiąść. Wrócą dopiero za dwadzieścia minut – powiedziała, posyłając mu życzliwy uśmiech. – To opowieść o tragicznej miłości – wyjaśniła krótko, niezbyt wylewnie. Nie była pewna, czy miał ochotę teraz słuchać jej wywodu. – Czy zechciałbyś opowiedzieć mi więcej o Twej przypadłości? Uczę się dużo o magii leczniczej, to dla mnie ciekawe zagadnienie. Zrozumiem jednak, jeśli temat ten jest dla Ciebie, lordzie, zbyt przykry. I proszę o wybaczenie, jeśli jest to zbytnia śmiałość – rzekła, początkowo zdradzając swój entuzjazm. Z każdym kolejnym zdaniem jednak stopniowo hamowała swą pasję, nie chcąc go urazić. Niemniej jednak musiał dostrzec, że jest szczerze zainteresowana. Tematem czkawki, oczywiście. Odwróciła swoje spojrzenie od poszkodowanego i przygładziła sukienkę.
Oj, jeśli liczył na chwilę wytchnienia przy Isabelli, to raczej się zawiedzie. Należała do odważnych dam, które nie bały się stąpać po tej cienkiej granicy...
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Czarodziejska Opera
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hampshire