Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hampshire
Czarodziejska Opera
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
Czarodziejska Opera
Wzniesiony w 1745 roku gmach opery był prezentem od ówczesnego nestora rodu Lestrange dla jego młodej żony - małżeństwo przeżyło ze sobą wiele szczęśliwych lat, a po śmierci spotkali się ponownie jako duchy, by zasiadać na widowni i podziwiać najważniejsze przedstawienia.
Fasadę budynku wieńczy wymowny cytat w języku francuskim, "Zamknij oczy i pozwól, by muzyka cię uwolniła".
Przestronne foyer uderza przepychem we wszystkie zmysły; wnętrze pełne jest złotych i marmurowych płaskorzeźb, sztukaterii i starannie wykonanych, czarodziejskich fresków. Widownia, mogąca pomieścić ponad dwa tysiące osób, utrzymana jest w przydymionych barwach błękitu i złota, posiada trzy piętra balkonów, z których rozciąga się wspaniały widok na ogromną scenę. Zaczarowane malowidło na suficie zmienia się zależnie od odgrywanych sztuk i ukazuje sceny, które mają w nich miejsce. Dzięki podziemnym korytarzom umożliwione zostało połączenie z wybrzeżem, dlatego rolę chóru niezmiennie pełnią przypływające stamtąd syreny, dla których przygotowano specjalny zbiornik wodny pod sceną.
Repertuar jest różnorodny, choć przeważają opery w języku francuskim, włoskim i niemieckim.
Budynek jest ukryty przed oczami mugoli, a jeśli jakiś pojawi się w okolicy, nagle przypomina sobie o ważnych sprawunkach i natychmiast powraca do domu.
Fasadę budynku wieńczy wymowny cytat w języku francuskim, "Zamknij oczy i pozwól, by muzyka cię uwolniła".
Przestronne foyer uderza przepychem we wszystkie zmysły; wnętrze pełne jest złotych i marmurowych płaskorzeźb, sztukaterii i starannie wykonanych, czarodziejskich fresków. Widownia, mogąca pomieścić ponad dwa tysiące osób, utrzymana jest w przydymionych barwach błękitu i złota, posiada trzy piętra balkonów, z których rozciąga się wspaniały widok na ogromną scenę. Zaczarowane malowidło na suficie zmienia się zależnie od odgrywanych sztuk i ukazuje sceny, które mają w nich miejsce. Dzięki podziemnym korytarzom umożliwione zostało połączenie z wybrzeżem, dlatego rolę chóru niezmiennie pełnią przypływające stamtąd syreny, dla których przygotowano specjalny zbiornik wodny pod sceną.
Repertuar jest różnorodny, choć przeważają opery w języku francuskim, włoskim i niemieckim.
Budynek jest ukryty przed oczami mugoli, a jeśli jakiś pojawi się w okolicy, nagle przypomina sobie o ważnych sprawunkach i natychmiast powraca do domu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:30, w całości zmieniany 1 raz
03 lipca 58
Kobiece ciało przewalało się wzdłuż rozległego łoża, nim ostatni łyk chłodnego powietrza nie ostudził zmysłów i rozbudził z szaleńczej pogoni w głębie rodzącego się strachu. Satynowa halka zwinęła się, mierzwiąc rozgrzaną przez sen skórę. Wyjdź. Ostry przekaz do służki zatrzymał dziewczę w połowie drogi, gdy obolałe nocną mordęgą ciało podniosło się, spoglądając w stojące nieopodal lustro toaletki. Rozwichrzone włosy spływały po odkrytym ramieniu, podkrążone oczy wskazywały na przebyty koszmar.
Miał się dopiero zacząć.
Czuła jak pociągają za włosy, spinając je w idealnie gładki kok. Ciemny koblat sukni wtapiał się w mroczny brąz fotela. Wystarczyło na moment podnieść wzrok, by przed delikatne lico przechodziła smuga - na początku sięgnęła do niej palcem, czując jednak nie równą fakturę, brwi zmarszczyły się w niezrozumiałym niepokoju. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że jej nie było - ledwie dwa miesiące temu wymieniano pojedyncze meble jej komnaty. Toaletka była w nieskazitelnym stanie. Niegdyś.
On cały czas stał, dobijał się do myśli, wyrywał trzewia i karmił każdą łzą. Czasami wydawało się, że gładził szorstką dłonią skórę ramienia, uśmiechając się w ten tylko jemu znany sposób, przepełniony niesmakiem i głębokim, wypisanym w oczach szaleństem. Obsesją, czegokolwiek się tknął, zawsze przepełniała go chora mania na tym punkcie. On podążał za nią, gdy powoli kierowała się do opery w Hampshire, podążał, gdy obdarzała ludzi złudnym uśmiechem beztroski. Tylko czasami, chociażby w momencie poinformowania jej o wciąż trwającej próbie, maska powoli pękała, poruszając przyszytą grubą nicią beztroskę. Nie chciała tu być, jakby skręcające poczucie w żołądku mówiło jej, że to nie jest ten dzień. Nie ten moment, gdy stukot obcasów w holu docierał do uszu i mierzwił nieprzyjemnie odziane w elegancką suknię ciało. Cierpienie ma piękny uśmiech, zgnilizna pachnie drogimi pefumami, a niewinne i delikatne niczym szargany wiatrem kielich konwalii damy, były momentami silniejszymi niż ich twarde, głośne powierniczki. Blond kosmyki otaczały delikatną twarz, chłodna barwa satyny podbudowywała jasność idealnej skóry - w pustym spojrzeniu coś pękało, krok po kroku, fragment po fragmencie; sięgało głębiej i dotkliwiej, rozrywało jednolitą strukturę tkanek. Niemalże słyszała żałosny rzęchot namalowanych na sklepieniu kruków, w jej własnych oczach stroszących pióra.
Coś odebrało jej kolory, w umyśle budziła się panika, nogi pragnęły uciekać jak wtedy, gdy podczas sabatu obróciła się na pięcie w kierunku wyjście. Powietrze drażniło nozdrza, obciążało rozleniwione płuca i skutkowało krótkim kaszlnięciem.
Gabriel wodził talentem, niemalże zgrywając się z dźwiękiem lekko posuwanej po ziemi sukni. Jej szelest zgrywał się w ciężkie nuty melodii, już na schodach słyszała rodzące niepokój załamanie.
Myśli i słowa nie zgrywały się w całość, drobne ciało opadło na fotel, machinalnie niemalże tłumacząc kolejne słowa w myślach aż do momentu, gdy dotkliwa świadomość dotarła do niej i rozszarpała resztę zdrowego rozsądku i rozbudziła zgubioną czujność.
Mówił po rosyjsku.
Panika rozniosła się, ciało poderwało nerwowo z siedziska, spoglądając z wypisaną na twarzy troską pomiędzy Valerie i Gabrielem. Rana powoli pękała, rozsiewając strugi krwi na pobladłej twarzy i nadając jej szarawo-zieloną barwę. Żołądek ściskał.
On wybiegł, umysł odbierał zdrowe zmysły, kotwicząc sie w niezrozumiałej panice.
Wybiegła za nim i dopiero wtedy dotarło do niej to, co krzyczał w niezrozumiałym przypływie języka, którego nie miał cholernego prawa znać.
- On się du... - Spojrzenie utknęło na zarysowanej na nieboskłonie gwieździe, po chwili niwelując całe rozbudzone emocje. Teraz, teraz miała w głowie głównie pustkę. - Dusi.
Kobiece ciało przewalało się wzdłuż rozległego łoża, nim ostatni łyk chłodnego powietrza nie ostudził zmysłów i rozbudził z szaleńczej pogoni w głębie rodzącego się strachu. Satynowa halka zwinęła się, mierzwiąc rozgrzaną przez sen skórę. Wyjdź. Ostry przekaz do służki zatrzymał dziewczę w połowie drogi, gdy obolałe nocną mordęgą ciało podniosło się, spoglądając w stojące nieopodal lustro toaletki. Rozwichrzone włosy spływały po odkrytym ramieniu, podkrążone oczy wskazywały na przebyty koszmar.
Miał się dopiero zacząć.
Czuła jak pociągają za włosy, spinając je w idealnie gładki kok. Ciemny koblat sukni wtapiał się w mroczny brąz fotela. Wystarczyło na moment podnieść wzrok, by przed delikatne lico przechodziła smuga - na początku sięgnęła do niej palcem, czując jednak nie równą fakturę, brwi zmarszczyły się w niezrozumiałym niepokoju. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że jej nie było - ledwie dwa miesiące temu wymieniano pojedyncze meble jej komnaty. Toaletka była w nieskazitelnym stanie. Niegdyś.
On cały czas stał, dobijał się do myśli, wyrywał trzewia i karmił każdą łzą. Czasami wydawało się, że gładził szorstką dłonią skórę ramienia, uśmiechając się w ten tylko jemu znany sposób, przepełniony niesmakiem i głębokim, wypisanym w oczach szaleństem. Obsesją, czegokolwiek się tknął, zawsze przepełniała go chora mania na tym punkcie. On podążał za nią, gdy powoli kierowała się do opery w Hampshire, podążał, gdy obdarzała ludzi złudnym uśmiechem beztroski. Tylko czasami, chociażby w momencie poinformowania jej o wciąż trwającej próbie, maska powoli pękała, poruszając przyszytą grubą nicią beztroskę. Nie chciała tu być, jakby skręcające poczucie w żołądku mówiło jej, że to nie jest ten dzień. Nie ten moment, gdy stukot obcasów w holu docierał do uszu i mierzwił nieprzyjemnie odziane w elegancką suknię ciało. Cierpienie ma piękny uśmiech, zgnilizna pachnie drogimi pefumami, a niewinne i delikatne niczym szargany wiatrem kielich konwalii damy, były momentami silniejszymi niż ich twarde, głośne powierniczki. Blond kosmyki otaczały delikatną twarz, chłodna barwa satyny podbudowywała jasność idealnej skóry - w pustym spojrzeniu coś pękało, krok po kroku, fragment po fragmencie; sięgało głębiej i dotkliwiej, rozrywało jednolitą strukturę tkanek. Niemalże słyszała żałosny rzęchot namalowanych na sklepieniu kruków, w jej własnych oczach stroszących pióra.
Coś odebrało jej kolory, w umyśle budziła się panika, nogi pragnęły uciekać jak wtedy, gdy podczas sabatu obróciła się na pięcie w kierunku wyjście. Powietrze drażniło nozdrza, obciążało rozleniwione płuca i skutkowało krótkim kaszlnięciem.
Gabriel wodził talentem, niemalże zgrywając się z dźwiękiem lekko posuwanej po ziemi sukni. Jej szelest zgrywał się w ciężkie nuty melodii, już na schodach słyszała rodzące niepokój załamanie.
Myśli i słowa nie zgrywały się w całość, drobne ciało opadło na fotel, machinalnie niemalże tłumacząc kolejne słowa w myślach aż do momentu, gdy dotkliwa świadomość dotarła do niej i rozszarpała resztę zdrowego rozsądku i rozbudziła zgubioną czujność.
Mówił po rosyjsku.
Panika rozniosła się, ciało poderwało nerwowo z siedziska, spoglądając z wypisaną na twarzy troską pomiędzy Valerie i Gabrielem. Rana powoli pękała, rozsiewając strugi krwi na pobladłej twarzy i nadając jej szarawo-zieloną barwę. Żołądek ściskał.
On wybiegł, umysł odbierał zdrowe zmysły, kotwicząc sie w niezrozumiałej panice.
Wybiegła za nim i dopiero wtedy dotarło do niej to, co krzyczał w niezrozumiałym przypływie języka, którego nie miał cholernego prawa znać.
- On się du... - Spojrzenie utknęło na zarysowanej na nieboskłonie gwieździe, po chwili niwelując całe rozbudzone emocje. Teraz, teraz miała w głowie głównie pustkę. - Dusi.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Nie mogła sobie wyobrazić gorszej nocy przed próbą generalną. Noc niedająca odpoczynku, noc kumulująca się nad rankiem uczuciem niepokoju, rozdrażnieniem płynącym z bólu głowy. Irytacja rosła, tym bardziej, że była świadoma, iż w jej stanie powinna na siebie uważać jeszcze bardziej. Specjalnie kładła się spać wcześniej, niż wcześniej, do diety dodała więcej ryb, aby zadbać o rosnące pod jej dzieckiem serce. A jednak sen nie przynosił odpoczynku, czuła się chyba gorzej niż przed zaśnięciem. Wydawało jej się, że przebudzona w środku nocy widziała czerwone światło. A może to tylko wyobraźnia płatała jej figle?
Wyschnięte gardło domagało się nawodnienia i choć chętnie zostałaby w łóżku, była śpiewaczką profesjonalną, pracującą ciężko nie tylko na to, gdzie się znalazła, ale także jaką renomą cieszyła się wśród jej współpracowników. Taki Baudelaire, będący jej partnerem wydawał się jeszcze nie rozumieć tego, jak ulotna potrafiła być sława. Był zdolny, a i owszem, lecz potrzebował zapominać o sławie, gdy znajdował się na scenie. I tego chciała go dziś nauczyć.
Przekraczając progi czarodziejskiej opery, od razu zauważyła, że światła na scenie były zgaszone. Ściągnęła brwi w niezadowoleniu, wprawne oko dostrzegło dym unoszący się z dopiero co zgaszonej świecy. Może to tylko przypadek — tak, to musiał być przypadek, niedopatrzenie, ale każdy zawód mógł pochwalić się swoimi przesądami. Może to jakiś niespodziewany podmuch wiatru, może przeciąg. Niemniej jednak, nim zdążyła podnieść głos, pojawił się scenograf, który zapalił światła. Postanowiła więc założyć najlepsze — przeoczenie — odbić ze sceny do garderoby, aby tam poddać się swym rutynowym już zabiegom upiększającym. Gdy wklepywała jeden z kremów w skórę, lustro przed nią pękło. Sfrapowana zagryzła dolną wargę. Rys było dużo, bo więcej niż trzy i normalnie wystarczyłoby jej to, ale ciekawość popchnęła ją do dokładnego policzenia. Trzynaście.
— Przepraszam, mógłby ktoś zrobić coś z tym lustrem? — zapytała pierwszego przechodzącego po korytarzu pracownika opery, siląc się na spokój. Pękające lustra były jednakże skrajnie nieprofesjonalne, ale na całe szczęście nie kazano jej długo czekać. W drugiej garderobie sytuacja się nie powtórzyła, mogła przejść w pełne skupienie, po przebraniu i przygotowaniu w samotności skierować się na scenę.
Tam byłoby wszystko dobrze, gdyby nie to, że dosłyszała gwizdanie. Ciało spięło się natychmiast, to jeden z gorszych omenów. I okazywało się, że gwizdał nikt inny, jak sam Gabriel Baudelaire. Otwierała już potraktowane czerwoną szminką usta, lecz nim zdążyła cokolwiek z nich wypuścić, uwagę zwrócił mu reżyser. Młody "gwiazdor" odpowiedział na to w typowym dla siebie nonszalanckim stylu, lecz los prędko dał mu nauczkę, roztrzaskując należącą do niego szczęśliwą figurkę. Uśmiech słodkiej satysfakcji rozlał się na twarzy śpiewaczki, która uniosła wyżej brodę, gotowa do rozpoczęcia próby generalnej.
— Teraz już musisz liczyć wyłącznie na siebie, monsieur — francuski wybrzmiał z wyraźnym niemieckim akcentem, odrobinę drwiąco. Wszystkie uszczypliwości na bok, powinni rozpocząć próbę. — Na pewno pójdzie ci doskonale.
Smutek płynący z głosu miał być przejmujący. Historia Tristana i Izoldy nie była historią szczęśliwą. W równych proporcjach mieszała się w niej czysta złość, gorąca miłość, smutek — radość, życie, śmierć. Język niemiecki dodatkowo podkreślał ich podniosłość, Gabriel wydawał się odrzucać swoje ego na bok, stawał się Tristanem tak bardzo, jak ona zmieniała się w Izoldę. Im dłużej próbowali, tym bardziej była z niego dumna. Może faktycznie miał przed sobą świetlaną przyszłość. Przyszłość, którą... Zamierzał przekreślić?
Krzyk reżysera zbiegł się z jej własnymi myślami. Uparcie nie chciała wychodzić z roli, uznając, że to kolejny żart Baudelaire, dlatego też, gdy wybałuszył oczy, podeszła do niego, chwytając dłonie w miłosnym uścisku, zgodnie z przygotowaną dla nich choreografią. Ten jednak zaczął się tłumaczyć, w dziwnej mieszance niemieckiego i chyba rosyjskiego. O ile część niemiecką rozumiała, o tyle tylko z kontekstu mogła próbować dopowiedzieć sobie, co dalej.
— Jeżeli to żart, nikt się nie śmieje — upomniała go szeptem, po angielsku, poczynając jedynie składać ze sobą poszczególne słowa. Przesunęła wzrokiem po widowni — pragnąc dostrzec reżysera, zmusić go do jakiejś reakcji, ale wtedy napotkała jeszcze jedno spojrzenie.
Imogen Travers we własnej osobie.
Cóż za kompromitacja, akurat teraz...
Ale czy jej się zdawało, czy ona była w stanie zrozumieć?
Cholerny Baudelaire, przemknęlo jej przez myśl. Takie rzeczy w dniu premiery, spektakl zbliżał się wielkimi krokami, a ten wybiegł, nie wiadomo gdzie. Jeżeli panikował, oczywiście, że należało go uspokoić. Wolała jednak, aby to Gabriel, ze wszystkimi swymi wadami, partnerował jej w dzisiejszej premierze.
W dość nietypowy sposób zeszła ze sceny — zeskoczyła z niej, dzięki ćwiczeniom ciała lądując miękko i bez uszczerbku na ciele. Widząc, że i Imogen rusza w kierunku, w którym uciekł, postanowiła do niej dołączyć. Nie miała pojęcia o relacji łączącej lady Travers ze śpiewakiem, może kiedyś do tego wrócą. Teraz jednak musiała wyjść na balkon; dopadła do Gabriela, zdążyła ułożyć dłoń na jego ramieniu, rozchylić wargi by wyszeptać uspokajające słowa po niemiecku:
— Sie sind nicht in Gefahr, seien Sie versichert... — dobiegający niedaleko głos Imogen potwierdzał jej najgorsze przeczucia. Na moment zwróciła twarz ku półwili, spojrzenie pytało jak to możliwe?, lecz zaraz poderwało się do góry. Do samego nieba.
Nawet letni wiatr nie mógł odgonić tego okropnego uczucia przerażenia, które zatrzymało całe ciało Valerie w napięciu. Wyglądało tak, jakby na niebie pojawiło się drugie słońce, z jakimś okropnym warkoczem. Widok mroził krew w żyłach, widok wlewał w serce przerażenie, musiały coś zrobić, musiały...
— Pomocy! Uzdrowiciela! — zakrzyknęła, wciąż trzymając dłonie na ramionach Gabriela, choć wzrok wbity miała w nieboskłon. W to, co nie powinno się na nim znajdować, a co sprawiało, że te same dłonie drżały teraz niekontrolowane.
Wyschnięte gardło domagało się nawodnienia i choć chętnie zostałaby w łóżku, była śpiewaczką profesjonalną, pracującą ciężko nie tylko na to, gdzie się znalazła, ale także jaką renomą cieszyła się wśród jej współpracowników. Taki Baudelaire, będący jej partnerem wydawał się jeszcze nie rozumieć tego, jak ulotna potrafiła być sława. Był zdolny, a i owszem, lecz potrzebował zapominać o sławie, gdy znajdował się na scenie. I tego chciała go dziś nauczyć.
Przekraczając progi czarodziejskiej opery, od razu zauważyła, że światła na scenie były zgaszone. Ściągnęła brwi w niezadowoleniu, wprawne oko dostrzegło dym unoszący się z dopiero co zgaszonej świecy. Może to tylko przypadek — tak, to musiał być przypadek, niedopatrzenie, ale każdy zawód mógł pochwalić się swoimi przesądami. Może to jakiś niespodziewany podmuch wiatru, może przeciąg. Niemniej jednak, nim zdążyła podnieść głos, pojawił się scenograf, który zapalił światła. Postanowiła więc założyć najlepsze — przeoczenie — odbić ze sceny do garderoby, aby tam poddać się swym rutynowym już zabiegom upiększającym. Gdy wklepywała jeden z kremów w skórę, lustro przed nią pękło. Sfrapowana zagryzła dolną wargę. Rys było dużo, bo więcej niż trzy i normalnie wystarczyłoby jej to, ale ciekawość popchnęła ją do dokładnego policzenia. Trzynaście.
— Przepraszam, mógłby ktoś zrobić coś z tym lustrem? — zapytała pierwszego przechodzącego po korytarzu pracownika opery, siląc się na spokój. Pękające lustra były jednakże skrajnie nieprofesjonalne, ale na całe szczęście nie kazano jej długo czekać. W drugiej garderobie sytuacja się nie powtórzyła, mogła przejść w pełne skupienie, po przebraniu i przygotowaniu w samotności skierować się na scenę.
Tam byłoby wszystko dobrze, gdyby nie to, że dosłyszała gwizdanie. Ciało spięło się natychmiast, to jeden z gorszych omenów. I okazywało się, że gwizdał nikt inny, jak sam Gabriel Baudelaire. Otwierała już potraktowane czerwoną szminką usta, lecz nim zdążyła cokolwiek z nich wypuścić, uwagę zwrócił mu reżyser. Młody "gwiazdor" odpowiedział na to w typowym dla siebie nonszalanckim stylu, lecz los prędko dał mu nauczkę, roztrzaskując należącą do niego szczęśliwą figurkę. Uśmiech słodkiej satysfakcji rozlał się na twarzy śpiewaczki, która uniosła wyżej brodę, gotowa do rozpoczęcia próby generalnej.
— Teraz już musisz liczyć wyłącznie na siebie, monsieur — francuski wybrzmiał z wyraźnym niemieckim akcentem, odrobinę drwiąco. Wszystkie uszczypliwości na bok, powinni rozpocząć próbę. — Na pewno pójdzie ci doskonale.
Smutek płynący z głosu miał być przejmujący. Historia Tristana i Izoldy nie była historią szczęśliwą. W równych proporcjach mieszała się w niej czysta złość, gorąca miłość, smutek — radość, życie, śmierć. Język niemiecki dodatkowo podkreślał ich podniosłość, Gabriel wydawał się odrzucać swoje ego na bok, stawał się Tristanem tak bardzo, jak ona zmieniała się w Izoldę. Im dłużej próbowali, tym bardziej była z niego dumna. Może faktycznie miał przed sobą świetlaną przyszłość. Przyszłość, którą... Zamierzał przekreślić?
Krzyk reżysera zbiegł się z jej własnymi myślami. Uparcie nie chciała wychodzić z roli, uznając, że to kolejny żart Baudelaire, dlatego też, gdy wybałuszył oczy, podeszła do niego, chwytając dłonie w miłosnym uścisku, zgodnie z przygotowaną dla nich choreografią. Ten jednak zaczął się tłumaczyć, w dziwnej mieszance niemieckiego i chyba rosyjskiego. O ile część niemiecką rozumiała, o tyle tylko z kontekstu mogła próbować dopowiedzieć sobie, co dalej.
— Jeżeli to żart, nikt się nie śmieje — upomniała go szeptem, po angielsku, poczynając jedynie składać ze sobą poszczególne słowa. Przesunęła wzrokiem po widowni — pragnąc dostrzec reżysera, zmusić go do jakiejś reakcji, ale wtedy napotkała jeszcze jedno spojrzenie.
Imogen Travers we własnej osobie.
Cóż za kompromitacja, akurat teraz...
Ale czy jej się zdawało, czy ona była w stanie zrozumieć?
Cholerny Baudelaire, przemknęlo jej przez myśl. Takie rzeczy w dniu premiery, spektakl zbliżał się wielkimi krokami, a ten wybiegł, nie wiadomo gdzie. Jeżeli panikował, oczywiście, że należało go uspokoić. Wolała jednak, aby to Gabriel, ze wszystkimi swymi wadami, partnerował jej w dzisiejszej premierze.
W dość nietypowy sposób zeszła ze sceny — zeskoczyła z niej, dzięki ćwiczeniom ciała lądując miękko i bez uszczerbku na ciele. Widząc, że i Imogen rusza w kierunku, w którym uciekł, postanowiła do niej dołączyć. Nie miała pojęcia o relacji łączącej lady Travers ze śpiewakiem, może kiedyś do tego wrócą. Teraz jednak musiała wyjść na balkon; dopadła do Gabriela, zdążyła ułożyć dłoń na jego ramieniu, rozchylić wargi by wyszeptać uspokajające słowa po niemiecku:
— Sie sind nicht in Gefahr, seien Sie versichert... — dobiegający niedaleko głos Imogen potwierdzał jej najgorsze przeczucia. Na moment zwróciła twarz ku półwili, spojrzenie pytało jak to możliwe?, lecz zaraz poderwało się do góry. Do samego nieba.
Nawet letni wiatr nie mógł odgonić tego okropnego uczucia przerażenia, które zatrzymało całe ciało Valerie w napięciu. Wyglądało tak, jakby na niebie pojawiło się drugie słońce, z jakimś okropnym warkoczem. Widok mroził krew w żyłach, widok wlewał w serce przerażenie, musiały coś zrobić, musiały...
— Pomocy! Uzdrowiciela! — zakrzyknęła, wciąż trzymając dłonie na ramionach Gabriela, choć wzrok wbity miała w nieboskłon. W to, co nie powinno się na nim znajdować, a co sprawiało, że te same dłonie drżały teraz niekontrolowane.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Posthumusie, bojaźń rozbraja najsilniejsze ramiona, a moje własne kryją wątłość.
Jakże miała się nie obawiać w głębi serca, gdy każdy sygnał przemawiał o niezwykłości. Mary, przesądy, ciemne wskazówki rysujące się przed rysowaną boskim kunsztem twarzą. Czarne kruki świstały nad głową, ich szelest rozdzierał boleśnie błonę bębenkową. Powodował ból, rozpraszał, pociągał za sznurki przesądów, które Traversowie wierzyli zgodnie z marynarskim nurtem. Na niebie miała rozlać się gwiezdna poświata, dzienna gwiazda. Jej bliskość, gabaryt; bolesna obawa sięgała dalej niż sądziła, gdy nachylała się nad cierpiącym. Dryfowała nie umiąc podjąć drogi.
Wspomnienia dnia poprzedniego, spotkania, jego, napawały cały wieczór słodkim smakiem niezaznanych jeszcze emocji i pragnień. Dusiła je co rusz lodowatym łykiem wina, skrywając ciało w lodowatej kąpieli. Spokojne, niemalże niewinne fale uderzały o nagą skórę, umysł przytaczał wspomnienia, wyobraźnia podpowiadała możliwości. Noc wyszarpała resztki przyjemności.
Sny naprzemiennie prowadziły otwartą wojnę. Tuż obok jednej męskiej twarzy, tej której teraz zachłannie pragnęła, pojawiała się druga, ta obca, niechciana, przerażająca. Przypominała o sobie, przypominała o tym co należy do niej i czego nigdy jej nie odbiorą. Prowadziła przez śliski grunt rozmiękłych liści, zgarniała przylepione do czoła kosmyki włosów. Czule, bywał taki, przecież. Dłoń zacisnęła się na męskim gardle, by twarz przekształciła się w inną, ledwie poznaną, a zapisaną w wyobraźni z najmniejszymi szczegółami faktury oliwkowej skóry. Głęboki popłop podniósł ciało z miękkich objęć pościeli. Krzyk rozniósł się po komnacie. Wściekłość współdzieliła - wówczas, przed kilkoma godzinami i teraz, spoglądając na bezwładne w cierpieniu ciało z głębokim rozżaleniem.
- Uzdrowiciela! - Szorski, zakrawający o ostrość głos rozniósł się tuż po krzykach Valerie. Zawtórowała, niejako wymuszając działanie wysmukloną w emocjasz szczęką. Nie było w niej delikatności, strachu rysującego się w będącej obok kobiecie. Współdzielone spojrzenie odpowiadało śpiewaczce czymś na kształt agresji; obawy odeszły na boczny plan w obawie o własny niebyt. Odsunęła się, nie dotykała w głębokiej obawie o to, że uczni jeszcze większą krzywdę. Obserwowała jedynie czuwającą niemalże - odważnie, kobieco, odpowiednio - panią Sallow, zaciskając dłonie w pięści, by koniuszki paznokci wbiły się w jednolitą strukturę wnętrza dłoni. Śmierć. Mogła nadejść. Na przestrzeni lat akceptowała ją, wahając się na linie z pajęczej sieci koneksji rodzinnych, emocji i lęku.
Przepychający się przez gromadzący się tłum mężczyzna, orzekający bycie uzdowicielem, dotarł wreszcie do duszącego się Gabriela, klękając nad nim i momentalnie zaczynając działania, których Imogen nie była w stanie zrozumieć. Kuzyn zaczął mówić, dalej i dalej. Głos był coraz cichszy, strzępki słów z których niektóre nawoływały do tego, o czym niegdyś zwykła myśleć, w obawie o własną przyszłość.
- Mówi o samobójstwie. - Głośny ton przetłumaczył dobiegające, rosyjskie słowa przez zęby. Drobne ciało odwróciło się od tego widoku, zaciskając ręce na balustradzie tarasu. Oczęta zaszły łzami, wyglądała na pozór na roztrzęsioną. Zęby boleśnie ocierały się o siebie, wdając w taniec przerażenia, złości i furii, która zdawała się rozbudzać w kobiecym ciele.
Szepty zgromadzonych doprowadzały do wściekłości, z tyłu słyszała zadumienie, inni nawoływali do powrotu do środka. Tłum zamiast pomocy komentował, oglądał reakcje, przerobił cierpienie w spektakl. Zęby zaciskały się coraz mocniej, jasne brwi marszczyły spoglądając w oblicze monstrum, które teraz przyświecało obok słońca. Klatka unosiła się coraz bardziej, łzy parzyły szmaradowe oczy, mięśnie brzucha boleśnie obijały się o zaciśnięty gorset. Palce pulsacyjnie zaciskały się na lodowatej, chropowatej powierzchni metalu, nic dając sobie z wcześniejszych prób uspokojenia. Rozchyliła lekko usta, pragąc ostatniego wdechu powietrza. Zamiast tego wydała jednak krzyk, niski, gardłowy, przesiąknięty wściekłością skrzącą się w półwilim spojrzeniu.
A co mu niby jest? - odrzekło niemądre stworzenie, niegodne czegokolwiek. Uwagi, słów, życia, o które teraz Gabierl usilnie walczył.
- Cisza!
│rzucam na ognisty temperament
Jakże miała się nie obawiać w głębi serca, gdy każdy sygnał przemawiał o niezwykłości. Mary, przesądy, ciemne wskazówki rysujące się przed rysowaną boskim kunsztem twarzą. Czarne kruki świstały nad głową, ich szelest rozdzierał boleśnie błonę bębenkową. Powodował ból, rozpraszał, pociągał za sznurki przesądów, które Traversowie wierzyli zgodnie z marynarskim nurtem. Na niebie miała rozlać się gwiezdna poświata, dzienna gwiazda. Jej bliskość, gabaryt; bolesna obawa sięgała dalej niż sądziła, gdy nachylała się nad cierpiącym. Dryfowała nie umiąc podjąć drogi.
Wspomnienia dnia poprzedniego, spotkania, jego, napawały cały wieczór słodkim smakiem niezaznanych jeszcze emocji i pragnień. Dusiła je co rusz lodowatym łykiem wina, skrywając ciało w lodowatej kąpieli. Spokojne, niemalże niewinne fale uderzały o nagą skórę, umysł przytaczał wspomnienia, wyobraźnia podpowiadała możliwości. Noc wyszarpała resztki przyjemności.
Sny naprzemiennie prowadziły otwartą wojnę. Tuż obok jednej męskiej twarzy, tej której teraz zachłannie pragnęła, pojawiała się druga, ta obca, niechciana, przerażająca. Przypominała o sobie, przypominała o tym co należy do niej i czego nigdy jej nie odbiorą. Prowadziła przez śliski grunt rozmiękłych liści, zgarniała przylepione do czoła kosmyki włosów. Czule, bywał taki, przecież. Dłoń zacisnęła się na męskim gardle, by twarz przekształciła się w inną, ledwie poznaną, a zapisaną w wyobraźni z najmniejszymi szczegółami faktury oliwkowej skóry. Głęboki popłop podniósł ciało z miękkich objęć pościeli. Krzyk rozniósł się po komnacie. Wściekłość współdzieliła - wówczas, przed kilkoma godzinami i teraz, spoglądając na bezwładne w cierpieniu ciało z głębokim rozżaleniem.
- Uzdrowiciela! - Szorski, zakrawający o ostrość głos rozniósł się tuż po krzykach Valerie. Zawtórowała, niejako wymuszając działanie wysmukloną w emocjasz szczęką. Nie było w niej delikatności, strachu rysującego się w będącej obok kobiecie. Współdzielone spojrzenie odpowiadało śpiewaczce czymś na kształt agresji; obawy odeszły na boczny plan w obawie o własny niebyt. Odsunęła się, nie dotykała w głębokiej obawie o to, że uczni jeszcze większą krzywdę. Obserwowała jedynie czuwającą niemalże - odważnie, kobieco, odpowiednio - panią Sallow, zaciskając dłonie w pięści, by koniuszki paznokci wbiły się w jednolitą strukturę wnętrza dłoni. Śmierć. Mogła nadejść. Na przestrzeni lat akceptowała ją, wahając się na linie z pajęczej sieci koneksji rodzinnych, emocji i lęku.
Przepychający się przez gromadzący się tłum mężczyzna, orzekający bycie uzdowicielem, dotarł wreszcie do duszącego się Gabriela, klękając nad nim i momentalnie zaczynając działania, których Imogen nie była w stanie zrozumieć. Kuzyn zaczął mówić, dalej i dalej. Głos był coraz cichszy, strzępki słów z których niektóre nawoływały do tego, o czym niegdyś zwykła myśleć, w obawie o własną przyszłość.
- Mówi o samobójstwie. - Głośny ton przetłumaczył dobiegające, rosyjskie słowa przez zęby. Drobne ciało odwróciło się od tego widoku, zaciskając ręce na balustradzie tarasu. Oczęta zaszły łzami, wyglądała na pozór na roztrzęsioną. Zęby boleśnie ocierały się o siebie, wdając w taniec przerażenia, złości i furii, która zdawała się rozbudzać w kobiecym ciele.
Szepty zgromadzonych doprowadzały do wściekłości, z tyłu słyszała zadumienie, inni nawoływali do powrotu do środka. Tłum zamiast pomocy komentował, oglądał reakcje, przerobił cierpienie w spektakl. Zęby zaciskały się coraz mocniej, jasne brwi marszczyły spoglądając w oblicze monstrum, które teraz przyświecało obok słońca. Klatka unosiła się coraz bardziej, łzy parzyły szmaradowe oczy, mięśnie brzucha boleśnie obijały się o zaciśnięty gorset. Palce pulsacyjnie zaciskały się na lodowatej, chropowatej powierzchni metalu, nic dając sobie z wcześniejszych prób uspokojenia. Rozchyliła lekko usta, pragąc ostatniego wdechu powietrza. Zamiast tego wydała jednak krzyk, niski, gardłowy, przesiąknięty wściekłością skrzącą się w półwilim spojrzeniu.
A co mu niby jest? - odrzekło niemądre stworzenie, niegodne czegokolwiek. Uwagi, słów, życia, o które teraz Gabierl usilnie walczył.
- Cisza!
│rzucam na ognisty temperament
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Ostatnio zmieniony przez Imogen Travers dnia 16.04.23 20:47, w całości zmieniany 2 razy
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
The member 'Imogen Travers' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 5
'k10' : 5
Chaos wokół wzrastał z każdą mijającą sekundą.
Czuła, jak śpiewak próbuje się wyrwać spod jej dotyku, co spowodowało tylko mocniejsze zaciśnięcie palców na jego ramionach. Paznokcie samoczynnie wbiły się w materiał koszuli Baudelaire'a, zaś sama Valerie zaparła się z całych swych sił, aby odciągnąć go od balustrady. Choć filigranowej budowy, była kobietą niestroniącą od aktywności fizycznej — a dziwnie zachowujący się śpiewak wydawał się być przez moment zupełnie zaabsorbowany tym, co wszyscy. Jaśniejącą na sklepieniu nieba kometą. Ten jeden element zawahania w jego postawie wystarczył, aby Valerie odciągnęła go na moment od balustrady. Dyszący ciężko od biegu, przedzierający się przez wzrastający tłum gapiów mężczyzna (widziała go już kilkakrotnie w trakcie swojej współpracy z Operą, był uzdrowicielem), dopomógł jej w wysiłku, wspólnie udało im się przytknąć plecy Gabriela do zimnej ściany budowli.
— Poradzi sobie pan? — spytała, nie opuszczając jeszcze dłoni z ramion śpiewaka. Uzdrowiciel wyciągnął różdżkę, natychmiast wypowiadając inkantację zaklęcia, która zagubiła się gdzieś w szmerach niesionych przez tłum (lecz było to, oczywiście, Paxo horribilis, używane przez tego człowieka zaskakująco często, na przykład w trakcie kłótni kochanków lub spięć występujących za kulisami). Jedno było pewne — zaklęcie podziałało od razu. Napięte dotychczas mięśnie Gabriela rozluźniły się, jego głowa opadła nieco, broda zetknęła się z klatką piersiową, choć ta wciąż unosiła się i opadała w sposób co najmniej chaotyczny. Wydawało się jednak, że jest w dobrych rękach, dlatego też Valerie odsunęła się od dwójki mężczyzn, udostępniając przestrzeń do działania uzdrowiciela.
Dłonie madame Sallow drżały — w przestrachu, w panice, w odpowiedzi na niedoszłą (chyba?) próbę samobójczą. Roziskrzone nerwami spojrzenie przesunęło się po balkonie, powoli zapełnianym przez gawiedź. Rozpoznawała większość twarzy — to śpiewacy, aktorzy, czarodzieje zajmujący się technikaliami występów. Gdzieś ponad nimi górowała sylwetka reżysera, który próbował przecisnąć się przez tłum, raz za razem krzykiem przypominając o swojej pozycji. Żadna z tych osób nie przykuwała jednak spojrzeń tak mocno, jak robiła to lady Travers.
Zauważyła napiętą linię szczęki, zaciśnięte dłonie. Nie mogło to świadczyć o niczym dobrym, dlatego też zbliżyła się i do niej — tak jak wcześniej do Gabriela. Prędko, zwinnie, jakby niesiona wiatrem, który raz za razem rozwiewał pukle jasnych włosów obu kobiet. Gdzieś na skraju świadomości rozbrzmiały irytujące także i ją słowa pytania o stan śpiewaka, lecz nim zdążyła zareagować, zrobiła to półwila.
Głośny krzyk sprawił, że Valerie niemal od razu uniosła ramiona, chowając między nimi swą szyję. Szok, który przeszedł jej ciało, nie równał się w żadnej mierze z tym, co stało się za sprawą ognistego temperamentu półwili. Bojąc się eskalacji i próbując znaleźć jakiś sposób na zapanowanie nad własnymi emocjami, ułożyła dłoń — ostrożnie, początkowo tylko dotykając czarnego rękawa sukni arystokratki opuszkami palców, gotowa cofnąć dłoń, gdyby tylko ciało Imogen wysłało jakikolwiek sygnał ostrzegawczy — na jej przedramieniu. Pragnęła skupić na sobie wzrok młodej kobiety, dać jej sygnał, że nie jest w tym wszystkim sama. Nie dzieliła ich co prawda przepaść wieku usprawiedliwiająca takowe zachowanie, lecz pierwsze instynkty Valerie względem młodszych kobiet zazwyczaj stawiały ją w matczynej roli. Gabriel otrzymywał pomoc, na którą zasługiwał, pomoc musiała otrzymać także Imogen. Na wstrząśniętą niespodziewanym obrotem spraw Valerie przyjdzie czas później, z pewnością.
— Imogen — głos zniżony do szeptu, głos noszący ślady opiekuńczego upomnienia miał być dosłyszany wyłącznie przez półwilę. Ten jeden moment, ułamek sekundy musiał być współdzielony wyłącznie przez nie — i obserwującą je, złowrogą kometę. Imogen, jestem tutaj, nic ci nie grozi, poradzimy z tym sobie, wszystko będzie dobrze, spokojnie...
Musiała jednak zapanować także nad pozostałą częścią tej przedziwnej scenerii. Głodny sensacji tłum wylewał się powoli na balkon, ale nie mogła być pewna, że ludzka masa była jedynie ciekawa tego, co spotkało Gabriela. Kto wie, czy ktoś z tych ludzi również nie zapadł na tę tajemniczą histerię, też nie będzie chciał skoczyć z balkonu.
Jedna próba odebrania sobie życia dziennie z pewnością wystarczy starym murom Czarodziejskiej Opery.
— Przedstawienie rozpocznie się planowo, a scena znajduje się dalej w tym samym miejscu — wystąpiła krok do przodu, zatrzymując się przed Imogen, jakby pragnęła osłonić ją własnym ciałem. Nie przeszkadzało jej nawet to, że była wyraźnie od arystokratki niższa. Chodziło przecież o pewność siebie, o powagę, z którą wypowiadała słowa. O porozumienie, jakie zawarła długim spojrzeniem wymienionym z reżyserem, który wreszcie przecisnął się do przodu, zatrzymując się o krok od arystokratki i śpiewaczki.
— Wszyscy na swoje miejsca! — ryknął ze złością i dopiero ten krzyk sprawił, że niektórzy z tłumu zamrugali z zastanowieniem, jakby wreszcie mogli powrócić do siebie, po przerwaniu dziwnego, kontrolującego myśli zaklęcia. Imogen mogła zauważyć, że część kobiet już odwracała się na pięcie i wychodziła z balkonu. Mężczyźni, wabieni jej pięknem, cofnęli się tylko o kilka kroków, chyba w wyrazie ostrożności przed zostaniem ofiarą jej... temperamentu. — Hank, co z nim? — zapytał wreszcie reżyser, zwracając się oczywiście do uzdrowiciela, który wciąż nie odstępował Gabriela ani o krok. Jasne poświaty zaklęć uzdrawiających błyskały co chwila, zdradzając, że mężczyzna ten nie próżnował.
Valerie obejrzała się przez ramię na swą towarzyszkę.
— Jest w dobrych rękach — powiedziała, siląc się na spokojny ton, choć drżenie rąk i drobny, urywany oddech zdradzały oznaki przerażenia. — Jeżeli potrzebujesz asysty, wystarczy jedno słowo...
Czuła, jak śpiewak próbuje się wyrwać spod jej dotyku, co spowodowało tylko mocniejsze zaciśnięcie palców na jego ramionach. Paznokcie samoczynnie wbiły się w materiał koszuli Baudelaire'a, zaś sama Valerie zaparła się z całych swych sił, aby odciągnąć go od balustrady. Choć filigranowej budowy, była kobietą niestroniącą od aktywności fizycznej — a dziwnie zachowujący się śpiewak wydawał się być przez moment zupełnie zaabsorbowany tym, co wszyscy. Jaśniejącą na sklepieniu nieba kometą. Ten jeden element zawahania w jego postawie wystarczył, aby Valerie odciągnęła go na moment od balustrady. Dyszący ciężko od biegu, przedzierający się przez wzrastający tłum gapiów mężczyzna (widziała go już kilkakrotnie w trakcie swojej współpracy z Operą, był uzdrowicielem), dopomógł jej w wysiłku, wspólnie udało im się przytknąć plecy Gabriela do zimnej ściany budowli.
— Poradzi sobie pan? — spytała, nie opuszczając jeszcze dłoni z ramion śpiewaka. Uzdrowiciel wyciągnął różdżkę, natychmiast wypowiadając inkantację zaklęcia, która zagubiła się gdzieś w szmerach niesionych przez tłum (lecz było to, oczywiście, Paxo horribilis, używane przez tego człowieka zaskakująco często, na przykład w trakcie kłótni kochanków lub spięć występujących za kulisami). Jedno było pewne — zaklęcie podziałało od razu. Napięte dotychczas mięśnie Gabriela rozluźniły się, jego głowa opadła nieco, broda zetknęła się z klatką piersiową, choć ta wciąż unosiła się i opadała w sposób co najmniej chaotyczny. Wydawało się jednak, że jest w dobrych rękach, dlatego też Valerie odsunęła się od dwójki mężczyzn, udostępniając przestrzeń do działania uzdrowiciela.
Dłonie madame Sallow drżały — w przestrachu, w panice, w odpowiedzi na niedoszłą (chyba?) próbę samobójczą. Roziskrzone nerwami spojrzenie przesunęło się po balkonie, powoli zapełnianym przez gawiedź. Rozpoznawała większość twarzy — to śpiewacy, aktorzy, czarodzieje zajmujący się technikaliami występów. Gdzieś ponad nimi górowała sylwetka reżysera, który próbował przecisnąć się przez tłum, raz za razem krzykiem przypominając o swojej pozycji. Żadna z tych osób nie przykuwała jednak spojrzeń tak mocno, jak robiła to lady Travers.
Zauważyła napiętą linię szczęki, zaciśnięte dłonie. Nie mogło to świadczyć o niczym dobrym, dlatego też zbliżyła się i do niej — tak jak wcześniej do Gabriela. Prędko, zwinnie, jakby niesiona wiatrem, który raz za razem rozwiewał pukle jasnych włosów obu kobiet. Gdzieś na skraju świadomości rozbrzmiały irytujące także i ją słowa pytania o stan śpiewaka, lecz nim zdążyła zareagować, zrobiła to półwila.
Głośny krzyk sprawił, że Valerie niemal od razu uniosła ramiona, chowając między nimi swą szyję. Szok, który przeszedł jej ciało, nie równał się w żadnej mierze z tym, co stało się za sprawą ognistego temperamentu półwili. Bojąc się eskalacji i próbując znaleźć jakiś sposób na zapanowanie nad własnymi emocjami, ułożyła dłoń — ostrożnie, początkowo tylko dotykając czarnego rękawa sukni arystokratki opuszkami palców, gotowa cofnąć dłoń, gdyby tylko ciało Imogen wysłało jakikolwiek sygnał ostrzegawczy — na jej przedramieniu. Pragnęła skupić na sobie wzrok młodej kobiety, dać jej sygnał, że nie jest w tym wszystkim sama. Nie dzieliła ich co prawda przepaść wieku usprawiedliwiająca takowe zachowanie, lecz pierwsze instynkty Valerie względem młodszych kobiet zazwyczaj stawiały ją w matczynej roli. Gabriel otrzymywał pomoc, na którą zasługiwał, pomoc musiała otrzymać także Imogen. Na wstrząśniętą niespodziewanym obrotem spraw Valerie przyjdzie czas później, z pewnością.
— Imogen — głos zniżony do szeptu, głos noszący ślady opiekuńczego upomnienia miał być dosłyszany wyłącznie przez półwilę. Ten jeden moment, ułamek sekundy musiał być współdzielony wyłącznie przez nie — i obserwującą je, złowrogą kometę. Imogen, jestem tutaj, nic ci nie grozi, poradzimy z tym sobie, wszystko będzie dobrze, spokojnie...
Musiała jednak zapanować także nad pozostałą częścią tej przedziwnej scenerii. Głodny sensacji tłum wylewał się powoli na balkon, ale nie mogła być pewna, że ludzka masa była jedynie ciekawa tego, co spotkało Gabriela. Kto wie, czy ktoś z tych ludzi również nie zapadł na tę tajemniczą histerię, też nie będzie chciał skoczyć z balkonu.
Jedna próba odebrania sobie życia dziennie z pewnością wystarczy starym murom Czarodziejskiej Opery.
— Przedstawienie rozpocznie się planowo, a scena znajduje się dalej w tym samym miejscu — wystąpiła krok do przodu, zatrzymując się przed Imogen, jakby pragnęła osłonić ją własnym ciałem. Nie przeszkadzało jej nawet to, że była wyraźnie od arystokratki niższa. Chodziło przecież o pewność siebie, o powagę, z którą wypowiadała słowa. O porozumienie, jakie zawarła długim spojrzeniem wymienionym z reżyserem, który wreszcie przecisnął się do przodu, zatrzymując się o krok od arystokratki i śpiewaczki.
— Wszyscy na swoje miejsca! — ryknął ze złością i dopiero ten krzyk sprawił, że niektórzy z tłumu zamrugali z zastanowieniem, jakby wreszcie mogli powrócić do siebie, po przerwaniu dziwnego, kontrolującego myśli zaklęcia. Imogen mogła zauważyć, że część kobiet już odwracała się na pięcie i wychodziła z balkonu. Mężczyźni, wabieni jej pięknem, cofnęli się tylko o kilka kroków, chyba w wyrazie ostrożności przed zostaniem ofiarą jej... temperamentu. — Hank, co z nim? — zapytał wreszcie reżyser, zwracając się oczywiście do uzdrowiciela, który wciąż nie odstępował Gabriela ani o krok. Jasne poświaty zaklęć uzdrawiających błyskały co chwila, zdradzając, że mężczyzna ten nie próżnował.
Valerie obejrzała się przez ramię na swą towarzyszkę.
— Jest w dobrych rękach — powiedziała, siląc się na spokojny ton, choć drżenie rąk i drobny, urywany oddech zdradzały oznaki przerażenia. — Jeżeli potrzebujesz asysty, wystarczy jedno słowo...
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Płomienie dosięgały zenitu, rozprysły się głębi spojrzenia; dosięgały mocniej i mocniej do łabędziej szyi. Szklistość zwieńczyła wejrzenie damy i tylko karawaniarski żart rozbudzonego w przypadku losu wstrzymał ciecz pokrywającą szmaragdową niepewność w oczach. Vesti la giubba spowiła drobne ramiona, przebłyski rzeczywistości przebijały się ze smukłych palców. Metal obramowań tlił się ciepłem, gorącem, parzył. Zaciśnięte na nim dłonie pokrywała, już nie tylko migocząca poświata, a pokrywająca je czerwień odczuwanego dyskomfortu.
Śmieszna postać w kolorowych szatach wszystko może wypowiedzieć, nawet kłamstwa. Głód wściekłości wyżerał trzewia, trawił wszystko niczym śmiercionośny ogień, który przewijał się teraz w jej myślach. Pochłaniał, rozprowadzając wygłodniałe macki niepokoju, który teraz smakował silniej. Pulsacyjnie zaciskające się dłonie rozbierały z resztek samokontroli, wprowadzały w pragnienia niepojęte dla zwykłych czarownic. Do pierwotnych instynktów, zdynamizowanych fantazji tańczących pośród traconej samokontroli.
A kiedy dusza krwawi, a serce płacze,
Czyż wtedy też muszę się
śmiać?
Żar ujmował niezliczone woluminy przeszłości, które drżały na myśl o przeżywanej w potomkiniach.
Andrea Chénier Umberto Giordano, boli mnie, boli mnie, boli mnie tak bardzo.
Garstka przestraszonych, niegdyś przebrzydle zazdrosnych hien wycofała się, kryształowe pantofelki uderzały o posadzkę, sarnie oczy spoglądały na nią z niepokojem. Gapcie się, patrzcie, udławcie.
Tłumiony w gardle krzyk, przełknięty z głębią słonawych łez, wzbudził ciało w obrzydzenie. Żołądek powracał do agonalnej wędrówki ku szyi, męskie ciała podeszły o krok bliżej.
Dłoń zacisnęła się mocniej na metalowej balustradzie, wygłodniałe niczym węże meduzy spojrzenia oplatały ją, ciekawskie po stokroć, głębsze i silniejsze. Były wszędzie, wspinając się pod fakturę skóry, rozbierając z fałdów czarnej sukni. Docierały do palisad strachu i rozgoryczenia, na powrót wracały, by szorstkimi dłońmi obdzierać resztki łapanej z trudem roztropności.
Spojrzała teraz na Valerie, obraz spokoju zaklętego w rozjuszonych przestrachu. W bliźniaczo jasnych włosach, zlęknionym acz troskliwym spojrzeniu i głosie, który odebrał jej na moment rozlew ciążących myśli, я боюсь, боюсь. Jej dotyk sprowadzał drobne iskierki chłody na ciepło ramienia, jej głos otulił roznoszący się ogień. Czy Cię oparzyłam, Valerio?
Nie bój się.
Nie bój się, mnie.
Zielone spojrzenie zgrywało się z krajobrazem malowanym ręką matki natury, zaostrzone rysy twarzy stopniowo łagodniały, nabierając odcieni życia. Krew na powrót tętniła i rozpychała kolagenowe włókna, nie smakowała już zwęgloną utratą kontroli. Tliła się na powrót, człowieczeństem. Matko, wybacz, znowu nas zawiodłam.
Spojrzała wtedy zeń na kuzyna, powaga sytuacji rozdarła dekolt sukni, uniosła klatkę w porywie przestrachu, by ujrzeć u jego boku uzdrowiciela. Wróciła więc do Valerie, kładąc policzek na ciepłej dłoni spoczywającej na ramieniu. Koścista faktura mierzwiła delikatną twarz, ciepło studziło rozognioną twarz, pozwalając skryć z białego lica resztki wściekłości.
- Przepraszam - opadło bezgłośnie, jedynie ruchem ust. Nie potrafiła wypowiedzieć nic więcej, głowa uniosła się jednak, broda powędrowała ku górze. Spojrzenie utraciło swój temperament, zmieniając się w lodowatą taflę przemoczonej trawy. Przepraszam.
- Czy jesteśmy w stanie jakoś pomóc? - Odparła wtem, spoglądając na rysujący się przed nimi obraz - umierającego to, ponoć. Na uzdrowiciela, dłonie dążące od odnalezienia życia w ciele, które żyć chciało, ale spotkało na swojej drodze zwodniczy umysł przepełniony świadomością. Zlęknione spojrzenie powróciło do gwiazdy, następnie do błyszczącej mimo zlęknienia Madame Sallow.
Se tu m'ami, Pergolesiego wołało, niemalże piszczało przebrzydłym dźwiękiem przesuwanej po metalu gliny. Lepiej jest umrzeć, niż cierpieć bez nadziei. Hołd oddać mógł mu Purcella, Bellini.
Hołd oddawali mu oni, walcząc o każdy oddech, wtłaczając życie, którego nie chciał. Boje się boję, a w swym lęku nieroztropnym, sięgam po naiwną złość.
- Trzeba będzie z nim trafić do szpitala. - Uniósł się ton, który rozgonił wszelkie powracające, upiorne niczym ubrane w rogi ryciny głos. Otoczenie rozrzedziło się, niechętne do niesienia pomocy ponad obsceniczny kult hurmy obserwującej scenariusz życia. Imogen na powrót spojrzała na Valerie, przytakując na myśli, które w pełnej świadomości współdzieliły. Nie potrzeba było nic mówić, żar bijący od gwiazdy przyświecał intelektom, oczyszczał je i rozświetlał drogę ku zrozumieniu. W istocie, w całej głębi tegoż współdzielonego momentu, rozumiały się.
- Rzecz jasna. - Ton zaskoczył powagą, objęte czernią ciało podążyło w stronę tłumu, przedzierając się dotykiem dłoni pośród zgromadzonych. Niech boli. Podążała do obsługi, licząc na większą pomoc w zorganizowaniu transportu do Munga, bo wszakże administracja winna się tym zająć od razu. Przede wszystkim potrzebowała momentu ucieczki, ledwie chwili, po której wróciła i stanąwszy przed Valerie jedynie spoglądała.
Bez słów, bo słów nie rozumiały, gdy silniejszym były przeczucia.
Śmieszna postać w kolorowych szatach wszystko może wypowiedzieć, nawet kłamstwa. Głód wściekłości wyżerał trzewia, trawił wszystko niczym śmiercionośny ogień, który przewijał się teraz w jej myślach. Pochłaniał, rozprowadzając wygłodniałe macki niepokoju, który teraz smakował silniej. Pulsacyjnie zaciskające się dłonie rozbierały z resztek samokontroli, wprowadzały w pragnienia niepojęte dla zwykłych czarownic. Do pierwotnych instynktów, zdynamizowanych fantazji tańczących pośród traconej samokontroli.
A kiedy dusza krwawi, a serce płacze,
Czyż wtedy też muszę się
śmiać?
Żar ujmował niezliczone woluminy przeszłości, które drżały na myśl o przeżywanej w potomkiniach.
Andrea Chénier Umberto Giordano, boli mnie, boli mnie, boli mnie tak bardzo.
Garstka przestraszonych, niegdyś przebrzydle zazdrosnych hien wycofała się, kryształowe pantofelki uderzały o posadzkę, sarnie oczy spoglądały na nią z niepokojem. Gapcie się, patrzcie, udławcie.
Tłumiony w gardle krzyk, przełknięty z głębią słonawych łez, wzbudził ciało w obrzydzenie. Żołądek powracał do agonalnej wędrówki ku szyi, męskie ciała podeszły o krok bliżej.
Dłoń zacisnęła się mocniej na metalowej balustradzie, wygłodniałe niczym węże meduzy spojrzenia oplatały ją, ciekawskie po stokroć, głębsze i silniejsze. Były wszędzie, wspinając się pod fakturę skóry, rozbierając z fałdów czarnej sukni. Docierały do palisad strachu i rozgoryczenia, na powrót wracały, by szorstkimi dłońmi obdzierać resztki łapanej z trudem roztropności.
Spojrzała teraz na Valerie, obraz spokoju zaklętego w rozjuszonych przestrachu. W bliźniaczo jasnych włosach, zlęknionym acz troskliwym spojrzeniu i głosie, który odebrał jej na moment rozlew ciążących myśli, я боюсь, боюсь. Jej dotyk sprowadzał drobne iskierki chłody na ciepło ramienia, jej głos otulił roznoszący się ogień. Czy Cię oparzyłam, Valerio?
Nie bój się.
Nie bój się, mnie.
Zielone spojrzenie zgrywało się z krajobrazem malowanym ręką matki natury, zaostrzone rysy twarzy stopniowo łagodniały, nabierając odcieni życia. Krew na powrót tętniła i rozpychała kolagenowe włókna, nie smakowała już zwęgloną utratą kontroli. Tliła się na powrót, człowieczeństem. Matko, wybacz, znowu nas zawiodłam.
Spojrzała wtedy zeń na kuzyna, powaga sytuacji rozdarła dekolt sukni, uniosła klatkę w porywie przestrachu, by ujrzeć u jego boku uzdrowiciela. Wróciła więc do Valerie, kładąc policzek na ciepłej dłoni spoczywającej na ramieniu. Koścista faktura mierzwiła delikatną twarz, ciepło studziło rozognioną twarz, pozwalając skryć z białego lica resztki wściekłości.
- Przepraszam - opadło bezgłośnie, jedynie ruchem ust. Nie potrafiła wypowiedzieć nic więcej, głowa uniosła się jednak, broda powędrowała ku górze. Spojrzenie utraciło swój temperament, zmieniając się w lodowatą taflę przemoczonej trawy. Przepraszam.
- Czy jesteśmy w stanie jakoś pomóc? - Odparła wtem, spoglądając na rysujący się przed nimi obraz - umierającego to, ponoć. Na uzdrowiciela, dłonie dążące od odnalezienia życia w ciele, które żyć chciało, ale spotkało na swojej drodze zwodniczy umysł przepełniony świadomością. Zlęknione spojrzenie powróciło do gwiazdy, następnie do błyszczącej mimo zlęknienia Madame Sallow.
Se tu m'ami, Pergolesiego wołało, niemalże piszczało przebrzydłym dźwiękiem przesuwanej po metalu gliny. Lepiej jest umrzeć, niż cierpieć bez nadziei. Hołd oddać mógł mu Purcella, Bellini.
Hołd oddawali mu oni, walcząc o każdy oddech, wtłaczając życie, którego nie chciał. Boje się boję, a w swym lęku nieroztropnym, sięgam po naiwną złość.
- Trzeba będzie z nim trafić do szpitala. - Uniósł się ton, który rozgonił wszelkie powracające, upiorne niczym ubrane w rogi ryciny głos. Otoczenie rozrzedziło się, niechętne do niesienia pomocy ponad obsceniczny kult hurmy obserwującej scenariusz życia. Imogen na powrót spojrzała na Valerie, przytakując na myśli, które w pełnej świadomości współdzieliły. Nie potrzeba było nic mówić, żar bijący od gwiazdy przyświecał intelektom, oczyszczał je i rozświetlał drogę ku zrozumieniu. W istocie, w całej głębi tegoż współdzielonego momentu, rozumiały się.
- Rzecz jasna. - Ton zaskoczył powagą, objęte czernią ciało podążyło w stronę tłumu, przedzierając się dotykiem dłoni pośród zgromadzonych. Niech boli. Podążała do obsługi, licząc na większą pomoc w zorganizowaniu transportu do Munga, bo wszakże administracja winna się tym zająć od razu. Przede wszystkim potrzebowała momentu ucieczki, ledwie chwili, po której wróciła i stanąwszy przed Valerie jedynie spoglądała.
Bez słów, bo słów nie rozumiały, gdy silniejszym były przeczucia.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
To prawo błazna, mówić wszystko bez względu na konsekwencje. Ale ani Valerie, ani Imogen błaznami nie były. Gorąca, młoda, półwila krew mogła podpowiadać damie rozwiązania niespodziewane, nietradycyjne, wybiegające przed konwenanse, do których obie dorosły, w których — w zwyczajnych okolicznościach — czułyby się idealnie; ale madame Sallow, choć posiadała serce wrażliwe, delikatne i równie do prędkich reakcji chętne, musiała przypomnieć sobie swą rolę prędko, o wiele prędzej. Tak, jak robili to aktorzy. Tak jak robiła to w trakcie każdego z przedstawień. Bo odpowiedzialna była nie tylko za siebie, za dziecko noszone pod sercem. Teraz odpowiedzialna była też za srebrnowłosą kobietę o jasnym umyśle, która to tymże umysłem zyskała jej szczególne względy, nie swą urodą, przez którą przylegali do niej czarodzieje wszelkiego statusu i pochodzenia. I choć Valerie pragnęła być równie — choć zapewne z natury, a raczej jej braku, płynącej w niej krwi nie mogła robić tego równie efektownie - co Imogen, musiała powstrzymać swe chęci. Opanować, bo przecież nie ugasić — ogień, który trawił półwilę w tej chwili próby.
Bo ogień parzył każdego, kto miał z nim kontakt.
Mówili, że ogień oczyszcza, ale Valerie dobrze wiedziała, że przede wszystkim niszczył.
I choć nie wiedziała, co działo się w środku towarzyszki, jakie myśli trawiły jej duszę, wysoka empatia artystki pomagała wyczuć, gdzieś na poziomie podświadomości, niemal niezauważalnych wskazówek, że było źle. Bardzo źle.
Dlatego też gdy tylko zielone spojrzenie lady Imogen spoczęło na jej licu, nie mogła powstrzymać się od westchnienia, głębokiego westchnienia ulgi. Kamień strachu spadł z jej serca, uniósł drobne ciało wyżej, spojrzenia skrzyżowały się, bez lęku, bo bać należało się potworów.
A Imogen, w żadnym wypadku, nawet w swej najbardziej mściwej formie odziedziczonej w prostej linii po kądzieli, potworem nie była.
Ale znając potwory, gdzieś w swym zagubieniu wzięła się za jednego. Młoda, pogubiona, czasem dojrzała ponad swe lata dziewczyna.
Byłam taka sama jak ty — powiedziałaby jej, gdyby miała do tego odpowiednią odwagę, gdyby były same, gdyby mogła złamać tajemnicę, którą zarzuciła sama na siebie dekadę temu. Opowiedziałaby jej o wszystkim, co spotkało ją z rąk tego, któremu miała być wierna już na zawsze, o wszystkich przypadkach, w których jego kwaśny od alkoholu oddech zabierał powietrze z jej własnych płuc, gdy siła męskiego ciała przezwyciężała jej kruchość, gdy niemieckie krzyki miały więcej mocy od angielskich próśb. Nie miej sobie tego za złe, na gruzach starej siebie zbudujesz nową — bo przecież nawet z okropieństwa przemocy rodziło się czasem dobro. Valerie nie wyobrażała sobie życia bez córki, choć Hersilia nie zjawiła się w jej życiu dzięki przyjemności, dzięki dobru i czułości. I dlatego jako matka pragnęła oddać jej to wszystko, czego zabrakło wtedy, w tamtej chwili. Po stokroć, tysiąckrocie więcej.
Kometa przywoływała do nich to, co najgorsze. Rozdziały, które powinny zostać zamknięte już dawno, zostać zepchnięte do najciemniejszych rejonów podświadomości. Tam, gdzie nawet światło komety nie mogło dotrzeć.
— Wszystko jest pod kontrolą — odparła od razu, głosem spokojnym i cierpliwym, ciepłym tak jak ciepłe mogą być wyłącznie słowa matek. Dłoń zsunęła się po ramieniu Imogen do jej dłoni, którą ścisnęła w pokrzepiającym geście. Nie używała słów kłamliwych, nie chciała dawać tej młodej dziewczynie nadziei. Dlatego nie było dobrze, nie było w porządku, nie przeszło. Ale miały sytuację pod kontrolą. A to póki co najważniejsze.
I stąd też skinięcie głową, na zgodę.
— W razie kłopotów proszę powołać się na mnie — i na mojego męża, choć słowa nie wybrzmiały w pełni swego znaczenia, implikacja była wystarczająco jasna, przebijając się przez pewność słów madame Sallow. Znajomości dla Sallowów były wszystkim, dobrze było mieć przyjaciół wszędzie, gdzie tylko się dało. Cornelius znał zresztą jednego z ordynatorów, Valerie ostrożnie badała umiejętności innych uzdrowicieli, zbierając o nich opinie przed powierzeniem któremuś z nich niezwykle delikatnej kwestii zdrowia jej własnej córki. Nie wątpliła, że gdyby wpływy jej, jej rodziny nie mogły wynegocjować wystarczająco — Imogen wspomoże ich swymi koneksjami. A wdzięczność Gabriela, jeżeli przeżyje, będzie procentować przez następne lata.
— Tak jest, madame — nowy, męski głos dołączył do ich przedstawienia, a należał do mężczyzny może rok starszego od Imogen, gładko ogolone policzki jeszcze bardziej odejmowały mu lat. Ale spojrzenie miał zawzięte, a zaś w ręku ściskał kurczowo jakiś mały przedmiot. Jak miało się później okazać, była to połówka połamanego, żeliwnego klucza. — Mam świstoklik, do domu mojej siostry, bardzo niedaleko przedmieść — Medyk wciąż asystujący Gabrielowi posłał mu pytające spojrzenie, ale młodzieniec prędkno pojął niewerbalną wątpliwość. — Weźmie nas trójkę. Niech pan się nie boi.
Chrząknięcie na boku, kolejna kwestia reżysera.
— Zawiadomię uzdrowicieli. Nie traćcie czasu — rzucił prędko w kierunku niewielkiego zgromadzenia, które niedługo później zniknęło z ich oczu z charakterystycznym świstem, od którego pochodziła nazwa tej metody transportacji. Na balkonie zrobiło się luźniej, spojrzenie mężczyzny spoczęło więc na dwóch kobietach, na Imogen poszukującej ucieczki, aż skupiło się w jasnych tęczówkach oczu Valerie.
— Dziękujemy. Odpoczniemy w mojej garderobie, proszę nam wybaczyć — wydawało się, że pierwszy pożar został zażegnany. Wszyscy potrzebowali chwili oddechu, dlatego też reżyser nie oponował szczególnie, gdy został wyminięty przez śpiewaczkę, która w poufałym, choć pewnym swego geście chwyciła młodszą szlachciankę pod ramię i bez słów — bo słów nie potrzebowały — poprowadziła je w kierunku zajmowanej przez siebie garderoby.
— Postaram się tylko znaleźć kogoś na zastępstwo! — zmysł pieniędzy nie mógł przecież zostać uśpionym, nie zupełnie. Gabriel był utalentowanym śpiewakiem, ale bilety zostały sprzedane. Jeżeli nie uda się odnaleźć jakiegokolwiek zastępcy, będą mieli spory problem. Ale to już nie była sprawa Valerie, ani tym bardziej Imogen, przed którą otwarły się drzwi garderoby.
— Już po wszystkim — oznajmiła ciszej, łagodnie, wyswobadzając ramię Imogen ze splotu z własnym, gdy zostały same, za zamkniętymi drzwiami.
Po wszystkim. Ale nie wiedziała na jak długo.
Bo ogień parzył każdego, kto miał z nim kontakt.
Mówili, że ogień oczyszcza, ale Valerie dobrze wiedziała, że przede wszystkim niszczył.
I choć nie wiedziała, co działo się w środku towarzyszki, jakie myśli trawiły jej duszę, wysoka empatia artystki pomagała wyczuć, gdzieś na poziomie podświadomości, niemal niezauważalnych wskazówek, że było źle. Bardzo źle.
Dlatego też gdy tylko zielone spojrzenie lady Imogen spoczęło na jej licu, nie mogła powstrzymać się od westchnienia, głębokiego westchnienia ulgi. Kamień strachu spadł z jej serca, uniósł drobne ciało wyżej, spojrzenia skrzyżowały się, bez lęku, bo bać należało się potworów.
A Imogen, w żadnym wypadku, nawet w swej najbardziej mściwej formie odziedziczonej w prostej linii po kądzieli, potworem nie była.
Ale znając potwory, gdzieś w swym zagubieniu wzięła się za jednego. Młoda, pogubiona, czasem dojrzała ponad swe lata dziewczyna.
Byłam taka sama jak ty — powiedziałaby jej, gdyby miała do tego odpowiednią odwagę, gdyby były same, gdyby mogła złamać tajemnicę, którą zarzuciła sama na siebie dekadę temu. Opowiedziałaby jej o wszystkim, co spotkało ją z rąk tego, któremu miała być wierna już na zawsze, o wszystkich przypadkach, w których jego kwaśny od alkoholu oddech zabierał powietrze z jej własnych płuc, gdy siła męskiego ciała przezwyciężała jej kruchość, gdy niemieckie krzyki miały więcej mocy od angielskich próśb. Nie miej sobie tego za złe, na gruzach starej siebie zbudujesz nową — bo przecież nawet z okropieństwa przemocy rodziło się czasem dobro. Valerie nie wyobrażała sobie życia bez córki, choć Hersilia nie zjawiła się w jej życiu dzięki przyjemności, dzięki dobru i czułości. I dlatego jako matka pragnęła oddać jej to wszystko, czego zabrakło wtedy, w tamtej chwili. Po stokroć, tysiąckrocie więcej.
Kometa przywoływała do nich to, co najgorsze. Rozdziały, które powinny zostać zamknięte już dawno, zostać zepchnięte do najciemniejszych rejonów podświadomości. Tam, gdzie nawet światło komety nie mogło dotrzeć.
— Wszystko jest pod kontrolą — odparła od razu, głosem spokojnym i cierpliwym, ciepłym tak jak ciepłe mogą być wyłącznie słowa matek. Dłoń zsunęła się po ramieniu Imogen do jej dłoni, którą ścisnęła w pokrzepiającym geście. Nie używała słów kłamliwych, nie chciała dawać tej młodej dziewczynie nadziei. Dlatego nie było dobrze, nie było w porządku, nie przeszło. Ale miały sytuację pod kontrolą. A to póki co najważniejsze.
I stąd też skinięcie głową, na zgodę.
— W razie kłopotów proszę powołać się na mnie — i na mojego męża, choć słowa nie wybrzmiały w pełni swego znaczenia, implikacja była wystarczająco jasna, przebijając się przez pewność słów madame Sallow. Znajomości dla Sallowów były wszystkim, dobrze było mieć przyjaciół wszędzie, gdzie tylko się dało. Cornelius znał zresztą jednego z ordynatorów, Valerie ostrożnie badała umiejętności innych uzdrowicieli, zbierając o nich opinie przed powierzeniem któremuś z nich niezwykle delikatnej kwestii zdrowia jej własnej córki. Nie wątpliła, że gdyby wpływy jej, jej rodziny nie mogły wynegocjować wystarczająco — Imogen wspomoże ich swymi koneksjami. A wdzięczność Gabriela, jeżeli przeżyje, będzie procentować przez następne lata.
— Tak jest, madame — nowy, męski głos dołączył do ich przedstawienia, a należał do mężczyzny może rok starszego od Imogen, gładko ogolone policzki jeszcze bardziej odejmowały mu lat. Ale spojrzenie miał zawzięte, a zaś w ręku ściskał kurczowo jakiś mały przedmiot. Jak miało się później okazać, była to połówka połamanego, żeliwnego klucza. — Mam świstoklik, do domu mojej siostry, bardzo niedaleko przedmieść — Medyk wciąż asystujący Gabrielowi posłał mu pytające spojrzenie, ale młodzieniec prędkno pojął niewerbalną wątpliwość. — Weźmie nas trójkę. Niech pan się nie boi.
Chrząknięcie na boku, kolejna kwestia reżysera.
— Zawiadomię uzdrowicieli. Nie traćcie czasu — rzucił prędko w kierunku niewielkiego zgromadzenia, które niedługo później zniknęło z ich oczu z charakterystycznym świstem, od którego pochodziła nazwa tej metody transportacji. Na balkonie zrobiło się luźniej, spojrzenie mężczyzny spoczęło więc na dwóch kobietach, na Imogen poszukującej ucieczki, aż skupiło się w jasnych tęczówkach oczu Valerie.
— Dziękujemy. Odpoczniemy w mojej garderobie, proszę nam wybaczyć — wydawało się, że pierwszy pożar został zażegnany. Wszyscy potrzebowali chwili oddechu, dlatego też reżyser nie oponował szczególnie, gdy został wyminięty przez śpiewaczkę, która w poufałym, choć pewnym swego geście chwyciła młodszą szlachciankę pod ramię i bez słów — bo słów nie potrzebowały — poprowadziła je w kierunku zajmowanej przez siebie garderoby.
— Postaram się tylko znaleźć kogoś na zastępstwo! — zmysł pieniędzy nie mógł przecież zostać uśpionym, nie zupełnie. Gabriel był utalentowanym śpiewakiem, ale bilety zostały sprzedane. Jeżeli nie uda się odnaleźć jakiegokolwiek zastępcy, będą mieli spory problem. Ale to już nie była sprawa Valerie, ani tym bardziej Imogen, przed którą otwarły się drzwi garderoby.
— Już po wszystkim — oznajmiła ciszej, łagodnie, wyswobadzając ramię Imogen ze splotu z własnym, gdy zostały same, za zamkniętymi drzwiami.
Po wszystkim. Ale nie wiedziała na jak długo.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Za te kilka chwil, ledwie mignięcie światła w morskiej głębinie, miała jej za to dziękować. Za dzień i tydzień, za miesiąc i rok. Była tutaj niczym wsparcie, trzymając ich kurs mimo niesprzyjających wiatrów. Imogen zaś, pchnięta przestrachem, nie zauważała drugiego dna. Tkwiła w nieodpowiednim uniesieniu złości, niczym operowa Carmen, znana każdemu doskonale z tragizmu jej postaci. W rytm habanery, niczym tenże wolny ptak, parła swoim nurtem rysowanym w gestach przez rozgorzałą, matczyną krew.
Dłoń towarzyszki zacisnęła się na jej własnej, wyzbytej już skrzącego się ognia, objętej jednak lekkim drżeniem. Obserwowała jednak dalsze poczynania Valerie, przytakując na jej słowa z pewnością. Teraz nie myślała o koneksjach, nazwisku, istotnościach. Liczyło się przetrwanie, które niosło na sobą naturalne instynkty.
Instynkty te wprawiały Imogen w stan, którego nie potrafiła racjonalnie opisać. Przede wszystkim świadczyły one o niezaprzeczalnej, niezaprzeczalnym połączeniu; z tym, skąd wywodziła się owa zwodnicza krew zwodnicza krew, która teraz pchnęła ją w ramiona cierpienia. Bólu. I bezsilności. A to wszystko szło w parze zwisającą nad nimi, wskazującą zło, kometą. Była wdzięczna Pani Sallow za ofiarowane czyny. I trzymanie ręki na wodzy, bowiem, gdy munsztuk emocji łagodniał, demony schodziły na ziemię i opanowały umysł.
Umysł młodej damy był objęty ochroną tylko wtedy, gdy starała się chronić go sama. Nie było wsparcia ze strony innych; nie było tutaj nikogo kto mógłby podarować jej tą ochronę, jaką była w stanie podarować sobie sama, nauczona wieloma lotami w walki o przetrwanie, gdzie najtęższe bitwy toczyły z własnymi demonami. Nie potrafiła ich utopić, nie mogło też ich spalić. Walki nie ustawały. Niczym teraz, gdy na terenie Wielkiej Brytanii rozpościerał by się okrzyki zwiastujące powrót bitwy o czystą krew.
Demony nazywane inaczej wspomnieniami były czymś, w czym musiała nauczyć się żyć. I tylko w takich momentach brała ją słabość, gdy wściekłość i lęk przeplatały się ze wspomnieniami. Były w stanie wyjść na światło dzienne. Wyszły i teraz, nadając jej codzienności, ale nich znajomości nowego wymiaru. Nie wiedziała, co przeżyła Valerie; nawet przez plotki i ćwierkające ptaki, czy salonowy lwy nie mówiło o takich rzeczach. Być może nie wiedział o tym nikt. Szczerze, gdybym miała świadomość przeżyć pani Sallow, życzyłaby jej właśnie tego, aby nikt ani nic, nie wiedział o tym, co przeżyła. Tego życzyła też samej sobie. Po wielu latach walki, po wielu latach edukacji i świadomości, w której wpajano jej wyższość czystości krwi. Wyższość nieskalania. Nadludzkie emocje. Tego jej życzyła i tego też się trzymała, momencie, w którym spoglądała na piękną twarz operowej śpiewaczki i obierała ją z resztek tego, czego nie potrafiły nazwać. Bariery, być może granicy? Lekkiej bańki mydlanej. W pewien sposób stały teraz przed sobą nagie. Szczere, prawdziwie objęte lękiem jednorako. Pełne zrozumienia, wyrozumiałości, ale również dojrzałości podjętych czynów. Bowiem, gdy demony odeszły, młoda lady wróciła na właściwy tor, obejmując tron, z pełną koniecznością tego szczytu. Rękawiczka została rzucona, koronę nałożono na głowę, a nogi parły w przód; w nieznane jej miejsce. W pełni świadomości, że nawet ona, która tym razem wygrała bitwę, pozwalając sobie na chwilę odpoczynku, potrzebowała wsparcia. I tymże wsparciem miała być ponownie rozmowa z Valerie.
Już po wszystkim, mówił łagodny głos. Już po wszystkim. Ale czymże było to ,wszystko', gdy nad ich głowami wisiała kometa? Być może śmiercionośna, być może życiodajna. Czymże było to wszystko, kiedy teraz przed tłumami objawiła się jej słabość? Te chochliczo niegodne zachowanie pradawnych genów wyszło na jaw, zwiastując na koniuszkach palców wściekłość, smutek, ale i przerażenie. Nie był to pierwszy raz, gdy dała się ponieść emocjom. Ponosiły ją wielokrotnie na przestrzeni lat, zarówno tych w Hogwarcie, jak i tych w dorosłości, gdy nie potrafiła odeprzeć od siebie słabości i poczucie bycia gorszą. Gorszą, bo słabszą; gorszą, bo tą, która nie potrafiła wygrać bitwy, tak jednak tylko myślała, gdy dzisiejszy dzień był swoistego rodzaju przykładem, że jednak potrafiła. Czuła się gorsza, bo i przyszłość nigdy nie była tak pewna, jak chciałabym by była. Jedyne, czego teraz była pewna, to tego, że śpiewaczka nauczy ją w swoim spokoju i dojrzałości czegoś nowego. Czegoś, czego w jej życiu jeszcze nie było. Miała bowiem tylko 20 lat i choć wielokrotnie o tym zapominano, nadając jej ciału miana skrajnie kobiecego, wyseksualizowanego, a umysłowi ponadprzeciętnych dojrzałości, to - nadal - miała ledwie 20 lat. I nie dał się upchnąć w te lata już nic więcej. Ani garści, ani fragmentu, ani kawałka. Niekiedy mówią, że owa dojrzałość jest kluczowa, jest istotna, że można jej zazdrościć. Dojrzałość jednak oznacza, że na przestrzeni lat musiała nauczyć się wielu rzeczy, o wiele szybciej niż powinna; że powinna posiąść niektóre lekcje szybciej niż inne osoby; że w jej życiu cierpienie nie ustępowało, było i trwał z najróżniejszych przypadków, z najróżniejszych historii.
Te czarne kruki, które odzywały się w holu opery, które krakały do niej i błagały o uwagę, zwiastowały to, co zaznała przed laty. Tracąc nie tylko brata, ale i siebie. Nie tylko historię, ale i przyszłość. Beztroski dzieciństwa, ciepła młodości nic nigdy nie miało jej oddać. Nikt nigdy nie miał oddać jej tego, co zabrano. I nie potrafiła tego nadbudować, będąc już zbyt starą, zbyt młodą, zbyt piękną, zbyt brzydką, zawsze jakąś nieodpowiednią. Nigdy nie mogła powtórzyć miniony już godziny. Nigdy nie powróciła do przerwanej minuty. Mogła naprawiać przyszłość, naprawiała też teraźniejszość, przed kilkoma miesiącami, czując się lepszą, pewniejszą. Poznała chociażby Valerie właśnie w tym miejscu, w którym znajdowały się teraz - w garderobie. Będąc wdzięczna losowi, że postawił tak niesamowitą kobietę na jej drodze. Ale teraz, gdy koleje losu wróciły do niej; gdy woluminy myśli przetaczały w kółko, niczym mantrę, te same cierpienie, ten sam ból, ten sam lęk, który powracał i powracał - nie potrafiła objąć tego w inne słowa, niż krótkie, wypowiedziane ze swojego rodzaju bólem, ale i pewnością, bo ciało usiadło na fotelu dziękując Val za jej obecność tylko spojrzeniem. To słowo było istotniejszym niż kiedykolwiek mogłoby się wydawać. Bo to, że potrafiła je mówić, było chyba największa zaletą, jaka w niej tkwiła.
- Przepraszam.
Dłoń towarzyszki zacisnęła się na jej własnej, wyzbytej już skrzącego się ognia, objętej jednak lekkim drżeniem. Obserwowała jednak dalsze poczynania Valerie, przytakując na jej słowa z pewnością. Teraz nie myślała o koneksjach, nazwisku, istotnościach. Liczyło się przetrwanie, które niosło na sobą naturalne instynkty.
Instynkty te wprawiały Imogen w stan, którego nie potrafiła racjonalnie opisać. Przede wszystkim świadczyły one o niezaprzeczalnej, niezaprzeczalnym połączeniu; z tym, skąd wywodziła się owa zwodnicza krew zwodnicza krew, która teraz pchnęła ją w ramiona cierpienia. Bólu. I bezsilności. A to wszystko szło w parze zwisającą nad nimi, wskazującą zło, kometą. Była wdzięczna Pani Sallow za ofiarowane czyny. I trzymanie ręki na wodzy, bowiem, gdy munsztuk emocji łagodniał, demony schodziły na ziemię i opanowały umysł.
Umysł młodej damy był objęty ochroną tylko wtedy, gdy starała się chronić go sama. Nie było wsparcia ze strony innych; nie było tutaj nikogo kto mógłby podarować jej tą ochronę, jaką była w stanie podarować sobie sama, nauczona wieloma lotami w walki o przetrwanie, gdzie najtęższe bitwy toczyły z własnymi demonami. Nie potrafiła ich utopić, nie mogło też ich spalić. Walki nie ustawały. Niczym teraz, gdy na terenie Wielkiej Brytanii rozpościerał by się okrzyki zwiastujące powrót bitwy o czystą krew.
Demony nazywane inaczej wspomnieniami były czymś, w czym musiała nauczyć się żyć. I tylko w takich momentach brała ją słabość, gdy wściekłość i lęk przeplatały się ze wspomnieniami. Były w stanie wyjść na światło dzienne. Wyszły i teraz, nadając jej codzienności, ale nich znajomości nowego wymiaru. Nie wiedziała, co przeżyła Valerie; nawet przez plotki i ćwierkające ptaki, czy salonowy lwy nie mówiło o takich rzeczach. Być może nie wiedział o tym nikt. Szczerze, gdybym miała świadomość przeżyć pani Sallow, życzyłaby jej właśnie tego, aby nikt ani nic, nie wiedział o tym, co przeżyła. Tego życzyła też samej sobie. Po wielu latach walki, po wielu latach edukacji i świadomości, w której wpajano jej wyższość czystości krwi. Wyższość nieskalania. Nadludzkie emocje. Tego jej życzyła i tego też się trzymała, momencie, w którym spoglądała na piękną twarz operowej śpiewaczki i obierała ją z resztek tego, czego nie potrafiły nazwać. Bariery, być może granicy? Lekkiej bańki mydlanej. W pewien sposób stały teraz przed sobą nagie. Szczere, prawdziwie objęte lękiem jednorako. Pełne zrozumienia, wyrozumiałości, ale również dojrzałości podjętych czynów. Bowiem, gdy demony odeszły, młoda lady wróciła na właściwy tor, obejmując tron, z pełną koniecznością tego szczytu. Rękawiczka została rzucona, koronę nałożono na głowę, a nogi parły w przód; w nieznane jej miejsce. W pełni świadomości, że nawet ona, która tym razem wygrała bitwę, pozwalając sobie na chwilę odpoczynku, potrzebowała wsparcia. I tymże wsparciem miała być ponownie rozmowa z Valerie.
Już po wszystkim, mówił łagodny głos. Już po wszystkim. Ale czymże było to ,wszystko', gdy nad ich głowami wisiała kometa? Być może śmiercionośna, być może życiodajna. Czymże było to wszystko, kiedy teraz przed tłumami objawiła się jej słabość? Te chochliczo niegodne zachowanie pradawnych genów wyszło na jaw, zwiastując na koniuszkach palców wściekłość, smutek, ale i przerażenie. Nie był to pierwszy raz, gdy dała się ponieść emocjom. Ponosiły ją wielokrotnie na przestrzeni lat, zarówno tych w Hogwarcie, jak i tych w dorosłości, gdy nie potrafiła odeprzeć od siebie słabości i poczucie bycia gorszą. Gorszą, bo słabszą; gorszą, bo tą, która nie potrafiła wygrać bitwy, tak jednak tylko myślała, gdy dzisiejszy dzień był swoistego rodzaju przykładem, że jednak potrafiła. Czuła się gorsza, bo i przyszłość nigdy nie była tak pewna, jak chciałabym by była. Jedyne, czego teraz była pewna, to tego, że śpiewaczka nauczy ją w swoim spokoju i dojrzałości czegoś nowego. Czegoś, czego w jej życiu jeszcze nie było. Miała bowiem tylko 20 lat i choć wielokrotnie o tym zapominano, nadając jej ciału miana skrajnie kobiecego, wyseksualizowanego, a umysłowi ponadprzeciętnych dojrzałości, to - nadal - miała ledwie 20 lat. I nie dał się upchnąć w te lata już nic więcej. Ani garści, ani fragmentu, ani kawałka. Niekiedy mówią, że owa dojrzałość jest kluczowa, jest istotna, że można jej zazdrościć. Dojrzałość jednak oznacza, że na przestrzeni lat musiała nauczyć się wielu rzeczy, o wiele szybciej niż powinna; że powinna posiąść niektóre lekcje szybciej niż inne osoby; że w jej życiu cierpienie nie ustępowało, było i trwał z najróżniejszych przypadków, z najróżniejszych historii.
Te czarne kruki, które odzywały się w holu opery, które krakały do niej i błagały o uwagę, zwiastowały to, co zaznała przed laty. Tracąc nie tylko brata, ale i siebie. Nie tylko historię, ale i przyszłość. Beztroski dzieciństwa, ciepła młodości nic nigdy nie miało jej oddać. Nikt nigdy nie miał oddać jej tego, co zabrano. I nie potrafiła tego nadbudować, będąc już zbyt starą, zbyt młodą, zbyt piękną, zbyt brzydką, zawsze jakąś nieodpowiednią. Nigdy nie mogła powtórzyć miniony już godziny. Nigdy nie powróciła do przerwanej minuty. Mogła naprawiać przyszłość, naprawiała też teraźniejszość, przed kilkoma miesiącami, czując się lepszą, pewniejszą. Poznała chociażby Valerie właśnie w tym miejscu, w którym znajdowały się teraz - w garderobie. Będąc wdzięczna losowi, że postawił tak niesamowitą kobietę na jej drodze. Ale teraz, gdy koleje losu wróciły do niej; gdy woluminy myśli przetaczały w kółko, niczym mantrę, te same cierpienie, ten sam ból, ten sam lęk, który powracał i powracał - nie potrafiła objąć tego w inne słowa, niż krótkie, wypowiedziane ze swojego rodzaju bólem, ale i pewnością, bo ciało usiadło na fotelu dziękując Val za jej obecność tylko spojrzeniem. To słowo było istotniejszym niż kiedykolwiek mogłoby się wydawać. Bo to, że potrafiła je mówić, było chyba największa zaletą, jaka w niej tkwiła.
- Przepraszam.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Czymże było życie, jeżeli nie pogonią? Czymże były one, jak nie leśną zwierzyną próbującą umknąć bełtom posyłanym z kuszy bez większego zastanowienia przez tych, którzy kiedyś, w ciemnych wiekach historii po prostu uznali, że mają do tego prawo? Korzystali z niego nader chętnie, choć raz za razem, napełnieni po brzegi swą pychą zapominali, że zwierzyna leśna, często pozornie poddana ich woli, spełniająca oczekiwania, może nawet złamana wieloletnią tresurą na zawsze pozostanie dzika.
Dzikie były wszak wszystkie kobiety — siłę swą, jedyne, co ratowało je przed losem gorszym od zwierząt, jedyne co w oczach oprawców sprawiało, że były wartościowe, czerpały z połączenia z księżycem, jak morze, które do jego rytmu dostosowywało przypływy, odpływy, wszelkie ruchy wód. Były nieokiełznanymi łączniczkami z Matką, z Naturą. To one dawały życie, to one dawały zazwyczaj pierwsze komforty, one były blisko, gotowe służyć radą i ciepłem, i opanowaniem. Nie musiały zresztą — jak w przypadku Valerie i Imogen — być ze sobą spokrewnione, aby czuć nierozerwalną więź. Każda kobieta była siostrą drugiej, każda była czyjąś matką, czy córką. Pajęczyna lojalności względem swego rodzaju była silniejsza od rybackich nici, silniejsza od splotów najmocniejszej z tkanin. Ale by taką pozostała, musiała być pielęgnowana; w pełni zrozumienia konsekwencji, w pełnej świadomości tego, czemu się to robi.
Dlatego musiała — nie, chciała — zadbać o Imogen. O czarownicę, w której oczach widziała siebie sprzed dziesięciu lat, przed którą w ledwie zauważalnych gestach odkryła całą siebie w sposób, który zrozumieć mogła tylko ta, która przeszła przez coś podobnego. I widziała teraz, jak zieleń oczu arystokratki odbija tę z wiadomości, której Valerie w żadnym wypadku nie chciała od niej uzyskać.
Zrozumienie.
Rozum wszystko, najdroższa Imogen, tylko nie to, tylko nie brzemię, które niosło już wystarczająco z nas, byś musiała dzielić z nami jego ciężar...
Kometa nad nimi, charakterystyczny dla zamieszania harmider pod nimi. Valerie na chwile oderwała wzrok od damy, a choć tego nie chciała, jej jasne oczy sunęły niebezpiecznie ku niebiańskiemu, niepokojącemu zjawisku. Nie chciała zamykać oczu; była pewna, że wtedy widmo pokrytych plamami starczymi, tłustych dłoni trzymających sztylet przy jej gardle znów nawiedzi jej umysł, ale z drugiej strony nie chciała też wciąż patrzeć w niebo. Wydawało jej się, że kometa — choć raczej nieożywiona — potrafiła czytać jej myśli, że z każdą chwilą grozy płynącej wartkim strumieniem z serca śpiewaczki jaśniała złowrogo, jakby czerpała moc z jej cierpienia. Ich cierpienia. Bo to nie tylko Valerie, to przecież wszystko, co spotkało Imogen, to ledwie odciągnięty od krawędzi życia Gabriel Baudelaire.
Co by się stało, gdyby nie dotarły na czas?
Powieki wreszcie zacisnęły się w buncie, a twarz odwróciła od nieba, od balkonu w kierunku wnętrza budynku opery. Cokolwiek się działo, nie mogło odciągnąć jej od tego, kim chciała teraz być. Bowiem w rolę niemalże matczyną, w rolę opiekunki weszła za swą zgodą, ze swego pragnienia. Z czystej intencji, niepodszytej tak powszedniej zarówno wśród jej rodziny — tak tej, w której się urodziła, jak i tej, do której dołączyła podczas pierwszoczerwcowej ceremonii zaślubin — chęci uzyskania czegoś dla siebie, złapania kolejnej osoby na haczyk wdzięczności.
Nie widziała przed sobą arystokratki z wielkiego, szanowanego rodu. Widziała wystraszoną, skonfundowaną młodą dziewczynę, która potrzebowała jej pomocy. Która również nie rozumiała tego, co przed chwilą miało miejsce, co przynosiła im przyszłość, w centrum jakiego chaosu musiały się odnaleźć. Ale nie była w tym sama, o nie. Tak długo, jak Valerie mogła trwać przy jej boku, postanowiła zrobić właśnie to. Otoczyć ją opieką, dodać przynajmniej odrobinę otuchy. Nie poruszy świata, by ten rzucił im się do stóp, jak na to zasługiwały, nie miała takiej mocy. Ale gdzieś w głębi serca, w głębi serca matki wierzyła, że będzie w stanie ochronić lady Travers przed najgorszym. Nawet za cenę własnego dobra.
Z ulgą przyjęła zajęcie przez damę miejsca. Sama spoczęła tuż obok, ciepłą dłoń układając na dłoni Imogen zupełnie tak, jak jeszcze przed chwilą robiła to na balkonie. Błękitne spojrzenie szukało tego zielonego, jakże pięknego dzięki krwi wil płynących w żyłach młodej kobiety. Niemalże dziewczynki, pomimo bijącej zewsząd dojrzałości.
— Nie masz za co przepraszać, Imogen — upomniała ją łagodnie, na skraju wypowiadanych cicho i miękko głosek tańczył niemalże poskromiony, dobroduszny śmiech. Była naprawdę podobna do dziecka — dziecka, które spodziewało się skarcenia, choć zupełnie na nie niezasługiwało. Madame Sallow musiała więc wyprowadzić młodą damę z błędu. — Dzięki tobie i twojej reakcji Gabriel żyje. Jeżeli będziesz chciała, wybiorę się z tobą do Św. Munga, gdy tylko skończy się koncert. Zobaczysz na własne oczy, że to wszystko, co widziałaś, choć straszne, dzięki tobie nie przerodziło się w tragedię.
Przesunęła kciukiem po wierzchu jej dłoni, pozwalając sobie — i im obu — na chwilę ciszy. Imogen nie musiała zresztą odpowiadać od razu. W tonie Valerie wyraźnie wybrzmiewała cierpliwość, która nie narzucała obowiązku rychłego zajęcia stanowiska. Jedyną przeszkodą było ostrożne pukanie, które rozległo się kilkanaście minut później. Gdy śpiewaczka dała znak, że zgadza się na przeszkodzenie w odpoczynku, do środka przyszedł ten sam człowiek, który wcześniej zawiadomił, że poszukiwać będzie zastępcy Gabriela.
— Wszyscy przygotowani, madame Sallow. Za dziesięć minut rozpoczynamy — oznajmił krótko, po czym ukłonił się w pas i wycofał tyłem na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Krótkie westchnienie wydostało się z ust Valerie, gdy ta zwróciła się raz jeszcze, z sercem ściśniętym przejęciem, w kierunku Imogen.
— Zechciałabyś zasiąść na widowni, moja droga? Jeżeli nie masz na to siły, nie krępuj się, możesz pozostać tutaj. Poproszę kogoś, by był na twe usługi do mojego powrotu — możliwość wyboru, nawet w sprawach tak pozornie błahych, bywał na wagę złota.
Zwłaszcza dla tych, które wiedziały, jak to było tego wyboru nie mieć.
Dzikie były wszak wszystkie kobiety — siłę swą, jedyne, co ratowało je przed losem gorszym od zwierząt, jedyne co w oczach oprawców sprawiało, że były wartościowe, czerpały z połączenia z księżycem, jak morze, które do jego rytmu dostosowywało przypływy, odpływy, wszelkie ruchy wód. Były nieokiełznanymi łączniczkami z Matką, z Naturą. To one dawały życie, to one dawały zazwyczaj pierwsze komforty, one były blisko, gotowe służyć radą i ciepłem, i opanowaniem. Nie musiały zresztą — jak w przypadku Valerie i Imogen — być ze sobą spokrewnione, aby czuć nierozerwalną więź. Każda kobieta była siostrą drugiej, każda była czyjąś matką, czy córką. Pajęczyna lojalności względem swego rodzaju była silniejsza od rybackich nici, silniejsza od splotów najmocniejszej z tkanin. Ale by taką pozostała, musiała być pielęgnowana; w pełni zrozumienia konsekwencji, w pełnej świadomości tego, czemu się to robi.
Dlatego musiała — nie, chciała — zadbać o Imogen. O czarownicę, w której oczach widziała siebie sprzed dziesięciu lat, przed którą w ledwie zauważalnych gestach odkryła całą siebie w sposób, który zrozumieć mogła tylko ta, która przeszła przez coś podobnego. I widziała teraz, jak zieleń oczu arystokratki odbija tę z wiadomości, której Valerie w żadnym wypadku nie chciała od niej uzyskać.
Zrozumienie.
Rozum wszystko, najdroższa Imogen, tylko nie to, tylko nie brzemię, które niosło już wystarczająco z nas, byś musiała dzielić z nami jego ciężar...
Kometa nad nimi, charakterystyczny dla zamieszania harmider pod nimi. Valerie na chwile oderwała wzrok od damy, a choć tego nie chciała, jej jasne oczy sunęły niebezpiecznie ku niebiańskiemu, niepokojącemu zjawisku. Nie chciała zamykać oczu; była pewna, że wtedy widmo pokrytych plamami starczymi, tłustych dłoni trzymających sztylet przy jej gardle znów nawiedzi jej umysł, ale z drugiej strony nie chciała też wciąż patrzeć w niebo. Wydawało jej się, że kometa — choć raczej nieożywiona — potrafiła czytać jej myśli, że z każdą chwilą grozy płynącej wartkim strumieniem z serca śpiewaczki jaśniała złowrogo, jakby czerpała moc z jej cierpienia. Ich cierpienia. Bo to nie tylko Valerie, to przecież wszystko, co spotkało Imogen, to ledwie odciągnięty od krawędzi życia Gabriel Baudelaire.
Co by się stało, gdyby nie dotarły na czas?
Powieki wreszcie zacisnęły się w buncie, a twarz odwróciła od nieba, od balkonu w kierunku wnętrza budynku opery. Cokolwiek się działo, nie mogło odciągnąć jej od tego, kim chciała teraz być. Bowiem w rolę niemalże matczyną, w rolę opiekunki weszła za swą zgodą, ze swego pragnienia. Z czystej intencji, niepodszytej tak powszedniej zarówno wśród jej rodziny — tak tej, w której się urodziła, jak i tej, do której dołączyła podczas pierwszoczerwcowej ceremonii zaślubin — chęci uzyskania czegoś dla siebie, złapania kolejnej osoby na haczyk wdzięczności.
Nie widziała przed sobą arystokratki z wielkiego, szanowanego rodu. Widziała wystraszoną, skonfundowaną młodą dziewczynę, która potrzebowała jej pomocy. Która również nie rozumiała tego, co przed chwilą miało miejsce, co przynosiła im przyszłość, w centrum jakiego chaosu musiały się odnaleźć. Ale nie była w tym sama, o nie. Tak długo, jak Valerie mogła trwać przy jej boku, postanowiła zrobić właśnie to. Otoczyć ją opieką, dodać przynajmniej odrobinę otuchy. Nie poruszy świata, by ten rzucił im się do stóp, jak na to zasługiwały, nie miała takiej mocy. Ale gdzieś w głębi serca, w głębi serca matki wierzyła, że będzie w stanie ochronić lady Travers przed najgorszym. Nawet za cenę własnego dobra.
Z ulgą przyjęła zajęcie przez damę miejsca. Sama spoczęła tuż obok, ciepłą dłoń układając na dłoni Imogen zupełnie tak, jak jeszcze przed chwilą robiła to na balkonie. Błękitne spojrzenie szukało tego zielonego, jakże pięknego dzięki krwi wil płynących w żyłach młodej kobiety. Niemalże dziewczynki, pomimo bijącej zewsząd dojrzałości.
— Nie masz za co przepraszać, Imogen — upomniała ją łagodnie, na skraju wypowiadanych cicho i miękko głosek tańczył niemalże poskromiony, dobroduszny śmiech. Była naprawdę podobna do dziecka — dziecka, które spodziewało się skarcenia, choć zupełnie na nie niezasługiwało. Madame Sallow musiała więc wyprowadzić młodą damę z błędu. — Dzięki tobie i twojej reakcji Gabriel żyje. Jeżeli będziesz chciała, wybiorę się z tobą do Św. Munga, gdy tylko skończy się koncert. Zobaczysz na własne oczy, że to wszystko, co widziałaś, choć straszne, dzięki tobie nie przerodziło się w tragedię.
Przesunęła kciukiem po wierzchu jej dłoni, pozwalając sobie — i im obu — na chwilę ciszy. Imogen nie musiała zresztą odpowiadać od razu. W tonie Valerie wyraźnie wybrzmiewała cierpliwość, która nie narzucała obowiązku rychłego zajęcia stanowiska. Jedyną przeszkodą było ostrożne pukanie, które rozległo się kilkanaście minut później. Gdy śpiewaczka dała znak, że zgadza się na przeszkodzenie w odpoczynku, do środka przyszedł ten sam człowiek, który wcześniej zawiadomił, że poszukiwać będzie zastępcy Gabriela.
— Wszyscy przygotowani, madame Sallow. Za dziesięć minut rozpoczynamy — oznajmił krótko, po czym ukłonił się w pas i wycofał tyłem na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Krótkie westchnienie wydostało się z ust Valerie, gdy ta zwróciła się raz jeszcze, z sercem ściśniętym przejęciem, w kierunku Imogen.
— Zechciałabyś zasiąść na widowni, moja droga? Jeżeli nie masz na to siły, nie krępuj się, możesz pozostać tutaj. Poproszę kogoś, by był na twe usługi do mojego powrotu — możliwość wyboru, nawet w sprawach tak pozornie błahych, bywał na wagę złota.
Zwłaszcza dla tych, które wiedziały, jak to było tego wyboru nie mieć.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czymże był ten ból, który rozpościerał się teraz pod wskazaniem świetlistej łuny, niżli wspomnieniem błędów? Rozmazaną smugą cierpienia, który każdy nosił w swojej własnej formie rozbestwionych ideałów, które winniśmy celebrować jedynie w dziecinnej rozkoszy letnich dni. Ciepłotą ciała, do której lgnie się w zbereźnym pragnieniu rozkoszy wyostrzonej w organizmach zawładniętych instynktami. Ból dojmujący, ból przemożny i nieroztropnie wprost zarysowany na delikatnych ciałach, choć ledwie marazm życia mógł wskazać, czy wiotkość struktur równała się sile przetrwania. Ból, który niosła w sobie teraz, mimo poprzednich chwil przyjemności, idąc w zaparte ze wspomnieniami pochłaniającymi wspomnienia tych niedawnych, co i odległych chwil, gdy chciała. Poczucie destabilizacji sięgało zenitu możliwości, przyjemność plasowała się wśród głębi nieobecnych norm, jakie winni zarzucić światu i wszystkim, ale nosić to miały jedynie strapione niezrozumiałymi ograniczeniami kobiety. Takie, jak one.
Nie chciała wiedzieć, nie chciała czuć się zrozumianą, bowiem za tym szła lawina cierpienia sięgająca dużo głębiej, niż na wyciągnięcie narzędzia opresji. Rozwarstwione rany, siarczyste przyrzeczenie ofiarowania jej jedynego takiego momentu, którego zapomnienie równałoby się z wiotkim dłońmi Hadesa, sięgającego po to, co chciałoby doświadczyć lata. Nie chciała wiedzieć, a jednak poczucie zrozumienia podarowało jej coś na namiastkę pogładzenia dziecięcego policzka.
Już dobrze, Imosiu.
Pagliacci Ruggero Leoncavallo rozbrzmiewa weń mocno, grajmy więc, grajmy. Teraz powinny się uśmiechnąć, zapragnąć oklasków i blasku fleszy. Pogładzić piękne włosy, kusząco uwydatnić krągłe biusty. Grajmy, więc grajmy, bo grać jedynie potrafimy w tychże aktach losu, który podarował im - niczym obecnej w oprze grupie teatralnej - gehennę grającą pierwszą wprost rolę. Przed oczyma malowały się twarze; twarz udręki, twarz troski i twarz zapomnienia. Twarz odziana w zmęczony odcień polików, gdy biegł za nią i niósł na rękach zakrwawione malowidła odebranego jej życia. Twarz troski, którą obrała widząc kuzyna rozebranego z resztek sił, błagającego o to, czego ona zwykła pragnąć w ostatnich latach tak dobitnie, jak wypuszczany pod lodowatą wodą oddech. Twarz zapomnienia, która rysowała się spotkaniem sprzed kilkudziesięciu godzin, gdy zapragnęła poczuć więcej i wreszcie, w całym munsztuku konwenansów, uosabiać sobą skryte pod obawami emocje i umiejętności, jakie rysowały się na męskiej twarzy pragnieniem równie niezaspokojonym, co przerażenie pośród dzisiejszego wieczoru. Każda z tychże twarzy niosła więc spuściznę tego, czym trąciła dziś, nie reflektując się nawet na znalezienie w pomieszczeniu. Twarz przybrała odcień obojętności, chłód dobierał się do drogich sukni. Ciepło dłoni Valerie rozkładało na czynniki pierwsze to, co ostatnimi czasy poczuła w dobitnej wprost ekstazie przekornego losu - spojrzała więc na kobietę, gdy jej słowa ociekały tym, co chciała usłyszeć i zobaczyć w współtowarzyszce niedoli. Jakże, dobitnie wprost, bliskiej jej, choć nieświadomie absolutnie w tejże scenerii. Jej słowa koiły, ale twarz Imogen nie uległa zmianie, gdy zastygła już w nieruchomej masce trzymania emocji na wodzy ograniczeń. Pozwoliła, by pochłonął ją dziś ogień; pozwoliła zawładnąć się instynktom tak, jak zawładną nią przed laty instynkt zdobywcy. Żałować miała po kres, bowiem i po kres miała czuć to, co czuła przed laty. Kochając i nienawidząc, oddając się ekscesom małżeńskiego alkowy i czułości w bliskości dzieci - w zdrowiu i chorobie, on miał przy niej trwać i nieść wspomnienie utraconej kontroli, na powrót utraconej dzisiaj, gdy zjawisko świetlne powzięło się za rysowany nad nimi nieboskłon.
Przystała więc na propozycję Valerie, kierując się w stronę widowni. Spojrzenia oblepiały ciało, męska dłoń sięgała do niej w celu wsparcia, a gdy tylko z mechanicznym wprost ruchu ujęła ją, palce obcego jej mężczyzny zacisnęły się jej dłoni, wspierając to ponoć udanie się na jej miejsce. Ocean rozlewał się pośród myśli, szmaragdowe oczy spoglądały na odgrywany bez niego spektakl. A gdy oklaski wspięły się mimo przebytej przed momentem tragedii, jej dłonie zaklaskały same, odbierając jej resztę możliwości bycia sobą i decydowania.
Z przyjemnością, Valerie.
Nie chciała wiedzieć, nie chciała czuć się zrozumianą, bowiem za tym szła lawina cierpienia sięgająca dużo głębiej, niż na wyciągnięcie narzędzia opresji. Rozwarstwione rany, siarczyste przyrzeczenie ofiarowania jej jedynego takiego momentu, którego zapomnienie równałoby się z wiotkim dłońmi Hadesa, sięgającego po to, co chciałoby doświadczyć lata. Nie chciała wiedzieć, a jednak poczucie zrozumienia podarowało jej coś na namiastkę pogładzenia dziecięcego policzka.
Już dobrze, Imosiu.
Pagliacci Ruggero Leoncavallo rozbrzmiewa weń mocno, grajmy więc, grajmy. Teraz powinny się uśmiechnąć, zapragnąć oklasków i blasku fleszy. Pogładzić piękne włosy, kusząco uwydatnić krągłe biusty. Grajmy, więc grajmy, bo grać jedynie potrafimy w tychże aktach losu, który podarował im - niczym obecnej w oprze grupie teatralnej - gehennę grającą pierwszą wprost rolę. Przed oczyma malowały się twarze; twarz udręki, twarz troski i twarz zapomnienia. Twarz odziana w zmęczony odcień polików, gdy biegł za nią i niósł na rękach zakrwawione malowidła odebranego jej życia. Twarz troski, którą obrała widząc kuzyna rozebranego z resztek sił, błagającego o to, czego ona zwykła pragnąć w ostatnich latach tak dobitnie, jak wypuszczany pod lodowatą wodą oddech. Twarz zapomnienia, która rysowała się spotkaniem sprzed kilkudziesięciu godzin, gdy zapragnęła poczuć więcej i wreszcie, w całym munsztuku konwenansów, uosabiać sobą skryte pod obawami emocje i umiejętności, jakie rysowały się na męskiej twarzy pragnieniem równie niezaspokojonym, co przerażenie pośród dzisiejszego wieczoru. Każda z tychże twarzy niosła więc spuściznę tego, czym trąciła dziś, nie reflektując się nawet na znalezienie w pomieszczeniu. Twarz przybrała odcień obojętności, chłód dobierał się do drogich sukni. Ciepło dłoni Valerie rozkładało na czynniki pierwsze to, co ostatnimi czasy poczuła w dobitnej wprost ekstazie przekornego losu - spojrzała więc na kobietę, gdy jej słowa ociekały tym, co chciała usłyszeć i zobaczyć w współtowarzyszce niedoli. Jakże, dobitnie wprost, bliskiej jej, choć nieświadomie absolutnie w tejże scenerii. Jej słowa koiły, ale twarz Imogen nie uległa zmianie, gdy zastygła już w nieruchomej masce trzymania emocji na wodzy ograniczeń. Pozwoliła, by pochłonął ją dziś ogień; pozwoliła zawładnąć się instynktom tak, jak zawładną nią przed laty instynkt zdobywcy. Żałować miała po kres, bowiem i po kres miała czuć to, co czuła przed laty. Kochając i nienawidząc, oddając się ekscesom małżeńskiego alkowy i czułości w bliskości dzieci - w zdrowiu i chorobie, on miał przy niej trwać i nieść wspomnienie utraconej kontroli, na powrót utraconej dzisiaj, gdy zjawisko świetlne powzięło się za rysowany nad nimi nieboskłon.
Przystała więc na propozycję Valerie, kierując się w stronę widowni. Spojrzenia oblepiały ciało, męska dłoń sięgała do niej w celu wsparcia, a gdy tylko z mechanicznym wprost ruchu ujęła ją, palce obcego jej mężczyzny zacisnęły się jej dłoni, wspierając to ponoć udanie się na jej miejsce. Ocean rozlewał się pośród myśli, szmaragdowe oczy spoglądały na odgrywany bez niego spektakl. A gdy oklaski wspięły się mimo przebytej przed momentem tragedii, jej dłonie zaklaskały same, odbierając jej resztę możliwości bycia sobą i decydowania.
Z przyjemnością, Valerie.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Słony od łez. Gorzki goryczą rzeczywistości. Kwaśny jak lekceważące uśmiechy.
Słodycz miała zawsze należeć tylko do nich.
Tego przecież wymagał od nich świat — bądź słodka i życzliwa — mówiła Gladys Vanity z domu Day, gdy czesała rankiem jasne włosy swojej jedynej córki. Bądź słodka i życzliwa, upominała ją dalej, przez wiele, wiele lat, przy każdej możliwej okazji. I taka właśnie była. Na słodyczy i życzliwości budowała całą swoją osobowość, przez słodycz i życzliwość przyciągała do siebie i zatrzymywała tych, na których jej zależało. Ale słodycz i życzliwość nie sprawdza się dobrze w roli tarczy. Co więcej — wystawia na więcej bólu, na większą ilość ciosów.
Słuchałam cię, mamo i żyłam tak, jak chciałam. Czemu nie przekonałaś ojca, by za wszystkie te lata pozwolił mi na wybór? Jeden. Jedyny...
Czuła łzy napływające do oczu. Ale te nie dawały ukojenia. Wydawały się nie być nawet stworzone z wody, a z ognia. Piekły i paliły, jakby zostawić miały na jej twarzy trwałe ślady wstydu. Upadku. Równie trwałe, co blizna po ostrzu, która schowana pod magią iluzji umykała do tej pory większości ludzi. Bo nie mogli wiedzieć. Nie mogła pozwolić im dotrzeć do tej informacji. Cornelius mówił jej przecież, że informacja to siła. On rozumiał to od samego początku, to płynęło w jego krwi, ona zaś musiała nauczyć się tego samodzielnie, wraz z przyjęciem starożytnego nazwiska swej nowej rodziny.
Nie pozwoli sobie — już nigdy — odebrać władzy nad sobą.
Dlatego też uniosła podbródek wyżej. Nie tylko przyjęła dumną postawę, związaną z jej osobą niemal nierozerwalnymi więzami odkąd tylko po raz pierwszy postawiła stopę na scenie, ale przede wszystkim powstrzymała łzy przed spłynięciem w dół policzków. Teraz nie musiała być już słodka i życzliwa. Musiała być silna. Za siebie, za Hersilię, za nienarodzone dziecko, które nosiła pod sercem, za Imogen. Nigdy nie przyzna się do tego przed arystokratką. Na pewno nie z własnej woli, bo podobne wyznania bywały szczególnie ciężkie i trudne do zrozumienia dla obu stron.
Na całe szczęście występy na scenie były idealną odskocznią. Wejście w rolę kogoś innego, przedstawianie prawdziwych, szczerych emocji, które nie należały do niej samej, ale do fikcyjnej postaci było w pewien sposób wyzwalający. Nie było prosto wejść w rolę, umiejętności gry aktorskiej musiała szlifować wiele długich lat, zdecydowaną większość swojego życia, ale... W chwilach takich, jak teraz nie mogła być bardziej wdzięczna za to, w jaką stronę potoczyła się jej kariera.
Posłała jeszcze jedno, ostatnie pokrzepiające spojrzenie swej towarzyszce, nim ich drogi się rozdzieliły. Imogen udała się na widownię, Valerie zaś prędko wpadła w wir wydarzeń rządzących życiem za kulisami.
Intensywne światła przywitały ją, gdy siedziała na miękkiej kanapie, z twarzą schowaną w dłoniach. Isolda, Valerie, siedziała na statku, ponownie. Wieziono ją do obcej krainy, aby wydać za mąż. Małżeństwo to, oczywiście, nie uzyskało jej — ich — zgody. Próbowano złamać jej ducha, udało im się wciągnąć ją na statek, ale Isolda, w odróżnieniu od Valerie, nie zamierzała złożyć broni, nie zamierzała poddać się bez walki.
Gdy nadeszła pora na dłuższy występ solowy w trzecim akcie, gdy Isolda pozostawała w swej komnacie wyłącznie z Brangäne, jasnoniebieskie oczy szukały uwagi tych zielonych. W których jeszcze kilkanaście minut wcześniej widziały cały świat, widziały zrozumienie daleko większe ponad wiek ich właścicielki.
Lady Travers, to dla Ciebie.
— O ślepe oczy i serce wiarołomne! W rozpaczy milczenie i odwagi słabość! Jakże inaczej Tristan się prowadził, gdy potulna byłam! Ona, która w milczeniu dała mu życie, ona, która cicho go ukryła, po cichu użyczyła schronienia by go ocalić... Zarówno ją, jak i wszystko porzucił! Wolał chlubić się zwycięstwem... Chwalebnie i śmiale, głośno i wyraźnie, gdy wskazał na mnie i mówił "Tam jest skarb, mój panie i wuju, co powiesz na żonę? Tę zgrabną Irlandkę przywiozę ci z powrotem; znając dobrze drogę, machnięciem ręki jeno przypłynę do Irlandii! Isolda jest twoja! Cóż za wspaniała przygoda!" — sopran niósł się po sali koncertowej opery, odpowiednie zaklęcia nagłaśniające niosły głos Valerie do każdego, nawet najbardziej dalekiego kąta sali. Emocje — prawdziwe, żywe, bolesne do kości lały się ze śpiewanych głosek, gdy dłonie zaciskały się w pięści na materiale pięknej sukni. — Przeklęty bądź, niech klątwa spadnie na twą głowę! Zemsta! Śmierć! Śmierć dla nas obojga!
Wydawało się, że wstrzymała się ze śpiewem wyłącznie przez to, że aktorka grająca służącą Isoldy dopadła do niej — zgodnie ze scenariuszem — i objęła mocno, pewnie. Tak, jak obejmować potrafi tylko kobieta kobietę, w niedosłyszalnym języku wzajemnego zrozumienia. Teraz złość, ogień temperamentu trawił nie tylko lady Travers, bo trawił także cierpiącą na jej oczach lady Isoldę. Jej cierpienie było tym bardziej poruszające, że wyłącznie lady Travers wiedziała, że emocje Isoldy nie były wyłącznie jej. Były tak silne również dlatego, że były emocjami samej Valerie Sallow.
Obie kobiety padły na parkiet sceny, lecz tylko jedna spoglądała przed siebie, spod fali jasnych loków okalających jej twarz.
— Rada mej matki winna być przyjęta. Z radością uznam wartość jej fachu. Zemsta za zdradę! Spokój dla serca! Przynieś mi skrzynię!
Przed klęczącą śpiewaczką ustawiona została skrzynia. Jej wierzch uległ drżącym dłoniom, które sięgnęły do jej zawartości. Gdy uniosły się na powrót, trzymały fiolkę z zielonym eliksirem.
Kurtyna.
| z/t x2
Słodycz miała zawsze należeć tylko do nich.
Tego przecież wymagał od nich świat — bądź słodka i życzliwa — mówiła Gladys Vanity z domu Day, gdy czesała rankiem jasne włosy swojej jedynej córki. Bądź słodka i życzliwa, upominała ją dalej, przez wiele, wiele lat, przy każdej możliwej okazji. I taka właśnie była. Na słodyczy i życzliwości budowała całą swoją osobowość, przez słodycz i życzliwość przyciągała do siebie i zatrzymywała tych, na których jej zależało. Ale słodycz i życzliwość nie sprawdza się dobrze w roli tarczy. Co więcej — wystawia na więcej bólu, na większą ilość ciosów.
Słuchałam cię, mamo i żyłam tak, jak chciałam. Czemu nie przekonałaś ojca, by za wszystkie te lata pozwolił mi na wybór? Jeden. Jedyny...
Czuła łzy napływające do oczu. Ale te nie dawały ukojenia. Wydawały się nie być nawet stworzone z wody, a z ognia. Piekły i paliły, jakby zostawić miały na jej twarzy trwałe ślady wstydu. Upadku. Równie trwałe, co blizna po ostrzu, która schowana pod magią iluzji umykała do tej pory większości ludzi. Bo nie mogli wiedzieć. Nie mogła pozwolić im dotrzeć do tej informacji. Cornelius mówił jej przecież, że informacja to siła. On rozumiał to od samego początku, to płynęło w jego krwi, ona zaś musiała nauczyć się tego samodzielnie, wraz z przyjęciem starożytnego nazwiska swej nowej rodziny.
Nie pozwoli sobie — już nigdy — odebrać władzy nad sobą.
Dlatego też uniosła podbródek wyżej. Nie tylko przyjęła dumną postawę, związaną z jej osobą niemal nierozerwalnymi więzami odkąd tylko po raz pierwszy postawiła stopę na scenie, ale przede wszystkim powstrzymała łzy przed spłynięciem w dół policzków. Teraz nie musiała być już słodka i życzliwa. Musiała być silna. Za siebie, za Hersilię, za nienarodzone dziecko, które nosiła pod sercem, za Imogen. Nigdy nie przyzna się do tego przed arystokratką. Na pewno nie z własnej woli, bo podobne wyznania bywały szczególnie ciężkie i trudne do zrozumienia dla obu stron.
Na całe szczęście występy na scenie były idealną odskocznią. Wejście w rolę kogoś innego, przedstawianie prawdziwych, szczerych emocji, które nie należały do niej samej, ale do fikcyjnej postaci było w pewien sposób wyzwalający. Nie było prosto wejść w rolę, umiejętności gry aktorskiej musiała szlifować wiele długich lat, zdecydowaną większość swojego życia, ale... W chwilach takich, jak teraz nie mogła być bardziej wdzięczna za to, w jaką stronę potoczyła się jej kariera.
Posłała jeszcze jedno, ostatnie pokrzepiające spojrzenie swej towarzyszce, nim ich drogi się rozdzieliły. Imogen udała się na widownię, Valerie zaś prędko wpadła w wir wydarzeń rządzących życiem za kulisami.
Intensywne światła przywitały ją, gdy siedziała na miękkiej kanapie, z twarzą schowaną w dłoniach. Isolda, Valerie, siedziała na statku, ponownie. Wieziono ją do obcej krainy, aby wydać za mąż. Małżeństwo to, oczywiście, nie uzyskało jej — ich — zgody. Próbowano złamać jej ducha, udało im się wciągnąć ją na statek, ale Isolda, w odróżnieniu od Valerie, nie zamierzała złożyć broni, nie zamierzała poddać się bez walki.
Gdy nadeszła pora na dłuższy występ solowy w trzecim akcie, gdy Isolda pozostawała w swej komnacie wyłącznie z Brangäne, jasnoniebieskie oczy szukały uwagi tych zielonych. W których jeszcze kilkanaście minut wcześniej widziały cały świat, widziały zrozumienie daleko większe ponad wiek ich właścicielki.
Lady Travers, to dla Ciebie.
— O ślepe oczy i serce wiarołomne! W rozpaczy milczenie i odwagi słabość! Jakże inaczej Tristan się prowadził, gdy potulna byłam! Ona, która w milczeniu dała mu życie, ona, która cicho go ukryła, po cichu użyczyła schronienia by go ocalić... Zarówno ją, jak i wszystko porzucił! Wolał chlubić się zwycięstwem... Chwalebnie i śmiale, głośno i wyraźnie, gdy wskazał na mnie i mówił "Tam jest skarb, mój panie i wuju, co powiesz na żonę? Tę zgrabną Irlandkę przywiozę ci z powrotem; znając dobrze drogę, machnięciem ręki jeno przypłynę do Irlandii! Isolda jest twoja! Cóż za wspaniała przygoda!" — sopran niósł się po sali koncertowej opery, odpowiednie zaklęcia nagłaśniające niosły głos Valerie do każdego, nawet najbardziej dalekiego kąta sali. Emocje — prawdziwe, żywe, bolesne do kości lały się ze śpiewanych głosek, gdy dłonie zaciskały się w pięści na materiale pięknej sukni. — Przeklęty bądź, niech klątwa spadnie na twą głowę! Zemsta! Śmierć! Śmierć dla nas obojga!
Wydawało się, że wstrzymała się ze śpiewem wyłącznie przez to, że aktorka grająca służącą Isoldy dopadła do niej — zgodnie ze scenariuszem — i objęła mocno, pewnie. Tak, jak obejmować potrafi tylko kobieta kobietę, w niedosłyszalnym języku wzajemnego zrozumienia. Teraz złość, ogień temperamentu trawił nie tylko lady Travers, bo trawił także cierpiącą na jej oczach lady Isoldę. Jej cierpienie było tym bardziej poruszające, że wyłącznie lady Travers wiedziała, że emocje Isoldy nie były wyłącznie jej. Były tak silne również dlatego, że były emocjami samej Valerie Sallow.
Obie kobiety padły na parkiet sceny, lecz tylko jedna spoglądała przed siebie, spod fali jasnych loków okalających jej twarz.
— Rada mej matki winna być przyjęta. Z radością uznam wartość jej fachu. Zemsta za zdradę! Spokój dla serca! Przynieś mi skrzynię!
Przed klęczącą śpiewaczką ustawiona została skrzynia. Jej wierzch uległ drżącym dłoniom, które sięgnęły do jej zawartości. Gdy uniosły się na powrót, trzymały fiolkę z zielonym eliksirem.
Kurtyna.
| z/t x2
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Czarodziejska Opera
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hampshire